V

Nade mną Katasia rozpowiadająca, łajdactwo takie, Dawidka powiesili, Dawidek na haku powieszony w ogrodzie, kto powiesił, skaranie boże, draństwo, żeby kota Lenie wieszać! To mnie zbudziło gwałtownie. Kot był powieszony. Powiesiłem kota. Rzuciłem niepewnie okiem na łóżko Fuksa, było puste, widać był już przy kocie, to mi udzielało odrobiny samotności, by zdać sobie sprawę…

Ten fakt mnie zaskoczył, jak gdybym to nie ja był dusicielem. Ze snu jednym susem znaleźć się w czymś tak niewiarygodnym, po cóż, na Boga, go dusiłem? Przypomniałem sobie teraz, że w czasie duszenia doświadczyłem tego samego dobijania się do Leny, co gdym szturmował do jej drzwi – ha, dobierałem się do niej poprzez zaduszenie kota ulubionego – i w furii, że inaczej nie mogę! Ale po cóż ja jego na haku wieszałem, jaka lekkomyślność, jakie zamroczenie! I, co więcej, rozpatrując to zamroczenie, na pół ubrany, z wątpliwym uśmieszkiem na twarzy skurczonej, którą widziałem w lustrze, doświadczyłem tyleż satysfakcji, co konfuzji – niczym z wyplatanego figla. I nawet szepnąłem „wisi”, z radością, z rozkoszą. Co robić? Jak wybrnąć? Oni tam na dole na pewno już rozwodzą się nad tym na wszystkie sposoby – czy nikt mnie nie widział? Zadusiłem kota.

Ten fakt mnie przewracał. Kot był zaduszony i wisiał na haku, i mnie nie pozostawało nic innego, jak zejść i udawać, że nie wiem o niczym. Proszę, dlaczegóż jednak go zadusiłem? Tyle spraw nagromadzonych, tyle wątków krzyżujących się, Lena, Katasia, znaki, walenie, etcetera, żaba chociażby, lub popielniczka, etcetera, gubiłem się w rozgardiaszu i nawet przyszło mi na myśl, że to może z powodu czajnika, a nuż zabiłem z nadmiaru, na dodatek, na przyprzążkę, czyli zaduszenie, jak czajnik, nadetatowe. Nie, nieprawda! Kota nie zadusiłem w związku z czajnikiem. Z czym zatem związać, do czego odnieść kota? Nie miałem czasu na myślenie, trzeba było schodzić i stawić czoło sytuacji, która zresztą była i bez tego niesamowita, wypełniona cudeńkami nocy…

Zszedłem. Na dole – pustki, domyśliłem się, że wszyscy w ogródku. Ale zanim ukazałem się im w drzwiach ganku, spojrzałem przez okno zza firanki. Mur. Na murze koci trup. Na haku. Przed murem stojące osoby, wśród nich Lena – z daleka, w zmniejszeniu, wyglądało to na symbol. Moje ukazanie się na ganku nie należało do łatwych, miało wszystkie cechy skoku w nieznane… a jeśli mnie kto widział, jeśli za chwilę będę musiał bełkotać, nieprzytomny ze wstydu? Szedłem z wolna żwirowaną ścieżką, niebo jak sos, słońce rozpuszczone w białawym przestworze, znów zapowiadał się upał, co za lato! Zbliżałem się i kot stawał się coraz wyraźniejszy, ozór wyłaził bokiem z paszczy, ślepia wywalone z orbit… wisiał. Myślałem, że gdyby to nie był kot, byłoby lepiej, kot jest okropny z natury, w kocie miękkość, puszystość, są jak osadzone na wściekłym skrzeczeniu, drapaniu, na przeraźliwym skwierczeniu, tak, skwierczeniu, kot nadaje się do głaskania, ale i do tortury, jest koteczkiem, ale i kocurem… Szedłem powoli, żeby zyskać na czasie, gdyż zadziwiał mnie widok po dniu mego czynu ponocnego, wówczas mało widocznego i wrośniętego w dziwy owej nocy. Wydawało się zresztą, że powolność udzieliła się wszystkim, oni też zaledwie się ruszali, Fuks, schylony, rozpatrywał mur i ziemię przed nim, co mnie rozśmieszało. Ale zastanowiła mnie piękność Leny, nagła, niesłychana, i pomyślałem, przerażony: o, jak ona wypiękniała po wczorajszym!

Leon zapytał z rękami w kieszeniach: – Co pan na to? Pęczek wypomadowanych włosów sterczał mu nad łysiną, jak pilot okrętu.

Odetchnąłem. Nie wiedzieli, że to ja. Nikt mnie nie widział.

Zwróciłem się do Leny: – Jaka przykrość dla pani! Spojrzałem na nią, w miękkiej bluzce kawowej, w granatowej spódnicy, wtulona w siebie, miękka w ustach, z rękami wzdłuż ciała, jak ręce rekruta… i dłonie, stopy, nosek, uszka, maleńkie, za drobne. To w pierwszej chwili mnie zirytowało. Ja jej kota zakatrupiłem, wyrządziłem jej to brutalnie, masywnie, a te stopki, tymczasem, były takie drobne!

Ale moja wściekłość przetoczyła się w rozkosz. Gdyż ona, proszę mnie zrozumieć, była też za drobna wobec kota i z tego powodu wstydziła się, już byłem tego pewny, wstydziła się kota! Ach! Za drobna dla wszystkiego, odrobinę mniejsza, niż trzeba, nadawała się tylko do miłości, do niczego więcej, i dlatego wstydziła się kota… gdyż wiedziała, że cokolwiek by się do niej odnosiło, musiało mieć sens miłosny… i choć nie domyślała się, kto, to przecież wstydziła się kota, bo kot był jej kotem, i jej dotyczący…

Ale kot jej był kotem moim, przeze mnie zaduszonym… Był nasz wspólny.

Rozkoszować się? Wymiotować? Leon zapytał.

– Nic pan nie wie? Kto, jak? Nic pan nie zauważył? Nie, nic nie wiedziałem, wczoraj spacerowałem do późna, wróciłem dobrze po dwunastej, wszedłem wprost przez ganek, pojęcia nie mam, czy kot już wtedy wisiał – w miarę tych zeznań kłamliwych rosła we mnie uciecha, że w błąd wprowadzam i nie jestem już z nimi, a przeciw nim, po Tamtej stronie. Jak gdyby kot przesunął mnie z jednej strony medalu na drugą, w tamtą sferę, gdzie działy się tajemnice, w sferę hieroglifu. Nie, nie byłem już z nimi. Śmiech mnie łechtał na widok Fuksa, szukającego pracowicie śladów pod murem i wysłuchującego moich kłamstw.

Ja znalem tajemnicę kota. Ja byłem sprawcą.

– Powiesić! Żeby kto kota wieszał! – z pasją wykrzyknęła Kulka i zahamowała, jakby jej się coś stało.

Katasia wynurzyła się z kuchni i szła ku nam przez grządki. Jej usteczka „zmanierowane” zbliżały się do paszczy kociej – poczułem, że ona, idąc, czuje, że niesie na sobie coś pokrewnego tej paszczy, to mi dostarczyło nagłej satysfakcji, jakby mój kot osadzał się solidniej po tamtej stronie. Warga zbliżała się do kocura, ulotniły mi się wszelkie wątpliwości w związku z jej fotografią, tak niewinną, zbliżała się z oślizgłym umykiem, wywichnięta i nikczemna, zachodziło dziwne podobieństwo w świństwie – i rodzaj nocnego dreszczu ciemnego przebiegł mnie po krzyżach. Nie spuszczałem jednocześnie wzroku z Leny – i moje zdziwienie, mój wstrząs tajemny, bo ja wiem, czy zachwycony, moje wzruszenie, gdym odczuł, że wstyd Leny się wzmaga wraz z wzejściem nad kotem tego zepsucia ustnego. Wstyd dziwną ma naturę, przekorną, broniąc się przed czymś wciąga to coś w sferę najgłębiej własną i poufną – i tak Lena, wstydząc się kota i wargi z kotem, wprowadzała to w tajemniczość swoich prywatnych sekretów. I dzięki jej wstydowi kot złączył się z wargą, jakby jeden tryb zahaczał o drugi! Ale mój bezgłośny okrzyk triumfu połączył się z jękiem, jakimże cudem diabelskim ta uroda świeża i naiwna mogła chłonąć ohydę… i wstydem swoim potwierdzać moje urojenia! Katasia miała w rękach pudełko – było to nasze pudełko z żabą – ach, Fuks najwidoczniej zapomniał go zabrać, gdyśmy wychodzili!

– To ja znalazłam u siebie, w pokoiku, leżało na oknie.

– Co jest w tym pudełku? – zapytał Leon. Katasia uchyliła pokrywki.

– Żaba.

Leon zamachał rękami, ale Fuks wmieszał się z niespodziewaną energią. – Przepraszam – rzekł odbierając Katasi pudełko. – To na potem. To się wyjaśni. A na razie ja bym prosił państwa do stołowego. Chciałbym pomówić. Kota zostawmy, jak jest, ja to jeszcze raz spokojnie obejrzę.

Czy ten osioł zamierzał odstawiać detektywa?

Skierowaliśmy się powoli w stronę domu, ja, pani Kulka, nic nie mówiąca, nieprzyjemna, obrażona, Leon ze sterczącym kosmykiem, zmięty. Ludwika nie było, wracał z biura dopiero wieczorem. Katasia zawróciła do kuchni.

– Proszę państwa – zagaił Fuks w stołowym – trzeba by szczerze. Fakt, że tu się coś wyrabia.

Drozdowski, wszystko żeby zapomnieć o Drozdowskim, ale widać było, że się uczepił i będzie pchał, jak się da. – Co się wyrabia. My z Witoldem już od przybycia naszego to wymiarkowaliśmy, ale nijako nam było gadać, bo nic pewnego, takie tam impresje… Ale w końcu trzeba szczerze.

– Ja właśnie – zaczął Leon. – Za pozwoleniem – przerwał Fuks i przypomniał, jak to idąc tutaj po raz pierwszy natrafiliśmy na wróbla powieszonego… fenomen niewątpliwie zastanawiający. Opowiedział, jak potem rozeznaliśmy coś, jak, strzałkę, na suficie w naszym pokoju. Strzałka, nie strzałka, mogło być złudzenie, tym bardziej, że poprzedniego wieczoru też nam się uwidziała strzałka, tu, na suficie, państwo sobie przypominają?… strzałka, albo może grabie… dość, że autosugestia nie wykluczona, atenti! Ale my z samej ciekawości, uważają państwo, dla sportu, postanowiliśmy zbadać.

Opisał nasze odkrycie, położenie patyczka, wyrwę w murze i zamknął oczy. – Hmmm… zgódźmy się… wiszący wróbel… wiszący patyk… coś jakby w tym… Gdyby jeszcze to nie było akurat tam gdzie strzałka wskazywała…

Ucieszyłem się naraz myślą o kocie wiszącym – jak patyk – jak wróbel – ucieszyła mnie ta składność! Leon wstał, chciał zaraz iść do patyka, ale Fuks go wstrzymał. – Niech pan poczeka. Naprzód opowiem wszystko.

Jednakowoż opowiadanie przychodziło mu żmudnie, pajęczyna rozlicznych domysłów i analogii spowijała go, widziałem, jak słabnął, roześmiał się nawet w pewnej chwili z siebie i ze mnie, spoważniał, ze zmęczeniem pielgrzyma wywodził o dyszlu, że dyszel celował… Proszę państwa, co szkodzi sprawdzić? Jeśli strzałkę sprawdziliśmy, to i dyszel można. My tylko tak… dla sprawdzenia. Na wszelki wypadek. Nie żebyśmy jakąś nieufność do Katasi… dla sprawdzenia tylko! I, na wszelki wypadek, żabę w pudełku miałem, żeby żart upozorować, jakby nas ktoś przyłapał. Zapomniałem o niej wychodząc, dlatego Katasia przyniosła.

– Żaba – powiedziała Kulka.

Opowiadał o rewizji, że badaliśmy i badali bez skutku, i nic, nic, ale, proszę sobie wyobrazić, natrafiliśmy w końcu, pewien szczegół, bagatelny, owszem, całkiem trzecioplanowy, zgoda, tak, ale powtarzający się większą ilość razy, niżby należało, państwo wiedzą, jak coś się powtarza bardziej, niż jest dozwolone… proszę niech państwo sami ocenią, ja po prostu wyliczę… I zaczął recytować, ale bez przekonania, za słabo!

Igła wbita w blat stołu.

Stalówka wbita w skórkę od cytryny.

Pilnik wbity w pudełeczko.

Agrafka wbita w tekturkę.

Druga agrafka wbita w tekturkę.

Gwóźdź wbity w ścianę, tuż nad podłogą. Och, jak go osłabiła ta litania, zmęczony, znudzony, zaczerpnął powietrza, przetarł kąciki wyłupiastych oczu i ustał, jak pielgrzym, któremu wiary zabrakło, a Leon założył nogę na nogę i to nabrało od razu cech zniecierpliwienia, Fuks wtedy zląkł się, on w ogóle za mało miał pewności siebie, Drozdowski mu ją zlikwidował. Mnie znów wściekłość ogarnęła, że ja z nim razem figuruję, ja, mający zresztą tamto z rodziną w Warszawie, odstręczające, odpychające, co za pech, no, trudno…

– Igły, skórki… – burknął Leon. Nie dokończył, ale wystarczyło: igły, skórki, czyli bzdura, bzdura, kupa śmieci, a my na niej, jak dwaj śmieciarze.

– Niech pan czeka! – wykrzyknął. – W tym cymes, że jakeśmy wyszli stamtąd, pani – zwrócił się do Kulki – też wbijała! Młotem! W ten pień, koło furtki. I na całego!

Spojrzał w bok. Poprawił krawat.

– Ja wbijałam?

– Pani.

– No to co?

– Jak to co, tamto wszystko wbite, a pani też wbija!

– Ja niczego nie wbijałam, ja tylko w pień biłam.

Pani Mańcia wydobywała słowa z zasobów nieskończonej, a męczeńskiej, cierpliwości.

– Lena, złotko, wytłumacz, dlaczego ja w pień biłam. Głos jej był nieosobisty, kamienny, a wzrok opatrzony dewizą „wytrzymam”.

Lena cofnęła się w siebie – bardziej pozór ruchu, niż ruch, podobna do ślimaka, niektórych krzewów, wszystkiego, co cofa się, lub tuli, przed dotknięciem.

Przełknęła ślinę.

– Mów, Lena, prawdę!

– Mama co pewien czas… To jest taki kryzys. Nerwy. Zdarza się od czasu do czasu. Wtedy łapie za co bądź… żeby się wyładować. Wali. Albo tłucze, jeśli szkło.

Kłamała. Nie, nie kłamała! To była prawda i kłamstwo jednocześnie. Prawda, bo odpowiadało rzeczywistości. A kłamstwo, bo jej słowa (o czym już wiedziałem) nie były ważne ze względu na swoją prawdę, a tylko, że z niej, Leny, się poczynały – jak spojrzenie, zapach. Jej mówienie było połowiczne, skompromitowane powabem, trwożne i jakby zawisające w powietrzu… Któż, jeśli nie matka, mógł uchwycić ten kłopot? Pani Kulka pośpieszyła z przetłumaczeniem jej zeznań na język bardziej rzeczowy starej kobiety.

– Ja, proszę panów, dzień za dniem. Rok za rokiem. Od rana do wieczora. Harowanie. Panowie mnie znają, że jestem spokojna i taktowna, z wychowaniem. Ale jak mnie się ten spokój urwie… Wtedy łapię za co bądź.

Zastanowiła się i powiedziała z rozwagą.

– Łapię za co bądź…

Nie wytrzymała, wrzasnęła, rozczapierzona.

– Za co bądź!

– Złotko – powiedział Leon i krzyknęła mu: – Za co bądź!

– Za co bądź – powiedział Leon, na co ona krzyknęła: – Nie za co bądź! Za co bądź! I uciszyła się.

Ja też siedziałem cicho.

– Zrozumiałe – Fuks rozpływał się w uprzejmościach. – Zupełnie naturalne… Przy takiej pracy i kłopotach… Nerwy!

Tak, tak!… No, wyjaśnia się… ale zaraz potem rozległ się inny łoskot, jak gdyby z domu, z piętra?…

– To ja – wymówiła Lena.

– Ona – poinformowała pani Mańcia z cierpliwością, nie znającą granic. – Jak usłyszy, że mnie takie coś napada, albo przybiegnie i za ramię złapie, albo sama hałasu narobi.

Żebym otrzeźwiała.

Wyjaśniało się. Lena dołożyła jeszcze kilka szczegółów. Że akurat wrócili z Ludwikiem, że ona słysząc łomotanie matki złapała za but mężowski (mąż był w łazience) i bębniła nim w stół, potem w walizkę… Wszystko się wyjaśniło, zagadki tej nocy osiadały na suchym piasku wytłumaczenia – to mnie nie zaskoczyło, byłem na to przygotowany, a jednak było to tragiczne, wypadki przeżyte wylatywały nam z rąk, jak śmiecie, jak śmiecie, leżało to u naszych stóp, igły, gwoździe, młoty, łomoty… Spojrzałem na stół i zobaczyłem karafkę na spodku, szczoteczkę do okruchów w kształcie półksiężyca, okulary Leona (używał ich do czytania) i inne rzeczy – niemrawe, jakby wyzionęły ostatnie tchnienie. I obojętne.

Obojętności przedmiotów towarzyszyła obojętność osób, już niechętna i wkraczająca w surowość – że, niby, zawracamy głowę. Ale uprzytomniłem sobie kota i to mnie pocieszyło – tam, na murze, pozostało jednak trochę grozy, ten pysk tam ział. I kombinowałem, że choć dwa nasze łomoty leżały na ziemi bezsilnie, miałem w zanadrzu jeszcze jeden łomot, mniej łatwy do wytłumaczenia, a nawet złośliwy, naprawdę dosyć kłopotliwy łomot… Jak ona da sobie rady z moim dobijaniem się do jej drzwi?

Zapytałem Leny… tego hałasu z góry były dwie serie, nieprawdaż?… Jedna po drugiej. Wiem na pewno, byłem blisko drzwi wejściowych – kłamałem – gdy ta druga seria się rozpoczęła. I ten drugi hałas był odmienny.

Dobijać się! Dobijać się do niej! Jak w nocy, do jej drzwi! Przeciągałem strunę? Co odpowie? Jakbym znowu stał przy jej drzwiach i walił… Czy domyśla się, kto walił w jej drzwi? Dlaczego dotąd o tym ani pary z ust nie puściła?

– Drugi hałas?… A, tak, po chwili znowu zaczęłam tłuc… pięścią w okiennicę… Byłam zdenerwowana. Nie byłam pewna, czy mama się uspokoiła. Skłamała.

Ze wstydu, domyślając się, że to ja?… Dobrze, ale Ludwik…, przecie Ludwik był z nią, słyszał moje dobijanie, dlaczego! on nie otworzył drzwi? Zapytałem: – A pan Ludwik? Był, z panią?

– Ludwik był wtedy w łazience.

A, Ludwik był w łazience, ona była sama w pokoju, ja zaczynam się dobijać, nie otwiera – może domyśla się, że to ja, może nie – w każdym razie wie, że ktokolwiek by się dobijał, dobija się do niej. Nie otwiera, przerażona. A teraz kłamie, że to ona waliła! O, szczęście, triumf, że moje kłamstwo dobiło się do jej kłamstwa i oboje zespalaliśmy się w kłamstwie i kłamstwem ja wzrastałem w jej kłamstwo! Leon powrócił do pytania:

– Kto powiesił kota?

Zauważył grzecznie, że nie ma co zajmować się hałasami – to już wyjaśnione, zresztą on nic nie może na ten temat powiedzieć, bridż skończył się o trzeciej rano – ale kto powiesił kota, dlaczego kota powieszono?… I pytał z naciskiem, który, choć w nikogo nie wymierzony, zawisł w powietrzu: – Kto powiesił? Ja się pytam, kto?

Upór ślepy rozsiadł mu się na twarzy, ukoronowanej łysiną.

– Kto kota powiesił? – pytał z dobrą wiarą i w słusznym prawie. Naciskał, a mnie zaczynało to niepokoić. Wtem pani Mańcia wypowiedziała przed siebie, bez drgnienia.

– Leon.

A jeśli to ona? Jeśli ona zamordowała kota? Wiedziałem przecież, kto zamordował, ja zamordowałem – ale tym swoim „Leon” skierowała na siebie spojrzenia, a nacisk Leona jakby odnalazł właściwy kierunek i na nią runął. Mnie, mimo wszystko, zdawało się, że ona mogła, że jeśli waliła młotem w furii to mogła z tej samej furii i kota… i to stało się podobne do niej, do jej krótkich kończyn i grubych przebugów, tułowia krótkiego, a rozłożystego, i obfitego w matczyne łaski – tak, ona mogła – to wszystko razem, tułów, kończyny etc, to mogło udusić i powiesić kota!

– Ti, ri, ri!

Leon zanucił.

…i tajona uciecha zabrzmiała w melodyjce, która natychmiast ucichła… wypadło złośliwie… ta złośliwość…

Uciecha, że „kukuku, Kulaszka” nie wytrzymała pod jego pytaniem i że nacisk na nią padł, że skierowała na siebie spojrzenia?… Więc co, więc może on, nie kto inny, owszem, on mógł, dlaczegóżby nie… a gałki z chleba, a pieszczenie się nimi, i bawienie, i przesuwanie za pomocą wykałaczki, przyśpiewywanie sobie, nacinanie paznokciem skórki od jabłek, „myślenie” i kombinowanie… dlaczego więc nie miałby kota udusić, powiesić? Ja udusiłem. Tak, ja powiesiłem. Ja powiesiłem, udusiłem, ale on mógł… Mógł powiesić i mógł teraz cieszyć się złośliwie, że żona w opałach! A jeśli nie powiesił kota (bo ja powiesiłem), to w każdym razie mógł wróbla powiesić… i patyk!

Przecie, na Boga, wróbel i patyk nie przestały być zagadką dlatego, że ja kota powiesiłem! I wisiały one tam, na krańcach, jak dwa ośrodki ciemności!

Ciemność! Potrzebowałem jej! Była mi konieczna jako przedłużenie nocy, w której do Leny się dobijałem! I Leon włączył mi się w ciemność, nasuwając możliwość lubieżnego sybarytyzmu, frajdy zamaskowanej i hermetycznej, hasającej na Dzikich Polach tego zacnego domu – coś, co byłoby mniej prawdopodobne, gdyby on nie urwał teraz swojej śpiewki w strachu, że się zdradza… To Ti-ri-ri miało charakter łobuzerskiego, radosnego gwizdu, że żonie powinęła się noga… Czy i Fuksowi zaświtało, że zacny tatuś i małżonek, emeryt przesiadujący w domu, który wydalał się tylko na bridżika, mógł mieć przy stole familijnym, pod okiem żony, własne prywatne zabawy… A jeśli bawił się gałkami, dlaczegóżby strzałek nie miał insynuować po sufitach? I inne miewać uciechy na boczku.

Myśliciel!… To był przecież myśliciel… on myślał i myślał – i mógł nie byle co wymyślić…

Zaszumiało, zatrzęsło, huk, wóz ciężarowy, wielki, z doczepką, droga, przejechał, krzaki, znika, szyby się uspokoiły, odwróciliśmy wzrok od okna, ale to wywołało ocknięcie „całej reszty”, tego tam poza, poza naszym kręgiem, i ja na przykład dosłyszałem szczekanie piesków w sąsiednim ogrodzie, dostrzegłem karafkę z wodą na małym stoliku, nic ważnego, nie, nic, ale wtargnięcie, wtargnięcie tego z zewnątrz, całego świata, to zmieniało nam jakoś szyki i zaczęto mówić bardziej nieporządnie, że nikt obcy nie mógł, bo psy, boby go napadły, a w zeszłym roku grasowali złodzieje, także inne rzeczy etc. etc. trwało dość długo, było przypadkowe, ja wciąż wyławiałem tamte odgłosy „z głębi”, jakby ktoś gdzieś plaskal, packał, i odgłos miedzi skądś, jakby z samowara… znów szczekanie, byłem zmęczony i zniechęcony, wtem wydało mi się, że coś znowu jakby zaczynało się wyraźniej zarysowywać… – Kto ci to zrobił? Po co ci zrobił? Kochanie! Kulka objęła Lenę. Uściskały się. Ten uścisk wydał mi się nieprzyjemny, jakiś przeciw mnie, i odzyskałem czujność, ale dopiero przedłużenie uścisku o jakąś miliardową odrobinę (co wywołało w nim nadmiar, przeciągnięcie, przesadę) kazało mi na dobre mieć się na baczności! Co, dlaczego? Kulka uwolniła Lenę z objęć swoich, krótkich. – Kto ci to zrobił?

Co ona? Celuje? W Leona nie… więc we mnie? Tak, we mnie i w Fuksa, ona tym uściskiem z Leną wywabiała na światło dzienne całą ciemną namiętność tego kociego mordu, no jakże, „kto ci to zrobił?” czyli „tobie to zrobiono, a jeśli tobie, to tylko namiętnie, kogóż więc posądzać, jak nie dwóch przybyłych niedawno, młodych ludzi?” Rozkosz! Rozkosz, że kot staje się miłosny!… ale uwaga, niebezpieczeństwo! Zachybotałem, co by tu powiedzieć, impas, luka, dziura, nic, aż usłyszałem Fuksa mówiącego, Fuks mówił spokojnie, jakby bez związku z Kulką, jakby głośno się zastanawiał: „Naprzód powieszono kurczę. Potem wróbla. Potem patyk. Ciągle to samo wieszanie w rozmaitych wariantach. I to trwa już długo, wróbel już nieźle cuchnął, jakeśmy go znaleźli, pierwszego dnia…” Słusznie, Fuks nie był jednak taki głupi, to był dobry argument, wieszanie zaczęło grasować jeszcze przed naszym przybyciem, więc byliśmy poza wszelkim podejrzeniem… niestety… jaka szkoda!

– Racja – mruknął Leon i pomyślałem, że on również przez chwilę musiał mieć nas na oku.

Zagadano z nagła. „Katasia” mówiła Kulka. „Wykluczone! Gdzieżby tam Katasia! Coś podobnego! Ona chora ze zmartwienia, tak tego Dawidka lubiła, jak struta chodzi, od dziecka ją znam, Boże ty mój, żeby nie moje poświęcenie, moja opieka!…” Mówiła, ale mówiła za obficie, jak zwykle te paniusie, właścicielki pensjonatów, i myślałem, czy ona jest nie zanadto taka, jaka jest, ale szum wody z kranu zaleciał i jak gdyby gdzieś ruszał samochód… „Ktoś się zakradł” mówił Leon „ale kota wieszać… Kto by się zakradał żeby kota wieszać? I psy sąsiadów przecie… nie dałyby…” Zabolało mnie ramię. Spojrzałem przez okno, krzaki, świerk, niebo, upał, rama okna miała wstawioną listewkę z innego drzewa. Potem Leon, że chciałby patyk obejrzeć i te inne znaki…

– Znaki? I stąd może pan je widzi. (To Fuks powiedział).

– Przepraszam. Co, proszę?

– Kto panu zaręczy, że innych znaków nie ma, tu nawet, w tym pokoju… których nie zauważyliśmy dotąd?

– A pani? Czy pani nikogo nie podejrzewa? – zapytałem Leny.

Stuliła się… – Nikt chyba mi źle nie życzy… (W tejże sekundzie pojąłem, że ja jej źle nie życzę… och, umrzeć! Nie być! Jaki ciężar, jaki kamień! Śmierć!)

Leon zwrócił się ku nam z jękliwą skargą. – Jakie to… Jakie to… nieprzyjemne, proszę panów, niemiłe… Jakie… złośliwe! Bo żeby choć było wiadomo z jakiego końca zahaczyć, ale cóż, nie wiadomo, bo to przez płot nie, od środka też nie, bo i kto, ani z prawa, ani z lewa, cudactwo, ja bym policję wezwał, ale po co, żeby na języki wzięli, śmiechu warte, śmieliby się i tyle, nawet policji nie można wzywać, a jednak proszę panów… a jednak kot nie kot, nie chodzi o kota, chodzi o to, że sam fakt jest nienormalny, sfiksowany, aberracja jakaś, czy co, dość na tym, że tu otwiera się pole do myślenia i można myśleć, wymyślać, co się komu podoba, każdemu nie dowierzać, każdego podejrzewać, bo i kto mi zaręczy, czy ktoś z nas, jak tu siedzimy, przecie szaleństwo, zboczenie, aberracja, no więc, jakże, każdemu może się zdarzyć, i mnie, i mojej żonie, i Katasi, i panom, i córce, jeśli aberracja, to w ogóle nie ma gwarancji, aberracja fiat ubi vult, ha, ha, ha, jak to się mówi, może się zdarzyć wszędziuchnum, w każdym, w każdej osobie i w każdej postaci, ha, ha, hum, hum! Taka nikczemność! Takie to… świńtusium, zaświniowatowanko… żebym ja na stare lata miał dom, rodzinę, i żebym nawet pewności nie miał, z kim obcuję, gdzie jestem, żebym we własnym domu był, jak pies bezdomny, żebym nie mógł zaufać, żeby mnie dom mój był domem wariatów… po to ja całe życie… po to te wszystkie prace moje, wysiłki, troski, wysilenia, boje całego życia mojego, których ani zliczyć, ani spamiętać, lata całe, bójcie się Boga, lata, a w nich miesiące, tygodnie, dnie, godziny, minuty, sekundy niezliczone, niezapamiętane, góra sekund moich, trudem przepojona… po to, żebym ja nikomu nie mógł zawierzyć? Za co? Dlaczego? Bo i można by powiedzieć, że dramatyzuję, a kot nic wielkiego, ale proszę panów sprawa jest przykra, przykra, bo któż mi zaręczy, że na kocie się skończy, że po kocie nie przyjdzie kolej na grubszą zwierzynę, jeśli wariat jest w domu, co można wiedzieć, naturalnie nie chcę wyolbrzymiać, ale o spokoju już mowy nie ma, póki się nie wyjaśni człowiek we własnym domu jest na łasce… na łasce, mówię…

– Milcz!

Spojrzał boleśnie na Kulkę: – Milczeć, milczeć, dobrze, ale myśleć… Myśleć, to ja nie przestanę!

Lena wycedziła na boku „przestałbyś” i zdało mi się, że w tym jej wycedzeniu dostrzegam jakąś nowość, coś, czego dotąd w niej nie było, ale… co można wiedzieć? Pytam się, co można wiedzieć? Przejechał drogą wóz roztrzęsiony z ludźmi, ujrzałem tylko głowy za ostatnim krzakiem, psy szczekały, okiennica na górze, dziecko się mazgai, szum w głębi generalny, ogólny, powszechny, chóralny, a na szafie butelka, korek…? Czy ona mogłaby zabić małe dziecko? Z takim, łagodnym spojrzeniem? Ale, gdyby zabiła, od razu by się to stopiło z jej spojrzeniem w jedność doskonałą, okazałoby się, że dzieciobójczyni może mieć łagodne spojrzenie… Co można wiedzieć? Korek. Butelka.

– Co wy tam znowu?… – zaperzył się Leon. – Może pan co doradzi? – zapytał pokornie Fuksa. – Chodźmy obejrzeć strzałkę i patyk…

Było gorąco, była to jedna z tych godzin w małych pokojach na parterze, kiedy jest duszno i kurz widać w powietrzu i ogarnia zmęczenie, mnie nogi bolały, dom był otwarty i ciągle coś tam, gdzieś tam, ptak przeleciał, w ogóle brzęczało, Fuks mówił „…tu się zgadzam z panem dyrektorem, w każdym razie dobrze, żeśmy się rozmówili, a jakby kto co nowego zauważył, zaraz musimy sobie, proszę państwa, komunikować…” Drozdowski. Drozdowski. Wszystko to – ciężko wygrzebujące się z mazi oblepiającej, zgubione w chmarze, jak ktoś, kto zdołał już wygramolić się do połowy, już jest na kolanach, ale zaraz zapadnie się znowu, tyle, tyle szczegółów do wzięcia pod uwagę… Przypomniałem sobie, że jestem bez śniadania. Głowa mnie bolała. Chciałem zapalić papierosa, wsadziłem rękę w kieszeń, zapałek nie było, zapałki były po drugiej stronie stołu, obok Leona, prosić, czy nie prosić, wreszcie pokazałem mu papierosa, kiwnął głową, wyciągnął rękę, popchnął pudełko w moją stronę, ja rękę wyciągnąłem.

Загрузка...