Trudno będzie opowiedzieć dalszy ciąg tej mojej historii. W ogóle nie wiem, czy to jest historia. Trudno nazwać historią takie ciągle… skupianie się i rozpadanie… elementów…
Gdy, wyszedłszy na ganek, zobaczyłem księdza wyrabiającego z ustami coś dziwnego, skołowaciałem! Co? Co? Bardziej skołowaciałem, niż gdyby pękła skorupa ziemi i larwy podziemne wydostały się na powierzchnię. Bez żartu! Ja jeden znałem sekret ust. Nikt poza mną nie był wprowadzony w awanturę sekretną ust Leny. On nie miał prawa o tym wiedzieć! To było moje! Jakim prawem pakował w ten sekret swoje usta?!
Ale zaraz okazało się, że wymiotuje. Wymiotował. Wymiotowanie jego, szpetne, biedne, było usprawiedliwione.
Upił się.
Ba! Nic takiego!
Zobaczył mnie i uśmiechnął się, zasromany. Chciałem powiedzieć, żeby się położył i przespał, gdy jeszcze ktoś wyszedł na ganek.
Jadeczka. Przeszła obok mnie, oddaliła się po łące kilka kroków, przystanęła, podniosła rękę do ust i po księżycu zobaczyłem jej usta wymiotujące, wymiotowała.
Wymiotowała. Usta jej, widziane przeze mnie, usprawiedliwione były wymiotowaniem – dlatego patrzyłem na nie – jeśli ksiądz wymiotował, dlaczegóżby ona nie miała wymiotować? Tak? Proszę. Dobrze. Ale. Ale, ale, ale, jeśli ksiądz wymiotował, to ona nie powinna była wymiotować! I te jej usta, wzmacniające usta księżowskie… jak powieszenie patyka wzmogło powieszenie wróbla – jak powieszenie kota wzmogło powieszenie patyka – jak wbijanie doprowadziło do walenia – jak ja berga wzmogłem moim bergiem.
Dlaczego wymiotujące ich usta mnie opadły? Co tym ustom było wiadomo o ustach, które kryłem w sobie? Skąd ten płaz ustny, wypełzający? Może najlepiej było – odejść. Odszedłem. Nie do domu, oddaliłem się po łące, dość tego wszystkiego, noc była zatruta księżycem, który płynął przez nią, umarły, czuby drzew były w glorii i mnóstwo naokoło zespołów, pochodów, zgromadzeń, szeptów, narad, zabaw – noc rzeczywiście rozmarzająca. Nie wracać, nie wracać, najchętniej nie wróciłbym wcale, może wsiąść na furkę, dać koniom po bacie, odjechać na zawsze… No nie… Przepyszna noc. Mimo wszystko nieźle się bawię. Wspaniała noc. Jednakże przeciąganie tego też było niemożliwe, ja naprawdę jestem chory. Wspaniała noc. Chory, chory, ale nie tak bardzo. Dom zniknął za pagórkiem, szedłem po murawie, która tutaj, w pobliżu strumienia, była mięciutka, ale co z tym drzewem, co to za drzewo, co jest z tym drzewem…
Stanąłem. Była tam kępa drzew i w niej jedno drzewo nie takie, jak inne, to jest, właściwie, takie samo, ale musiał być jakiś powód dla którego ono zwróciło moją uwagę. To drzewo nie było dobrze widoczne, wewnątrz kępy, przesłonięte innymi, a jednak zwróciło moją uwagę, co, co takiego, gęstość, czy ciężar, obciążenie, mijałem je z uczuciem, że mijam drzewo „za ciężkie”, okropnie „ciężkie”… Stanąłem, zawróciłem.
I wszedłem w kępę, już pewny, że tam coś jest. Ta kępa zaczynała się od kilku brzóz rozrzuconych, a zaraz potem było skupienie sosen, gęściejsze, ciemniejsze. Wrażenie, że idę do jakiegoś „ciężaru” przygniatającego nie opuszczało mnie.
Rozejrzałem się.
But.
Noga zwisała z sosny. Pomyślałem „noga”, ale nie byłem pewny… Druga noga. Człowiek był… powieszony… przyglądałem się, człowiek… nogi, buciki, wyżej głowa dawała się rozeznać, przekrzywiona, reszta wsiąkała w pień, w ciemność gałęzi…
Rozejrzałem się naokoło, nic, cicho, spokój, znów się przyglądałem. Człowiek wiszący. Ten żółty but był mi znany, przypominał buciki Ludwika. Rozchyliłem gałęzie, zobaczyłem kurtkę Ludwika i jego twarz. Ludwik. Ludwik.
Ludwik, wiszący na pasku. Na własnym, wyjętym ze spodni.
Ludwik? Ludwik. Wisiał. Przez jakiś czas przyzwyczajałem się… Wisiał. Jeszcze się przyzwyczajałem – wisiał. Jeżeli wisiał, no to jakoś to musiało się stać i zacząłem z wolna szukać, kalkulować, powieszony, kto go powiesił, czy sam siebie, kiedy, widziałem go przed samą kolacją, prosił o żyletkę, był spokojny, na spacerze zachowywał się, jak zwykle… a jednak wisiał… a jednak w ciągu tej godziny z okładem to się stało… wisiał… i to jakoś musiało się stać, jakieś przyczyny na to się złożyły, tylko że ja nie mogłem ich znaleźć, nic, nic, a jednak musiał nastąpić jakiś wir w rzece przepływającej wszystkiego, o którym ja nic nie wiedziałem, widocznie zator jakiś powstał, musiały się wytworzyć związki, zazębienia… Ludwik! Skądże Ludwik? Raczej już Leon, ksiądz, Jadeczka niechby, Lena nawet – ale Ludwik! A jednak ten FAKT wisiał, wiszący fakt, fakt ludwikowaty wiszący, w łeb walący, wielki, ciężki, zwisający, coś w rodzaju byka płatającego się luzem, olbrzymi fakt na sośnie i z butami…
Mnie kiedyś dentysta ząb miał wyrwać, ale nie mógł go złapać szczypcami, nie wiem dlaczego ześlizgiwały się… z tym faktem ciężko wiszącym to samo, nie mogłem go złapać, wyślizgiwał się, byłem bezsilny, nie miałem dostępu, pewnie, to jakoś „się stało, jeśli się stało… Rozejrzałem się bardzo uważnie na wszystkie strony. Uspokoiłem się. Pewnie dlatego, że zrozumiałem…
Ludwik.
Wróbel.
Przecież patrzyłem na tego wisielca akurat tak samo, jak w tamtych krzakach patrzyłem na wróbla.
I pum, pum, pum, pum! Raz, dwa, trzy, cztery! Wróbel powieszony, patyk wiszący, kot uduszony – powieszony, Ludwik powieszony. Jak składnie! Jaka konsekwencja! Trup idiotyczny stawał się trupem logicznym – tylko że logika była i ciężka… i zanadto moja… osobista… taka… osobna… prywatna.
Nic mi nie pozostawało, prócz myślenia. Myślałem. Wysilałem się żeby, mimo wszystko, zrobić z tego czytelną historię i – myślałem – a nuż to on powiesił wróbla? On rysował strzałki, patyk wieszał, oddawał się tym psikusom… mania jakaś, mania wieszania, która doprowadziła go tutaj, by siebie powiesić… maniak! Przypomniałem sobie, co Leon mi mówił, gdyśmy na pniu siedzieli, raczej chyba szczerze: że on, Leon, nie miał z tym nic wspólnego. Więc Ludwik? Mania, obsesja, obłęd…
Albo inna możliwość, też po linii normalnej logiki – że padł ofiarą szantażu, zemsty może, ktoś go prześladuje, ktoś otacza go tymi znakami, podsuwa myśl o powieszeniu… ale kto w takim razie? Ktoś z domu? Kulka? Leon? Lena? Katasia?
Jeszcze inna możliwość, też „normalna”: może nie on się powiesił? Zamordowano go? Może uduszono, potem powieszono? Ten ktoś, kto zabawiał się wieszaniem drobiazgów, maniak, obłąkany, zapragnął w końcu powiesić coś cięższego, niż patyczek… Kto? Leon? Katasia? Ależ Katasia pozostała tam… Co z tego? Mogła tu przybyć’ po kryjomu, z tysiąca powodów, tysiącem sposobów, dlaczego nie, mogło się zdarzyć, możliwości skojarzeń, kombinacji były nieograniczone… A Fuks? Czyż Fuks nie mógł zarazić się wieszaniem, przyswoić je sobie… i… i… Mógł. Ależ był przecie przez cały czas z nami. Co z tego? Niechby tylko okazało się, że to on – wtedy już znalazłaby się luka w czasie, wszystko znaleźć można w kotle bezdennym stających się zdarzeń! A ksiądz? Miliony i miliony nitek mogły połączyć jego paluchy z tym wisielcem…
Mogły… A górale? Gdzie są górale, którzy nas przywieźli? Uśmiechnąłem się przy księżycu na myśl łagodną o bezsilności umysłu wobec rzeczywistości przerastającej, zatracającej, spowijającej… Nie ma kombinacji niemożliwej… Każda kombinacja jest możliwa…
Tak… Tylko, że nitki związków były nikłe… nikłe… a tu wisielec wisiał, trup brutalny! I jego brutalność wisząca, pum, pum, pum, pum, łączyła się składnie z pum, pum, pum, pum, wróbel – patyk – kot, to było jak a, b, c, d, jak raz, dwa, trzy, cztery! Co za składność! Jaka skwapliwość logiki, ale podziemnej! Oczywistość, bijąca w oczy, ale podziemna.
Ale ta w oczy bijąca, pum, pum, pum, pum, podziemna logika roztapiała się w nikłości, jak we mgle (myślałem) gdy się chciało ująć ją w karby zwyczajnej logiki. Ileż razy dyskutowaliśmy nad tym z Fuksem! Czy można mówić o jakimś logicznym związku pomiędzy wróblem i patykiem, połączonymi tą ledwie widoczną strzałką na suficie w naszym pokoju – tak niewyraźną, że myśmy tylko przypadkiem ją zauważyli – tak niewyraźną, że na dobrą sprawę musieliśmy ją sobie uzupełnić, dorysować w wyobraźni? Odkryć tę strzałkę, dojść do patyka – przecież to było, jak znaleźć igłę w stogu siana! Któż – Ludwik, czy kto inny – mógłby świadomie fabrykować sieć znaków tak nikłych?
A jakiż był związek wrębią i patyka z kotem, jeśli kota ja sam powiesiłem? Pum, pum, pum, wróbel, patyk, kot trzy powieszenia? Owszem, trzy ale to trzecie ode mnie pochodziło, ten trzeci rym ja sam ustanowiłem.
Chimera. Urojenie. Tak! – ale wisielec wisiał pum, pum, pum, pum, a, b, c, d, raz, dwa, trzy, cztery! Chciałem się zbliżyć i może dotknąć, ale cofnąłem się z lekka. Ten ruch niewielki przestraszył mnie, jak gdyby ruszanie się w obecności trupa było czymś niewskazanym i niepożądanym. Okropność mojej sytuacji – bo jednak była okropna – polegała na tym, że ja tu wobec niego byłem akurat tak samo, jak tam wobec wróbla. Krzaki i krzaki. Wisielec i wisielec. Rozejrzałem się… Widowisko! Góry wyrzucające się martwo w taflę nieba, powleczoną w sporej części centaurami, łabędziami, statkami, lwami o grzywach świetlistych, w dole Szeherezada łąk i bukietów usidlonych drżąca bielą,;och, glob umarły, jaśniejący światłem pożyczonym – a to jaśnienie wtórne, osłabione, nocne, kaziło i zatruwało, jak choroba. I konstelacje gwiazd, nieprawdziwe, wymyślone, narzucone, obsesja błyszczących niebios!
Ale nie księżyc był centralnym trupem, tylko Ludwik – trup na drzewie, jak ścierwo kocie na murze! Pum, pum, pum, pum, pum… (wzmożone odległym pulsowaniem tamtej nocy, kiedy to wbijanie igieł przechodziło w walenie młotem). Poruszyłem się jakbym miał odejść – nie tak łatwo! – to jeszcze nie było na czasie…
Co robić? Najmądrzej… udać, że się niczego nie widziało, zostawić sprawę jej własnemu biegowi… po co miałbym się mieszać? Nad tym myślałem, gdy nasunęły mi się usta. Usta nasunęły mi się niezbyt wyraźnie, mlaskające usta Leny, usta wymiotujące, Katasia, Lena, wszystkie te usta, nie bardzo, tak trochę. Ale opadły mnie. Poruszyłem ustami.
Poruszyłem ustami, jakbym się opędzał. Ale pomyślałem ze złością coś niewyraźnego, coś w rodzaju „nie ruszaj ustami… tutaj…” Rzeczywiście, po co mi było ruszać ustami przy tym trupie, ruszanie przy trupie nie jest zwykłym ruszaniem. Zalękniony, pomyślałem że odejdę.
Kiedy pomyślałem, że odejdę, stało się to, czego się bałem już od minuty: pomyślałem, że zajrzałbym trupowi w usta. Może nie bałem się akurat tej myśli, ale domyślałem się czegoś w tym rodzaju… że moja chęć oderwania się od trupa musi wywołać chęć zaczepienia trupa.
Zląkłem się tego, a wtedy natarło na mnie silniej… naturalnie…
Tylko, że nie byłoby takie łatwe – rozchylić gałęzie, obrócić go twarzą do księżyca, zajrzeć mu. I nawet pytanie, czy mógłbym zajrzeć nie wyłażąc na drzewo. Skomplikowane. I lepiej nie dotykać.
Dotknąłem, obróciłem mu głowę, zajrzałem.
Wargi wyglądały jak szczerniałe, górną wargę miał silnie podciągniętą, widać było zęby: dziura, jama. Ja oczywiście już od dłuższego czasu zaglądałem sobie do takiej myśli, takiej hipotezy, że ewentualnie będę musiał powiesić… albo siebie, albo ją. Powieszenie z wielu stron do mnie zaglądało i inne tam były kombinacje w związku z tym… często niezdarne… Przecie już kota powiesiłem. Ale kot to kot. A tu po raz pierwszy zaglądałem śmierci ludzkiej w usta. W jamę ludzką ustną – powieszoną. Hm.
Odejść. Zostawić.
Odejść. Zostawić to tutaj, tak jak jest. Nie moja rzecz, co ja z tym mam wspólnego: wcale nie jestem obowiązany wiedzieć, jak to się stało, człowiek trochę piasku weźmie na dłoń a już gubi się bez ratunku w kupie nieobjętej, nieogarnionej, niezmierzonej, niezliczonej… gdzie mnie tam do odkrycia wszystkich związków, może powiesił się np. dlatego, że Lena sypia z Leonem… Co można wiedzieć, nic nie można wiedzieć, nic nie wiadomo… odejdę i zostawię. Ale nie ruszałem się i nawet pomyślałem coś w tym rodzaju „jaka szkoda, że ja jemu w usta zajrzałem, teraz nie będę mógł odejść”.
Ta myśl zdziwiła mnie po nocy widnej… jednakże była dość uzasadniona: gdybym zachował się zwyczajnie wobec trupa, mógłbym odejść; ale po tym, co z moimi ustami zrobiłem i co z jego ustami… już nie bardzo mogłem odejść. To jest, odejść mogłem, ale już nie mogłem powiedzieć, że nie jestem w to zamieszany… osobiście…
Zastanawiałem się i bardzo głęboko myślałem, bez wytchnienia, ale bez żadnej myśli, i teraz już zacząłem się bać, ale to bać, ja z tym trupem, trup i ja, ja i trup, nie mogłem się wywikłać, rzeczywiście, po tym zajrzeniu w usta…
Wysunąłem rękę. Wsadziłem mu palec w usta.
Nie poszło tak łatwo, szczęki już trochę zesztywniały – ale rozsunęły się – wsadziłem palec, napotkałem język obcy, dziwny i podniebienie, które wydało mi się niskie jak strop za niskiego pokoju, chłodne, wyciągnąłem palec…
Wycierałem palec chusteczką.
Rozejrzałem się. Nikt nie widział? Nie. Przywróciłem wisielca do poprzedniej pozycji, zasłoniłem, ile się dało, gałęziami, zacierałem moje ślady na trawie, prędzej, coraz prędzej, strach, nerwy, strach, uciekać, przedarłem się przez kępę i widząc że nic prócz księżycowego drżenia upartego zacząłem się oddalać, prędzej, prędzej, prędzej! Ale nie biegłem. Szedłem ku domowi. Zwolniłem. Co ja im powiem? Jak powiem? Teraz to stawało się trudne. Ja nie powiesiłem. Nie powiesiłem, ale po palcu w ustach ten wisielec był także mój…
A przy tym zadowolenie głębokie, że na koniec „usta” połączyły się z „wieszaniem”. Ja je połączyłem! Nareszcie. Jakbym spełnił swój obowiązek.
I teraz trzeba będzie powiesić Lenę.
Zdziwienie nie odstępowało mnie na krok, byłem szczerze zdziwiony, bo ta myśl, żeby powiesić, była jak dotąd we mnie czymś teoretycznym, nieobowiązującym i właściwie po palcu w ustach nie zmieniła swego charakteru, była wciąż ekscentrycznością… czy nawet frazesem… A jednak siła, z jaką ten olbrzymi wisielec wjechał we mnie i z jaką ja wjechałem w wisielca, druzgotała wszystko. Wróbel wisiał. Patyk wisiał. Kot wisiał (póki go nie zakopano). Ludwik wisiał. Powiesić. Ja byłem wieszaniem. Przystanąłem nawet, żeby pomyśleć, że przecież każdy chce być sobą, więc i ja chcę być sobą, któż by, na przykład, lubił syfilis, oczywiście nikt nie lubi syfilisu, ale przecież i syfilityk chce być sobą, syfilitykiem, łatwo się mówi „chcę wyzdrowieć”, a jednak to brzmi obco, to jakby się powiedziało „nie chcę być, kim jestem”.
Wróbel.
Patyk.
Kot.
Ludwik.
A teraz trzeba będzie powiesić Lenę.
Usta Leny.
Usta Katasi.
(Usta księdza i Jadeczki, wymiotujące).
Usta Ludwika.
A teraz trzeba będzie powiesić Lenę.
Dziwna rzecz. Z jednej strony to wszystko było błahe, nikłe, nieprawdziwe nawet, tu, w oddaleniu, za górami, za lasami, w świetle księżyca. A z drugiej strony natężenie wieszania i natężenie ust było… Trudno. Trzeba.
Szedłem z rękami w kieszeniach.
Byłem na wyżynie spadającej ku domowi. Głosy, śpiewy…
Ujrzałem, o jakiś kilometr, na przeciwległym wzgórzu, błyski latarek – to oni. Szli pod przewodem Leona dodając sobie animuszu śpiewkami i żarcikami. Tam była Lena.
Stąd, ze wzgórza, krajobraz leżał przede mną i drżał, jak zachloroformowany. Umiejscowienie nagłe Leny tam było akurat takie jak gdybym, wyszedłszy na pole z dubeltówką, zająca z daleka zobaczył. Aż się roześmiałem. Zacząłem iść do nich na przełaj. Wróbel wisi, a ja idę. Patyk wisi, a ja idę. Kota powiesiłem i idę. Ludwik wisi i idę.
Dołączyłem się do nich, gdy zaczęli schodzić z ledwie widocznej dróżki w zarośla. Było tu dużo krzaków i ostrych kamyków. Posuwali się ostrożnie, Leon na czele z latarką. Pokrzykiwali, przekomarzali się, „Wodzu, prowadź!” „W dół, zamiast w górę?” „Widoki w dole?” „Siadam! Dalej nie idę”.
– Spokojniusium, cierpliwusium talaj talaj cotam tam tego, niedaleczko, hejże ha! Zara, zaraaa…a, tędy… za mną wiara, prosimy, już się robi! Moje uszanowanie!
Szedłem za nimi, nie zauważyli mnie. Ona szła trochę z boku i nie byłoby trudno zbliżyć się do niej. Zbliżyłbym się, oczywiście, w charakterze duszącego i wieszającego. Nie byłoby trudno odciągnąć ją na bok (bo my już byliśmy w sobie zakochani, ona też mnie kochała, któż mógł wątpić, jeśli ja chciałem ją zabić, to ona musiała mnie kochać), a wtedy będzie można i zadusić i powiesić. Zaczynałem rozumieć, jak to jest, gdy się jest mordercą. Morduje się, gdy morderstwo staje się łatwe, gdy nie ma nic lepszego do zrobienia. Wykańczają się po prostu inne możliwości. Wróbel wisi, patyk wisi, Ludwik wisi, ja ją wieszam jak kota powiesiłem. Mógłbym, naturalnie, nie wieszać, ale… taki zawód sprawiać? Takie pomieszanie szyków? Po tylu zachodach, kombinacjach, wieszanie wyłoniło się w pełni i ja je z ustami złączyłem – miałbym teraz skrewić, nie wieszać?
Wykluczone. Szedłem za nimi. Bawili się latarkami. W kinie czasem oglądamy na komicznym seansie myśliwca posuwającego się ostrożnie z bronią gotową do strzału, gdy krok w krok za nim stąpa potworny zwierz, niedźwiedź olbrzymi, gigantyczny goryl. Był to ksiądz. Szedł tuż za mną, trochę z boku, widocznie wlókł się na samym końcu, nie wiedząc po co i na co, może bał się zostać sam z sobą w domu – ja go z początku nie zauważyłem, przyplątał się do mnie – z paluchami swoimi chłopskimi, przebierającymi. Z sutanną. Niebo i piekło. Grzech. Święty Kościół Katolicki, matka nasza. Chłód konfesjonału. Grzech. In saecula saeculorum. Kościół. Chłód konfesjonału. Kościół i papież. Grzech. Potępienie. Sutanna. Niebo i piekło. Ite, missa est. Grzech. Cnota. Grzech. Chłód konfesjonału. Sequentia sancti… Kościół. Piekło. Sutanna. Grzech… Chłód konfesjonału.
Pchnąłem go silnie, aż się zatoczył.
W samym momencie pchnięcia przestraszyłem się – co ja wyrabiam?! Wyskok, wybryk! Narobi krzyku!
Otóż nie. Moja ręka natrafiła na taką nieszczęśliwą bierność, że od razu się uspokoiłem. Zatrzymał się i nie patrzył na mnie. Staliśmy. Widziałem dobrze jego twarz. I usta. Podniosłem rękę, chciałem mu wsadzić palec w usta. Ale zęby miał zaciśnięte. Lewą ręką wziąłem go za podbródek, otworzyłem usta, wsadziłem palec.
Wyciągnąłem palec i wycierałem chusteczką.
Trzeba było teraz iść szybciej, żeby dogonić pochód. Wsadzenie palca w usta temu księdzu dobrze mi zrobiło, co innego jednak (myślałem) wsadzić palec trupowi, a komuś żywemu, i to było tak jakbym majaki moje wprowadził w świat rzeczywisty. Poczułem się raźniej. Przypomniałem sobie, że z tym wszystkim, zapomniałem chwilowo o wróblu etc. więc znów uprzytomniłem sobie jak to, tam, o jakie 30 km, wróbel był – i patyk był – i kot. A też Katasia.
– Proszę szanownych spacerowiczów, paniusium i panusium, tutaj spoczusium! Spocznij! Chwilowe odetchniusium.
Stał pod wielkim głazem, który sterczał nad wąwozem, gęsto zarośniętym. Przed głazem niewielka polanka, to miejsce musiało być uczęszczane, zdawało mi się, że dostrzegam jakieś koleiny… Trochę chrustu, trawa. „Lulo, nie chcę tutaj, też miejsce wynalazł!” „Panie pułkowniku, nawet usiąść na czym nie ma” „Panie prezes, na gołej ziemi?”
– Dobrze, dobrze – głos Leona był jękliwy – tylko że tatuś spinkę zgubił. Spinka mi, psiamać… Spinka. Proszę tu kogo z latareczką.
Wróbel.
Patyk.
Kot.
Ludwik.
Ksiądz.
Leon, pochylony, szukał tej spinki, Luluś mu przyświecał latarką, przypomniałem sobie pokoik Katasi i nasze, z Fuksem, oświecanie latarką. Jak to dawno. Pokoik tam był. Z Katasią. On szukał spinki, w końcu wziął od Lulusia latarkę, ale po chwili spostrzegłem, że światło, zamiast trzymać się ziemi, omiata ukradkiem głaz i inne kamienie, zupełnie jak my, z Fuksem, omiataliśmy światłem ściany pokoiku. Czy on spinki szukał? Może nie spinki wcale, może to było miejsce, do którego nas prowadził, owo miejsce sprzed lat dwudziestu trzech?… Ale nie był pewny. Nie mógł dobrze rozpoznać. Od tego czasu wyrosły nowe drzewa, grunt się obsunął, głaz mógł się ruszyć, badał tą swoją latarką coraz bardziej gorączkowo, zupełnie jak my, wtedy, widząc go tak, niepewnego, zgubionego, prawie tonącego, z wodą już na wysokości ust, musiałem pomyśleć, jak to my, Fuks i ja, gubiliśmy się w sufitach, ścianach, grządkach. Dawne czasy! Wszyscy czekali. Nikt się nie odzywał, z ciekawości chyba, żeby w końcu dowiedzieć się, co w trawie piszczy. Lenę widziałem. Była delikatna, koronkowa z ustami patyk wróbel kot, Katasia, Ludwik i ksiądz.
Nie mógł sobie dać rady. Zgubił się. Badał teraz sam dół kamienia. Było cicho. Wyprostował się.
– To tutaj.
Lulusia zaszczebiotała „co tutaj, panie Leonie, co tutaj?”
Usłużnie.
Stał skromnie, spokojnie. – Co za zbieg okoliczności… Przypadek, proszę ja was, jedyny w swoim rodzaju! Ja spinki szukam, a widzę, że ten kamień… Ja już tu byłem… Przecie ja tutaj przed dwudziestu trzema laty… Tutaj!
Zamyślił się z nagła, jak na obstalunek, i to się przedłużało. Latarka zgasła. Przedłużało się i przedłużało. Nikt mu nie przerywał i dopiero po kilku minutach Lulusia odezwała się miękko, troskliwie „co się panu zdarzyło, panie Leonie?” Odpowiedział „nic”.
Zauważyłem, że Kulki nie było. Została w domu? A nuż to ona powiesiła Ludwika? Nonsens. Sam się powiesił. Dlaczego? Jeszcze nikt nie wie. Co będzie, jak się dowiedzą?
Wróbel.
Patyk.
Kot.
Ludwik.
Było bardzo trudne, pracowite, uprzytomnić sobie, że to tutaj, teraz, odbywa się wobec tamtego wtedy tam, o 30 km. I byłem zły na Leona, że grał pierwsze skrzypce, a wszyscy (mnie nie wyłączając) stali się jego… widzami… myśmy byli po to, żeby widzieć…
Mruknął niewyraźnie.
– Tu. Z jedną…
Znów kilka minut niemych, cichych, te długie minuty ociekały świństwem i były wyznaniem, bo jeśli nikt nie mówił, to znaczyło, że my jesteśmy tu po to tylko, żeby on się przy nas załatwił… z tym swoim… wsobnym… swój do swego… Czekaliśmy aż skończy. Czas upływał.
Niespodziewanie oświetlił latarką własną twarz. Binokle, łysina, usta, wszystko. Zamknięte oczy. Lubieżnik. Męczennik. Powiedział:
– Innych widoków nie ma.
Zgasił. Zaskoczyła mnie ciemność, stało się ciemniej niżby można było przypuszczać, to chyba chmury były już nad nami. Pod głazem był prawie niewidoczny. Co robił? Musiał tam wyrabiać jakieś swoje obrzydliwości, podniecał się, rozpamiętywał dawną dziwkę jedyną, wysilał się, pracował, celebrował świństwo swoje. Ale… a jeśli nie był pewny, że to tutaj? I celebrował na chybił trafił? Zdziwiło mnie, że nikt nie odchodzi, wszak już zmiarkowali po co ich sprowadzał, żeby asystowali, żeby przyglądali się, żeby go podniecali przyglądaniem. Tak łatwo było odejść. Ale nikt nie odchodził. Lena np. mogłaby odejść, a nie odchodziła. Nie ruszała się. Zaczął dyszeć. Dyszał rytmicznie. Nikt nie mógł dojrzeć, co on, jak. Ale nie odchodzili. Zajęczał. Jęk był lubieżny, ale, właściwie, pracowity, był żeby siebie rozlubieżnić. Zajęczał i zaskowytał. Skowyt, zduszony, gardłowy, był żeby się uwszetecznić, jak on pracował, jak się wysilał, jak się świnił z sobą, jak święcił i celebrował… Pracował. Wysilał się. Dyszał. Skowyczał. Wysila się. Pracuje. Czekaliśmy. W tym powiedział:
– Berg. Odpowiedziałem:
– Berg.
– Bembergowanie bembergiem w berg! – wykrzyknął, a ja wykrzyknąłem: – Berbergowanie bembergiem w berg!
Uciszył się zupełnie i nic nie było słychać, ja myślałem wróbel Lena patyk Lena kot w usta miód warga wywichnąć ściana grudka rysa palec Ludwik krzaki wisi wiszą usta Lena sam tam czajnik kot patyk płot droga Ludwik ksiądz mur kot patyk wróbel kot Ludwik wisi patyk wisi wróbel wisi
Ludwik kot powieszę – - – Lunęło. Luźne, gęste krople, podnosimy głowy, lunęło, woda zaczęła walić, wiatr się zerwał, popłoch, każdy pędzi pod najbliższe drzewo, ale chojary przeciekają, ociekają, kapie, woda, woda, woda, włosy mokre, plecy, uda, a tuż przed nami w ciemności ciemnej, przerywanej tylko błyskami zrozpaczonych latarek, ściana prostopadła wody spadającej i wtedy, w świetle tych latarek, widziało się jak leje, spada, i strumienie, kaskady, jeziora, ciurka, sika, chlupie, jeziora, morza, prądy wody gulgoczącej i słomka, patyk, liść, niesione wodą, znikające, łączenie się strumieni, powstawanie rzek, wysepki, przeszkody, zatory i esy floresy, a górą z góry w górze potop, leje, leci, a dołem pędzący liść, znikający kawałek kory, z tego wszystkiego dreszcze, katar, gorączka, a Lena dostała anginy, trzeba było taksówkę sprowadzać z Zakopanego, choroba, doktorzy, w ogóle coś innego, wróciłem do Warszawy, rodzice, znów wojna z ojcem, inne tam rzeczy, problemy, komplikacje, trudności. Dziś na obiad była potrawka z kury.