Rozdział siódmy

Rachel walczyła z chaosem myśli. Czuła, że wpadła w pułapkę własnych uczuć. Z jednej strony bowiem pragnęła przebywać z Vincente de Riano jak najczęściej -z drugiej zaś nie wyobrażała sobie wspólnego z nim pobytu w jego willi w górach. Tam przecież jeszcze nie tak dawno wiódł szczęśliwe życie ze swą żoną… Leonora… Jaką kobietą była żona Vincente de Riano? – zastanawiała się gorączkowo.

Och, co się z nią działo? Po raz pierwszy od sześciu lat czuła dziwną irytację na myśl o Brianie. To przecież z jego powodu przybyła do Hiszpanii. Gdyby Brian nie opuścił Nowego Jorku, los nigdy nie zetknąłby jej z seńorem de Riano!

– Seńorita Ellis?

Szybowała myślami tak daleko, że nawet nie spostrzegła, kiedy tancerze opuścili scenę. Vincente de Riano zwracał się do niej właśnie z jakimś pytaniem. Popatrzyła na niego błędnym wzrokiem.

– Przepraszam, czy pan coś mówił…?

– Widzę, że pochłonięta jesteś myślami o czymś innym – powiedział z poważnym wyrazem twarzy. – Podejrzewam, że wciąż martwisz się o brata.

Była to prawda, ale tylko częściowo…

– Nie chciałam nikomu zepsuć wieczoru – przeprosiła Vasquezów. – Dziękuję za zaproszenie. Nigdy nie widziałam równie fascynującego tańca… Ale prawdę mówiąc, jestem tak przybita zniknięciem brata, że nie potrafię o tym przestać myśleć. Im szybciej go znajdziemy, tym lepiej. Nie mogę przedłużać w nieskończoność pobytu w Hiszpanii.

– Senorita Ellis z pewnością niecierpliwi się, by wrócić do swojej małej podopiecznej – Vincente de Riano zwrócił się do szefa policji. – Bądź tak dobry i pojedź z nami do domu. Dostaniesz fotografie Briana. – Odwrócił głowę do Rachel. – Verdad, senorita? – Patrzył jej prosto w oczy z taką rezerwą i chłodnym spokojem, jak pierwszego dnia przed stajnią w Aracenie.

I znów poraziła ją myśl, że nadal opłakuje Leonorę, swą nieżyjącą żonę, a wieczór ten zorganizował jedynie po to, aby poznać ją z Hernando Vasquezem.

Wolno skinęła głową i spojrzała z wdzięcznością na szefa policji.

– Tak, oczywiście – powiedziała.

– W takim razie pójdziemy już. – Autorytatywna komenda gospodarza zakończyła wieczór.

Rachel wpadła w popłoch, gdy Vincente de Riano sięgnął po jej ramię. Nie chciała, by jej dotykał. Bała się jego bliskości.

Po chwili siedzieli obok siebie w samochodzie; czuła mięśnie jego ud i ramion tuż przy swoim ciele i serce waliło jej bezlitośnie, aż do bólu. Przerażona, że senor de Riano mógłby to usłyszeć, gwałtownie, zbyt gwałtownie, odsunęła się od niego.

– Odpręż się, Rachel – powiedział lekko poirytowanym tonem. – Nie mam zwyczaju rzucać się na bezbronne kobiety. Poza tym musimy o czymś ważnym porozmawiać…

– Czy chodzi o moją wycieczkę do La Rabidy?

– Nie – rzucił pospiesznie. – Chodzi o Carmen… Dobrze się czuje w Cordobie i zdecydowała pojechać z rodzicami chrzestnymi do ich domu w Benidormie na wybrzeżu. Słońce i morskie powietrze dobrze jej zrobią.

– Jak długo zamierza tam zostać? – zaniepokoiła się Rachel. – A co będzie z Luisą?

Wzruszył ramionami.

– Właściwie nie mam pojęcia… Może tobie powiedziała coś więcej, Felipe? – zwrócił się do kierowcy, który ku zażenowaniu Rachel musiał słyszeć całą rozmowę.

– Nie, patron. Powiedziała tylko, że zadzwoni do senority Ellis, gdy dojedzie do Benidormu.

Vincente de Riano odwrócił się do Rachel. Poczuła na twarzy jego wzrok niczym podmuch gorącego powietrza.

– Czy nagła zmiana planów stanowi dla ciebie poważny problem? – spytał. – Myślę, że pobyt Carmen w Benidormie nie potrwa dłużej jak kilka dni… Oczywiście, dostaniesz godziwą rekompensatę za tę niedogodność.

Poważny problem? Ależ tak! – chciała wykrzyknąć, ale powstrzymała się ostatkiem woli. Spędzenie w towarzystwie senor a de Riano następnej minuty, nie mówiąc już o następnym dniu, wymagało od niej nadludzkiego wysiłku.

– Przecenia pan moją interesowność, senor – odparła z całą godnością, na jaką było ją stać. – Jeśliby pieniądze znaczyły dla mnie tak wiele, z pewnością nie wybrałabym zawodu opiekunki do dzieci… – Głos jej łamał się ze zdenerwowania. – Ponieważ jednak okazało się, że mam ogromny dług do spłacenia, muszę jak najszybciej wracać do domu i znaleźć nową, dobrze płatną pracę.

Rysy mu stwardniały, a gdy przemówił, głos miał lodowaty.

– Obrażasz mnie, Rachel. Wcale nie proszę cię, ani tym bardziej nie wymagam, byś spłacała mi długi swego brata. Zwrócę ci twoje czeki podróżne w gotówce wraz z twoją pensją. – Przerwał na chwilę, a potem dodał: – Spłacaniem długów zajmie się twój brat, jeśli tylko zostanie mu udowodniona kradzież.

Podniosła na niego oczy przepełnione nadzieją.

– A więc dopuszcza pan jednak myśl, że Brian nie jest złodziejem?

– Tego nie powiedziałem – odparł z uśmiechem przyczajonym w kącikach ust. – Chciałem jedynie jasno stwierdzić, że niczego od ciebie nie oczekuję, prócz opieki nad Luisą podczas nieobecności Carmen.

Chwyciła głęboki oddech i odparła:

– W takim razie ja również jasno stwierdzam, że mogę zająć się Luisą, ale tylko przez kilka dni, nie dłużej…

– Już prawie jesteśmy w domu – przerwał jej, nim zdołała dokończyć myśl. – Przyślij zaraz Marię ze zdjęciem do mojego gabinetu, dobrze? I nie zapomnij, że jutro z samego rana wyjeżdżamy do Araceny. Dokładnie o wpół do ósmej! Maria spakuje rzeczy Luisy, a ty powinnaś spakować swoje jeszcze dziś, nim pójdziesz spać. Gdy będziesz gotowa, powiadom Felipe, on zniesie walizki do samochodu.

Gdy już zakończył wydawanie poleceń, ośmieliła się wtrącić:

– Muszę jeszcze raz zadzwonić do Nowego Jorku, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu…

– Na litość boską, Rachel! – wybuchnął z pasją. – Naprawdę nie musisz pytać mnie o zgodę za każdym razem, gdy chcesz porozmawiać ze swoim kochankiem!

– Już panu mówiłam, że… – zaczęła wzburzona jego niesłusznym podejrzeniem, ale znów nie pozwolił jej dokończyć.

Basta! – rozkazał po hiszpańsku. – Nie musisz się przede mną tłumaczyć.

– Oto odezwał się król! – zadrwiła, świadoma, że wszelkie wyjaśnienia byłyby bezcelowe. – Wszystko co pan mówi i robi utwierdza mnie w przekonaniu, że moje pierwsze wrażenie na temat pańskiej osoby było słuszne – dodała z rezygnacją.

– A jakie ono było, jeśli można wiedzieć? – zainteresował się nieoczekiwanie.

– Jest pan aroganckim dyktatorem – odparowała. – Sugeruje to pańska ostro zarysowana szczęka i mocny podbródek. Gdy zobaczyłam wiszący na górze w holu portret, od razu domyśliłam się, że przedstawia pańskiego przodka. Odziedziczył pan po nim urodę i charakter, który, muszę szczerze przyznać, zupełnie mi się nie podoba.

Zaraz pożałowała tych porywczych słów, zdziwiona własną odwagą. Ale w jeszcze większe zdziwienie wprawiła ją reakcja senora de Riano. Oto odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośnym, otwartym śmiechem, którego tak bardzo lubiła słuchać.

– Może się pan śmiać – dodała ośmielona jego reakcją – ale to nie jest tylko moja opinia… Carmen ma takie same zdanie. Dobitnie pana scharakteryzowała… Na szczęście już niedługo wróci i będę mogła opuścić pański dom, nim złe fluidy Ellisów ponownie odcisną hańbiące piętno na pańskiej nieskazitelnej tarczy herbowej!

Nastrój w samochodzie zmienił się w mgnieniu oka. Odniosła nagle wrażenie, że z siedzącego obok niej mężczyzny emanuje jakaś ponura, złowroga siła. Gdy tylko kierowca zatrzymał się przed domem, Rachel poderwała się z siedzenia i wybiegła z samochodu na oślep. Całkiem nie zważała, że drugi wóz stanął tuż za nimi i państwo Vasquez byli mimowolnymi świadkami jej dziwnego zachowania. Z pewnością będą się zastanawiać nad przyczyną jej wzburzenia.

Nie mogli jednak wiedzieć, że samo siedzenie obok senora de Riano było dla niej torturą nie do zniesienia.

Czuła niemal ból narastającego podniecenia. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczyła!

Obecność seńora de Riano podniecała ją bardziej niż pocałunki jakiegokolwiek mężczyzny. Przyznawała kiedyś rację Stephenowi, że to niepokój o Briana przytłumił jej reakcje i nie pozwalał odnaleźć prawdziwej przyjemności w ramionach mężczyzny. Wystarczyła jednak krótka chwila w ramionach Vincente de Riano – owego pamiętnego dnia, gdy niósł ją na wpół zemdloną na patio swej willi w Aracenie – by poglądy Stephena, które tak długo podzielała, okazały się mitem.

Rachel, nie zatrzymując się ani chwili, wbiegła do pokoju Carmen. Zastała Luisę śpiącą na plecach, w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawiła kilka godzin temu.

– Moja mała kruszynka – szepnęła czule do swej bratanicy. Myśl, że niedługo będzie musiała rozstać się z dzieckiem na zawsze, napawała ją rozpaczą.

Z równym przerażeniem myślała o pozostaniu dłużej w domu seńora de Riano. Nie mogła jednak podjąć innej decyzji. Nie mogła odmówić Carmen pomocy. Pełna złych przeczuć uległa więc prośbie swego gospodarza, instynktownie czując, że będzie musiała uodpornić się na jego zniewalający urok, a przede wszystkim unikać okazji przebywania z nim sam na sam… Och, czyżby sama siebie oszukiwała? Perspektywa wyjazdu na kilka dni do jego domu w górach napawała ją grzesznym podnieceniem…

Kiedy Maria pojawiła się w drzwiach, Rachel pełna na przemian radości i poczucia winy, oderwała się od dziecka i poszukała fotografii. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że szef policji czeka na dole już pewnie dobry kwadrans. Wręczyła szybko plik zdjęć pokojówce, a sama pospieszyła do telefonu. Musiała przecież zawiadomić Liz o kolejnej zmianie planów. Łudziła się również nadzieją, że Brian przesłał jej jakąś wiadomość pod adresem domowym. Brian… Och, to przecież z jego powodu znalazła się w Hiszpanii! To była jego wina, że zakochała się beznadziejnie w mężczyźnie, którego serce było dla niej równie niedostępne jak planeta z innej galaktyki.

– Rachel?

Na dźwięk głębokiego, hipnotycznego głosu Rachel poruszyła się i zamrugała powiekami. Po chwili w otwartym oknie samochodu zobaczyła czarne, błyszczące oczy Vincente de Riano, które bezceremonialnie ślizgały się po jej twarzy. Gwałtowna fala gorąca przetoczyła się przez jej ciało i rozbudziła ją na dobre. Zdała sobie sprawę, że po bezsennej nocy, którą spędziła, przewracając się z boku na bok, przespała prawie całą drogę z Sewilli ukołysana cichym warkotem silnika.

Poczuła lekkie zażenowanie i niepokój. Usiadła prosto i odgarnęła z policzka niesforny pukiel włosów, który wysunął się z pospiesznie związanego ogonka.

– Czy mam cię wnieść do środka, tak jak Luisę, czy też… – jego oczy prześlizgnęły się po jej ciele – czy też zdołasz pójść o własnych siłach?

Gdy patrzył na nią w ten sposób, myślała, że zemdleje i w żadnym razie nie zrobi kroku. W jego głosie nie wyczuwała gniewu, wyraz twarzy miał pogodny, nawet wesoły, ale to mogła być maska. Przypomniała sobie ostatni wieczór…

Czując nagle potrzebę rozładowania napięcia, rozejrzała się wokół. Znajdowali się na tyłach domu.

– Przepraszam – wymamrotała, zwilżając spieczone wargi. – Mam nadzieję, że Luisa zbytnio nie przeszkadzała podczas podróży. Powinien mnie pan obudzić…

– Pod tym względem Luisa jest bardziej podobna do ciebie niż do Carmen. Zasnęła, gdy tylko wyruszyliśmy z miasta.

– Przynajmniej odpoczęłam trochę i dałam panu odpocząć – powiedziała, modląc się w duchu, aby odszedł już od okna. Gdyby przesunęła rękę o kilka centymetrów, mogłaby go dotknąć. – Nasze rozmowy zwykle kończą się na polu bitwy. Tym razem doczekał się pan miłej odmiany – nie mogła powstrzymać się przed złośliwym komentarzem.

Oczy seńora de Riano z zainteresowaniem błądziły po jej ustach.

– Dziwna sprawa, ale nasze gorące sprzeczki niezmiennie mnie bawią – powiedział z uśmiechem. – Oczekuję więc dzisiejszego popołudnia nowej porcji złośliwych uwag.

– Dzisiejszego popołudnia? – Serce biło jej bardzo mocno.

Otworzył wreszcie drzwi samochodu, by mogła wysiąść.

– Po powrocie z biura w Jabugo muszę trochę rozruszać mojego ogiera. Czy jeździłaś kiedykolwiek konno?

Ze zdumienia zamrugała oczami.

– Owszem, kilka razy… Ale nadal boję się koni.

– Nie musisz obawiać się Paquity. To spokojna klacz, dobrze ułożona, w sam raz dla początkujących jeźdźców. Pojedziemy przez las, tam będzie trochę chłodniej. Na szczycie wzgórza zrobimy sobie piknik. Zobaczysz, jaki wspaniały widok stamtąd się rozciąga!

Przymknęła oczy, aby ukryć podniecenie, które wywołały jego słowa i poszła obok niego przez patio w stronę drzwi wejściowych.

– Nie mam stroju do konnej jazdy – odezwała się po drodze.

– Wystarczy, jak włożysz szorty i podkoszulek, ale jeśli wolisz osłonić nogi, możesz wybrać sobie coś z garderoby Carmen. Catana ci pokaże. A zatem, spotkamy się przy stajni o pierwszej, zgoda? I pamiętaj, koniecznie napij się i zjedz coś przed jazdą!

Roześmiał się swobodnie, a w śmiechu tym dosłyszała lekką drwinę, która sprawiła, że jej policzki przybrały kolor purpury.

Gdy tylko weszli do domu, pojawiła się pokojówka, która skinęła na Rachel i poprowadziła ją do znajdujących się na piętrze apartamentów. Idąc po schodach, była zła na siebie, że tak dotkliwie odczuwa nieobecność seńora de Riano. Kiedy znikał z jej oczu, za każdym razem zaczynało jej doskwierać poczucie osamotnienia. Powinna pamiętać, że jedynym powodem, dla którego tu się znalazła, jest Luisa…

Narastała w niej pewność, że nie odnajdzie Briana. Ta myśl pogłębiała udrękę. Niebawem będzie musiała wrócić do Nowego Jorku – do swojego własnego świata, który teraz, o dziwo, wydawał jej się tak bardzo odległy… Gdy tak walczyła z chaosem myśli, przypadkiem zerknęła przez okno tarasu i zauważyła wysoką postać swego gospodarza idącą wzdłuż basenu. Niczym nie usprawiedliwiony impuls kazał jej się schować za filarem oplecionym bugenwillą. Choćby przez krótką chwilę chciała sycić oczy jego widokiem. Rozluźniał właśnie krawat i nerwowym, niespokojnym ruchem przesuwał ręką po włosach. Najwyraźniej coś go niepokoiło.

Z tym zaaferowanym wyrazem twarzy wyglądał jeszcze bardziej atrakcyjnie. Rachel odnosiła niejasne wrażenie, że tu, w swej górskiej posiadłości, Vincente de Riano stawał się całkiem innym człowiekiem, obnażał swą prawdziwą naturę. Jego ruchy miały w sobie drapieżną, dziką elastyczność; krążył wokół domu, czujny i groźny, jak głodny wilk na tropie.

W obawie, że zostanie przyłapana na podglądaniu odsunęła się od okna. Na szczęście Luisa już się obudziła i wymagała opieki.

Rachel, huśtając dziecko w kołysce, rozglądała się z zainteresowaniem po dziecięcym pokoju. Został stworzony na podobieństwo rajskiego zakątka – spokojnego, błogiego zakątka spowitego w błękit i biel.

Nagle ogarnął ją przejmujący smutek. Zdała sobie bowiem sprawę, że ten radosny pokój, pełen pluszowych zabawek, być może przeznaczony był dla nie narodzonego dziecka seńora de Riano… Jakiż musiał czuć ból za każdym razem, gdy wchodził do tego pokoju! Domyślała się teraz, że zmiana, jaką obserwowała w jego zachowaniu, prawdopodobnie była wynikiem nękających go tutaj wspomnień – wspomnień o szczęśliwym życiu z ukochaną żoną, które raptownie przerwała katastrofa…

Czując, jak wezbraną falą ogarnia ją przygnębienie, wstała z krzesła i poszła przebrać się w kostium kąpielowy.

Kilka minut później z Luisą na ręku schodziła na dół, aby popluskać się w chłodnym basenie.

Luisa uwielbiała wodę i obserwowanie radosnych reakcji dziecka sprawiało Rachel wielką przyjemność. Nim minął poranek, wszyscy pracownicy seńora de Riano znaleźli choćby chwilę czasu, aby popatrzyć, jak nińa baraszkuje w wodzie, a potem, zgłodniała, w mig pochłania mleko z butelki. Ich twarze promieniały miłością do małej muchachy, która pomogła zapełnić wielką pustkę w sercu ich patrona.

Po twarzy Rachel spływały strużki wody pomieszanej ze łzami. Na szczęście nikt nie domyślił się, że płacze. Niedługo odleci do siebie, do domu – a tam nie będzie seńora de Riano, jedynego człowieka, który mógłby wypełnić wielką pustkę w jej własnym, złamanym sercu.

Загрузка...