Wdrażaj chłopca w prawidła jego drogi, a nie zejdzie z niej i w starości.
Zdarzały się też inne przypadki chłosty, ale nie było ich wiele. Z naszego oddziału tylko Hendrick został skazany na chłostę wyrokiem sądu wojennego, pozostali, w tym także ja, otrzymywali jedynie kary administracyjne. Zgodę na chłostę musiał wyrazić dowódca oddziału, jego zastępcy zaś wcale nie było pilno zwrócić się do niego z takim wnioskiem, gdyż doskonale zdawał sobie sprawę, że major Malloy znacznie chętniej dyscyplinarnie zwolniłby winnego żołnierza, niż zezwolił na wykonanie kary cielesnej. Zwykła kara administracyjna świadczy o tym, że twój zwierzchnik bierze pod uwagę mało prawdopodobną możliwość, iż w przyszłości uda ci się jednak wyrosnąć na dobrego żołnierza i obywatela.
Tylko ja otrzymałem maksymalną karę, nikomu też bardziej niż mnie nie groziło zwolnienie do cywila. Z pewnością jest to jakieś wyróżnienie, ale nikomu takiego nie życzę.
Zdarzył się jeszcze jeden przypadek, znacznie gorszy od mojego albo Teda Hendricka. Nawet teraz, kiedy o tym myślę, robi mi się niedobrze. Pewnego dnia postawiono szubienicę.
Chciałbym, żeby nie było wątpliwości: ta sprawa nie miała nic wspólnego z armią. Przestępstwo nie zostało popełnione na terenie Obozu Currie, a oficer, który przyjął tego chłopca do wojska, powinien natychmiast zostać zdegradowany.
Chłopak zdezerterował, i to zaledwie dwa dni po naszym przybyciu do obozu. Kompletnie bez sensu, ma się rozumieć, ale w tej sprawie wszystko było bez sensu. Dlaczego po prostu nie poprosił o zwolnienie? Rzecz jasna, dezercja należy do najpoważniejszych wykroczeń, jakie można popełnić, ale armia bardzo rzadko karze za nią śmiercią, chyba że mają miejsce jakieś nadzwyczajne okoliczności, na przykład jeżeli znajdzie zastosowanie paragraf „w obliczu nieprzyjaciela” albo zajdą inne ważne fakty, zmieniające klasyfikację prawną tego czynu.
Armia nawet nie stara się chwytać dezerterów, i to ma sens. Przecież wszyscy jesteśmy ochotnikami, trafiliśmy do wojska, ponieważ tego chcieliśmy, jesteśmy z tego dumni, a wojsko jest dumne z nas. Jeżeli ktoś tak nie myśli, to wolałbym nie mieć go obok siebie, kiedy zaczną się kłopoty. Chcę wiedzieć, że koledzy będą ratować moją skórę, ponieważ jestem żołnierzem, tak samo jak oni, i moja skóra znaczy dla nich tyle samo co ich własna. Nie interesują mnie pseudowojacy, wlokący się ciągle gdzieś z tyłu i szukający bezpiecznej kryjówki, jak tylko zrobi się trochę bardziej gorąco. Znacznie bezpieczniej jest nie mieć nikogo na skrzydle, niż jakiegoś malkontenta obarczonego kompleksem poborowego. Jeśli więc uciekają, to proszę bardzo, szerokiej drogi, łapanie ich to tylko strata czasu i pieniędzy.
Rzecz jasna, większość wraca, choć czasem dopiero po paru latach. Nikt ich wtedy nie wiesza, tylko dostają po pięćdziesiąt razów i mogą sobie iść, dokąd zechcą. Wydaje mi się, że człowiek bardzo szybko spala się nerwowo, wiedząc, że jest uciekinierem wśród uczciwych obywateli, nawet jeśli policja nie czyni najmniejszego wysiłku, aby go schwytać. „Grzesznicy umykają w popłochu, nawet gdy nikt za nimi nie bieży”. Pokusa, żeby się ujawnić, dostać swój przydział cięgów, a potem móc oddychać pełną piersią, musi być ogromna.
Ale ten chłopak nie zgłosił się z własnej woli. Nie było go już cztery miesiące i mocno wątpię, czy koledzy z jego kompanii w ogóle go pamiętali, bo służył z nimi zaledwie przez parę dni. Był po prostu nazwiskiem bez twarzy, fiszką z napisem „Dillinger, N.L.”, o którym codziennie na porannym apelu należało meldować, że jest „nieobecny nie usprawiedliwiony”.
A potem zabił dziewczynkę.
Miał zostać osądzony i skazany przez sąd cywilny, ale wyszło na jaw, że jest dezerterem, powiadomiono więc Departament i naszego generała, a ten natychmiast interweniował. Dezerter trafił do nas, ponieważ jurysdykcja wojskowa ma pierwszeństwo przed cywilną.
Dlaczego generał zawracał sobie głowę? Dlaczego nie zostawił sprawy w rękach miejscowego szeryfa?
Czyżby po to, żeby „dać nauczkę”?
Wcale nie. Jestem święcie przekonany, że generał wcale nie uważał, że jeśli nie urządzi swoim chłopcom odrażającego spektaklu, to będą gromadnie zabijali dziewczynki. Teraz uważam nawet, że chętnie oszczędziłby nam tego widoku, gdyby tylko mógł.
Otrzymaliśmy jednak nauczkę, choć wtedy nikt o tym nie wspomniał. Była to nauczka z rodzaju tych, które muszą długo wsiąkać w podświadomość, zanim zaczną dawać owoce.
Wojsko zajmuje się swoimi ludźmi bez względu na okoliczności.
Dillinger wciąż jeszcze był jednym z nas. Mimo że go nie chcieliśmy, mimo że tak naprawdę nigdy go nie zaakceptowaliśmy, mimo że najchętniej w ogóle byśmy się do niego nie przyznawali, to jednak on wciąż należał do naszego oddziału. Nie mogliśmy po prostu wzruszyć ramionami i pozwolić, żeby zajął się nim szeryf z jakiejś dziury odległej o tysiąc mil stąd. Jeżeli trzeba zastrzelić psa, właściciel zrobi to sam — naturalnie, jeśli jest prawdziwym mężczyzną. Do takich rzeczy nie wynajmuje się byle kogo.
W dokumentach stało jak wół, że Dillinger jest nasz, więc my byliśmy za niego odpowiedzialni.
Tego wieczoru w wolnym tempie pomaszerowaliśmy na plac apelowy (zaledwie sześćdziesiąt kroków na minutę, prawie nic w porównaniu z zazwyczaj stosowanym tempem sto czterdzieści), podczas gdy orkiestra grała Lament żałobny. Potem wyprowadzono Dillingera w kompletnym mundurze, orkiestra zaczęła grać Donny Deever, jemu zaś poodrywano wszystkie dystynkcje i odznaki, aż wreszcie został w jasnobłękitnym kombinezonie, który już w niczym nie przypominał munduru. Rozległ się łoskot werbli, a chwilę później było już po wszystkim.
Szybkim krokiem wróciliśmy do kwater. Nie wydaje mi się, żeby ktoś zemdlał, i chyba nawet nikogo nie chwyciły torsje, choć tego wieczoru wielu zrezygnowało z kolacji, a w stołówce po raz pierwszy panowała niemal całkowita cisza. Jednak, choć sprawa rzeczywiście była paskudna (większość z nas, w tym także ja, po raz pierwszy widziała na własne oczy śmierć), nie wstrząsnęła nami tak bardzo jak chłosta Teda Hendricka, chyba dlatego, że nie sposób było postawić się w miejscu Dillingera albo powiedzieć sobie: „To mogłem być ja”. Oprócz dezercji Dillinger dopuścił się co najmniej czterech poważnych przestępstw. Nawet gdyby jego ofiara żyła, i tak zadyndałby na szubienicy za porwanie, żądanie okupu albo jeszcze za coś innego.
Nie współczułem mu wówczas, i teraz także mu nie współczuję. Stare porzekadło „Zrozumieć znaczy przebaczyć” to całkowita bzdura. Istnieją rzeczy, które im lepiej się rozumie, tym bardziej się ich nienawidzi. Swoje współczucie zarezerwowałem dla Barbary Anny Enthwaite, której nigdy w życiu nie widziałem, oraz dla jej rodziców, którzy już nigdy nie zobaczą córeczki.
Jak tylko orkiestra odłożyła instrumenty, rozpoczął się trzydziestodniowy okres żałoby, którym chcieliśmy uczcić pamięć ofiary Dillingera: na sztandarach pojawiła się czarna krepa, a defilady odbywały się bez muzyki. Tylko raz usłyszałem, jak ktoś się na to skarży, ale natychmiast ktoś inny zapytał go, czy chce dostać po głowie. Z pewnością nie ponosiliśmy odpowiedzialności za tragiczne wydarzenie, lecz prawdą było również to, że mieliśmy chronić małe dziewczynki, nie zabijać. Nasz oddział okrył się niesławą, więc musieliśmy ponieść karę. Nie tylko byliśmy, ale i czuliśmy się zhańbieni.
W nocy starałem się wymyślić sposób, który pozwoliłby w przyszłości uniknąć podobnych wypadków. Prawda, że zdarzają się niezmiernie rzadko, ale nawet jeden jedyny raz to i tak za wiele. Niestety, nie udało mi się dojść do żadnego satysfakcjonującego wniosku. Ten Dillinger… Przecież wyglądał całkiem zwyczajnie, a jego zachowanie ani przeszłość z pewnością nie budziły wątpliwości, bo wówczas nigdy nie zjawiłby się w Obozie Currie. Przypuszczam, że stanowił kliniczny przypadek patologicznej osobowości — takiej, co to nie wywołuje podejrzeń aż do chwili, kiedy jest już za późno.
Cóż, skoro raz nie udało się zapobiec nieszczęściu, istniał tylko jeden sposób, w jaki można było uzyskać pewność, że tragedia się nie powtórzy — właśnie ten z którego skorzystaliśmy.
Jeżeli Dillinger zdawał sobie sprawę, co robi (choć wydawało się to niemożliwe), wówczas dostał dokładnie to, na co zasłużył. Szkoda tylko, że nie cierpiał w połowie tak bardzo jak mała Barbara Anna — szczerze mówiąc, nie cierpiał prawie wcale.
Przypuśćmy jednak, że był tak szalony, iż najzwyczajniej w świecie nie wiedział, że robi coś złego. Co wtedy?
Cóż, chyba zabija się wściekłe psy, prawda?
Owszem, ale przecież szaleństwo jest chorobą…
Widziałem tylko dwie możliwości: albo nie miał szans na wyleczenie — więc zarówno ze względu na niego, jak i na innych było lepiej, że nie żyje — albo miał, i wówczas po odpowiednim leczeniu mógł zostać przywrócony społeczeństwu. Gdyby jednak zaczął rozmyślać nad tym, co zrobił będąc chorym, czy pozostałoby mu inne wyjście z sytuacji niż samobójstwo? Czy mógłby normalnie żyć z taką świadomością?
A gdyby uciekł przed zakończeniem kuracji i znowu popełnił taki sam czyn? A potem jeszcze raz? Co należałoby wtedy powiedzieć zrozpaczonym rodzicom?
Wszystko wskazywało na to, że jednak zastosowaliśmy właściwe rozwiązanie.
Przypomniałem sobie dyskusję podczas zajęć z historii i filozofii moralności. Pan Dubois opowiadał o niepokojach, jakie w XX wieku poprzedziły rozpad Republiki Północnoamerykańskiej. Według niego, na krótko przed tym, jak zapanował powszechny chaos, zbrodnie podobne do popełnionej przez Dillingera były niemal na porządku dziennym. Terror zapanował nie tylko w Ameryce Północnej, Rosja, Wyspy Brytyjskie, a także wiele innych rejonów przeżywały dokładnie to samo. Jednak największe nasilenie osiągnął właśnie w Ameryce, tuż przed ostatecznym rozpadem.
— Wieczorem nikt nie odważył się wejść do parku, gdyż mógł zostać zaatakowany przez bandę złożoną z dzieci uzbrojonych w łańcuchy, noże, pałki i broń palną domowej roboty — opowiadał Dubois. — Oznaczało to na pewno ciężkie pobicie, utratę pieniędzy, a być może nawet śmierć. Taka sytuacja trwała całymi latami, do samej wojny między Sojuszem rosyjsko-angloamerykańskim a Chińską Hegemonią. Morderstwa, handel narkotykami, kradzieże, napady oraz akty wandalizmu stanowiły wówczas chleb powszedni, zresztą nie tylko wieczorem w parkach, ale także w biały dzień na ulicach, a nawet w szkołach. Jednak najbardziej niebezpieczne były z pewnością właśnie parki, w związku z czym uczciwi ludzie omijali je z daleka.
Próbowałem sobie wyobrazić, że coś podobnego dzieje się w naszych szkołach, ale nie mogłem. Albo w parkach. Przecież park jest po to, żeby tam wypoczywać, a nie zbierać cięgi albo stracić życie!
— Panie Dubois, czy oni nie mieli policji i sądów?
— Policjantów było wtedy znacznie więcej niż obecnie. Podobnie sądów. Wszystkie pracowały bez chwili przerwy.
— To ja już zupełnie nic nie rozumiem.
— Gdyby w naszym mieście jakiś chłopiec zrobił coś choćby w połowie tak złego, nie tylko on, ale i jego ojciec zostaliby bezzwłocznie wychłostani. Jednak, ma się rozumieć, do czegoś takiego jeszcze nigdy nie doszło.
— Zdefiniuj pojęcie „młodociany przestępca” — zażądał pan Dubois.
— No… To jeden z dzieciaków, które napadały na ludzi.
— Błąd.
— Jak to? Przecież w książce jest napisane, że…
— Wybacz mi, masz rację: w książce istotnie jest tak napisane, ale gdyby autor napisał, że ogon psa jest jego piątą łapą, chyba nie wierzyłbyś mu na słowo, prawda? W określeniu „młodociany przestępca” kryje się sprzeczność, definiująca problem i jednocześnie wyjaśniająca, dlaczego nie udało się go wówczas rozwiązać. Czy miałeś kiedyś pieska?
— Tak, proszę pana.
— Zapewne starałeś się go nauczyć, żeby załatwiał potrzeby fizjologiczne na dworzu?
— Tak, proszę pana. Jak tylko trochę podrósł.
Na to jednak trzeba było czekać tak długo, że matka kategorycznie sprzeciwiła się obecności psów w domu.
— Ach, tak. Czy gniewałeś się na niego, kiedy zdarzyło mu się pomylić?
— No, nie… Przecież to tylko szczeniak.
— I co wtedy robiłeś?
— Mówiłem mu, że niedobrze zrobił, wtykałem mu nos w kałużę i dawałem klapsa.
— Myślisz, że rozumiał, co do niego mówisz?
— Oczywiście, że nie, ale na pewno wiedział, że się na niego gniewam!
— Przed chwilą powiedziałeś, że się nie gniewałeś.
Pan Dubois miał doprowadzający do szału zwyczaj robienia nas w balona.
— Zgadza się. Chodziło o to, żeby on myślał, że się na niego gniewam. Przecież musiał się nauczyć, prawda?
— Prawda. Skoro jednak dałeś mu już do zrozumienia, że jesteś niezadowolony z jego postępowania, jak mogłeś być tak okrutny, by karać go cieleśnie? Przecież sam mówisz, że biedny zwierzak nie miał pojęcia, iż zrobił coś nie tak, jak należy. Mimo to zadałeś mu ból. Wyjaśnij swoje postępowanie. A może jesteś sadystą?
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, kto to jest sadysta, ale za to wiedziałem, jak należy postępować ze szczeniakami.
— Panie Dubois, tak po prostu trzeba robić! Nakrzyczeć na niego, żeby wiedział, że źle zrobił, wetknąć mu nos w kałużę, żeby wiedział, co zrobił, i dać klapsa, żeby zapamiętał, że nie wolno tego robić. Jeżeli nie ukarze go pan od razu, potem nie ma to żadnego sensu, bo nic z tego nie zrozumie. Jedna lekcja na pewno nie wystarczy, więc trzeba je powtarzać, za każdym razem zwiększając karę. Samo łajanie niewiele by dało. Założę się, że pan nigdy nie wychowywał szczeniaka.
— Wychowałem mnóstwo szczeniąt, a teraz mam jamnika i szkolę go dokładnie według twojej metody. Wróćmy jednak do naszych młodocianych przestępców… Najgroźniejsi z nich często bywali młodsi od was, a przestępczą karierę rozpoczynali zaraz po tym, jak nauczyli się chodzić. Czy karcono ich? Oczywiście: policja codziennie aresztowała całe bandy. Czy wtykano im nosy w to, co zrobili? Bardzo rzadko. Prasa i władze nawet nie ujawniali ich nazwisk, gdyż zakazywało tego obowiązujące wtedy prawo. Czy dostawali klapsa? Nigdy! Wielu z nich nigdy w życiu nie dostało w skórę, gdyż według popularnego przekonania stosowanie kar cielesnych mogło wywrzeć trwały, niekorzystny wpływ na psychikę dziecka.
(Pomyślałem sobie, że mój ojciec z pewnością nie słyszał o tej teorii.)
— Prawo zabraniało bicia uczniów — ciągnął pan Dubois. — Publiczna chłosta była przewidziana w kodeksie karnym tylko jednej, niewielkiej prowincji, Delaware, a i to sięgano po nią niezmiernie rzadko, gdyż była „okrutna i uwłaczająca godności człowieka”. Mimo że sędzia powinien być pełen dobrych chęci, kara, jaką wyznacza, musi powodować cierpienie, gdyż w przeciwnym razie nie jest karą. Ból jest znakomitym mechanizmem obronnym, w jaki wyposażyła nas ewolucja, ostrzegającym o sytuacjach zagrażających naszej egzystencji. Dlaczego społeczeństwo nie miałoby z niego korzystać? Niestety, w tamtych czasach bardzo często dawano posłuch najróżniejszym pseudonaukowym bzdurom.
Co się tyczy „uwłaczania godności człowieka”, to kara także musi to czynić, jeżeli ma spełnić swoje zadanie. — Dubois wycelował kikut ręki w któregoś z moich kolegów. — Co by się stało, gdybyś bił psiaka co godzinę?
— Eee… Pewnie by oszalał!
— Całkiem możliwe, a już na pewno niczego byś go w ten sposób nie nauczył. Kiedy po raz ostatni dyrektor waszej szkoły polecił wychłostać ucznia?
— Bo ja wiem? Jakieś dwa lata temu. Ten chłopak…
— Nieważne, co przeskrobał. Ważne, że było to dawno temu. Tak niezwykła i rzadko stosowana kara zmusza do zastanowienia i jednocześnie uczy. Jeżeli chodzi o naszych młodocianych przestępców… Jako małe dzieci z pewnością nie dostali ani jednego klapsa, a później nie byli chłostani za swoje zbrodnie. Za pierwszym razem otrzymywali tylko ustną reprymendę, nawet bez rozprawy sądowej. Potem, kiedy zostali schwytani po raz piąty czy szósty, dostawali wyrok więzienia w zawieszeniu. Prawdziwa kara spotykała ich dopiero na n-tym razem, przy czym była to zazwyczaj kara więzienia, którą odsiadywali wraz z podobnymi sobie rzezimieszkami, od których uczyli się nowych sposobów popełniania przestępstw. Ci, co mieli dość oleju w głowie, żeby zachowywać się poprawnie podczas odbywania kary, mogli liczyć na przedterminowe zwolnienie.
Czasem ta farsa ciągnęła się całymi latami, podczas gdy nasz delikwent popełniał coraz cięższe i bardziej okrutne zbrodnie, przedzielane kolejnymi odsiadkami. Aż nagle, w dniu swoich osiemnastych urodzin, przestawał być młodocianym przestępcą, stawał się zaś przestępcą dorosłym, by od razu trafić do celi śmierci, gdzie przez kilka tygodni lub miesięcy oczekiwał na wykonanie wyroku. Ty… — Pan Dubois ponownie wskazał na mnie. — Przypuśćmy, że tylko beształeś szczeniaka, ale nigdy go nie uderzyłeś, pozwalając, aby wciąż załatwiał się w domu, i tylko od czasu do czasu zamykałeś go w składziku. Szybko jednak go stamtąd wypuszczałeś, przykazując surowo, żeby tym razem lepiej się sprawował. Pewnego dnia dostrzegłeś jednak, że to już nie bezradne szczenię, tylko dorosły pies, który wciąż brudzi w domu, więc po prostu wyjąłeś pistolet i zastrzeliłeś go. Co o tym myślisz?
— Że… Że to najgłupszy sposób wychowywania psa, o jakim słyszałem!
— Zgadzam się z tobą. Albo dziecka. Kogo obarczyłbyś winą?
— No… Chyba siebie.
— Ponownie się zgadzam.
— Panie Dubois! — nie wytrzymała jedna z dziewcząt. — Dlaczego oni postępowali w taki sposób? Dlaczego nie karali odpowiednio dzieci, kiedy były jeszcze małe, i nie sięgali po pasek, kiedy już podrosły? To znaczy, jeżeli zrobiły coś naprawdę złego. Dlaczego?
— Nie wiem — odparł z ponurą miną. — Nie wiem nic oprócz tego, że pewnej pseudonaukowej kategorii ludzi zwących siebie „pracownikami opieki społecznej” lub „psychologami dziecięcymi” zupełnie nie trafiały do przekonania sprawdzone metody wszczepiania w młode umysły poszanowania prawa i szacunku dla społeczeństwa. Przypuszczalnie uważali, że jest to zbyt proste, ponieważ każdy mógł postępować w ten sposób, odwołując się jedynie do cierpliwości i zdecydowania, tak istotnych w procesie wychowywania młodego psa. Czasem zastanawiam się, czy podświadomie wręcz nie dążyli do stworzenia jak największego bałaganu, ale wydaje mi się to mało prawdopodobne; w swoim postępowaniu dorośli niemal zawsze kierują się jakimiś „racjami nadrzędnymi”, często nie mającymi nic wspólnego z ich uczynkami.
— Na litość boską! — wykrzyknęła dziewczyna. — Nie powiem, żebym lubiła dostawać lanie, ale kiedy sobie na nie zasłużyłam, nigdy mnie nie minęło. Raz dostałam w skórę wtedy, kiedy mama dowiedziała się, że w szkole zostałam ukarana chłostą, ale to było okropnie dawno temu; najadłam się takiego wstydu, że ani mi się śni przeżywać tego jeszcze raz. Zresztą jeśli ktoś zachowuje się poprawnie, takie rzeczy po prostu mu się nie zdarzają. Naprawdę nie widzę w naszym systemie niczego niewłaściwego — przynajmniej nikt nie boi się wychodzić po zmroku na ulicę.
— Całkowicie się z tobą zgadzam, młoda damo. Korzenie tragicznego błędu, jaki popełnili ci żywiący jak najlepsze intencje ludzie, sięgają znacznie głębiej: oni nie wypracowali żadnej naukowej teorii moralności. To znaczy, mieli swoją teorię i starali się do niej stosować, ale ta teoria była błędna. W połowie stanowiła zbiór pobożnych życzeń, a w połowie szarlatańskich pomysłów powleczonych cienką warstewką racjonalności. Im bardziej się starali, tym gorzej im wszystko wychodziło. Najgorsze ze wszystkiego było to, iż uwierzyli, że człowiek ma instynktowne poczucie moralności.
— Proszę pana… Wydaje mi się, że wszyscy je mamy.
— Nieprawda, moja droga: mamy starannie ukształtowane i wyćwiczone sumienie. Człowiek nie posiada instynktownego poczucia moralności, nie rodzi się z nim, podobnie jak nie rodzi się z nim szczenię. Wszystkiego musimy się uczyć poprzez zbieranie doświadczeń i ciężką umysłową pracę. Ci nieszczęśni młodociani przestępcy po prostu nie mieli szansy, żeby wykształcić w sobie coś takiego jak poczucie moralności. Zresztą co to właściwie jest? Jedna z manifestacji instynktu przetrwania. Instynkt przetrwania jest na stałe wszczepiony w osobowość człowieka i z niego właśnie wywodzą się wszystkie jej cechy. To, co mu się sprzeciwia, prędzej czy później doprowadzi do wyeliminowania danego osobnika, dzięki czemu niepożądana cecha nie pojawia się w następnych pokoleniach. Prawdziwości tego twierdzenia można dowieść w sposób matematyczny, wszędzie i o każdej porze. Jest to jedyny, wieczny imperatyw, odciskający swoje pięto na wszystkim, co robimy.
Jednak na glebie instynktu przetrwania można wyhodować motywacje znacznie bardziej subtelne i złożone niż brutalne, ślepe dążenie jednostki do utrzymania się przy życiu. Młoda damo, to, co nazywasz „instynktownym poczuciem moralności”, zostało ci wpojone przez rodziców, którzy w swoich działaniach wychowawczych respektowali zasadę, iż przeżycie, jako takie, miewa znacznie szersze znaczenie niż przedłużenie egzystencji jednostki — w grę może na przykład wchodzić przeżycie rodziny, dzieci, jeśli je masz, albo narodu, jeżeli będziemy mieli ochotę wspiąć się na sam szczyt skali. Naukowa teoria moralności musi być zakotwiczona w jednostkowym instynkcie przetrwania, opisując w rzetelny i prawdziwy sposób motywacje, z jakimi mamy do czynienia na każdym z jego licznych poziomów.
Teraz dysponujemy już teorią, dzięki której jesteśmy w stanie rozwiązać każdy problem na dowolnym poziomie. Miłość własna, troska o rodzinę, obowiązki wobec ojczyzny, odpowiedzialność za losy ludzkości… Obecnie opracowujemy zasady etyki, które będą regulować nasze stosunki z innymi rasami. Wszystkie moralne problemy da się zilustrować jednym, trochę zmodyfikowanym cytatem: „Żaden człowiek nie okaże większej miłości niż kotka broniąca swoich dzieci”. Kiedy zrozumiecie, czym w swoim postępowaniu kieruje się ta kotka, będziecie gotowi zająć się własnymi sprawami, a przy okazji przekonać się, jak wysoko potraficie się wspiąć po drabinie moralności.
Tamci młodzi przestępcy pozostali na jednym z najniższych szczebli. Urodziwszy się z instynktem przetrwania, zdołali zaledwie wyrobić w sobie poczucie lojalności wobec grupy rówieśników tworzących uliczną bandę. Poprawiacze dusz ludzkich odwoływali się do ich „lepszej natury”, starali się do nich „dotrzeć” i „wykorzystać tlącą się iskierkę moralności, aby rozpalić potężny płomień”. Bzdura! Ci młodzieńcy nie mieli żadnej „lepszej natury”, doświadczenie nauczyło ich, że trzeba robić wszystko, żeby przetrwać. Szczeniak nigdy nie dostał klapsa, w związku z czym wszystko, co robił, sprawiało mu przyjemność.
Podstawą każdej moralności jest poczucie obowiązku, które dla grupy ma takie samo znaczenie co korzyść własna dla jednostki. Tym dzieciakom nikt nie starał się wpoić poczucia obowiązku w taki sposób, żeby to zrozumieli — czyli za pomocą klapsów — a jednocześnie społeczeństwo, w którym żyli, bez przerwy trąbiło im o ich „prawach”.
Rezultat powinien być łatwy do przewidzenia, jako że człowiek nie ma żadnych praw wynikających automatycznie z faktu, że się urodził.
Pan Dubois umilkł na chwilę i natychmiast jeden z uczniów chwycił przynętę.
— Proszę pana, a co z „życiem, wolnością i dążeniem do szczęścia”?
— Ach, tak: „prawa niezbywalne”. Co roku trafia mi się ktoś, kto przytacza fragment tej znakomitej poezji. Życie? A jakież prawo do życia ma człowiek topiący się w Pacyfiku? Ocean nie zlituje się, słysząc jego krzyki. Jakie prawo do życia ma człowiek, który musi zginąć, aby ocalić swoje dzieci? A jeśli zdecyduje się ratować własne życie, czy uważacie, że zrobi to ze względu na jakieś „prawo”? Jeśli dwaj ludzie głodują, a jedyne wyjście z sytuacji stanowi kanibalizm, prawo którego z nich należy uznać za niezbywalne? I czy to w ogóle jest prawo? Jeżeli chodzi o wolność, to bohaterowie, którzy złożyli podpisy na tym wspaniałym dokumencie, zobowiązali się zapłacić za wolność życiem. Trzeba za nią płacić bez przerwy krwią patriotów, gdyż w przeciwnym razie po prostu zniknie. Spośród wszystkich tak zwanych „praw naturalnych”, jakie kiedykolwiek wymyślono, prawo do wolności jest bezwzględnie najbardziej kosztowne.
A trzecie „prawo” — dążenie do szczęścia? Istotnie, można je uznać za niezbywalne, choć z pewnością nie jest żadnym prawem, a jedynie powszechnym stanem świadomości, którego tyrani nie są w stanie odebrać, a patrioci zdobyć. Wrzućcie mnie do lochu, spalcie na stosie albo uczyńcie królem, a ja wciąż będę dążył do szczęścia, choć ani bogowie, ani święci, ani mędrcy lub najbardziej wyrafinowane narkotyki nie zagwarantują mi, że kiedykolwiek je osiągnę.
Pan Dubois odwrócił się w moją stronę.
— Powiedziałem ci, że pojęcie „młodociany przestępca” jest wewnętrznie sprzeczne. „Przestępca” może oznaczać także „tego, który odstąpił od wykonania swoich obowiązków”, a przecież obowiązkowość stanowi cechę ludzi dorosłych. Młodzieniec staje się mężczyzną dopiero wówczas, kiedy zaczyna rozumieć, co to jest poczucie obowiązku i uznaje jego pierwszeństwo przed dążeniem do zaspokojenia własnych interesów, z którym przyszedł na świat. Nigdy nie było i nie będzie kogoś takiego jak „młodociany przestępca”, ale na każdego, kto mógłby nim być, przypada jeden lub więcej dorosłych, co albo nie wiedzą, na czym polegają ich obowiązki, albo nie są w stanie ich wykonywać.
To właśnie jest ów wrzód, który rozrastał się, by wreszcie zniszczyć kulturę pod wieloma względami z pewnością godną podziwu. Młodzi niegodziwcy buszujący po ulicach stanowili tylko jeden z objawów znacznie bardziej groźnej choroby: wszyscy obywatele z bałwochwalczym uwielbieniem wpatrywali się w panteon swoich „praw”, zaniedbując obowiązki. W takich warunkach nie zdołałby przetrwać żaden naród.
Byłem bardzo ciekaw, w jaki sposób pułkownik Dubois sklasyfikowałby Dillingera: czy jako godnego pożałowania młodocianego zbrodniarza, nad którym można było się ulitować, choć jednocześnie koniecznie należało się go pozbyć, czy też jako dorosłego przestępcę zasługującego jedynie na pogardę?
Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem. Mogłem być pewien tylko jednego: że Dillinger już nigdy nie zamorduje żadnej dziewczynki.
W zupełności mi to wystarczyło. Wkrótce potem zasnąłem.