Rozdział trzynasty

Cóż wy, młodzieniaszki, myślicie, że ten zapomniany przez Boga i ludzi obóz to pokój zabaw dziecinnych? Poczekajcie, to zobaczycie!

— Uwaga przypisywana greckiemu dowódcy,

pod murami Troi, 1194 p.n.e.


Rodger Young transportuje tylko jeden oddział i jest tłoczno, a Tours przewozi sześć — i pozostaje jeszcze dużo miejsca.

Sześć naszych plutonów tworzyło dwie kompanie, C i D. Stanowiły one trzon batalionu, którego komendant, major Xera, znajdował się z kompaniami A i B na siostrzanym statku — Plaża Normandzka — oddalonym o jakieś pół nieba. Dowodził nami wtedy tylko, gdy cały batalion dokonywał razem zrzutu.

Na Tours szefem był kapitan Blackstone — dowódca kompanii D, czyli Lampartów Blackiego.

Powinienem służyć pod porucznikiem Silvą, ale poszedł do szpitala tego dnia, kiedy się zameldowałem. To wcale nie znaczyło, że otrzymam jego pluton.

Kapitan Blackstone wyznaczył mnie na dowódcę pierwszego oddziału Lampartów. Tak było w schemacie organizacyjnym, ale oddziałem miał kierować sam Blackie i oczywiście sierżant. Dopóki będę zachowywać się grzecznie i wszystko będzie grało, mogą mi nawet pozwolić uczestniczyć w zrzucie w charakterze dowódcy oddziału. Wystarczy jednak słowo sierżanta, a przykręcą mi śrubę.

To mi odpowiadało. Był to mój oddział, jak długo umiałem sobie poradzić. Gdybym nie umiał, to mnie odsuną.

Traktowałem swą pracę z całą powagą. Niestety, nie nauczyłem się jeszcze przekazywać władzy i przez jakiś tydzień spędzałem wśród żołnierzy więcej czasu, niż było to dla oddziału korzystne.

Blackie wezwał mnie do swego prywatnego apartamentu.

— Synu, co ty, u czorta, wyrabiasz?

Odparłem sztywno, że usiłuję doprowadzić oddział do gotowości bojowej.

— Ach, tak? A osiągasz coś wręcz przeciwnego: jakbyś kij wsadził w mrowisko! Jak myślisz, po jakiego diabła dałem ci najlepszego w całej Armii sierżanta? Gdy wrócisz do swojej kajuty, powieś się na haku i nie śmiej się ruszyć, póki nie usłyszysz rozkazu: Przygotować się do działania! Wtedy on przekaże ci ten oddział zgrany jak kapelę.

— Jak pan kapitan sobie życzy — zgodziłem się kwaśno.

— I jeszcze jedno. Nie znoszę, żeby oficer zachowywał się jak skonfundowany kadet. Przestań mówić mi pan. I nie musisz stawać na baczność i trzaskać obcasami. Oficerowie powinni zachowywać się swobodnie, synu.

— Tak jest, panie kapitanie.

— Niech to będzie ostatni raz, to panie kapitanie. To samo z salutowaniem. I nie miej takiej ponurej gęby. Uśmiechnij się!

— Tak jest, pa… Dobra.

— Już lepiej. Oprzyj się, podrap się. Ziewaj. Wszystko, bylebyś tylko nie był sztywny jak ołowiany żołnierzyk.

Spróbowałem… i uśmiechnąłem się głupkowato. Przełamanie zakorzenionych zwyczajów nie jest wcale tak łatwe. Kapitan Blackstone studiował mnie.

— Musisz to ćwiczyć — powiedział. — Oficer nie może być przestraszony ani napięty, bo to się udziela. A teraz powiedz mi, Johnnie, co jest potrzebne twojemu oddziałowi. Nie myśląc oczywiście o drobiazgach, nie interesuje mnie, czy żołnierz ma przepisową liczbę skarpetek w szafce.

Myślałem z pośpiechem. Ach. Hmm…

— A może przypadkiem wie pan, że porucznik Silva zamierza awansować Brumby'ego na sierżanta?

— Przypadkiem wiem. A jaka jest twoja opinia? — odpowiedział.

— No… przez ostatnie dwa miesiące był dowódcą pododdziału. Jego sprawność została oceniona pozytywnie.

— Pytam o twoją rekomendację, mój panie.

— Ja, pa… Przepraszam. Nigdy nie widziałem go w akcji, trudno mi więc mieć jasne zdanie. Każdy potrafi odgrywać żołnierza w koszarach. Według mnie, zbyt długo już pełnił obowiązki sierżanta bez oficjalnej nominacji. Powinien więc dostać tę naszywkę, zanim dokonamy zrzutu, albo należałoby go przenieść, gdy wrócimy. A nawet wcześniej, jeśli nadarzy się okazja transferu w przestrzeni.

Blackie chrząknął.

— Wspaniałomyślnie rozporządzasz się mymi Lampartami — jak na tymczasowego.

Zrobiłem się czerwony.

— Jest to jednak delikatna sprawa w oddziale. Brumby powinien być awansowany lub przeniesiony. Jeśli nie może dostać tej naszywki, powinien zostać przeniesiony do Ośrodka Uzupełnień Kadry. Wtedy nie będzie upokorzony, a jeszcze otworzy mu się możliwość awansu na sierżanta w innej jednostce.

— Doprawdy? — Blackie już nie kpił tak ostro. — Po tej mistrzowskiej analizie zechcesz może wykorzystać swe talenty do dedukcji i powiesz mi, dlaczego porucznik Silva nie przeniósł go trzy tygodnie temu, kiedy znajdowaliśmy się na orbicie Sanctuary.

Sam się nad tym zastanawiałem. Jeśli ma się kogoś przenieść, należy wykorzystać nadarzającą się okazję i zrobić to bez ostrzeżenia. Tak jest w książce. Spytałem ociągając się:

— Czy porucznik Silva był już wtedy chory?

— Nie.

Zaczynało mi się wszystko powoli układać.

— Kapitanie, stawiam wniosek o natychmiastowe awansowanie Brumby'ego.

Wzniósł brwi do góry.

— Przed chwilą chciałeś go wychrzanić, bo nic niewart…

— Och, niezupełnie. Powiedziałem: jedno albo drugie, ale nie byłem pewny które. Teraz wiem.

— Mów dalej.

— Zakładając, że porucznik Silva nie ma innych ocen jak „doskonały” w formularzu awansowym… Wiedziałem, że jest dobry, ponieważ odziedziczyłem dobry oddział. Dobry oficer może kogoś nie awansować, no, och, z wielu powodów, przy czym nie musi formułować swoich zastrzeżeń na papierze. W tym szczególnym przypadku, jeśli nie mógł wysunąć go do awansu na sierżanta, to nie trzymałby go też w swoim plutonie i pozbyłby go się przy pierwszej okazji. Ale nie zrobił tego. Stąd wiem, że miał zamiar awansować Brumby'ego. Nie pojmuję jednak, czemu nie przepchał go trzy tygodnie temu, żeby Brumby miał już te swoje naszywki idąc na urlop.

Kapitan Blackstone wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— A więc nie cieszę się u ciebie opinią sprawnie działającego oficera?

— Jak to… nie rozumiem.

— Mniejsza o to. Dowiodłeś, kto zabił drozda, ale wcale nie oczekuję po niedowarzonym kadecie, żeby znał wszystkie zakulisowe matactwa. Słuchaj jednak i ucz się, synu. Jak długo toczy się wojna, nigdy nikogo nie awansuj przed powrotem do Bazy.

— Och… a to czemu, kapitanie?

— Wspomniałeś o wysłaniu Brumby'ego do Ośrodka Uzupełnień, jeśli nie miał być awansowany. Ale tam właśnie poszedłby, gdyby dostał ten awans trzy tygodnie temu. Nie zdajesz sobie sprawy, jak oni zabiegają o podoficerów.

Wyjął z szuflady dwie kartki papieru.

— Proszę.

Pierwsza — to był list od Silvy do kapitana Blackie, rekomendujący Brumby'ego na sierżanta. Nosił datę sprzed miesiąca.

Druga — to nominacja Brumby'ego, z datą następnego dnia po opuszczeniu przez nas Sanctuary.

— Odpowiada ci? — spytał.

— Och, tak, naturalnie!

— Czekałem, aż mi wspomnisz o tej delikatnej sprawie i powiesz, co należy zrobić. Cieszę się, że tak to wszystko wykoncypowałeś, ale byłbym bardziej rad, gdybyś okazał się doświadczonym już oficerem i wyciągnął odpowiednie wnioski ze schematu organizacyjnego i raportów o przebiegu służby. No, ale tak właśnie zdobywa się doświadczenie. A teraz posłuchaj, co masz zrobić. Napiszesz mi list, taki jak Silvy, z wczorajszą datą. Powiesz swemu sierżantowi, żeby zawiadomił Brumby'ego, że wysunąłeś go do awansu. Nie wspominaj jednak, że Silva też to zrobił. Nie wiedziałeś o tym, gdy go rekomendowałeś, to już tak to zostawmy. Jak będę zaprzysięgał Brumby'ego, to mu powiem, że obaj jego zwierzchnicy, niezależnie, wysunęli go do awansu. Będzie zadowolony. No dobrze, czy coś jeszcze?

— Martwię się, kapitanie, kombinezonami.

— Ja również. Wszystkie oddziały mają ten problem.

— Nie wiem, jak jest w innych oddziałach, ale u nas trzeba dopasować kombinezony pięciu rekrutom, cztery zostały zniszczone i dostaliśmy nowe, dwa odrzucono po kontroli w ubiegłym tygodniu i trzeba było wziąć inne z magazynu. Nie mam pojęcia, jak Cunha i Navarre zdołają je przygotować i dokonać przeglądu pozostałych, żeby wszystko było gotowe na czas.

— Gotowe na czas? Nawet gdy nie wynikną dodatkowe kłopoty…

— Tak, kapitanie. Ale i tak mamy tylko dwieście osiemdziesiąt sześć roboczogodzin na uruchomienie i dopasowanie oraz sto trzydzieści godzin na zwykły przegląd. A przecież zawsze trwa to dłużej.

— No, a jak myślisz, co tu da się zrobić? Możesz mieć pomoc z innych oddziałów, jeśli skończą swoje przed czasem. W co wątpię. I nie licz na wsparcie od Rosomaków, już prędzej my będziemy musieli im pomóc.

— Hmm… nie wiem, kapitanie, czy ci się to spodoba, skoro odsunąłeś mnie od szeregowców, ale kiedy byłem kapralem, wyznaczono mnie do pomocy sierżantowi w Składnicy Uzbrojenia i Sprzętu Pancernego.

— Mów dalej.

— Nie jestem wykwalifikowanym mechanikiem. Ale na pomocnika doskonale się nadaję. I gdyby mi było wolno, no, potrafię uruchamiać nowe kombinezony i przeprowadzać kontrolę… Cunha i Navarre mieliby więcej czasu na nieprzewidziane kłopoty.

Blackie przechylił się na krześle i uśmiechnął.

— Nieraz wgłębiałem się w przepisy regulaminowe… i nigdzie nie jest powiedziane, że oficer musi mieć czyste ręce. Wyfasuj więc sobie ubranie robocze, bo po co brudzić mundur, tak samo jak łapy. Idź już i powiedz sierżantowi, że wydałem rozkaz, aby zajął się wszystkim, bo ty teraz poświecisz swój czas składnicy uzbrojenia. A gdyby miał jakieś problemy, to niech cię szuka w składnicy. Nie mów mu, że omawiałeś to ze mną, wydaj po prostu rozkazy. Zrozumiałeś?

— Tak jest, pa… Tak, rozumiem.

— No to bierz się do roboty. Jakbyś spotkał w kasynie Rusty'ego, to powiedz, niech tu do mnie przyczłapie.

Nigdy w życiu nie miałem tyle roboty, nawet w obozie rekruckim, co w ciągu następnych dwóch tygodni.

Dziesięć godzin w składnicy uzbrojenia, trzy godziny matematyki, posiłki — półtorej godziny, zajęcia osobiste — godzina, służbowe zawracanie głowy — godzina, kursy i szkolenie — dwie godziny, spanie — osiem godzin… Razem — dwadzieścia sześć i pół godziny, a statek wyszedł już poza dwudziestopięciogodzinną dobę panującą na Sanctuary i weszliśmy znów w uniwersalny czas Greenwich.

Jedyne oszczędności mogłem zrobić na spaniu.

Któregoś dnia prawie o pierwszej w nocy, gdy ślęczałem w kasynie nad matematyką, przyszedł kapitan Blackstone. Powiedziałem:

— Dobry wieczór, kapitanie.

— Dzień dobry, chciałeś powiedzieć. Co ci, u licha, dolega, synu? Bezsenność?

— Och, niezupełnie.

— Czy twój sierżant nie może zająć się tą papierkową robotą? — Wziął parę kartek z leżącego na stole stosu. — Ach, rozumiem. Idź spać.

— Ależ kapitanie…

— Siadaj, Johnnie, już dawno miałem zamiar z tobą pomówić. Wieczorami nie widzę cię w kasynie. Co zajrzę do twego pokoju, siedzisz przy biurku. Potem, gdy twój kumpel idzie spać, przenosisz się tutaj.

— No, jakoś nigdy nie mogę nadążyć.

— Nikt nie może. Jak idzie robota w zbrojowni?

— Zupełnie dobrze. Myślę, że damy radę.

— To mnie cieszy. Słuchaj, synu, musisz postarać się o zachowanie we wszystkim odpowiednich proporcji. Masz dwa zasadnicze obowiązki. Pierwszy, to dopilnowanie, by było gotowe wyposażenie twego oddziału, i to robisz. O sam oddział nie musisz się martwić, już ci to mówiłem. Drugi, równie ważny, to żebyś sam był gotów do walki. A to zaniedbujesz.

— Będę gotów, kapitanie.

— Nonsens. Brak ci ćwiczeń fizycznych i snu. Czy tak należy przygotowywać się do zrzutu, synu? Kiedy będziesz dowodził, musisz być sprawny i przytomny. Od tej chwili będziesz ćwiczyć każdego dnia od szesnastej trzydzieści do osiemnastej. O dwudziestej trzeciej, gdy zgaśnie światło, masz leżeć w łóżku, a gdybyś przez dwie noce z rzędu w ciągu piętnastu minut nie mógł zasnąć, zameldujesz się u doktora. To rozkaz.

— Tak jest. — Czułem, że ziemia usuwa mi się spod nóg… — Nie wiem, jak zdołam wszystko zrobić i iść spać o dwudziestej trzeciej.

— No to nie zrobisz. Jak już powiedziałem, synu, musisz zachować właściwe proporcje. Powiedz mi, jak spędzasz czas?

Powiedziałem. Skinął głową.

— Tak też myślałem. — Wziął moje zadanie domowe z matematyki i rzucił mi pod nos. — Na przykład to. Oczywiście, musisz nad tym pracować tak ciężko, zanim podejmiemy akcję?

— Myślałem…

— Właśnie że nic nie myślałeś. Istnieją cztery możliwości, a tylko jedna wymaga, żebyś teraz odrabiał lekcje. Pierwsza możliwość — możesz zginąć w walce. Druga — możesz być ranny i pójdziesz na rentę z odznaczeniem. Trzecia — możesz ze wszystkiego wyjść cało… ale obleje cię egzaminator z przedmiotów wojskowych i przebiegu służby, o co dopraszasz się swoim postępowaniem. Jakże mógłbym pozwolić ci uczestniczyć w zrzucie, skoro masz oczy czerwone z braku snu, a mięśnie sflaczałe od wysiadywania stołków? Czwarta możliwość to ta, że weźmiesz się w garść… i w tym wypadku pozwolę ci dowodzić oddziałem. Załóżmy, że tak się stanie i wykażesz się największym męstwem, od czasu kiedy Achilles zabił Hectora, i dam ci promocję. W tym wypadku i tylko w tym jednym potrzebna ci będzie znajomość matematyki. Zostaw więc odrabianie zadań na drogę powrotną do domu, o ile w ogóle wrócimy. A teraz idź spać.

Po tygodniu przysłano nam ocenę sytuacji przed lotem bojowym, plan bitwy i wyznaczono zadania. Litania słów, długa jak powieść. I powiedziano nam, że nie będziemy dokonywać zrzutu.

Wcale to nie znaczyło, że mamy odstąpić od operacji, ale postanowiono, że zjedziemy, jak dżentelmeni, na miękkich poduszkach w rakiecie pokładowej. Mogliśmy sobie na to pozwolić, bowiem Federacja opanowała już powierzchnię planety P. Druga, Trzecia i Piąta Dywizja Piechoty Zmechanizowanej drogo za to zapłaciły.

Nasza operacja miała być zaskoczeniem. Brzmi to niewiarygodnie — nazywać zaskoczeniem bitwę, w której uczestniczą setki statków. Tym bardziej że Flota Kosmiczna i wiele jednostek piechoty niepokoiły Pluskwo-Pajęczaki w przestrzeni wielu lat świetlnych, by przeszkodzić im w wysłaniu posiłków na planetę P.

Naczelne Dowództwo wiedziało jednak, co robi. Ten gigantyczny atak powietrzny mógł przesądzić, kto wygra wojnę.

Musieliśmy lepiej poznać psychologię Pluskwo-Pajęczaków. Czy rzeczywiście konieczne jest usunięcie wszystkich Pluskwo-Pajęczaków z całej Galaktyki? A może wystarczy dać im zdrową nauczkę i narzucić pokój? Nie wiedzieliśmy. Rozumieliśmy je nie więcej niż termity. By poznać ich psychologię, musieliśmy w jakiś sposób porozumieć się z nimi, dowiedzieć się, dlaczego walczą i na jakich warunkach gotowi są zawrzeć pokój. A więc Korpus Wojny Psychologicznej musiał mieć jeńców.

Robotników byłoby łatwo ująć. Ale robotnik Pluskwo-Pajęczak to niewiele więcej niż ożywiona maszyna. Wojownika można schwytać, jeśli popali mu się członki, tak że stanie się bezradny… ale kiedy nie otrzymuje rozkazów, jest równie głupi jak robotnik.

Żeby uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego Pluskwo-Pajęczaki walczą, należałoby przebadać członków kasty mózgowców.

Jak dotychczas nie złapaliśmy żywego i sprawnego Pluskwo-Pajęczaka. Albo likwidowaliśmy całe ich kolonie na powierzchni, albo ochotnicy schodzili do ich jam i już stamtąd nie wychodzili. Straciliśmy w ten sposób wielu dzielnych ludzi.

Od naszych aliantów dowiedzieliśmy się, że wielu żołnierzy zostało wziętych żywcem do niewoli. Ci z Wywiadu twierdzili, że jeńców transportują zawsze na Klendathu. Pluskwo-Pajęczaki ciekawi byli nas tak samo jak my ich.

Chcieliśmy tych jeńców uwolnić.

W świetle bezlitosnej logiki panującej we wszechświecie, może to wydawać się słabością. I jakaś rasa, która nie troszczy się o ratowanie jednostki, może wykorzystać naszą ludzką słabość, aby nas zniszczyć. Skórniaki posiadają tę cechę w minimalnym stopniu, a Pluskwo-Pajęczaki chyba wcale, nikt nigdy nie widział, żeby jakiś Pluskwo-Pajęczak przyszedł z pomocą rannemu. W walce współdziałają doskonale, ale gdy któryś przestaje być użyteczny, natychmiast go opuszczają.

Nasze zachowanie jest zupełnie inne. Słabość to czy siła — Pluskwo-Pajęczaki jej nie posiadają i nie ma na razie widoków na wymianę żołnierza.

Jednakże w poliarchii rojowiska niektóre kasty są bardzo cenne, tak przynajmniej utrzymywali nasi wojskowi psychologowie. Gdybyśmy zdołali pochwycić żywe i nie uszkodzone Pluskwo-Pajęczaki mózgowce, to może udałoby się dokonać korzystnej wymiany.

A gdybyśmy tak pojmali królową!

Trzecim celem operacji Rodzina Królewska było rozwinięcie metod walki: jak schodzić do jam, w jaki sposób wrogów stamtąd wyciągnąć, jak zwyciężyć bez zastosowania broni totalnej.

Piechur za wojownika — moglibyśmy pokonać ich na powierzchni, statek za statek — nasza Flota Kosmiczna była lepsza, ale do tej pory nie mieliśmy szczęścia usiłując wedrzeć się do ich jam. Planeta P miała być poligonem, gdzie mieliśmy nauczyć się, jak ich wygrzebywać.

Wiedzieliśmy, że operacja Rodzina Królewska była podstawą działań prowadzących do wyzwolenia naszych kolegów i wiedzieliśmy również, że na planecie P nie było żadnych ludzi w niewoli, ponieważ nigdy na tę planetę nie dokonano napadu.

Miało to być jeszcze jedno polowanie na Pluskwo-Pajęczaki, ale przeprowadzone zmasowanymi siłami i przy wykorzystaniu najnowszych zdobyczy techniki. Mieliśmy złuszczać tę planetę jak cebulę, póki nie przekonamy się, że każdy Pluskwo-Pajęczak został wydobyty. Flota Kosmiczna bombardowała powierzchnię globu zamieniając ją w radioaktywne szkliwo. Wokół planety utrzymywano na ciasnych orbitach osłonę patrolową, chroniąc nas, eskortując transporty i pilnując, by nie wymknął się żaden Pluskwo-Pajęczak.

Plan bitwy przewidywał, że Lamparty Blackiego (to znaczy my) mają poprzeć pierwsze uderzenie, zluzować kompanię, która obsadziła zdobyte tereny, i zabezpieczać inne jednostki znajdujące się na tym obszarze.

Wylądowaliśmy. Wyprowadziłem oddział w pełnym uzbrojeniu. Blackie poszedł przodem, by spotkać dowódcę kompanii, którą mieliśmy zluzować, i by dokonać rozpoznania terenu. Przez podoficerski obwód komunikacyjny wydałem rozkaz:

— Cunha! Brumby! Zajmować pozycje!

— Zrozumiano, pododdział pierwszy!

— Zrozumiano, pododdział drugi!

— Dowódcy pododdziałów przejąć komendę!… Uprzedzić rekrutów, będziecie mijać Cherubinów, nie strzelać przez pomyłkę!

Przygryzłem swój osobisty obwód i powiedziałem:

— Sierżancie, macie łączność z lewym skrzydłem?

— Tak jest. Widzą mnie i widzą nas.

— Dobrze. Ale nie dostrzegam radiolatarni na zaczepie kątowym.

— Brakuje.

— Wyślij łącznika do Cunhy i do dowódcy zwiadu, niech założą nową radiolatarnię.

Chciałem pomówić z dowódcą oddziału, który luzowaliśmy, żeby bez blagi powiedział, jak wygląda sytuacja.

To, co sam zobaczyłem, wcale mi się nie podobało.

Plan bitwy przewidywał zastosowanie nowej doktryny strategicznej, która wydała mi się zatrważająca: nie zamykać tuneli Pluskwo-Pajęczaków! To proste i chyba logiczne… Pozwólmy, żeby Pluskwo-Pajęczaki wylazły. Doprowadźmy do starcia na powierzchni i pozabijajmy je. Nie wrzucajmy do ich jam granatów ani bomb z gazem — niech wciąż wychodzą. Po pewnym czasie — po dniu, dwóch, po tygodniu — jeśli rzeczywiście będziemy rozporządzać przeważającą siłą, przestaną wychodzić.

Sztab planowania oceniał, że zużyją siedemdziesiąt do dziewięćdziesięciu procent swoich wojowników, nim zrezygnują z próby przegnania nas.

Wtedy zaczniemy złuszczać poszczególne warstwy i będziemy schodzić w głąb, aby schwytać żywcem kogoś z rodziny królewskiej.

Wiedzieliśmy, jak wygląda kasta mózgowców. Widzieliśmy ich martwych (na fotografiach) i wiedzieliśmy, że nie mogą uciekać — miały zdegenerowane kończyny i rozdęte ciała, zbudowane głównie z tkanki nerwowej. Królowych nikt nigdy nie widział, ale Korpus Wojny Biologicznej sporządził szkice poglądowe. Obrzydliwe monstra, większe od konia i kompletnie nieruchome.

Plan wyglądał pięknie na papierze. Ale mnie przydzielono obszar Pierwszego Czarnego Kwadratu, wielkości 17x14 mil, który cały miał być podziurawiony otwartymi kanałami Pluskwo-Pajęczaków. Przydałyby mi się współrzędne każdej takiej jamy.

Jeśli było ich zbyt wiele… mogłem, ostatecznie, parę zakorkować i kazać chłopcom pilnować pozostałych. Szeregowiec w kombinezonie może obskoczyć wielki teren, ale obserwować może tylko jeden obiekt, nie jest przecież nadczłowiekiem.

Wysunąłem się na parę mil przed pierwszą sekcję, wzywając dowódcę oddziału Cherubinów. Żadnej odpowiedzi.

W końcu przyszła odpowiedź od mojego szefa: „Johnnie, nie hałasuj! Połącz się ze mną obwodem konferencyjnym”.

Tak zrobiłem, a Blackie kazał mi przestać szukać dowódcy Cherubinów, bo już ich nie było. Może został gdzieś przy życiu jakiś podoficer, ale połączenie zostało przerwane.

— Zapomnij o tym, co słyszałeś na odprawie przed lotem — powiedział Blackie — i oceniaj sytuację sam.

— Rozkaz, szefie! — I pognałem na oślep w kierunku radiolatarni. Przełączyłem obwód. — Sierżancie, co z tą radiolatarnią?

— Nie ma tu miejsca, żeby ją ulokować. Powstał nowy krater wielkości szóstego stopnia.

Gwizdnąłem przeciągle. W kraterze szóstego stopnia mógłby się zmieścić cały statek Tours. Jednym z kruczków, jakie Pluskwo-Pajęczaki stosowały przeciwko nam, były miny lądowe. Jeśli ktoś znajdował się blisko miejsca wybuchu, to go pochłaniała ziemia. Jeśli byłeś w powietrzu, to podmuch niszczył żyroskop i pozbawiał twój kombinezon sterowania.

Największy krater, jaki widziałem, był czwartego stopnia. Istniała teoria, że nie śmieli stosować potężniejszych eksplozji ze względu na te swoje stwory jaskiniowe.

— Ustawcie radiolatarnię kompensacyjną — powiedziałem.

— Już wykonane. Będziecie mogli odczytać sygnał biorąc namiar 35. — Mówił spokojnie, jak instruktor na wykładzie.

Znalazłem sygnał na swoim ekranie nad lewą brwią.

— Dobra. Niech sekcja Naidiego patroluje krater. Wyrównać obszary — Brumby powinien zająć jeszcze cztery mile terenu.

Pomyślałem ze strapieniem, że każdy ma już do patrolowania czternaście mil kwadratowych. Jak się ich bardziej rozprzestrzeni, to wypadnie siedemnaście mil na człowieka, a Pluskwo-Pajęczak może wyleźć z dziury nie mającej nawet pięciu stóp szerokości.

Spytałem jeszcze:

— Jak gorący jest ten krater?

— Bursztynowoczerwony na obrzeżu. A wewnątrz nie byłem.

— Nie zbliżaj się. Sprawdzę później.

Bursztynowoczerwony zabije człowieka nie mającego ochronnego kombinezonu, ale piechur w zbroi wytrzyma przez jakiś czas. Jeśli na obwodzie była taka wysoka radiacja, to co dopiero wewnątrz?

— Powiedz, żeby Naidi odciągnął Malana i Bjorka z powrotem do strefy bursztynowej i niech założą podsłuch ziemny. — Dwóch z moich pięciu rekrutów znajdowało się w sekcji patrolującej, a rekruci, to jak szczeniaki, wszędzie wpychają nosy. — Interesują mnie dwie rzeczy: ruch we wnętrzu krateru i hałasy na zewnątrz.

— Rozkaz. — I sierżant jeszcze dorzucił: — Czy mogę coś zaproponować?

— Ależ oczywiście. I następnym razem nie pytajcie o pozwolenie.

— Navarre może objąć dowództwo nad resztą pierwszego pododdziału. Sierżant Cunha przejmie sekcję przy kraterze i zwolni Naidiego, żeby mógł nadzorować podsłuch ziemny.

Wiedziałem, co sobie myślał. Naidi, świeżo upieczony kapral, nie dowodził jeszcze sekcją w czasie bitwy i nie bardzo nadawał się do pilnowania najniebezpieczniejszego chyba punktu w całym Pierwszym Czarnym Kwadracie. Chciał więc wycofać Naidiego z tych samych przyczyn, z jakich ja wycofałem swoich rekrutów. Sierżant należał do sztabu batalionu i miał kombinezon z dodatkowym obwodem — prywatne połączenie z kapitanem Blackstonem. Blackie prawdopodobnie podłączył się przez ten obwód i przysłuchiwał.

Sierżant był najwyraźniej przeciwny moim rozkazom i gdybym teraz nie przyjął jego propozycji, mogłem usłyszeć głos Blackiego: „Sierżancie, przejmijcie komendę. Panie Rico, jest pan zluzowany”.

Ale — do wszystkich diabłów — co to za kapral, któremu nie wolno dowodzić sekcją… A dowódca oddziału, który jest tylko potakiwaczem, musi wydawać się swemu sierżantowi kukłą w kombinezonie!

Nie zastanawiałem się nad tym, tylko tak mi przeleciało przez głowę i natychmiast odparłem:

— Nie mam na zbyciu kaprala, aby mógł niańczyć dwóch rekrutów, ani sierżanta, żeby dowodził czterema szeregowymi i jednym starszym szeregowcem.

— Ale…

— Nie przerywać. Warta nad kraterem ma być zmieniana co godzinę. Pierwszy patrol ma piorunem oczyścić teren. Dowódcy sekcji, po otrzymaniu raportu o jakiejkolwiek jamie, ustawią anteny sygnałowe, żeby dowódcy pododdziałów, sierżant i dowódca oddziału mogli je skontrolować, gdy do nich dotrą Jeśli nie będzie ich zbyt wiele, przy każdej ustawimy posterunek. Zdecyduję później.

— Według rozkazu.

Przełączyłem się na szerszy obwód, by słyszeć, jak sierżant dawał rozkazy zmieniające pierwotny plan. Robił to sprawnie i precyzyjnie. Lepiej niż gdybym ja to robił. Nie jest łatwo dowodzić oddziałem żołnierzy w kombinezonach, rozciągniętym na przestrzeni wielu mil. Każdy rozkaz musi być dokładny, żebyś nie trafił w głowę własnego towarzysza… albo, jak w tym wypadku, żeby jakaś część terenu nie została przeczesana dwukrotnie, a inna pominięta.

Słuchałem wszystkich naraz, bo chciałem wiedzieć, o czym mówią miedzy sobą.

Ale nic nie mówili. Kaprale odzywali się tylko wtedy, gdy trzeba było dokonać zmian w sekcjach. Gońcy meldowali o korektach w odstępach i pomiarach. Szeregowcy nie mówili w ogóle nic.

Blackie miał rację — oddział został mi przekazany zgrany jak kapela.

Wcale mnie nie potrzebowali! Mogłem z powodzeniem wrócić do domu, a oni robiliby, co do nich należy.

Może nawet lepiej…

Nie byłem pewny, czy postąpiłem słusznie, odmawiając wycofania Cunhy spod krateru. Gdyby wynikły tam kłopoty i nie zdołalibyśmy dojść na czas do tych chłopców, na nic zdałaby się wymówka, że postąpiłem zgodnie z przepisami. Śmierć zgodna z przepisami pozostaje śmiercią.

Zacząłem się zastanawiać, czy Bycze Karki mają w tej chwili zapotrzebowanie na sierżanta.

Przeważająca część Pierwszego Czarnego Kwadratu była równie płaska jak step wokół Obozu Currie, tylko jeszcze bardziej goła. Miało to tę dobrą stronę, że pozwalało dostrzec wyłażącego Pluskwo-Pajęczaka i załatwić go, zanim ciebie zobaczył.

Byliśmy rozciągnięci tak szeroko, że pomiędzy żołnierzami były odstępy czteromilowe, a przerwy między falami patrolującymi i oczyszczającymi teren wynosiły około sześciu minut. A więc każde miejsce przez trzy do czterech minut było nie obserwowane — i w tym czasie, nawet z małych jam, mogło wydostać się wielu Pluskwo-Pajęczaków. Oko radaru sięga oczywiście dalej niż oko ludzkie, ale nie widzi tak dokładnie.

Nie było jednak czasu na biadolenie, musiałem spieszyć do krateru. Starałem się uważać na to, co się działo wokół i obserwowałem obraz radarowy.

Nie dostrzegłem żadnej jamy, ale po drodze przeskoczyłem przez wyrwę, w której mogły się ukrywać te potwory. Nie zatrzymałem się jednak, a tylko podałem współrzędne sierżantowi, żeby kazał sprawdzić.

Krater był nawet większy, niż sobie wyobrażałem, liczniki wskazywały silne natężenie promieniowania. Podsłuch ziemny milczał.

— Kapitanie — raportowałem Blackiemu — nie odbieramy żadnych wibracji gruntu. Zejdę do krateru i sprawdzę, czy są tam jakieś jamy.

— Młodzieńcze, trzymaj się z daleka od tego krateru.

— Ależ, kapitanie, jak tylko…

— Powiedziałem! Nie podchodź!

— Rozkaz!

Przez następne dziewięć godzin nic się nie działo. Patrol, który nie ma nic do roboty, łatwo ulega demoralizacji. Rozkazałem więc przeczesywać teren w taki sposób, żeby nikt nie sprawdzał po raz drugi obszaru, w którym już był. Wszystko dobre, byle uniknąć nudy.

Potem przyjechali goście ze specjalnej jednostki — trzech oficerów eskortujących talent wyczuwacza przestrzennego. Blackie zapowiedział ich przybycie.

— Macie ich ochraniać i spełniać wszystkie ich żądania.

— Tak jest. A czego będą chcieli?

— A skąd ja mogę wiedzieć? Jeśli major Landry każe ci stanąć na głowie albo wyskoczyć ze skóry i zatańczyć, to masz to zrobić.

Byłem ciekaw, bo nigdy nie widziałem specjalnego talentu przy pracy. Major Landry i dwaj oficerowie mieli pancerze i ręczne miotacze ognia. Talent nie miał żadnej zbroi ani broni — tylko maskę tlenową. Był ubrany w dość zniszczony mundur, bez odznak, i wydawało się, że go wszystko śmiertelnie nudzi.

Po opuszczeniu samochodu zdjął maskę. Byłem przerażony.

— Majorze, powietrze tu jest gorące. Poza tym ostrzeżono nas, że…

— Uspokój się — powiedział major — On o tym wie.

Zamilkłem. Talent odszedł parę kroków, zawrócił i wydął dolną wargę. Oczy miał zamknięte i wydawał się zatopiony w myślach. Potem otworzył oczy i powiedział rozdrażnionym tonem:

— Jak tu można pracować, skoro ci idioci skaczą naokoło?

Major Landry rzucił szybko:

— Wydać oddziałowi rozkaz — padnij!

Przełknąłem ślinę, chciałem argumentować — ale włączyłem obwód ogólny:

— Pierwszy oddział Lampartów — padnij i zamrzyj!

I usłyszałem echo swojego rozkazu, powtarzanego wszystkim sekcjom. Spytałem:

— Majorze, czy mogę im pozwolić na zmianę pozycji leżącej?

— Nie. I milczeć.

Niebawem wyczuwacz wsiadł do samochodu i włożył maskę. Pomknęliśmy parę mil dalej. Znowu zdjął maskę i zaczął spacerować. Tym razem mówił coś to do jednego, to do drugiego oficera bojowego, a ci potakiwali i szkicowali coś w blokach rysunkowych.

Odwiedziliśmy jeszcze ze dwanaście miejsc, a oni za każdym razem wykonywali taki same, na oko bezsensowne czynności.

Zanim nas opuścili, oficer, który coś tam rysował, wyrwał z bloku kartkę i wręczył mi ją.

— Macie tu mapę podterenu. Ta szeroka czerwona krecha to jedyny bulwar Pluskwo-Pajęczaków w waszym rejonie. Zaczyna się na głębokości tysiąca stóp, ale wznosi się stopniowo w kierunku lewej strefy tyłów, gdzie osiąga głębokość już tylko czterystu pięćdziesięciu stóp. Niebieska siatka, łącząca się z nim, to kolonia Pluskwo-Pajęczaków. Zaznaczyłem jedyne miejsce, gdzie podchodzi pod powierzchnię na sto stóp. Możecie zainstalować tam aparaty podsłuchowe, dopóki sami się tym nie zajmiemy.

Gapiłem się na kartkę.

— Czy na tej mapie można polegać?

Oficer rzucił okiem na wyczuwacza:

— Oczywiście, idioto! I w ogóle, co ty wygadujesz? Chcesz go zmartwić?

Odjechali, a ja studiowałem rysunek. Inżynier-artysta wykonał szkic z kopią, a pudełko przetworzyło ten szkic na obraz przestrzenny tego, co znajdowało się o tysiąc stóp pod powierzchnią.


* * *

Tak byłem oszołomiony, że musiano mi przypomnieć, iż oddział jest wciąż w pozycji zamrzyj! Odwołałem ten rozkaz, poleciłem zdjąć podsłuchiwacze z krateru, wezwałem po dwóch żołnierzy z każdej sekcji i kazałem im wziąć namiary według tej piekielnej mapy i nasłuchiwać, co dzieje się na szosie i w mieście Pluskwo-Pajęczaków.

Połączyłem się z kapitanem. Obciął mnie krótko, kiedy zacząłem opisywać tunele Pluskwo-Pajęczaków.

— Major Landry przesłał mi fototelegram. Podaj tylko współrzędne swoich punktów podsłuchowych.

Podałem.

— Nieźle, Johnnie, ale niezupełnie tak, jak bym sobie życzył. Ustawiłeś za dużo podsłuchiwaczy nad ich tunelami. Postaw czterech wzdłuż autostrady i czterech wokół tego ich miasta. Pozostali niech obsadzą obszar po drugiej stronie tunelu.

— Rozkaz. — Ale spytałem: — Kapitanie, czy możemy polegać na tej mapie?

— O co ci chodzi?

— No… wygląda mi to jak magia. Czarna magia.

— Słuchaj, synu, otrzymałem specjalne polecenie dla ciebie od Marszałka Nieba. Kazał ci zakomunikować, że to jest oficjalna mapa… i że on sam będzie się o wszystko martwił, a ty masz zająć się swoim oddziałem. Zrozumiano?

— Tak jest, kapitanie.

— Ale ponieważ Pluskwo-Pajęczaki mogą bardzo szybko wygrzebywać się i wybijać sobie jamy, zwróć szczególną uwagę na posterunki podsłuchowe poza obszarem ich tuneli. O każdym hałasie dochodzącym stamtąd, głośniejszym od szmeru skrzydeł motyla, należy mi natychmiast meldować!

— Zrozumiałem.

— Kiedy się wygrzebują, to słychać, jakby boczek skwierczał na patelni. Mówię na wypadek, gdybyś nigdy dotychczas tego nie słyszał. Możesz już nie patrolować terenu. Zostaw tylko jednego, żeby obserwował krater i niech żołnierze śpią na zmianę po dwie godziny. Ci, co będą czuwali, mają obsługiwać nasłuch.

— Tak jest.

— Może jeszcze przybędą inżynierowie bojowi. Skorygowany plan działań wygląda następująco: kompania saperów wysadzi, a następnie zakorkuje główny tunel. W ten sposób zostanie zablokowany pokaźny odcinek ich arterii przelotowej i odcięta znaczna część kolonii. Takie same akcje będą podjęte na innych obszarach. A potem zobaczymy. Może Pluskwo-Pajęczaki przebiją się na powierzchnię i będziemy mieli regularną bitwę albo też przycupną na dole i wtedy będziemy musieli zejść do nich, kolejno sektor po sektorze.

Wcale nie byłem pewny, czy zrozumiałem, ale przynajmniej wiedziałem, co mam robić: przegrupować posterunki podsłuchowe i położyć spać połowę oddziału. A potem polowanie na Pluskwo-Pajęczaki.

Ja sam nie miałem zamiaru spać. Nie kazano mi i nie prosiłem o to. Myśl o spaniu, kiedy wiedziałem, że tysiące Pluskwo-Pajęczaków znajdowało się o paręset stóp pode mną, przyprawiała mnie o skurcze żołądka. Być może jednak, że ten wyczuwacz nie mylił się i nasze posterunki podsłuchowe zaalarmują nas, kiedy potwory zaczną się wygrzebywać. Być może. Ale nie chciałem ryzykować.

Przygryzłem swój prywatny obwód.

— Sierżancie.

— Słucham?

— Możecie się zdrzemnąć. Ja będę czuwał.

— Co takiego?

— O ile zrozumiałem, skorygowany plan nie przewiduje żadnej akcji na najbliższe cztery godziny. Więc pan może się teraz przespać, a potem…

— Nie ma mowy! Nie pójdę spać. Skontroluję posterunki podsłuchowe i będę czekał na tych saperów.

— Johnnie!

Przestawiłem obwód.

— Słucham, kapitanie? — Czy stary podsłuchiwał?

— Wszystkie posterunki ustawione?

— Tak jest, kapitanie, i połowa oddziału śpi. Teraz zajmę się inspekcją posterunków. Potem…

— Niech to zrobi sierżant. A ty wypocznij.

— Ależ kapitanie!

— Połóż się. To jest rozkaz. Przygotuj się do snu… raz… dwa… trzy…!

I nagle głośno moje imię:

— Johnnie!

— Kapitanie, za pozwoleniem, wolałbym najpierw dokonać inspekcji posterunków. Potem odpocznę, jeśli jest taki rozkaz, ale wolałbym raczej nie spać. Ja…

Blackie ryknął mi w ucho:

— Słuchaj, synu, spałeś godzinę i dziesięć minut.

— Jak to?

— Spójrz na zegarek.

Spojrzałem, i zrobiło mi się głupio. Uśpił mnie zakodowanym rozkazem. Hipnoza.

— Rozbudziłeś się już, synu?

— Tak jest, kapitanie. Myślę, że tak.

— Teraz już wszystko szybko się potoczy. Skontroluj posterunki i zamelduj.

Zacząłem inspekcję. Nie odezwałem się słowem do sierżanta, bo byłem zły i na niego, i na kapitana. Uważałem, że to świństwo kłaść mnie spać wbrew mej woli. A co do sierżanta, miałem niemiłą świadomość, że to on jest tu raczej szefem, a nie ja.

Po sprawdzeniu dwóch posterunków uspokoiłem się nieco. Mimo wszystko głupie było obwinianie sierżanta za to, co robił kapitan.

— Sierżancie.

— Słucham, panie Rico?

— Chcecie teraz się zdrzemnąć?

Zawahał się.

— Wolałbym najpierw skontrolować nasłuch.

— Jeszczeście tego nie zrobili?

— Nie. Spałem przez ubiegłą godzinę.

— Co takiego?

Był zakłopotany.

— Tak sobie życzył kapitan. Przekazał komendę chwilowo Brumby'emu i uśpił mnie.

Chciałem coś powiedzieć, ale tylko roześmiałem się bezradnie.

— Sierżancie, może pójdziemy razem w jakiś kąt i utniemy sobie drzemkę? Przecież i tak kapitan Blackie rządzi tym oddziałem.

— Przekonałem się — odparł sztywno — że kapitan Blackstone nigdy nie robi nic bez uzasadnionego powodu.

Pokiwałem głową, zapominając, że byłem oddalony o dziesięć mil od mego rozmówcy.

— Tak, macie rację, zawsze znajduje jakiś powód. Hmm… widocznie chce, żebyśmy byli wyspani i w pełnej gotowości.

— I ja tak sądzę.

— Hmm… a domyślacie się dlaczego?

Długo zwlekał z odpowiedzią.

— Panie Rico — rzekł z wolna — gdyby kapitan sam wiedział, powiedziałby nam. Nie przypominam sobie, by kiedyś utrzymywał jakąś tajemnicę. Ale czasem coś robi i nie potrafi wytłumaczyć dlaczego. Przeczucia… No cóż, nauczyłem się je szanować.

Skontrolowałem wysunięte posterunki, a potem te, które otaczały siedzibę Pluskwo-Pajęczaków. Przez cały czas zmuszałem się, by włączać słuchawki, bo przecież można było usłyszeć, jak na dole gadały ze sobą! Miałem ochotę zmykać, gdzie pieprz rośnie i bałem się tylko, by nie dać tego po sobie poznać.

Zastanawiałem się, czy ten wybitny talent nie był po prostu obdarzony nieprawdopodobnie wrażliwym słuchem. Nieważne zresztą, jak to zrobił, fakt, że Pluskwo-Pajęczaki znajdowały się tam, gdzie wskazał.

Jeszcze w O.S.K. zaznajamiano nas z nagranymi na taśmę głosami Pluskwo-Pajęczaków. Cztery nasze posterunki odbierały typowy gwar wielkiego skupiska tych stworów — ćwierkanie, które mogło być ich mową, jakieś szmery, trzaski i wysoki, przeciągły jęk, powodowany przez urządzenia mechaniczne.

Nie słyszałem jednak tego charakterystycznego odgłosu, który powstaje, kiedy przebijają się przez skały.

Z arterii przelotowej Pluskwo-Pajęczaków dochodziły inne dźwięki niż z osiedla. Było to przytłumione dudnienie, narastające co parę chwil do grzmotu, jakby przejeżdżały ciężkie pojazdy.

Wpadł mi do głowy genialny pomysł: przy wszystkich czterech punktach nasłuchowych ustawiłem żołnierzy, którzy mieli dawać znaki za każdym razem, gdy dudnienie stawało się najgłośniejsze.

Wkrótce mogłem złożyć meldunek.

— Kapitanie.

— Co znowu, Johnnie?

— Ruch na autostradzie Pluskwo-Pajęczaków jest jednokierunkowy, ode mnie w waszą stronę. Szybkość około stu mil na godzinę, a ciężar przesuwa się raz na minutę.

— Dość dokładnie — zgodził się. — Mnie wypadło sto pięć, z częstotliwością co pięćdziesiąt osiem sekund.

— Och. — Zrobiło mi się głupio, poczułem się zniechęcony i zmieniłem temat. — Nie przybyła jeszcze ta kompania saperska.

— I nie przybędzie. Wybrali miejsce gdzieś na tyłach. Przepraszam, powinienem ci powiedzieć. Czy coś jeszcze?

— Nie, nic. — Rozłączyliśmy się i poczułem się lepiej. Nawet Blackie może o czymś zapomnieć… a poza tym mój pomysł wcale nie był taki głupi.

Przeniosłem się ze strefy tunelowej na tyły obszaru zajętego przez Pluskwo-Pajęczaki, gdzie był nasz ostatni posterunek nasłuchowy.

Dwóch ludzi spało, jeden nasłuchiwał, jeden był w pogotowiu.

— Macie coś?

— Nic.

Ten, który nasłuchiwał, to był jeden z moich pięciu rekrutów. Spojrzał na mnie i powiedział:

— Chyba to urządzenie wysiadło.

— Zaraz sprawdzę — oświadczyłem.

Odsunął się, żebym mógł włożyć swoją wtyczkę. Zatrzeszczało.

— Skwierczący boczek! I to jak głośno, prawie pachnie.

Włączyłem obwód do wszystkich żołnierzy.

— Pierwszy oddział, wstawać! Zbudzić się i zameldować! Zbudzić się i zameldować!

Przygryzłem obwód oficerski.

— Kapitanie! Kapitanie Blackstone! Bardzo pilna sprawa!

— Spokojnie, Johnnie. Melduj.

— Skwierczący boczek, wyraźnie słychać. — Mówiłem, starając się rozpaczliwie, by mój głos brzmiał normalnie. — Posterunek dwunasty, współrzędne W-9. Pierwszy Czarny Kwadrat.

— W-9 — powtórzył. — Ile decybeli?

Szybko rzuciłem okiem na przyrząd pomiarowy.

— Nie wiem, kapitanie. Poza skalą! Zupełnie jakby to się działo pod moimi nogami!

— Doskonale! — ucieszył się. Byłem zdumiony, że mógł to tak odebrać. — To najlepsza wiadomość, jaką dziś otrzymałem! A teraz słuchaj, synu. Zbudź swoich chłopaków.

— Już to zrobiłem!

— Świetnie. Weź dwóch podsłuchiwaczy, niech sprawdzają na wyrywki teren wokół dwunastego posterunku. Starajcie się wywnioskować, w którym miejscu będą się wyłamywać. Tylko trzymaj mi się z daleka od tego miejsca. Zrozumiałeś?

— Usłyszałem — powiedziałem ostrożnie. — Ale nie rozumiem.

Westchnął.

— Osiwieję przez ciebie, Johnnie. Słuchaj, synu. Chcemy, żeby wylazły na powierzchnię i im więcej ich wyjdzie, tym lepiej. Nie masz dostatecznej siły ognia, by je załatwić. Jeśli wyjdą w wielkiej masie, to pułk nie da im rady. Ale generał marzy, żeby wyszły i ma w pogotowiu na orbicie brygadę broni pancernej. Do ciebie należy dostrzec, gdzie wychodzą, odsunąć się i mieć je na oku. Jeśli będziesz miał szczęście i największy wysyp nastąpi na twoim terenie, to meldunek o tym zawędruje na samą górę. Już wiesz? Pamiętaj — nie atakować! No, chyba żebyś musiał się bronić…

Przez następne trzydzieści siedem minut nic się nie działo. Łaziłem po całym obszarze wokół W-9, nasłuchując co pięć sekund. Mikrofonów już nie trzeba było montować w skale, wystarczyło je tylko przyłożyć, a już rozlegało się jasno i wyraźnie skwierczenie boczku. Teren, skąd dochodziły odgłosy, rozszerzał się, ale samo centrum pozostawało bez zmiany.

Potem wszystko stało się nagle.

Jakiś głos zawołał przez obwód zawiadowczy:

— Boczek się smaży! A-2.

Przełączyłem się i krzyknąłem:

— Kapitanie, skwierczący boczek na A-2, Czarny Pierwszy Kwadrat! — I natychmiast nawiązałem łączność z plutonami w sąsiedztwie: — Boczek skwierczy na A-2, Czarny Pierwszy! — Usłyszałem zaraz, jak De Campo raportował:

— Odgłosy skwierczącego boczku przy A-3. Zielony Dwunasty.

Przekazałem to Blackiem, a z obwodu łączącego mnie ze zwiadem usłyszałem:

— Pluskwo-Pajęczaki! Pluskwo-Pajęczaki! Ratunku!!!

— Gdzie?

Nie było odpowiedzi. Pstryknąłem znowu.

— Sierżancie! Kto meldował o Pluskwo-Pajęczakach?

— Wyłażą ze swojego miasta w okolicy B-6.

— Na nich! — Przełączyłem się na Blackiego. — Pluskwo-Pajęczaki na B-6. Czarny Pierwszy!

— Słyszałem, że wydałeś już rozkaz, aby na nich uderzyć — odpowiedział spokojnie. — A jak koło W-9?

— W-9 jest… — Grunt rozstąpił mi się pod nogami. Otoczyły mnie Pluskwo-Pajęczaki.

Nie mogłem pojąć, co się stało. Nie byłem ranny. Czułem się tak, jakbym spadł pomiędzy gałęzie drzewa — ale te gałęzie były żywe i popychały mnie w różne strony. Mój żyroskop na próżno starał się utrzymać mnie w pozycji pionowej. Spadłem w głąb o jakieś dziesięć lub piętnaście stóp i nie dochodziło tam już światło dzienne.

Potem fala żyjących potworów wyniosła mnie ku górze. Przydało się szkolenie, bo wylądowałem na nogach, walcząc i mówiąc jednocześnie.

— Przełom na W-10! Nie, W-11. Tu się teraz znajduję. Ogromna dziura, którą wylewają się na zewnątrz. Albo jeszcze więcej.

— Uciekaj stamtąd, Johnnie!

— Rozkaz — i zamierzałem skoczyć.

I nagle zdałem sobie sprawę, że przecież powinienem już nie żyć.

— Sprostowanie — wykrzyknąłem, nie wierząc własnym oczom. — Przełom na W-11, to dywersja. Nie ma tu wcale wojowników.

— Powtórz.

— W-11, Pierwszy Czarny. Przełom został dokonany wyłącznie przez robotników. Nie widać wojowników. Jestem otoczony Pluskwo-Pajęczakami i wciąż ich przybywa, ale żaden nie jest uzbrojony. Ci, którzy są wokół mnie, mają typowe cechy robotników. Nie zostałem zaatakowany. — Spytałem: — Czy sądzicie, kapitanie, że to może być akcja pozorowana, a właściwy przełom będzie gdzie indziej?

— Możliwe — przystał na moje przypuszczenie. — Twój raport zostanie natychmiast przekazany do Dywizji. Niech oni myślą. Pokręć się tam jeszcze i popatrz, czy to rzeczywiście wszystko robotnicy, ale uważaj, żebyś mógł się wydostać.

— Tak jest, kapitanie. — Skoczyłem wysoko i daleko, aby znaleźć się poza masą tych nieszkodliwych wprawdzie, ale obrzydliwych stworów.

Cała skalista równina, jak okiem sięgnąć, pokryta była czarnymi, pełzającymi we wszystkich kierunkach, monstrualnymi kształtami. Wycisnąłem wszystko, co się dało z silniczków odrzutowych, dokonując potężnego skoku. Zawołałem do jednego z żołnierzy:

— Hughes! Co u ciebie?

— Pluskwo-Pajęczaki, panie Rico! Miliony! Podpalam każdego, który się nawinie!

— Hughes! Przyjrzyj im się dobrze. Czy próbują walczyć? A może to wszystko robotnicy? — Opadłem na dół i znów się odbiłem. A on mówił dalej:

— Ojej! Rzeczywiście. Skąd pan wiedział?

— Dołączcie do swojej sekcji, Hughes! — Zmieniłem obwód. — Kapitanie, parę tysięcy Pluskwo-Pajęczaków wylazło z niezliczonej ilości dziur. Nie jestem atakowany. Powtarzam. Nikt mnie nie atakuje. Jeśli są między nimi wojownicy, to używają robotników jako osłony.

Nie odpowiedział.

Daleko, z lewej strony, rozbłysło oślepiające światło, zaraz potem pojawił się taki sam błysk po prawej. Automatycznie odnotowałem czas i współrzędne.

— Kapitanie Blackstone, odezwijcie się.

Podskoczyłem jak najwyżej i starałem się dostrzec jego sygnał świetlny, ale horyzont zamykały wzgórza Drugiego Czarnego Kwadratu.

Znów przełączyłem się i zawołałem:

— Sierżancie! Czy możecie retransmitować do kapitana?

W tym momencie zgasł sygnał mego sierżanta.

Wpatrzyłem się w obraz i dostrzegłem Brumby'ego i Cunhę, dowódców ich sekcji i łączników.

— Cunha! Gdzie jest sierżant?

— Przeprowadza rozpoznanie jamy.

— Powiedzcie mu, że zaraz dołączę. — Przełączyłem obwód nie czekając na odpowiedź. — Pierwszy oddział Lampartów do drugiego oddziału — potwierdzić odbiór!

— Czego chcesz? — warknął porucznik Koroshen.

— Nie mogę złapać kapitana.

— Nieosiągalny. Wysiadł.

— Nie żyje?

— Żyje. Ale skończył mu się napęd. Wysiadł.

— Och. To pan porucznik jest teraz dowódcą kompanii?

— Tak. Tak. Ale czego chcesz? Pomocy?

— Och… nie. Nie, panie komendancie.

— No to zamknij się, jak nie potrzebujesz pomocy, i tak ledwo dajemy sobie radę.

— Rozkaz. — Nagle spostrzegłem, że sam też ledwo sobie radzę.

Rozmawiając z Koroshenem, nastawiłem ekran na całą ostrość. Zobaczyłem ze zdumieniem, że pierwszy pododdział znika! Najpierw zgasło światło sygnalizacyjne Brumby'ego.

— Cunha! Co się dzieje z moim pierwszym pododdziałem?

Głos miał bardzo napięty, kiedy się odezwał.

— Schodzę w dół za sierżantem.

Jeśli istnieją jakiekolwiek przepisy regulaminowe usprawiedliwiające postępowanie Brumby'ego, to ja ich nie znam. Czyżby Brumby działał bez rozkazu? A może wydano mu rozkazy, których ja nie słyszałem? Tak czy inaczej, znajdował się głęboko w jamie Pluskwo-Pajęczaków, poza zasięgiem wzroku i słuchu — nie był to więc odpowiedni moment na formalistykę. Sprawy dyscyplinarne postanowiłem odłożyć do jutra. O ile obaj będziemy mieli to jutro…

— Dobra — powiedziałem — już jestem z wami — i po jeszcze jednym skoku wylądowałem wśród oddziału. Dostrzegłem po prawej stronie Pluskwo-Pajęczaka i natychmiast mu przyłożyłem. Ten nie był robotnikiem, walczył i strzelał.

— Straciłem trzech ludzi — meldował Cunha zdyszanym głosem. — Nie wiem, jakie są straty Brumby'ego. Dokonali przełomu równocześnie w trzech miejscach, stąd te ofiary. Ale…

Potężny wstrząs odrzucił mnie na bok. Czy to nasi saperzy wbijali korki?

— Pierwsza sekcja! Być w pogotowiu na wypadek następnego wybuchu! — Wylądowałem byle jak, na trzech czy czterech Pluskwo-Pajęczakach. Nie byli martwi, ale też i nie walczyli, tylko drgali i kurczyli się. Przyłożyłem im granatem i znów skoczyłem.

— Wykończcie ich! — zawołałem. — Są oszołomieni. I uważajcie na następny… — Kolejny podmuch uderzył akurat, gdy to mówiłem. Nie był zbyt silny.

— Cunha! Zarządzić gotowość do akcji.

Sam poszedłem obejrzeć te trzy miejsca, w których wydostawały się Pluskwo-Pajęczaki. Porównanie z mapą podziemia wykazało, że przełomy były w punktach, gdzie tunele najbardziej zbliżały się do powierzchni.

Jeden otwór zasypany był odłamkami skał. W drugim nie było widać aktywności Pluskwo-Pajęczaków, kazałem jednak, aby Cunha postawił tam dwóch ludzi i kazał likwidować każdego pojedynczego Pluskwo-Pajęczaka. A gdyby zaczęli wyłazić gromadnie, to zapieczętować jamę bombą.

Dobrze było Marszałkowi Nieba siedzieć sobie daleko, w fotelu i zabraniać zatykania dziur, ale ja byłem na miejscu, wobec konkretnej sytuacji. Potem spojrzałem w trzeci otwór, który pochłonął sierżanta i połowę mego oddziału.

Tutaj korytarz podchodził niemal pod samą powierzchnię i Pluskwo-Pajęczaki zdjęły tylko strop. Nie miałem pojęcia, gdzie się podziały odwalone kamienie, ściany szczeliny były gładko wyżłobione.

Patrząc na mapę, można było zorientować się, że tamte dwa otwory były wylotami dwóch małych bocznych tuneli, a ten był częścią głównego labiryntu. Tamte służyły akcji dywersyjnej, a przez ten wydostały się główne siły atakujące.

Czy Pluskwo-Pajęczaki widzą poprzez litą skałę?

W jamie nie było nic widać. Ani Pluskwo-Pajęczaków, ani ludzi. Cunha wskazał kierunek, w którym oddalił się drugi pododdział. Minęło już siedem minut, od czasu gdy Brumby poszedł za nim.

Wpatrywałem się w ciemność, a żołądek podchodził mi pod gardło.

— Cunha, przejmiecie pełne dowództwo nad pododdziałem — starałem się mówić lekkim tonem. — Jeśli będzie wam potrzebna pomoc, zwróćcie się do porucznika Korosbena.

— Jakie rozkazy?

— Żadnych. Chyba że przyjdą z góry. Ja schodzę na dół szukać drugiego pododdziału, może więc przez jakiś czas będę nieuchwytny.

Natychmiast skoczyłem w dziurę, bo bałem się, że mi nerwy wysiądą.

Za sobą usłyszałem:

— Pododdział! Za mną marsz! — i Cunha też skoczył na dół.

Nie będę już czuł się taki samotny.

Rozkazałem zostawić dwóch ludzi przy otworze, by zabezpieczali nasz odwrót — jeden stał na dnie tunelu, drugi przy wejściu. Potem poprowadziłem ich w ślad za drugim pododdziałem, tak szybko jak było to możliwe.

Posuwaliśmy się raczej z trudnością, gdyż strop tunelu wisiał nam nad głowami. Natychmiast stały się potrzebne noktowizory. Potwierdziły się nasze przypuszczenia — Pluskwo-Pajęczaki odbierały promienie podczerwone. Dzięki noktowizorom ciemny tunel okazał się dość dobrze oświetlony. Nie wyróżniał się niczym specjalnym: gładkie skalne ściany sklepione na górze i równe podłoże.

Doszliśmy do skrzyżowania z drugim tunelem i kazałem zatrzymać się. Istnieją szczegółowe przepisy dotyczące dysponowania siłami zbrojnymi pod ziemią, ale na co mogą się przydać? Ci, którzy je wymyślili, na pewno nigdy nie byli w takich warunkach… Dopiero po zakończeniu operacji Rodzina Królewska, jeśli ktoś przeżyje, będzie mógł powiedzieć, jakie posunięcia są słuszne i skuteczne. Jeden z przepisów nakazuje ustawiać posterunki przy każdym rozgałęzieniu. Ja już jednak zostawiłem dwóch żołnierzy, by strzegli drogi naszego odwrotu, i gdybym przy każdym skrzyżowaniu pozostawiał dziesięć procent swoich sił, to sam szedłbym na pewną śmierć.

Postanowiłem, że będziemy trzymać się razem… i postanowiłem, że nikt nie może dostać się do niewoli. Nie u tych potworów. Już lepiej zginąć.

Od razu ciężar spadł mi z serca i przestałem się martwić.

Zajrzałem ostrożnie do obu ramion skrzyżowania. Pluskwo-Pajęczaków nie było. Zawołałem przez obwód podoficerski:

— Brumby!

Wynik był zdumiewający. Tutaj, pod ziemią, w sieci nie kończących się korytarzy, mój głos rozległ się niczym trąba jerychońska:

— BRRRRUMMBY!

Aż mi zadzwoniło w uszach.

A potem zabrzmiało:

— PAANIE RRICCO!

— Nie tak głośno — powiedziałem, sam starając się prawie szeptać. — Gdzie jesteście?

Brumby odparł już nie tak grzmiącym głosem:

— Nie mam pojęcia. Zgubiliśmy się.

— Uspokójcie się. Idziemy wam z pomocą. Nie możecie być daleko. Czy sierżant jest z wami?

— Nie. My nie…

— Zaczekaj. — Przełączyłem obwód — Sierżancie.

— Odbieram. Słucham. — Mówił spokojnie, nie podnosząc głosu. — Jestem w kontakcie radiowym z Brumbym, ale nie możemy się spotkać.

— Gdzie jesteście? — pytałem dalej.

Chwilę zawahał się.

— Moja rada jest następująca — połączcie się z Brumbym i wracajcie razem na powierzchnię.

— Odpowiedzcie na moje pytanie!

— Panie Rico, możecie łazić tu tydzień i nie znajdziecie mnie… A ja nie jestem w stanie się ruszyć. Musicie…

— Dość tego, sierżancie! Jesteście ranni?

— Nie, ale…

— No to dlaczego nie możecie się ruszyć? Kłopoty z Pluskwo-Pajęczakami?

— Jest ich tu mnóstwo. Nie mogą dobrać się do mnie… ale ja nie mogę wyjść. Lepiej więc żebyście…

— Sierżancie, tracicie czas! Będę patrzył na mapę, a wy powiecie mi, gdzie skręciliście. Podajcie zapis z noniusza i ślad izotopów znaczonych. To rozkaz.

Złożył raport dokładnie i zwięźle. Zapaliłem lampkę nad czołem, podrzuciłem noktowizory i śledziłem to, co mówił, na mapie.

— W porządku — oświadczyłem. — Znajdujecie się wprost pod nami, o dwa poziomy niżej i wiem, gdzie mam skręcić. Przyjdziemy, gdy tylko połączymy się z drugim pododdziałem. Trzymaj się! — Znowu się przełączyłem. — Brumby!

— Słucham.

— Gdy przyszliście do pierwszego rozgałęzienia tunelu, to gdzie skierowaliście się: na prawo, w lewo, czy prosto?

— Wprost przed siebie.

— Dobra. Cunha, prowadź. Brumby, masz kłopoty z Pluskwo-Pajęczakami?

— Teraz nie. Ale właśnie przez to się zgubiliśmy. Zaczęliśmy się z nim bić… i jak się skończyło, zaczęliśmy kręcić się w kółko.

Chciałem koniecznie zebrać razem cały pluton i wydostać się na powierzchnię. Brumby wskazał nam dwa następne zakręty. Do każdego pustego mijanego korytarza wrzucałem bombę pląsonóżkę, która zamiast zabijać, sprawia, że Pluskwo-Pajęczaki pląsają jak w paralitycznych konwulsjach. Wyposażono nas w nie specjalnie na tę akcję, ale chętnie wymieniłbym całą tonę pląsonóżek na parę funtów uczciwego dynamitu.

Na pewnym, dość długim odcinku, straciłem łączność z Brumbym — nastąpiły chyba jakieś zakłócenia w odbiorze fal radiowych, gdyż za następnym skrzyżowaniem znów się słyszeliśmy. Ale już nie umiał mi powiedzieć, gdzie mam skręcić.

I wtedy właśnie uderzyli.

Nie wiem, skąd się wzięli. Było zupełnie spokojnie i nagle usłyszałem w tyle kolumny krzyki: „Pluskwo-Pajęczaki! Pluskwo-Pajęczaki!” Odwróciłem się i już okazało się, że są wszędzie. Podejrzewam, że te gładkie ściany wcale nie były takie solidne, jak na to wyglądały, no bo przecież jak inaczej mogły się tak nagle wokół nas znaleźć?

Nie mogliśmy używać miotaczy ognia, nie mogliśmy rzucać bomb, z obawy, że spowodujemy straty we własnych szeregach. Pozostały nam jednak ręce i nogi.

Chyba nie trwało to dłużej niż minutę. Pluskwo-Pajęczaków już nie było, pozostało tylko trochę ich szczątków i czterech leżących piechurów.

Jednym z nich był sierżant Brumby. Nie żył. W czasie tej bijatyki dołączył do nas drugi pododdział. Nie byli daleko i trzymali się razem z obawy, by nie zginąć w tym labiryncie. Usłyszeli odgłosy walki i to pozwoliło im nas odszukać.

Ruszyliśmy dalej… i udało nam się znaleźć te Pluskwo-Pajęczaki, które oblegały naszego sierżanta.

Zdążył uprzedzić mnie, czego mamy oczekiwać. Otóż udało mu się schwytać mózg Pluskwo-Pajęczaków i osłaniał się jego rozdętym ciałem jak tarczą. Nie mógł wyjść, ale też i oni nie mogli rzucić się na niego nie popełniając (dosłownie) samobójstwa przez uszkodzenie własnego mózgu.

Przed nami takiej przeszkody nie było i zaatakowaliśmy ich z tyłu.

Zacząłem przyglądać się tej monstrualnej masie, którą trzymał sierżant, i pomimo naszych strat odczułem triumf i szaloną radość.

Nagle usłyszałem tuż, tuż skwierczenie boczku. Kawał sklepienia zwalił się na mnie i w tym momencie, przynajmniej dla mnie, skończyła się operacja Rodzina Królewska.

Obudziłem się w łóżku na transportowcu Argonne, ale myślałem, że jestem w O.S.K. i że miałem długi koszmarny sen o Pluskwo-Pajęczakach…


* * *

Długo trwało, zanim uporządkowałem sobie pewne szczegóły operacji Rodzina Królewska. Inne — pozostały dla mnie tajemnicą. Dlaczego na przykład Brumby wprowadził swój pododdział do tunelu? Brumby nie żyje i Naidi też, a mnie na pociechę pozostała świadomość, że zdążyłem obu awansować i że nosili odznaki swego stopnia tego dnia na planecie P, kiedy wszystko potoczyło się niezgodnie z planem. Wreszcie dowiedziałem się, dlaczego sierżant z mojego oddziału postanowił zejść do miasta Pluskwo-Pajęczaków.

Otóż usłyszał mój raport, skierowany do kapitana Blackstone'a, w którym meldowałem, że ten największy wyłom był w istocie tylko akcją pozorowaną i że robotników wysłano na rzeź. Kiedy prawdziwi wojownicy zaczęli wygrzebywać się obok, doszedł do wniosku, że działania Pluskwo-Pajęczaków są posunięciem desperackim, skoro zdecydowali się poświęcić robotników.

Zorientował się, że kontratak Pluskwo-Pajęczaków przeprowadzany był raczej słabymi siłami, co dowodziło, że nie mają dostatecznych rezerw. Pomyślał, że jest to jedyny, niepowtarzalny moment, aby działając w pojedynkę odnaleźć i pochwycić kogoś z rodziny królewskiej. A przecież to właśnie było celem całego przedsięwzięcia.

Wykorzystał ten moment — i udało mu się.

W ten sposób pierwszy oddział Lampartów wypełnił swoją misję. Mało który oddział może to o sobie powiedzieć. Nie schwytano, niestety, żadnej królowej (Pluskwo-Pajęczaki pozabijali je), tylko sześć mózgów.

Mózgi nie zostały wymienione za naszych jeńców, bo nie żyły dość długo. Ale chłopcy z Wojskowej Służby Psychologicznej zdołali pobrać żywe wycinki. Można więc uważać operację Rodzina Królewska za sukces.

Sierżant z mojego oddziału dostał przydział do służby polowej. Nie zdziwił mnie też jego awans. Kapitan Blackie powiedział mi przecież, że dostaję najlepszego sierżanta w całej Armii, a nigdy nie miałem powodu wątpić w słuszność opinii Blackiego. Już kiedyś zresztą znałem tego sierżanta. Nie sądzę, aby inni o tym wiedzieli… Nie ode mnie i z pewnością nie od niego. Wątpię, czy sam Blackie o tym wiedział. Znałem tego sierżanta od pierwszego dnia, kiedy stałem się rekrutem.

Jego nazwisko brzmi: Zim.

Mój udział w operacji Rodzina Królewska nie wydawał mi się osobistym sukcesem. Przebywałem na Argonne ponad miesiąc, najpierw jako pacjent, potem jako ozdrowieniec bez przydziału, dopóki u kresu tej kosmicznej podróży nie wylądowaliśmy na Sanctuary. Miałem sporo czasu, aby różne sprawy przemyśleć… Myślałem o zabitych i rannych, o tym, że właściwie spartaczyłem swoją robotę będąc przez tak krótki czas dowódcą oddziału. Nie potrafiłem być takim magikiem, jakim powinien być porucznik. I nie zostałem ranny w bitwie, tylko spadł na mnie kawał skały.

Nie wiedziałem nawet, czy żyje kapitan Blackstone (żył i ponownie objął dowodzenie, gdy jeszcze byłem w labiryncie) i nie miałem pojęcia, jaka procedura obowiązuje, jeśli kandydat żyje, a jego egzaminator zginął. Spodziewałem się jednak, że przepisy zezwolą mi objąć dawną funkcję sierżanta. I wydawało mi się wtedy zupełnie nieważne, że moje książki do matematyki wędrują na innym statku.

Jednakże, kiedy po tygodniu wstałem z łóżka i wałkoniłem się dzień i drugi, to wreszcie pożyczyłem parę podręczników od jednego młodszego oficera. Matematyka nie jest łatwa, wymaga skupienia i absorbuje umysł. Nikomu nie zaszkodzi, gdy się czegoś nauczy, bez względu na to, jaki ma stopień wojskowy. Wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie, oparte jest na matematyce.

Kiedy wreszcie zameldowałem się w O.S.K. i zwróciłem swoje gwiazdki, okazało się, że znów jestem kadetem, a nie sierżantem. Sądzę, że stało się to dzięki przychylności kapitana Blackstone'a.

Mój współlokator, Anioł, siedział w pokoju z nogami na biurku — a na blacie leżała paczka, moje książki do matematyki. Spojrzał na mnie ze zdumieniem.

— Cześć, Juan! A myśmy myśleli, że już po tobie!

— Po mnie? Widocznie nie spodobałem się Pluskwo-Pajęczakom. Kiedy ty lecisz?

— Ja już byłem — oznajmił Anioł. — Zaraz następnego dnia po tobie. Dokonałem trzech zrzutów i tydzień temu wróciłem. Co ci zajęło tyle czasu?

— Wybrałem dłuższą drogę do domu. Byłem przez miesiąc pasażerem.

— Niektórym to się wiedzie… A jak ze zrzutami?

— Nie było żadnego — przyznałem się.

Wybałuszył oczy.

— Niektórzy to dopiero mają szczęście!

Być może Anioł miał rację, bo dyplom także otrzymałem. Prawdę mówiąc, sam się do tego przyczynił, bo codziennie mnie przepytywał.

Myślę, że moje szczęście to ludzie — i Anioł, i Jelly, i Porucznik, i Carl, i pułkownik Dubois, a także i mój ojciec, i Blackie, i Brumby, i Ace — i zawsze sierżant Zim. Teraz — honorowy kapitan Zim, ze stałą rangą porucznika. Nie byłoby przyzwoicie, gdybym miał wyższy stopień.


* * *

W dzień po promocji ja i mój kolega Bennie Montez staliśmy na kosmodromie, czekając na swoje statki. Byliśmy świeżo upieczonymi podporucznikami i onieśmielało nas, gdy nam salutowano. Starałem się to ukryć, wczytując się w listę statków krążących wokół Sanctuary. Lista była tak długa, że na pewno coś się szykuje, chociaż nic nam o tym nie wspomniano.

Czułem rosnące podniecenie. Miałem dwa gorące pragnienia: aby wysłano mnie do mojej starej jednostki i żeby mój ojciec wciąż tam jeszcze był. A teraz to, co miało nadejść, znaczyło, że będą jakieś poważne zrzuty i że porucznik Jelal znów weźmie nas w obroty. Takie myśli kłębiły mi się w głowie, kiedy studiowałem tę listę. Jakie mnóstwo nazw. Czytałem je powoli…

— Któryś powinien nazywać się Magsaysay — powiedziałem.

— Dlaczego? — zapytał Bennie.

— Ramon Magsaysay — wyjaśniłem. — Wielki człowiek, wielki żołnierz. Dziś byłby zapewne szefem wojny psychologicznej, gdyby żył. Czy nigdy nie uczyłeś się historii?

— A jakże — zaprotestował Bennie. — Wiem, że Simon Bolivar zbudował piramidy, zatopił Wielką Armadę i wyruszył w pierwszą podróż na Księżyc.

— Zapomniałeś jeszcze, że poślubił Kleopatrę.

— Och, tak. No cóż, każdy kraj ma własną wersję historii.

— Oczywiście — i powiedziałem coś sam do siebie, a Bennie zapytał:

— Co mówisz?

— Przepraszam cię, Bernardo. To było takie powiedzenie w moim ojczystym języku. Można je mniej więcej przetłumaczyć: Tam dom mój, gdzie serce moje.

— A jaki to był język?

— Tagalog. Mój rodzinny język.

— A nie mówią po angielsku tam, skąd pochodzisz?

— Mówią, naturalnie. W urzędach, w szkołach i tak dalej. Tylko w domach mówimy starym językiem. Tradycja. Rozumiesz.

— Tak. Rozumiem. Ale gdzie ty…

Z megafonów rozległa się melodia Meadowland. Bennie wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Lecę na randkę ze swoim statkiem! Uważaj na siebie, bracie! Do zobaczenia!

— Miej się na baczności przed Pluskwo-Pajęczakami! — Odwróciłem się i czytałem dalej nazwy statków…

I wtedy rozległ się najsłodszy w świecie głos: …na sławę imienia, na sławę mienia Rodgera Younga!

Chwyciłem swój worek i pognałem. Tam dom twój, gdzie serce twoje.

Spieszyłem do domu.

Загрузка...