Inwazja krzemowców zburzyła powszedni nurt życia ludzi, nadto wywołała takie zjawiska społeczne, o jakich wiedziano tylko z historycznych przekazów. Rodziły się jak grzyby po deszczu najosobliwsze pomówienia, plotki, a w końcu nie przebierające w środkach oszczerstwa — tak o działaniach Rady Planetarnej, jak Komitetu Obrony Ludzkości i innych szanowanych organizacji, a nawet zasłużonych intelektualistów uchodzących dotąd za światowe autorytety moralne.
W świecie triumfującej wolności, w którym nikt od pięciu wieków nie kontrolował odgórnie ludzkich poczynań, każdy mógł działać otwarcie. Pomimo to wieści te kolportowano anonimowo. Nadawane przez nowo powstałe pokątne rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne — z reguły lotne i dlatego nie dające się umiejscowić — a także za pomocą najrozmaitszych, znienacka podrzucanych ulotek, broszur, nagranych szpul, zdjęć oraz filmów docierały wszędzie, siejąc niepokój i zwątpienie.
Nikt nie umiał powiedzieć nic pewnego o genezie tych, jakże często przewrotnych, kłamstw, którym wielu dawało posłuch łatwiej niż zalecał zdrowy rozsądek. Gubiono się w domysłach: komu i na co było to potrzebne?! Psycholodzy i socjologowie rozważali wszelkie ewentualności, światowe środki przekazu brały pod lupę rozmaite wystąpienia, zresztą nie zawsze ukazując je z należytym krytycyzmem, wobec różnicy poglądów na podstawowe aspekty ludzkiej przyszłości.
Katalizatorem tych emocji były dwa doniosłe historyczne wydarzenia, unikatowe w dziejach Ziemi i ludzkości, które przedziwnym trafem zbiegły się w czasie: najazd krzemowców i odwiedziny kosmity. Ci, którzy wzbraniali się uwierzyć w tak wyjątkowy zbieg okoliczności, wiązali obydwa fenomeny w ciąg przyczynowy.
Pomawianie Urpian o to, że wytworzyli silikoki i za pośrednictwem mido sterują ich akcjami szturmowymi, było trudne do obalenia, gdyż dane o Urpianach pochodziły wyłącznie od wiozących A-Cisa astronautów, którzy mogli być pod zniewalającym wpływem jego technicznych oddziaływań na ludzki mózg.
Nastroje podniecenia i wzajemnych oskarżeń były bardzo nie na czasie, zważywszy potrzebę jak najpełniejszej konsolidacji ludzkości w godzinie próby. Powodowały też wiele utrudnień organizacyjnych w realizacji przedsiębranych akcji, zwłaszcza związanych z przemieszczaniem znacznych grup ludzkich w obrębie Ziemi i emigracją na Wenus.
W tym kłopotliwym położeniu zawiązało się z inicjatywy Toma Malleta dziwne ciało o charakterze zwiadowczo-detektywistycznym, jakby żywcem wzięte z poczytnych przed wiekami kryminałów i filmów z dreszczykiem. Nazwane zwyczajnie Komisją Poszukiwawczą obrało sobie za cel wykrywanie i kompromitowanie źródeł i kanałów plotek oraz insynuacji. Powołanie tego ciała stało się wyjątkowo pilne w związku z nieodpowiedzialną falą sensacyjnych doniesień na temat kulis wybuchu bomby wodorowej po wtargnięciu silikoków na Wenus. Zeru dla płytkich sensacji dostarczyło także nasilenie się ataków krzemowców na rozmaitych frontach, potem pewne zaskakujące sukcesy w zwalczaniu ich, wreszcie niepodważalna już teraz ingerencja mido w te sprawy, aczkolwiek wciąż niejasna i dyskusyjna co do intencji Urpian.
Ponieważ od kilku wieków nie działały wywiady polityczne. Komisja Poszukiwawcza miała trudne zadanie. W tej sytuacji Mallet spotykał się nader często w ścisłym gronie najbliższych współpracowników, by omówić postępy prac.
Stary Celestianin od czasu eksplozji termonuklearnej nie był na Wenus, lecz uważnie śledził jej problemy, tam poszukując klucza do wielu zagadek. Starał się je rozwikłać w różnych dyskusjach, nieraz w szerokim gronie; rozmyślał także o tych zawiłych spra-wach w rzadkich chwilach, kiedy mógł się skupić w-samotności: czasami na spacerze, czasami w nocy, gdy się przebudził ze snu.
Najchętniej jednak roztrząsał te sprawy z przyjaciółmi gdzieś na łonie natury, będącej największym jego uwielbieniem. Teraz, korzystając z możliwości krótkiego wypoczynku, wraz z czwórką bliskich współpracowników, szczególnie aktywnych członków komisji, rozbił namiot na połogiej śródgórskiej polanie Szurmani w obrębie Wisły-Malinki, słynącej niegdyś z rydzów. Byli to Rem, Bernard, Franek i profesor Bandore. Niezależnie od żarliwego zaangażowania w obronę ludzkości przed podstępnym kosmicznym wrogiem różnice ich poglądów na żywotne sprawy Ziemi nadawały plastyczności roztrząsanym modelom sytuacyjnym i propozycjom działań.
— Trzeba to jakoś ukrócić — kończył Tom dosyć długi monolog o meandrach dzikiej reemigracji z Wenus, która mocno go bulwersowała. — Dziś rozmawiałem z jeszcze jednym. Inżynier budowlany wyglądający na zrównoważonego, Włoch z Palermo, a więc z obszaru dotąd czystego, poleciał na Wenus po dwójkę swoich dzieci, zabrał je i przywiózł do domu. Spytałem go: „Czy po to tylu ofiarnych ludzi dwoi się i troi, ratując przede wszystkim młode pokolenie przed zgubnymi skutkami przenikliwych promie-niowań, których stężenie nawet w najczystszych regionach Ziemi wielokrotnie przekracza dopuszczalne normy; dalej, czy po to w zawrotnym tempie rozbudowujemy transport międzyplanetarny do rozmiarów, o jakich się nikomu dotąd nie śniło, żebyś ty i drugi, i piąty, i dziesiąty kpił z tego? Lekceważysz zdrowie własnych dzieci, które i tak będzie ponownie przewieźć na Wenus, może w trudniejszej, a może niebez-pieczniejszej sytuacji; może zamiast dwojga dzieci, tak samo wymagających ocalenia”. A on… Wyobraźcie sobie, co mi odpowiedział: „Tomie Mallecie, przy całym szacunku dla ciebie, ja wiem swoje. Promieniowanie omega to śmierć. Podobno tam muszą zbrod- niczo wypróbowywać jego działanie, żeby mniejszość poświęcić dla większości. Skoro tylko zabrakło im Wyspy Einsteina, cały majdan eksperymentów przenieśli do Nowej Polski. Ja nie wychowuję dzieci na króliki doświadczalne. Dlatego zabrałem je, oby nie za późno”.
Rem drgnąła na wspomnienie Nowej Polski. Prawie odruchowo spytała:
— Czy… to jest na pewno bajka bez pokrycia?
— Boisz się o córkę? — rzucił Tom serdecznie. — Doskonale cię rozumiem. Ale gdybyśmy dawali posłuch wszelkim banialukom, zwariowalibyśmy niechybnie. Tak zwane promieniowanie omega to humbug żerujący na nieuctwie, braku pojęcia o fizyce, bezkrytycznym zacietrzewieniu, i nie wiem czym jeszcze… To nie do ciebie przytyk, rzecz jasna, przepraszam cię. Nabrał się na to inżynier budowlany, o którym mówię, i tylu innych. Ściągnął swoje dzieci z bezpiecznego azylu na Sycylię, gdzie wiatry raz po raz nawiewają znad Sahary silnie promieniotwórcze pyły, a każdego dnia mogą z nimi przerzucić i silikoki; raz już to przecież zrobiły.
— Że nikt nie ośmieliłby się użyć dzieci do niebezpiecznych doświadczeń to więcej niż pewne — zauważył Ber. — Ale czy ta trywialna prowokacja nie może się opierać na jakimś zjawisku fizycznym, tyle tylko, że zaprezentowanym po dyletancku i przez to tak niewiarygodnie?
— Demagodzy potrafią przedstawiać zagadnienia z rutynowym znawstwem, ale jedynie wówczas, gdy manipulowanie prawdą jest im akurat wygodniejsze od kłamstwa — sarkastycznie wtrącił Franek.
— Może zwięźle wyjaśnię meritum sprawy — zaofiarował się Bandore. — Wspomi-nałem o tym w dwóch wywiadach, zabierali także głos specjaliści od prornieniowań kosmicznych. Zresztą na próżno — machnął ręką. — Czym ma być to osławione promieniowanie omega w wersji swych anonimowych odkrywców? Otóż ni mniej, ni więcej tylko zwyczajnym promieniowaniem kosmicznym, które znamy od sześciu wieków, ale… uzłośliwionym wskutek przejścia przez atmosferę Wenus! Tak oto ci fantaści z bożej łaski ni przypiął, ni przyłatał wpletli do astrofizyki termin medyczny dotyczący nowotworów.
— A jak to jest naprawdę? — ciągnął astrozof. — Szybkie protony oraz inne cząstki elementarne mknące z głębin wszechświata również na tamtym globie zderzają się z atomami wchodzącymi w skład atmosfery. Do powierzchni jednej i drugiej planety dociera już tylko wtórne promieniowanie kosmiczne, zresztą nadal tak przenikliwe, że pewne jego elementy ujawniamy jeszcze kilkaset metrów pod powierzchnią skał albo wody. Odmienność atmosfer Ziemi i Wenus przesądza inny rozkład wtórnego promieniowania kosmicznego, lecz mówienie o uzłośliwieniu jest bezsensowne. Atmosfera Wenus wydatniej od naszej chroni przed tym nieustannym bombardowaniem, bo jest gęstsza.
Kiedy Bandore skończył. Tom uśmiechnął się sarkastycznie i wyjął z małej podręcznej aktówki złożoną w cztery części sztywną kartkę z jakimiś ilustracjami, rozłożył ją i powiedział z naciskiem:
— Audiatur et altera pars.
— Co trzymasz w ręku? — zaciekawił się Ber.
— Sześć wieków temu oglądalibyśmy takie coś z dreszczykiem ryzyka — wyjaśnił Tom. — Nazywane wtedy bibułą, rozprzestrzeniało zakazane informacje albo apele różnego typu i dla różnych celów. Kolportowano je, narażając się nawet na więzienie. A dziś, kiedy bezkarnie można to zrzucać z samolotu, jak ten oto świstek — trzymaną kartą niedbale machnął w powietrzu — patrzymy na to z zażenowaniem, gubiąc się w domysłach: po co, za kim, a przeciw komu, i tak dalej.
Tom rozłożył kartkę wewnętrzną stroną, gdzie nieco manieryczną czcionką wydrukowany tekst obramowała złota obwódka jak na laurce.
— Nie chcę tego czytać. Niechaj samo się zarekomenduje — powiedział, wkładając kartkę do urządzenia fonicznego. Przemówił wysoki, ładny, chociaż trochę egzaltowany kobiecy głos:
„Unicestwienie Wyspy Einsteina nie było podyktowane obroną przed krzemowca-mi, tylko potrzebą pilnego zatarcia śladów zbrodni. Jak uprzednio donosiliśmy, w tym ośrodku haniebnych badań przetrzymywano w charakterze królików doświadczalnych dwa tysiące czterysta dzieci osieroconych w wyniku klęsk żywiołowych. Na nich bezlitośnie wypróbowywano wstępną fazę procesów degeneracyjnych ludzkiego ustroju pod wpływem sukcesywnie zwiększanych dawek promieniowania omega. Zadanie to było trudne zważywszy, że wszystkie używane tworzywa izolujące od wolnej przestrzeni na Wenus przepuszczają mniej więcej jednakową dawkę: zaledwie około osiemnastu procent, co i tak jest zgubne, zwłaszcza pod względem genetycznym, bo niechybnie ściągnie na rodzaj ludzki otępiający bezwład i rozkład.
Zorganizowano więc konkurs zamknięty na wynalezienie substancji gazoszczelnej i termoizolacyjnej o przeciwstawnych właściwościach: tym razem zatrzymującej najwyżej osiemnaście procent owego przeklętego promieniowania. Do konkursu zaproszono tylko szesnastu specjalistów, wprawdzie nieświadomych nikczemnego celu tych badań, lecz osaczonych w rozmaity sposób, aby nigdy nie nabrali chętki dociekania tajemnicy.
Konkurs wygrało dwóch bioników, którzy już od dłuższego czasu eksperymentowali z gowardami. Jak powszechnie wiadomo, te zwierzątka wielkości szarańczy żerujące na morwie wenusjańskiej snują bardzo mocną nić do budowy kolonijnych gniazd. Ponieważ wenusjańskie życie nie jest uwrażliwione na promieniowanie omega, również okrywy z gowardyny przepuszczają je dość swobodnie.
Sporządzona z tej nici bardzo gruba tkanina do wypełniania specjalnych okien w kloszach glomenowych zatrzymuje tylko czternaście procent promieniowania omega, a cieńsza w powłokach skafandrów — dwukrotnie mniej. W tak zdradziecko sporządzonych strojach kazano nieszczęsnym dzieciom uprawiać w plenerze biegi i inne ćwiczenia, odpowiednie zaś okna umieszczono wzdłuż całej ściany zewnętrznej tak spro-kurowanych ich komnat mieszkalnych. Wychowawcy oczywiście opuszczali miasto w normalnych skafandrach, a doświadczalnych pomieszczeń nie odwiedzali prawie nigdy, nadzorując podopiecznych zza przezroczystych wewnętrznych ścianek działowych.
Po naszych alarmach sprawa zaczęła śmierdzieć, wobec czego postanowiono zatrzeć ślady zbrodni. To nieprawda, że Nową Afrykę zakazili dzicy emigranci. W ogóle nikt jej nie zakaził. Kiedy podpłynęła do niej Wyspa Einsteina, sprawcy tamtejszej afery skwapliwie upozorowali groźbę najścia silikoków, by ”przy sposobnośc” zniszczyć tę hańbę naszego wieku — jak wiemy nie pierwszą! (Choć inne są dobrze znane, przypomnimy je w osobnych komunikatach).
Dzieci z Wyspy Einsteina przeniesiono do Nowej Polski; nie wprowadzono już tam okienek z obawy przed wpadką. Gdyby takowa się zdarzyła — z czym te draby poważnie się liczą — ”skafandry” dzieci mają być spalone w przygotowanym krematorium, które na dany znak także samo siebie zdezintegruje bez śladu. Na tę ewentualność już leżą w magazynach normalne skafandry, nieodróżnialne barwą i krojem od tamtych.
Dalsze prowokacje, manipulowanie prawdą i kłamstwem, wreszcie nikczemne zbrodnie będziemy dekonspirować na bieżąco. Oglądajcie prawdę, wczytujcie się w prawdę, wsłuchujcie się w prawdę! Przyspieszcie zwycięstwo prawdy!”
Zaległa cisza jak makiem zasiał. Tom spytał, odwracając kartkę:
— Wszyscy znacie te obrazki?
Skinęli głowami. Pytanie skierowane było w gruncie rzeczy do Franka, gdyż z pozostałą trójką Tom wcześniej omawiał zdjęcia, które obiegły cały świat, zanim zrepro-dukowano je w tej ulotce. Przedstawiały dzieci i młodzież o wychudłych i zapadniętych twarzach, z apatią w oczach i poszarzałej ziemistej cerze. Ten wygląd, mogący sporadycznie odzwierciedlać rozmaite schorzenia, był tu tak gruntownie ujednolicony, że zdawał się uzewnętrzniać nową jednostkę chorobową pod kryptonimem „zaraza omega”, o której zaczynało być głośno w rozmaitych pokątnych enuncjacjach. Tym pozorom ulegli nawet niektórzy lekarze; dopatrywali się okrutnych eksperymentów, nie powtórzonych od czasów nikczemnych praktyk hitlerowskich ludobójców sprzed sześciu wieków, żądali wykrycia winnych i wyświetlenia motywów zbrodni. Komputerowe analizy dowiodły jednak, iż zunifikowane, deprymujące wrażenie tak osobliwego wyglądu dzieci na fotografiach było sukcesem nowej techniki obróbki zdjęć, przypuszczalnie wynalezionej na tę okazję. Dawało to pojęcie o zapale i środkach łożonych na tę propagandę.
— Zakończenie tego niewybrednego tekstu — skomentował Ber — pasuje do modnych maniactw religijnych, o których tak głośno ostatnio.
— Może tak — odparł Tom zaciąganiem. — Powiedzmy: między innymi do tamtych maniactw. W tym szaleństwie jest bowiem metoda. Wszak nasze spokojne, uargumen-towane repliki na te bajdurzenia kontrowane są zgoła nieprzypadkową kolejną prowokacją: że masową kolonizację Wenus propagujemy dlatego, by odwrócić uwagę od Marsa, który już teraz sposobimy… do luksusowego osadnictwa grup uprzywilejowanych!
— Z grupami uprzywilejowanymi to oczywiste androny — zauważył Ber. — Zważywszy jednak niedopuszczalne stężenie promieniotwórczości na Ziemi, nawet w tak zwanych czystych regionach, powinniśmy w najkrótszym czasie usunąć stąd przynajmniej dzieci i młodzież. Nie obejdziemy się bez Marsa, bo nawet przy najoszczędniej-szym gospodarzeniu wyspami pływającymi na Wenus, powierzchnia ich nie wystarczy do tego celu. Tworzenie sztucznych platform jest kłopotliwe, a z Ziemią Joersena…
Urwał pod przenikliwym wzrokiem Bandorego, który zaczepnie powtórzył:
— …z Ziemią Joersena… Co chciałeś dalej powiedzieć? Ber, zazwyczaj ustępliwy, tym razem wziął na kieł.
— To powiem — odparował dobitnie — że także wy utrudniacie nam zadanie. A że nie w sposób maniakalny, to wcale nie umniejsza szkód, jakie ponosimy. I jeszcze gorzej, bo na was nie wystarczy wzruszenie ramion.
Profesor Bandore znany był jako zagorzały orędownik biosfery Wenus. Znał ją i kochał jak mało kto. Nie taił, że głośny apel Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus, niedawno podjęty i uchwalony przez nie na posiedzeniu wyjazdowym w Kalifornii, powstał z jego inicjatywy. Potem w różnych wystąpieniach jeszcze ostrzej potępiał pchanie się z kopytami w sprawy tego wspaniałego świata, który już tyle wycierpiał z rąk ludzi, od kiedy najazd krzemowców kazał szukać tymczasowych obszarów osiedleńczych. Teraz Bandore zmierzył Bera wzrokiem i rzucił zwięźle:
— Mój drogi, nie zebraliśmy się po to, żeby rozstrzygać, co mamy, a czego nie mamy robić na Wenus. Coś ci się przywidziało, mówiąc o jakichś szkodach. Wasze szkody? To właśnie wy zniszczyliście bez pardonu tak wiele wenusjańskich biotopów, tępiąc endemiczne gatunki roślin i zwierząt! A jeśli chodzi o Ziemię Joersena, dobrze wiesz, że na wniosek Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus została wybroniona z kolonizacji raz na zawsze przez Radę Planetarną już po inwazji krzemowców. Jak opiewa dokument: „wyłączona z osadnictwa po wsze czasy i w każdych okolicznościach”.
— A jeśli przegramy Ziemię? — spytała Rem.
— Wtedy pozostaje Mars — skwitował Bandore. — W ogóle należało od początku skierować wychodźstwo właśnie tam. Glob ten, pozbawiony rodzimego życia, nie stwarza moralnych raf, a o tym nie wolno zapominać w tak trudnej sytuacji jak nasza.