Lecieliśmy chyba ze dwie godziny, kierując się tylko wskazaniami autonawigatora. Toliman B już zaszedł i zapanowała noc. Byliśmy senni i zmęczeni. Pragnienie dokuczało nam w dalszym ciągu, ale cóż to znaczyło wobec możliwości odnalezienia zaginionych? Zresztą, jeśli kosmolot nie został zniszczony, problem wody byłby rozwiązany.
Tego jednak, po dłuższym zastanowieniu, nie byliśmy pewni. Dlaczego odbieramy sygnały radiolatarni zamiast niewspółmiernie potężniejszego nadajnika kosmolotu? Dlaczego nie docierały żadne sygnały przez ponad sto pięćdziesiąt godzin?
Radiolatarnia była coraz bliżej. Ogarniała nas coraz większa niecierpliwość. Jeszcze pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć kilometrów dzieliło nas od źródła sygnałów. Nie mogliśmy doczekać się chwili spotkania.
I wówczas spadł niespodziewany cios: sygnały zamilkły.
Zamilkły w momencie, gdy dzieliło nas od celu 7,5 km. Znaliśmy jednak w pewnym przybliżeniu dotychczasowe położenie źródła. Nie zmniejszając więc prędkości dążyliśmy tym samym szlakiem na północo-wschód. Milczeliśmy. Niepewność ściskała nam gardła.
Teren, nad którym lecieliśmy, był płaską równiną, poprzecinaną gęsto długimi, sztucznymi utworami przypominającymi kanały. Sieć tych kanałów gęstniała szybko i w odległości około pięciu kilometrów od celu przed nami wyłoniło się… morze.
Miejsce, z którego płynęły ku nam sygnały, nie znajdowało się na lądzie.
Na jednostajnie toczących się falach nie dostrzegliśmy ani kosmolotu, ani żadnego śladu radiolatarni. Również niebo w granicach widoczności było spokojne i puste. Ogarnęła mnie rozpacz. Przytłumiony niezwykłymi przeżyciami ból po utracie Deana odżył z nową siłą. Wówczas ani jedna łza nie popłynęła, teraz płakałam jak dziecko, po raz pierwszy od wielu, wielu lat.
Szu próbował mnie pocieszyć. Wiedziałam jednak, że sam jest wstrząśnięty niepowodzeniem. Tak niezachwianie wierzyliśmy w te sygnały!
Opanowała nas znów apatia i zniechęcenie, zwłaszcza że Ast jakby celowo pogłębiała pesymistyczny nastrój, kreśląc ponure horoskopy. W ostatnim okresie, widocznie pod wpływem niezwykłych wydarzeń, stała się bardzo nerwowa i skłonna do przejaskrawień, teraz zaś dołączyło się do tego wyczerpanie fizyczne i psychiczne.
Polecieliśmy ku brzegowi, by znaleźć miejsce na odpoczynek. Nim jednak dotarliśmy do lądu, znów ozwał się sygnał radiolatarni.
Byliśmy zaskoczeni i zdezorientowani. Autonawigator wskazywał w dalszym ciągu na północo-wschód. Źródło sygnałów znajdowało się tym razem w odległości około ośmiuset pięćdziesięciu kilometrów. Czyż było możliwe, aby w ciągu kilkunastu minut, jakie upłynęły od wygaśnięcia poprzedniego sygnału, ludzie zaopatrzeni tylko w aparaty plecowe mogli przebyć tę odległość? Odległość tę mógł jednak pokonać kosmolot!
Nie zwlekając zawróciliśmy nad morze, kierując się wskazaniami autonawigatora. Nie byliśmy już jednak tak dobrej myśli jak poprzednio.
Na miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia, dotarliśmy po czterech godzinach bardzo wyczerpującego lotu. Cały czas lecieliśmy nad morzem, co bynajmniej nie nastrajało optymistycznie.
Obawy potwierdziły się w pełni. W odległości około ośmiu kilometrów od celu znów sygnały zamilkły. W miejscu, gdzie powinno znajdować się ich źródło, znaleźliśmy tylko niebo i morze.
Po trzynastu minutach znów odezwała się tajemnicza radiolatarnia. Autonawigator wskazywał tym razem na wschód. Odległość przekraczała tysiąc dwieście kilometrów.
Nie ulegało wątpliwości, że ktoś nas prowadzi ku jakiemuś niewiadomemu celowi. Tym „kimś” nie byli z pewnością Dean, Jaro i Zoe, lecz niewidzialni mieszkańcy Błyskającej. Oni to nadawali sygnały. Prawdopodobnie w ich władaniu znajdowała się radiolatarnia pochodząca z kosmolotu.
Tym razem sytuacja była bardzo trudna. Przelot oznaczał w praktyce wyczerpanie energii napędowej odrzutowych silników plecowych. Były to aparaty zaopatrzone w stosunkowo nieduże i lekkie generatory. A przecież o uzupełnieniu zapasu nie mogliśmy marzyć, gdyż magazyn paliwa jądrowego znajdował się w kosmolocie. Do momentu wyczerpania paliwa pozostało nam sześć lub siedem godzin. W tym czasie musieliśmy dotrzeć do lądu, jeśli nie chcieliśmy być zdani na łaskę fal i prądów morskich.
Co prawda można było zawrócić i po przebyciu dziewięciuset kilometrów natrafić na ląd, ale przekreśliłoby to możliwość odnalezienia gospodarzy planety. Mimo więc ryzyka przymusowego lądowania na morzu postanowiliśmy lecieć tam, dokąd wzywał nas sygnał.
Byliśmy już bardzo wyczerpani i pragnienie dokuczało nam ogromnie. Wypatrywaliśmy więc lądu jak wybawienia. Niepokoiła nas sprawa regeneracji wody. Nie mieliśmy żadnego dotąd dowodu, że przebiegać będzie ona tak samo na innych obszarach planety jak w owej zatoce. O powrocie przecież nie było już mowy. Nie wiedzieliśmy zresztą, czym się kierują gospodarze planety, wabiąc nas sygnałami radiolatarni. A jeśli są to istotnie „błędne ogniki”? Może jesteśmy igraszką w rękach istot, których mentalność i etyka nie ma nic wspólnego z mentalnością i etyką ludzką? Przecież dotąd nie potrafiliśmy sobie nawet wyobrazić, jak wyglądają mieszkańcy tej planety!
Takie myśli trapiły nas w czasie długiego lotu nad morzem. Zdawaliśmy sobie w pełni sprawę, że, niestety, obawy nasze są uzasadnione. Dopiero gdy w piątej godzinie powietrznej podróży ujrzeliśmy tak długo wyczekiwany ląd, humory nasze nieco się poprawiły.
Szu zdecydowany był lecieć dalej, jednak sprzeciwiłyśmy się temu kategorycznie. Zwłaszcza Ast była już u kresu sił.
Przeszliśmy do lądowania, gdy nagle nastąpiło znów coś tak dziwnego, że ogarnęła mnie wątpliwość, czy wszystko, co nas otacza, nie jest tylko bardzo realistycznym majakiem sennym.
Opadaliśmy wolno ku niedużej kotlinie otoczonej od południa szeregiem kulistych i stożkowatych budowli, gdy naraz przez ciało moje przebiegł gwałtowny dreszcz. Wydało mi się, że coś mnie podrywa szybko w górę, i w tej samej chwili ze zdziwieniem zauważyłem, że zarówno pragnienie i głód, jak senność i zmęczenie znikły bez śladu.
Silnik odrzutowy pracował równo, bez najmniejszych wahań czy zmian. Ciało moje opadało jak poprzednio. Uczucie zmian przyśpieszenia było więc z pewnością złudzeniem.
Te same wrażenia i to w tej samej chwili odczuli jednak również Ast i Szu. Jak to się stało, że tak nagle wróciły nam siły? W jaki sposób nastąpiła regeneracja zapasów wody i energii w naszych organizmach? Czy możliwe, aby proces ten dokonał się w ciągu sekundy, a może nawet w jej ułamku? Niestety — żadne z nas nie spojrzało przedtem na zegarek.
Niezależnie jednak od bezskutecznych prób wytłumaczenia zjawiska, fakt faktem, że nie potrzebowaliśmy lądować ani odpoczywać. Mogliśmy lecieć dalej tam, dokąd wzywały nas sygnały.
Stawka była w tej chwili zbyt poważna, abyśmy mogli pozwolić sobie na zwłokę. Jednocześnie trapiła nas obawa, że sygnał może się powtórzyć, że są to rzeczywiście „błędne ogniki” prowadzące donikąd. Jak dotąd swą powietrzną drogą zakreślaliśmy wyraźnie wielokąt. Jeśli się on zamknie? Jeśli będzie to dosłownie błędne koło?
Teraz lecieliśmy nisko, aby utrzymać najlepszą widoczność. Trzeba było pilnować, by nie zabrakło nam energii nad morzem. Na szczęście nic nie wróżyło, by ląd znów się skończył. Kanałów już nie spotykaliśmy, za to coraz wyraźniej widać było, że teren, nad którym lecimy, jest gigantycznym placem budowy. Pracowały tu potężne zespoły maszyn, wznoszące z mineralnego podłoża planety ogromne tumany pyłu, przybierającego chwilami fantastyczne kształty żywych istot. Miejscami wystawały z gruntu lśniące, to znów pokryte czernią czasze, stożki i graniastosłupy lub długie, niskie budowle o płaskich dachach, przeważnie najeżonych kolcami.
Raz po raz przelatywaliśmy ponad splotami jakichś przewodów czy anten. Spotykaliśmy również ogromne kopce drobnego piasku o różnych barwach i własnościach magnetycznych (o czym informowały nas przyrządy w skafandrach). Nie zwracaliśmy jednak na to wszystko większej uwagi, dążąc nieustannie naprzód, na wschód. Byle dalej, byle dalej!
Najpierw zabrakło paliwa Ast. Od źródła sygnałów dzieliło nas jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, a trzeba było zachować niewielką rezerwę energii dla pokonywania ewentualnych przeszkód terenowych. Ast pozostało jej zaledwie na parę kilkunastometrowych skoków.
Wzięliśmy ją pod ramiona i lecieliśmy tak dalej. Wkrótce jednak trzeba było wstrzymać pracę aparatu Szu. Na szczęście ja dysponowałam jeszcze pewnym zapasem paliwa, nie wystarczyłby on jednak na dotarcie do celu przy dodatkowym obciążeniu.
Wylądowaliśmy na terenie pokrytym gęsto przez jakieś maszyny. Do źródła sygnałów pozostało zaledwie sześć kilometrów. Dotychczas sygnały gasły, gdy zbliżaliśmy się na odległość mniejszą od ośmiu kilometrów. Wzbudziło to w nas nowe nadzieje. Na wschód od miejsca lądowania piętrzyły się jakieś budowle o płaskich, lecz najeżonych cienkimi prętami dachach. Tam powinna znajdować się radiolatarnia. O tym jednak, aby dotrzeć piechotą do ”miasta”, nie było mowy, gdyż opasywały je głębokie rowy i siatki, rozpięte na biegnących kilometrami słupach.
Przeszkody te pokonywaliśmy teraz wolno, starając się jak najoszczędniej gospodarować resztkami paliwa.
Po sześciu godzinach takiej wędrówki i skoków dotarliśmy do szerokiej arterii komunikacyjnej, która doprowadziła już nas bez przeszkód do „miasta”. Tylko w moim aparacie plecowym pozostało trochę paliwa.
W „mieście” panowała cisza. Ani na „szosie”, ani na krętych „uliczkach” nie spotkaliśmy żadnego pojazdu. Wszystko pogrążone było jakby w uśpieniu.
Sygnały radiolatarni odbieraliśmy w dalszym ciągu. Widocznie jednak natrafiły na przeszkody i odbijały się wielokrotnie od ścian budowli, gdyż wskazania kierunkowe autonawigatora ulegały ciągłym zmianom, a różnice w ocenie odległości sięgały kilkudziesięciu kilometrów. To ostatnie zjawisko było prawdopodobnie związane z jakimiś odbiciami jonosferycznymi przy całkowitym zaniknięciu fali przyziemnej.
Krążyliśmy tak wśród murów „miasta” przez wiele godzin. Minęła noc błyskańska, dzień i znów nadeszła noc. Byliśmy bardzo zmęczeni. Odwykliśmy od tak długich wędrówek, zwłaszcza że ciążenie było tu większe niż na Ziemi i w Astrobolidzie. Zaczynało również dokuczać nam pragnienie.
W tych warunkach nie pozostało nic innego jak zatrzymać się na krótki odpoczynek. Postanowiliśmy, że rankiem, gdy poprawi się widoczność, wzniosę się na większą wysokość i może w ten sposób potrafię określić dokładnie położenie źródła sygnałów.
Owej nocy, po raz pierwszy od wielu dni, śnił mi się Dean. Początek snu wiązał się ściśle z tym, czym zajęty był mój umysł przed zaśnięciem.
Śniło mi się, że lecę w górze ponad „miastem”. Autonawigator wskazuje mi dokładnie miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia. Miejsce to jest tak blisko, że na polecenie Szu nie wracam do towarzyszy, lecz opuszczam się wprost w tamtym kierunku. Pod sobą widzę „ulice” i najeżone kolcami dachy budowli. Ląduję na niedużym placyku. Wokół wysokie mury. W dwóch przeciwległych stronach placu dostrzegam jakby wyloty wąskich „uliczek”. Placyk jest pusty. Tylko na środku błyszczy małe pudełeczko z cienkim, wystającym w górę prętem. To radiolatarnia. Podchodzę do przyrządu, gdy naraz słyszę jakieś głosy. Poznaję głos Deana i Zoe. W tej chwili z „uliczki” wychodzi Zoe, kierując obiektyw aparatu wideodotykowego na wszystkie strony. Za nią ukazują się Jaro i Dean.
W tym momencie Szu potrząsnął mnie za ramię. Obudziłam się i byłam na niego wściekła. Tak pragnęłam zobaczyć Deana…
Toliman B wzeszedł wysoko i trzeba było się śpieszyć.
Widoczność nie była zbyt dobra. Atmosfera zawierała dużo pary wodnej.
Paliwa miałam zaledwie na. dwie minuty stania w powietrzu. Pomknęłam w górę na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i, rozglądając się na wszystkie strony, pilnie obserwowałam strzałki autonawigatora.
W ciągu kilku sekund odnalazłam położenie źródła sygnałów.
— Sto trzydzieści osiem stopni, odległość około kilometra — meldowałam pośpiesznie.
— Leć tam! — rozkazał Szu.
Pomknęłam w kierunku wskazanym przez autonawigator.
Leciałam nisko, tuż nad dachami budowli, poprzecinanych szczelinami „ulic”. Niespodziewanie ujrzałam pod nogami wolną owalną przestrzeń. Działając niemal odruchowo, wylądowałam na małym, okrągłym placyku. Na środku dostrzegłam jakiś błyszczący przedmiot. Rzuciłam się ku niemu z okrzykiem:
— Radiolatarnia! Szu! Ast! Radiolatarnia. Mam ją! Odpowiedziało mi milczenie. Widocznie ściany budowli utrudniały łączność radiową. Potwierdzał to zresztą całkowity brak obrazu na ekranie wideofonu.
— Szu! Ast!
Wsłuchałam się w ciszę. Jakby z daleka dochodziły mnie dźwięki rozmowy. Szu rozmawia z Ast — przemknęło mi przez głowę i naraz przypomniał mi się sen. Przecież ów plac był zupełnie podobny do placu ze snu!
— …wielokrotne… odbicie… Nie sądzę… — dobiegły mnie naraz pojedyncze słowa rozmowy. Głosy stawały się — z każdą sekundą wyraźniejsze. Mogłam już zrozumieć całe zdania:
— To musi być gdzieś niedaleko…
— Tak. Kierunek określiłam bardzo dokładnie.
Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Serce łomotało mi w piersi. To były głosy Deana i Zoe!
— Zdaje się, że Io tu — odezwała się znów Zoe.
Z wąskiej szczeliny między dwoma budowlami wysunęła się sylwetka młodej kobiety. Na szczycie hełmu połyskiwał obiektyw aparatu dla niewidomych. Obok biegł Ro w psim skafandrze.
— Zoe! Dean! — rzuciłam się naprzód. Zza zakrętu wysunęła się druga itrzecia postać. Przez szyby hełmów ujrzałam wpatrzone we mnie z ogromnym zdziwieniem twarze Jaro i Deana.
— Daisy!
Dean skoczył ku mnie i porwał mnie w ramiona. Czułam, że mam oczy pełne łez.
— Gdzie Szu i Ast? — usłyszałam niespokojny głos Jara.
— Żyją! Są niedaleko stąd!
— A mnie się śniło, że cię spotkałam! Wszystko się sprawdza, wszystko — w głosie Zoe przebijało ogromne zdziwienie. Wysunęłam się z objęć Deana i podeszłam do Zoe.
— Więc tobie się śniło, że mnie spotkałaś?
— Tak. Powiem szczerze: nie wierzyłam w ten sen. Nie wierzyłam, że wy żyjecie, że istnieje w ogóle jakaś radiolatarnia. Byłam pewna, że to sygnały Niewidzialnych.
— Czyje sygnały?
— Niewidzialnych. Tak nazywamy mieszkańców tej planety. Myśleliśmy, że to oni mamią nas, naśladując sygnały radiolatarni.
— A więc to nie wasz sygnalizator?
— Skąd! Zniszczeniu uległy wszystkie aparaty, nawet podręczne torby.
— A kosmolot?
— Nie istnieje!
— To jest wasza radiolatarnia! — powiedział Jaro, podając mi aparat. — Poznaję po numerze.
Wzięłam do ręki sygnalizator. Na osłonie przeciwmagnetycznej pudełka widniały dwa wgniecenia. Poznałam te wgniecenia. Radiolatarnia pochodziła z torby, którą miałam na sobie w chwili zasypania błękitnym „piaskiem”.
Otworzyłam pośpiesznie torbę. Nie brakowało żadnego sygnalizatora. Wszystkie znajdowały się na swoich miejscach. Zaczęłam wydobywać aparaty z torby i porównywać. Jaro zrozumiał w lot, czego szukam.
— Patrz! Ten! Ten sam! — zawołał, chwytając znaleziony na placyku sygnalizator. — A to dopiero niezwykła historia! Trzymał w dłoniach dwie identyczne radiolatarnie. Tak identyczne, że nawet przypadkowe zarysowania powierzchni były odtworzone z drobiazgową dokładnością.
— Niewidzialni… — wyszeptał Dean. W głosie jego wyczułam strach i podziw.