Nikłość, nieuchwytność, zmusiły nas do odwrotu, zabraliśmy się, ja do moich skryptów, on do notatek, ale roztargnienie mnie nie opuszczało i rosło w miarę zapadania wieczoru, jasność naszej lampy przewiercał wrastający mrok tamtych miejsc, za drogą, na skraju ogrodu. Inna jeszcze nawiedzała możliwość. Któż mógłby zaręczyć, że oprócz strzałki odkrytej przez nas, jakieś inne znaki nie kryją się na ścianach, lub gdzie indziej, na przykład, w kombinacji plamy nad umywalnią z kołkiem, leżącym na szafie, w poharataniach podłogi… Na jeden znak, przypadkiem odcyfrowany, ileż mogło być niezauważonych, zaszytych w naturalnym porządku rzeczy? Co pewien czas wzrok odrywał mi się od papierów i zapuszczał w głębie pokoju (w sekrecie przed Fuksem, któremu pewnie też wybiegały oczy). Ale ja się tym nie przejmowałem zanadto, zwiewność fantastyczna tej historii z patykiem, rozpraszającej się nieustannie, nie zezwalała na nic, co by nie było takie, jak ona, znikome.
W każdym razie rzeczywistość otaczająca była już jak zakażona możliwością znaczeń i to mnie odrywało, ciągle od wszystkiego mnie odrywało, przy czym wydawało się komiczne, ze takie coś, jak patyk, zdołało w tym stopniu mnie poruszyć. Kolacja, nieunikniona jak księżyc – znów miałem Lenę przed sobą. Przed zejściem na kolację Fuks zauważył, że „nie warto o tym wszystkim opowiadać”, i słusznie, dyskrecja była wskazana, jeśli nie chcieliśmy by nas wzięto za parę dudków i lunatyków. Kolacja tedy. Pan Leon zajadając rzodkiewki opowiadał, jak to przed laty dyrektor Krysiński, jego zwierzchnik w banku, uczył go sztuki zwanej przez niego „smykałką”, albo „kontrastem”, którą – jak twierdził – powinien mieć w pięciu palcach każdy szanujący się kandydat na wyższego urzędnika.
Naśladował gardłowy, ściszony, głos dyrektora Krysińskiego, nieboszczyka: – Leon, weź do serca, co mówię, zauważ, to kwestia takiej smykałki, rozumiesz? Jeśli, weźmy taki przypadek, musisz skarcić urzędnika, co ci wypada zrobić jednocześnie? No, naturalnie, chłopie, wyciągasz papierośnicę i częstujesz go papierosem. Dla kontrastu, uważasz, dla smykałki. Jeśli z klientem wypadnie ci być szorstkim, nieprzyjemnym, trzeba abyś się uśmiechnął jeśli nie do niego, to do sekretarki. Bez takiej smykałki on ci się zanadto zamknie, stwardnieje. A jak z klientem, na odwrót, jesteś słodki, podpuść od czasu do czasu słówko grubsze, żeby go wysmyczyć z ewentualnego zastygnięcia, bo jak ci stwardnieje i zastygnie, to co? No, proszę ja panów – opowiadał z serwetą uwiązaną pod brodą i z wyciągniętym palcem – i kiedyś przypyla się na inspekcję prezes banku, ja już wtedy byłem dyrektorem filii, podejmuję go Szczytnie, z honorami, ale podczas obiadu pośliznęła mi się noga i wylałem na niego pół karafki wina czerwonego. A on na to: – Widzę, że pan ze szkoły dyrektora Krysińskiego!
Uśmiał się przycinając sobie rzodkiewkę, smarując masełkiem, posypując solą… zanim wsadził w usta przyglądał się jej przez chwilę z uwagą. – Hej! Oj! Oj, żebym ja o banku, na rok byłoby gadania, trudno wyrazić, wysupłać, sam jak myślą się zapuszczę, nie wiem za co się złapać, tyle, tyle tego, dni, godzin. Boże, Bożuniu mój, Bożuniu święty, miesięcy, lat, sekund, żarłem się i gryzłem z sekretarką prezesa, głupia, żal się Boże mój miłościwy i donosicielka, raz poleciała do dyrektora, że ja do kosza naplułem, ja mówię, czyś pani zgłupiała?… ale co tu gadać, dużo do gadania, skąd, dlaczego o te plwociny poszło, a jak, a co, jak narastało z miesięcy, z lat…
Kto by spamiętał? Co tam gaduchnum powielachnum mmme!… Zastygł w zamyśleniu i wyszeptał dodatkowo: – A jaką ona miała wtedy bluzkę? Ani rusz nie mogę sobie… jaką… Tę z wyszywkami?… Przerwał sobie zamyślenie i wykrzyknął rześko do Kulki: – Kukuchny, co tam, było nie było, kukuku Kulaszka! – Kołnierz masz zawinięty – powiedziała Kulka, odstawiła słoik i zabrała się do kołnierza. – Trzydzieści siedem lat pożycia małżeńskiego, proszę paniusiów moich, było nie było w każdym razie, słodusium, pamiętuchy Kuluchy, my nad Wisłą, modrą Wisełką, raz w deszcz, ba, ba, co tam, ile to lat, landrynki landrykusie, kupiłem landrynków, z dozorcą, dozorca, a z dachu ciekło, hej, hej, hejuchna, matuchna, ile to lat, w kafejce, ale jaka to kafejka, gdzie, wywietrzało, poszłoooo, fiut, fiut… Już nie skleję… Trzydzieści siedem! Co tam… Hej, ha! – ucieszył się i zamilkł, zamknął się w sobie, wyciągnął rękę, sięgnął po chleb i z wolna robił gałeczkę, przyglądał się, ucichł, zanucił Ti-ri-ri.
Odkroił kawałek chleba, obciął z boku, żeby był kwadratowy, nasmarował masłem, zrównał masło, poklepał nożem, obejrzał, posypał solą i wsunął do ust – zjadł. I jakby stwierdzał, że zjadł. Patrzyłem na strzałkę, która na suficie rozlała się, rozpłynęła, co za strzałka, jak mogliśmy dopatrzyć się w tym strzałki?! Patrzyłem też na stół, na obrus, trzeba przyznać, że możliwości widzenia są ograniczone – otóż na obrusie ręka Leny spoczywająca, rozluźniona, niewielka, kawowa, ciepło chłodna, wyrastająca przegubem z dalszych białości ramienia (których raczej domyślałem się, bo już tam wzrokiem się nie zaganiałem) otóż ta dłoń była cicha i bezczynna, ale przy bliższym wejrzeniu dostrzegało się w niej drżenia, było to, na przykład, drżenie skóry u nasady czwartego palca, albo dotykanie się dwóch palców, trzeciego i czwartego – raczej embriony ruchu, ale czasem przechodzące w ruch rzeczywisty, w dotykanie wskazującym obrusa, w ocieranie się paznokcia o fałdę… było to tak dalekie od samej Leny, że wyczuwałem ją, jak wielkie państwo, pełne ruchów wewnętrznych, nie – skontrolowanych, poddanych zapewne prawom statystyki… w liczbie tych ruchów był jeden, mianowicie powolne stulanie dłoni, ściąganie leniwe palców w garść, ruch wtulający, wstydliwy… już poprzednio wpadł mi w oko… ależ, czy on był tak zupełnie bez związku ze mną?… Któż mógł wiedzieć, ciekawe, że to na ogół zdarzało się wraz z opuszczeniem oczu (tych prawie nie widziałem), ani razu nie podniosła ich przy tej okazji. Ręka mężowska, ta obrzydliwość eroto-nieeroto-erotycznie-nieerotyczna, cudactwo obarczone erotyzmem przymusowym „poprzez nią” i w związku z jej rączką, ta ręka zresztą przyzwoicie się prezentująca… też tutaj, na obrusie, w pobliżu… I, naturalnie, owe stulenia jej dłoni mogły odnosić się do jego ręki, ale też mogły pozostawać w lekkim-leciutkim związku z moim przypatrywaniem się spod powiek zmrużonych, choć, przyznać trzeba, prawdopodobieństwo było prawie żadne, jeden na milion, ale hipoteza, przy całej nikłości swojej, była wybuchowa, jak iskra zapalająca i jak tchnienie wywołujące powietrzną trąbę!… Bo i, kto wie, ona mogła nawet nienawidzieć tego mężczyzny, któremu nie chciałem się dobrze przyjrzeć, bo się bałem, któremu błąkałem się zawsze gdzieś na peryferiach i który był nie wiedzieć jaki, podobnie zresztą jak i ona… bo, gdyby na przykład okazało się, że ona u mężowskiego boku oddaje się stuleniom pod moim spojrzeniem, no to cóż, mogła być taka, ten grzeszek mógł być doczepiony do jej niewinności i trusiowatości, które (niewinność i trusiowatość) stałyby się w tym wypadku wyższym szczeblem perwersji. Dzika potęgo myśli wątłej! Tchnienie wybuchające!; Kolacja była w pełnym toku, Ludwikowi coś się przypomniało, wyjął notes, Fuks ględził, mówił do Leona „to ona była taka jędza” albo „tyle lat w banku, no, no!” a Leon z brwią zmarszczoną, z twarzą łyska w binoklach rozpowiadał, co i jak, dlaczego „a bo niech pan sobie wyobrazium”… „nie, bo ona tej bibułki nie używała”… „tam był taki blat”… i Fuks przysłuchiwał się byle nie myśleć o Drozdowskim. Ja myślałem „a jeśli z mojego powodu się tuli” i wiedziałem, że ta myśl jest do niczego, ale co to, skręt, wstrząs, kataklizm, Kulka nagłym zrywem swej tłustości daje nura pod stół, jest pod stołem, przez jeden moment stół szaleje z Kulką… co to? To był kot. Wyciągnęła go spod stołu z myszą w paszczy.
Po rozmaitych bąblach, wytryskach, wypryskach słownych, które zapieniły się w gwałtownym kotle katarakty, wody naszego przebywania przy stole, ta rzeka szumiąca, płynąca, wróciły do swojego koryta, kota wyrzucono, znowu stół, obrus, lampa, szklanki, Kulka wygładza jakieś tam schropowacenia serwety, Leon wyciągniętym palcem zapowiada nadchodzący dowcip, Fuks poruszył się, otwierają się drzwi, Katasia, Kulka do Leny „daj no salaterkę”, nicość, wieczność, żadność, spokój, ja znowu kocha go nienawidzi rozczarowana oczarowana szczęśliwa nieszczęśliwa, ale mogła być tym wszystkim naraz, ale najpewniej nie była niczym z tego wszystkiego, a to z tej po prostu przyczyny, że rączka była za mała, to nie ręka, tylko rączka, więc czym tam ona mogła – być z taką rączką, nie mogła być niczym, ona była… była… potężna w swoim efekcie, ale w sobie żadna… odmęt… odmęt… odmęt… zapałki, okulary, zatrzask, koszyk, cebula, pierniki… pierniki… żebym ja musiał tak tylko bokiem, na boku, spode łba, tam gdzie ręce, rękawy, ramiona, szyja, zawsze na peryferiach, a twarzą w twarz tylko od czasu do czasu, przy święcie, gdy nadarzy się pretekst żeby spojrzeć, w tych warunkach cóż można wiedzieć, ale, gdybym mógł się patrzeć do woli, także nie… ha, ha, ha, śmiech, i ja się śmieję, anegdota, anegdota Leona, Kulka piszczy, Fuks w drgawkach… Leon z palcem wyciągniętym krzyczy „słowo honoru”… ona też się śmieje, ale to tak tylko, żeby śmiechem ozdobić ogólny śmiech, ona to wszystko tak tylko… żeby ozdobić… ale, gdybym mógł patrzeć do woli, także nie wiedziałbym, nie, nie wiedziałbym, bo między nimi mogło być wszystko…
– Potrzebna mi nitka i patyczek.
Cóż to znowu? Fuks do mnie. Odpowiedziałem:
– Do czego?
Cyrkla zapomniałem przywieźć… psiakość… a muszę narysować kółko, potrzebne mi do wykresu. Jakbym miał nitkę i patyczek, to by wystarczyło… Mały patyczek i odrobinę nitki.
Ludwik grzecznie „mam zdaje się cyrkiel na górze, będę mógł panu służyć”, Fuks dziękował (butelka i korek, ten kawałek korka) tak, acha, rozumiem, spryciarz, acha…
To było, żeby powiadomić sekretnie ewentualnego kawalarza, że zauważyliśmy strzałkę na naszym suficie i odkryliśmy patyk na nitce. To było na wszelki wypadek – jeśli rzeczywiście ktoś zabawiał się w intrygowanie nas znakami, niechaj wie, że do nas doszły… i że oczekujemy dalszego ciągu. Szansa była minimalna, ale cóż go kosztowało wypowiedzieć tych kilka słówek? Ujrzałem ich naraz w dziwnym świetle tej możliwości – że sprawca jest między nimi – a jednocześnie patyk i ptak się nasunęły, ptak w gąszczu, patyk na samym końcu ogrodu, w tej swojej grocie małej. Poczułem się między ptakiem i patykiem, jak pomiędzy dwoma biegunami i całe nasze zgromadzenie, przy stole, pod lampą, ukazało mi się jako szczególna funkcja tamtego układu, będąca „względem” ptaka i patyka – czemu nie byłem niechętny, gdyż ta niesamowitość torowała drogę innej niesamowitości, która mnie męczyła, ale i fascynowała. Boże! Jeżeli ptak, jeżeli patyk, to może i dowiem się w końcu, co z ustami. (Skąd? Jak? Niedorzeczność!)
Natężenie uwagi wiodło w roztargnienie… czemu też byłem powolny, gdyż to pozwalało mi być tutaj i gdzie indziej jednocześnie, dostarczało rozluźnienia… Wzejście Katasinej perwersji i jej krążenie, to tu, to tam, bliżej, dalej, nad Leną, za Leną, powitałem rodzajem głuchego wewnętrznego „aaach”, jak ktoś zachłyśnięty. Znowu i jeszcze bardziej, ledwie uchwytne zepsucie uboczne owych warg nadpsutych związało mi się – nachalnie! – ze stuleniem zwyczajnym i uwodzącym ustek mojego vis-à-vis i ta kombinacja, słabnąca lub nasilająca się zależnie od konfiguracji, wprowadzała w sprzeczności takie, jak dziewiczość wyuzdana, nieśmiałość brutalna, stulenie wybałuszone, bezwstydny wstyd, zimny żar, trzeźwe pijaństwo…
– Ojciec tego nie rozumie.
– Czego nie rozumiem? Czego?!
– Organizacji.
– Jaka tam organizacja! Co za organizacja!
– Racjonalna organizacja społeczeństwa i świata.
Leon atakował Ludwika przez stół łysiną: – Co ty chcesz organizować? Jak organizować?
– Naukowo.
– Naukowo! – oczami, binoklami, zmarszczkami, czaszką, przesłał mu ładunek politowania, zniżył głos do szeptu. – Czlowieczuniu – pytał konfidencjonalnie – czyś z główką poszedł po rozumek do makówki? Organizować! To ty sobie wymarzasz, wysmażasz, że tak tum tak pak złapie się wszystko w garść, co? I palcami drapieżnie zagiętymi tańczył przed nim, a potem je rozłożył i dmuchnął w nie: – Fiuuut! Pyf! Uciekło. Fyyyy, pum, pum, pum, papapa, eeeee… rozumiesz… pua, pua, i co ty tam, czego ty tam, jak ty, co ty… Uciekło. Przeciekło. Nie ma.
Zapatrzył się w salaterkę.
– Nie mogę o tym z ojcem dyskutować.
– Nie? Proszę! Dlaczego?
– Bo ojcu brak przygotowania.
– Jakiego?
– Naukowego.
– Naukowczuniu – mówił z wolna – zwierzże mi, proszę, zwierzże memu śnieżno dziewiczemu łonu jak ty z tym naukowym przygotowaniem będziesz or-ga-ni-zo-wał, w jaki deseń, pytam, jak, jak ty to tam z tym do czego, pytam, jak z czym i po co i ku czemu i gdzie, jak ty, pytam, to z tym, tamto z tamtym, owo z owym, gwoli czemu, jak… – ugrzązł i spoglądał niemo, a Ludwik nabrał na talerz trochę kartofli i to Leona wyrwało z niemoty. – Co ty wiesz?! – wybuchnął gorzko. – Studia! Studia! Ja ta nie studiował, ale lata myślał… myślę i myślę… odkąd z banku wyszedłem nic tylko myślę, mnie głowa pęka od myślenia, co ty tam, czego ty tam, co tam tobie do… daj spokój, daj spokój!… Ale Ludwik zajadał listek sałaty i Leon opadł, uspokoiło się, Katasia zamykała kredens,. Fuks zapytał ile stopni, oj, upał, pani Mańcia podsuwała Katasi naczynia, król szwedzki, półwysep skandynawski, a zaraz potem gruźlica, zastrzyki. Stół był teraz o wiele przestronniejszy, tylko filiżanki z kawą, lub herbatą, koszyk z chlebem i kilka serwetek, zwiniętych już – jedna, Leona, była rozłożona. Piłem herbatę, senność, nikt się nie ruszał, siedziano swobodniej na krzesłach nieco odsuniętych, Ludwik sięgnął po gazetę, Kropka zastygła. Od czasu do czasu zdarzały jej się także zastygnięcia, zupełnie puste, bez wyrazu, kończące się ocknięciem nagłym, jak plusk, gdy do wody wrzucić kamień. Leon miał na ręce brodawkę z kilkoma włoskami, przyglądał się jej, wziął wykałaczkę i zaczepiał nią o te włoski – znów się przyjrzał – wpuścił pomiędzy włoski odrobinę soli z obrusa i patrzył. Uśmiechnął się. Ti-ri-ri.
Dłoń Leny pojawiła się na obrusie, obok filiżanki. Wielki rozhowor zdarzeń, nieustających fakcików, jak rechot żabi w stawie, rój komarów, rój gwiazd, chmura mnie zawierająca, mnie zacierająca, ze mną płynąca, sufit z archipelagiem i półwyspami, z punkcikami i zaciekami, aż po nudną białość nad roletą… bogactwo drobiazgów, które może i było pokrewne moim i Fuksa grudkom, patyczkom etc… a może i z drobiazgami Leona jakoś to się łączyło… bo ja wiem, może dlatego tylko tak myślałem że byłem nastawiony na drobiazgi… rozdrobniony… och, ja byłem taki rozdrobniony!…
Katasia podsunęła Lenie popielniczkę.
Mnie uderzyło wyślizgującym się zimnym nieforemnym usta buch w usta precz won siatka z nogą skręcone wykręcone i cisza głucha cisza jama nic… a z zamętu, z rozbełtania (gdy Katasia już odstąpiła) jawi się konstelacja ustna błyszcząca nieodparcie, jaśniejąca. I ponad wszelką wątpliwość: usta odnoszą się do ust!
Spuściłem oczy, znów tylko rączkę widziałem na obrusie, podwójnoustą dwoiściewargową i tak i siak dwoistą niewinnie zepsutą czystą oślizgłą wlepiłem się oczami w rączkę oczekując, wtem stół zaroił się rękami, co to, rączka Leona, rączka Fuksa, ręce Kulki, ręce Ludwika, tyle rąk w powietrzu… a to osa! Osa wleciała do pokoju. Wyleciała. Ręce się uspokoiły. Znowu – opadająca fala, spokój wraca, ja myślę jak to z tymi rękami, co to takiego, Leon odezwał się do Leny: – Rozliczna przygodo.
„Rozliczna przygodo, daj no tatce zapalający się fosfor” (zapałki). „Rozliczna przygodo” mawiał do niej, albo „tusiołku osiołku” albo „zachwyteńku pomaleńku”, lub jeszcze inaczej. Kulka zaparza ziółka, Ludwik czyta, Fuks dopija herbatę! Ludwik odkłada gazetę, Leon spogląda, ja myślałem, jak to, niby, czy ręce zaroiły się, zawrzały, dlatego, że osa, czy dlatego, że ręka na stole… bo, formalnie biorąc było niewątpliwe, że ręce zaroiły się z powodu osy… ale któż mógł zaręczyć, czy osa nie była tylko pretekstem dla wezbrania rąk w związku z jej rączką… Podwójny sens… a to rozdwojenie łączyło się może (któż mógł wiedzieć) z rozdwojeniem ust Kataśka – Lena… z rozdwojeniem wróbel – patyk… Błądziłem. Spacerowałem sobie na peryferiach. W świetle lampy była ciemność krzaków za drogą. Spać. Korek na flaszce. Kawałek korka, przylepiony do szyjki tej butelki, wyłania się i nasuwa…