VIII

Ludwik powiedział ospale do Leny, że trzeba by się trochę zdrzemnąć. Słusznie. Drzemka należała się nam po jeździe od świtu. Wstawano, rozglądano się za kocami.

– Ti, ri, ri!

Melodyjka Leona. Ale głośniejsza, niż zwykle i wyzywająca.

Kulka zapytała, zdziwiona.

– A tobie, Leon, co?

Siedział sam przy stole, zawalonym naczyniami i resztkami bankietu, łysina i binokle błyszczały, na czole kropelki potu.

– Berg!

– Co?

– Berg!

– Jaki berg?

– Berg!

Ani śladu dobroduszności. Faun, Cezar, Bachus, Heliogabal, Atylla. Po czym Leon poczciwie uśmiechnął się zza binokli. – Niczewo, staruniu ty ma, to tak dwóch Żydasów rozmawia… taki szpas… Kiedy indziej opowiem…

Kończyło się, rozpadało… Stół opuszczony, chaotyczny, przenoszenie krzeseł, koce, łóżka w pustych pokoikach, ociężałość, wino, etc.

Około piątej, po drzemce, wyszedłem przed dom. Większość naszej kompanii jeszcze spała – nikogo. Łąka usiana świerkami, smrekami, głazami, słoneczna, gorąca, za mną dom nabrzmiały spaniem, muchami, przede mną ta łąka i dalej te góry, góry naokoło, tak górzyste i zarośnięte lasami, niemożliwie leśne w głuszy. Miejsce nie moje, po co mi ono, jeśli tu byłem, to mogłem być i gdzie indziej, wszystko jedno, wiedziałem, że za ścianą górską są inne, nieznane okolice, ale nie były mi bardziej obce, pomiędzy mną a krajobrazem ustalił się ten rodzaj obojętności, który może przetworzyć się w surowość i nawet w coś gorszego. W co? W uśpieniu odrębnym tych łąk, lasów, wznoszących się w głębi, nieznanych i niezaciekawiających, osobnych, istniała możliwość nagłego. uchwytu, skręcenia, zaduszenia i, ha, ha, powieszenia – ale możliwość ta była „poza”, „poza tym”. Stałem w cieniu, tuż przed domem, wśród drzew. Dłubałem w zębach korzonkiem trawy. Gorąco, ale powietrze rzeźwe.

Obejrzałem się. O pięć kroków ode mnie Lena. Stała. Gdy ją tak znienacka zobaczyłem, wydała mi się przede wszystkim mała – dziecinna – i rzuciła mi się w oczy jej bluzka zielonkawa, bez rękawów. Ale to był moment. Odwróciłem głowę, spojrzałem w inną stronę. – Ładnie. Prawda?

Powiedziała, bo musiała coś powiedzieć będąc o pięć kroków. Ciągle nie patrzyłem na nią, niepatrzenie mnie zabijało, czy przyszła do mnie – do mnie – czy ona chce zacząć ze mną – to mnie przerażało, nie patrzyłem i pojęcia nie miałem, co począć, nie było nic do zrobienia, stałem, nie patrzyłem.

– Co pan tak zaniemówił? Z zachwytu?

Och, tonik nieco lulusiowaty, od nich się nauczyła…

– Gdzie jest ta panorama pana Leona?

To ja powiedziałem żeby coś powiedzieć… Jej śmiech cichy, delikatny: – Skąd ja mogę wiedzieć! Znów milczenie, ale już niezbyt rażące, zważywszy, że wszystko działo się au ralenti, gorąco, wieczór nadchodzący, kamyk, żuczek, mucha, ziemia. Gdy już wyczerpywał mi się czas na odpowiedź, „niebawem się dowiemy” powiedziałem.

I ona odpowiedziała zaraz: – Tak, papa nas zaprowadzi po kolacji.

Znów nic nie mówiłem, patrzyłem na ziemię przede mną.

Ja i ziemia – a ona z boku. Było mi niewygodnie, byłem nawet znudzony, wolałbym żeby sobie poszła… Znów wypadało coś powiedzieć, ale zanim powiedziałem, zerknąłem ku niej ciut, ciut, i zobaczyłem w tym mignięciu ledwie, ledwie, że ona też na mnie nie patrzy, ze wzrokiem gdzie indziej, jak ja – i niepatrzenie wzajemne moje, i jej, zaleciało mi owym jakimś przykrym osłabieniem, wywodzącym się z oddalenia, nie byliśmy dość tutaj, ja i ona, ona i ja, byliśmy jak rzutowani skądś, stamtąd, chorzy, nie dość będący, jak we śnie owe zjawy niepatrzące, związane z czymś innym. Czy jednak jej usta wciąż były „względem” obrzydliwego umyku wargi, tam będącej, w kuchni, albo w pokoiku? Trzeba sprawdzić. Zerknąłem i nie dojrzałem dobrze ust, ale dojrzałem natychmiast, że tak, że w rzeczy samej, że usta są z tamtymi ustami, jak dwa miasta na mapie, dwie gwiazdy w konstelacji; i bardziej jeszcze teraz, na odległość.

– O której godzinie mamy wyruszyć?

– Chyba koło wpół do dwunastej. Nie wiem. Dlaczego ja jej to zrobiłem?

Tak skazić sobie… Po co mnie było wtedy, pierwszej nocy, na korytarzu… zaczynać… (Ba, postępki nasze są z początku płoche i kapryśne, jak konik polny, dopiero powolutku, w miarę powracania do nich, przybierają naturę konwulsyjną, chwytającą, jak kleszczami, nie popuszczającą – więc cóż można wiedzieć? – tam, wtedy, w nocy, na korytarzu kiedy po raz pierwszy połączyły mi się jej usta z ustami Katasi, och, kaprys, fantazja, drobiazg, przelotne takie skojarzenie! Dziś? Co można zrobić teraz, Boże wielki, co robić? Teraz, kiedy ja ją już miałem sobie zepsutą i to tak dalece, że podejść, złapać, napluć w usta – dlaczego ja ją sobie tak zepsułem? Było to gorsze, niż zgwałcić małą dziewczynkę i był to gwałt mnie wyrządzony, ja ją zgwałciłem „sobie”, to słowo ukazało mi się na tle księdza, zaleciało grzechem, domyśliłem się, że jestem w stanie kościelnego grzechu śmiertelnego, to zaś nasunęło mi kota i kot się pojawił).

Ziemia… grudki… dwie grudki w odległości kilku centymetrów… ilu?… dwa, trzy… Trzeba się przejść trochę… Trzeba przyznać, że powietrze… Inna grudka… ile centymetrów?

– Zdrzemnęłam się po obiedzie.

Powiedziała ustami, o których wiedziałem (i już nie mogłem nie wiedzieć) że są zepsute tamtymi ustami, miała te usta…

– Ja też się zdrzemnąłem.

To nie była ona. Ona była tam, w domu, w ogrodzie z małymi drzewkami ubielonymi, przywiązanymi do palików. Mnie też tu nie było. Ale, wskutek tego właśnie, byliśmy tutaj stokroć donioślejsi. Jakbyśmy byli symbolami nas samych. Ziemia… grudki… trawa… wiedziałem, że, wskutek oddalenia, trzeba się przejść, co ja tu stoję, że wskutek oddalenia, waga dzisiejszego tutaj staje się olbrzymia. I decydująca. I ta olbrzymiość, ta jej potęga, och, dajmy temu spokój, chodźmy już! Olbrzymiość, co to za ptaszek, olbrzymiość, słońce już się zniża, spacerek… Jeśli kota zadusiłem – powiesiłem, to i ją trzeba będzie zadusić – powiesić… Sobie.

W krzakach przy drodze, on, wróbel, wisi, i wisi też patyk we wnęce muru, wiszą, ale nieruchomość w tej nieruchomości przekracza wszystkie granice nieruchomości, jedną granicę, drugą granicę, trzecią granicę, przekracza czwartą, piątą, szósty kamyk, siódmy kamyk, trawki… już chłodniej… Obejrzałem się, jej już nie było, odeszła ze swoimi ustami rozpustnymi i gdzieś tam była z ustami. Odszedłem tj. odszedłem od miejsca, w którym byłem, i szedłem po łące, w słońcu, ale już mniej dokuczliwym – i w ciszy łona gór. Pochłonęły moją uwagę drobne przypadłości terenu, głównie kamyki w trawie, utrudniające chodzenie, jaka szkoda, że ona mi nie stawia oporu, ale, z drugiej strony, jak może stawiać opór ktoś komu mówienie służy tylko za pretekst dla głosu, ha, ha, ha, jak to ona „zeznawała” wtedy, po zabiciu kota, no, cóż, nie stawia oporu, nie będzie oporu. Jakie przykre było to spotkanie nasze, bokiem, bez patrzenia, jakby ślepe – coraz więcej kwiecia w trawie, niebieskiego i żółtego, kępy świerków, jodeł, grunt zniżał się i byłem dość daleko, niepojęta substancja inności i dalekości, w ciszy motyle fruwające, wietrzyk muskający, ziemia i trawa, lasy przemieniające się w szczyty, a pod drzewem łysina, binokle – Leon.

Siedział na pniu i palił papierosa.

– Co pan tu robi?

– Nic, nic, nic, nic, nic, nic – odparł i uśmiechnął się błogo.

– Co pana tak cieszy?

– Co? Nic! Właśnie to: nic! He, kalambur, proszę, hm… Cieszy mnie „nic”, uważa dobrodziejuchna, czcigodny kompan i birbant i dorożka, bo „nic” to jest właśnie to coś, co się robi przez całe życie. Człowiekuś stoi, siedzi, mówi, pisze… i nic.

Człowiekuś kupuje, sprzedaje, żeni się, nie żeni się – i nic.

Człek siedzium na pniusium – i nic. Woda sodowa.

Cedził z wolna, z nonszalancją, jak z łaski. Powiedziałem: – Mówi pan, jakby pan nigdy nie pracował. – Pracować? A juści! A jakże! A owszem! Bankuniuś! Banczek! Bankuchno głuche z firypały do brzucha! Wieloryb. Hm. Trzydzieści dwa lata! Ale co? Nic! Zastanowił się i dmuchnął na rękę.

– Przeciekło!

– Co panu przeciekło?

Odparł przez nos, monotonnie: – Lata rozpadają się na miesiące, miesiące na dni, dni na godziny, minuty na sekundy, a sekundy przeciekają. Nie złapie pan. Przecieka. Ucieka. Czym jestem? Jestem pewną ilością sekund – które przeciekły.

Rezultat: nic. Nic.

Zaperzył się i wykrzyknął: – Złodziejstwo! Zdjął binokle i trząsł się, staruszkowaty, podobny do oburzonych starszych panów, co to protestują czasem na rogach – ulic, w tramwaju, przed kinem. Mówić do niego? Mówić? Ale co? Ja wciąż błąkałem się nie wiedząc, czy w prawo, czy w lewo, tyle, tyle wątków, powiązań, insynuacji, gdybym chciał wyliczać wszystkie od samego początku, korek, spodek, drżenie dłoni, komin, zgubiłbym się, tuman rzeczy i spraw niedorysowanych, nie dość trzymających się kupy, coraz ten i ów szczegół wiązał się z drugim, zazębiał, ale inne zaraz narastały powiązania, inne kierunki – oto czym żyłem, jakbym nie żył, chaos, kupa śmieci, miazga – wsadzałem rękę w worek wypełniony śmieciem, wyciągałem co popadło, oglądałem czy mi się nadaje do budowy…

domku mojego… który, biedak, fantastyczne przybierał kształty… i tak bez końca… Ale ten Leon? Już od dawna mnie zastanawiało, że on jak gdyby krąży w moim pobliżu i nawet wtóruje, istniało jakieś podobieństwo, chociażby to, że on się gubił w sekundach, jak jaw drobiazgach, ba, ba, były i inne poszlaki, dające do myślenia, te gaiki z chleba podczas kolacji i inne drobiazgi, to Ti-ri-ri, a ostatnio znowu, nie wiedziałem dlaczego, zamajaczyło mi, że owa wstrętnawa „wsobność” („swój do swego po swoje”) podłażąca do mnie od strony Tolów i księdza, także tak jakoś jakby coś ku niemu się miała. Co mi szkodziło zatrącić teraz o wróbla i o wszystkie tamte dziwności w domu? Przyłożyć to do niego i zobaczyć, czy czego nie zobaczę, byłem przecie, jak wróżka, wpatrzona w szklaną kulę, w dym.

– Pan jest zdenerwowany, nic dziwnego… Po tych historiach z ostatnich dni. Z kotem i… Niby drobiazgi, ale łamigłówki, trudno się odczepić, jakby robactwo oblazło…

– Kocium? Detal, kto by się przejmował kociotrupem kociokwika! Spójrz, brateńku, co za bąk i jak trąbi, szelma! Kociościerw jeszcze wczoraj łaskotał mnie system unerwienia drążącą łaskotką – ale dziś? Dziś w niebotycznym zapatrzeniu się moim na góry – córy, hej, hej, hej, jedyne?! Zgodzę się, mam w nerwach rodzaj napięcia, ale świętującego tumtupuli, narabuli, odświętnego, uroczo uroczystościowego, uroczyście uroczego, hejże ha, święto, święto! Święto! Czy panuś kochuś kochanieńki niczego nie zauważymuś?

– Czego?

Pokazał mi palcem kwiatek w butonierce. – I proszę skłonić ku mnie łaskawy nosek, pociągnąć.

Wąchać go? To mnie zaniepokoiło chyba bardziej, niż powinno… – Po co? – zapytałem.

– Jestem z lekka uperfumowany.

– Uperfumował się pan do gości?

Usiadłem na pniu, troszkę dalej. Łysina jego tworzyła z binoklami całość szklisto – kopulastą. Zapytałem, czy zna nazwy gór, nie, nie znał, zapytałem, jak się nazywa dolina, odburknął że wiedział, ale zapomniał.

– Co pan z górami? Z nazwami. Nie o nazwę chodzi.

Już miałem zapytać „a o co?”, ale się wstrzymałem. Lepiej niech sam powie. Tu, w tej odległości „za górami, za lasami, tańcowała Małgorzatka z góralami!” Ach, ach, a jakeśmy doszli z Fuksem wtedy do muru, gdzieśmy patyk odkryli, to też człowiek czuł się, jak na końcu świata – zapachy, szczyn chyba, gorąco, mur – a teraz, tutaj, po co pytać, lepiej niech samo się zacznie… gdyż, nie ulega kwestii, osacza mnie jakaś nowa kombinacja i coś tu zacznie wysnuwać się, wiązać… Ale lepiej cicho. Siedziałem, jakby mnie nie było.

– Ti, ri, ri.

Ja nic. Siedziałem.

– Ti, ri, ri.

Znów milczenie, łąka, lazur, słońce już niżej, ścielące się cienie.

– Ti, ri, ri!

Ale tym razem już na całego, dobitne jak sygnał ataku. I naraz padło:

– Berg!

Wyraziście, głośno… żebym nie mógł nie zapytać, co to znaczy.

– Co?

– Berg!

– Co, berg?

– Berg!

– A tak, pan mówił, że dwóch Żydów… Żydowski witz.

– Jaki tam witz! Berg! Bergowanie bergiem w berg – uważa pan – bembergowanie bembergiem… Ti, ri, ri, – dodał chytrze.

Zatrzepotał rękami i nawet nogami – jakby zatańczył w sobie – triumfalnie. Machinalnie i głucho powtórzył gdzieś z ledwie dostrzegalnej głębi: berg… berg. Uciszył się. Czekał.

– No, dobrze. Przejdę się trochę…

– Siedź pan, co pan będziesz w słońcu spacerował. W cieniu przyjemniej. Przyjemnie. Takie małe przyjemnostki – najlepsze. Smaczne. Smakują.

– Zauważyłem, że pan lubi małe przyjemnostki.

– Jak? Co? Za przeproszeniem?

Zabulgotał rodzajem wewnętrznego śmiechu: – Słowo honoru, racja fizyka, pan myśli o tych tam zabawusium mojum na obrusie, na oczach połowicy? Dyskretnie, jak przystało, żeby skandalów mnie nie robiono? Tylko, że ona nie wie…

– Co?

– Że to berg. Bergowanie moje bembergiem moim z całą bembergowatością bemberga mojego!

– No, dobrze… Niech pan wypoczywa, przejdę się…

– Dokąd panu tak się spieszy? Niech pan się wstrzyma chwilusię małą, może powiem…

– Co?

– To, co pana interesuje. Czego pan ciekawy…

– Pan jest świnia. Brudas.

Cisza. Drzewa. Cień. Polanka. Cisza. Powiedziałem to ciszej – co mi groziło? W najgorszym wypadku obrazi się i wymówi mi dom. No, cóż, przerwie się, urwie, przeniosę się do innego pensjonatu, albo wrócę do Warszawy, żeby denerwować ojca i doprowadzić do rozpaczy matkę osobą moją nie do wytrzymania… Ba, nie obrazi się… – Pan jest brudna świnia – dołożyłem. Polanka. Cisza. Mnie właściwie na jednym zależało: żeby mi nie zwariował. Gdyż zachodziła obawa, że to maniak, mente captus, a w takim razie straciłby po prostu znaczenie, on i wszystkie jego ewentualne czyny i wszystkie wyznania, a wtedy i moja historia mogła okazać się czymś ufundowanym na niewybrednych szaleństwach biednego idioty – błaha. Ale wtrącając go w świństwo… och, tam mogłem go użyć, tam on mógł mi się złączyć jakoś z Jadeczką, z księdzem, z kotem moim, z Katasią… tam mógł mi być pożyteczny, jako jedna więcej cegiełka domu mojego, na krańcach pracowicie budowanego.

– Co pan się rzuca? – zapytał marginesowo.

– Ja się nie rzucam. Spokój natury…

I zresztą, jeśli go obraziłem, była to obraza gdzieś, w oddaleniu… prawie przez teleskop.

– Mógłbym zapytać: jakim prawem?

– Pan jest lubieżnik.

– Dość! Dość! Za pozwoleniem, ależ upraszam, ależ proszę, ależ proszę wysokiego sądu, ja, Leon Wojtys przykładny ojciec rodziny, sądownie nie karany, całe życie harujący, zarabiający, dzionek w dzionek z wyjątkiem niedziel, z domciu do banczku, z banczku do domciu, dziś emerytowany, ale niemniej przykładny, szósta piętnaście wstaję, wpół do dwunastej zasypiam (chyba, że bridżyk za zezwoleniem połowicy), panie mój, ja połowicy mojej przez trzydzieści siedem lat małżeńskiego pożycia ani razu z żadną inną tego tam… hm, hm… Nie zdradziłem. Ani razu. Trzydzieści siedem. Ani razu! Proszę! Mąż jestem dobry, czuły, wyrozumiały, uprzejmy, pogodny, ojciec najlepszy, czule kochający, dla ludzi przyjemny, chętny, życzliwy, pomocny, proszę, niechże pan powie, co pana w życiu moim upoważnia do takich tam, że ja coś tam, na boczku, czy jak, psim swędem, zupełnie jakbym ja nielegalnie, pijaństwo, kabaret, orgia, rozpusta, łajdactwo i wszeteczeństwo z lafiryndami, może przy lampionach bachanalie z odaliska – mi, ale pan sam widzi, spokojnie sobie siedzę, gawędzę i, – krzyknął mi triumfalnie w samą twarz – jestem correct i tutti frutti!

Tutti frutti! A to drań!

– Pan jest onanista.

– Proszę? Przepraszam? Jak mam rozumieć?

– Swój do swego po swoje!

– Co znaczy?

Przysunąłem twarz do jego twarzy i powiedziałem:

– Berg!

Poskutkowało. Naprzód zachybotał zdziwiony, że to słowo z zewnątrz mu przychodzi. Zdziwił się, a nawet spojrzawszy na mnie z irytacją, odburknął:

– Co pan tam wie?

Ale zaraz zatrząsł się od śmiechu wewnętrznego, zdawało się, że spuchł od tego śmiechu: – Ha, ha, ha, owszem racja, bergowanie bergiem podwójne i potrójne, specyfikalnym systemem pocichumberg i dyskretumberg o każdej porze dnia i nocy, a najchętniej przy stole jadalno – familijnym, podbembergowywanie sobie pod okiem żonusium i córkusium! Berg! Berg!

Pan dobrodziej ma oko! Jednakowoż, proszę ja pana szanownego…

Spoważniał, zamyślił się, wtem jakby sobie coś przypomniał, sięgnął do kieszeni i pokazał mi na dłoni: cukier w papierku – dwa czy trzy landrynki – kolec ułamany od widelca – dwie nieprzyzwoite fotki – zapalniczkę.

Drobiazgi!… Drobiazgi, jak tamte grudki, strzałki, patyki, wróble! W jednej chwili nabrałem pewności, że to on!

– Co to?

– To? Łakociumbergi i karalumbergi w instancji Trybunału Najwyższego. Karalumbergi Wydziału Karnego Okręgowego i łakociumbergi Wydziału Delikatesów – Karesów. Kara i nagroda.

– Kogo pan tak karze i nagradza?

– Kogo?

Siedział sztywno z ręką wyciągniętą i patrzył „sobie” na rękę – jak ksiądz, który „sobie” gmerał palcami, jak Jadeczka, która „sobie” kochała… i… i… i jak ja, który „sobie” skaziłem… Obawa, że się okaże wariatem, znikła, mnie raczej zdawało się teraz, że obaj nad czymś pracujemy – i ciężko. Tak, ciężka praca, praca na dystans, otarłem „sobie” suche zresztą czoło.

Gorąco, ale nie takie znów dotkliwe…

Poślinił palec i mazał nim pracowicie po ręce, a potem z namysłem przyjrzał się paznokciowi.

– Pan sobie rzepkę skrobie – zauważyłem.

Ucieszył się rozgłośnie i jakby na wszystkie strony, i prawie zatańczył siedząc: – Aj, tak, aj tak, słowo honoru, ja sobie rzepkę skrobię!

– To pan tego wróbla powiesił?

– Co? Kogo? Wróbla? Nie. Gdzie tam!

– To kto?

– A skąd ja mogę wiedzieć?

Rozmowa urwała się, nie wiedziałem, czy ją podsycić, tu, w krajobrazie zastygłym. Zacząłem zdrapywać ze spodni przyschniętą ziemię. Siedzieliśmy na tym pniu jak dwóch rajców, tylko że nie wiadomo było co mamy do rajcowania.

Znów powiedziałem mu: – Berg…, ale ciszej, ale spokojniej, i nie omyliły mnie przeczucia, spojrzał na mnie z uznaniem, strzepnął, mruknął:

– Bergum, bergum, z pana, widzę, bembergowiec! Zapytał rzeczowo:

– Pan bemberguje?

I roześmiał się: – Panuś kochanieńki mój! Azali kochaś mój wie, dlaczego ja jego do bemberga przypuściłem? Pan kochanieńki co sobie duma łebkiem swoim? Że Leoś Wojtysowy taki znów głuptas, żeby ot tak byle kogo do bergum-berg-bergum dopuszczać? Wolne żarty! Pana przypuściłem, bo…

– Bo co?

– Jaki pan ciekawski! Ale, owszem, powiem.

Złapał mnie z lekka za ucho – i dmuchnął mi w ucho. – A powiem! Dlaczego bym nie miał powiedzieć? Bo pan sobie córę moją, Wojtysównę z Wojtysa zrodzoną Helenę – Lenę berg berg bemberguje sobie w berg! Bergiem. Po cichu. Myśli pan, że oczu nie mam? Wisus!

– Co?

– Łobuz!

– Co pan chce?

– Ścichapęk! Panoczek sobie córę moją berg! Tajnusiumbergiem, lubusiumbergiem i chciałoby się panu kochasiowi wbembergować się jej pod spódniczkę w sam mariaż jako kachasiumberg numer jeden! Ti-ri-ri! Ti-ri-ri!

Kora na drzewie, sęki, żyłki, a wiec wiedział, domyślał się w każdym razie… już więc ten sekret mój nie był sekretem… ale co wiedział? Jak z nim mówić? Normalnie, czy też… prywatnie?

– Berg – powiedziałem.

Spojrzał na mnie z uznaniem. Chmara białych motylków, rodzaj kłębiącej się kuli, przeleciała nad łąką, zniknęła za modrzewiami strumienia (tam był strumień).

– Pan zabergował? Ha, pan nie w ciemię bity! Ja też berguję. Razem będziemy sobie bembergować! Z gwarancją, ha, że obywatel buzię na kłódkę, nikomu ani mrumru, bo jakby panoczek mrumrumnął na ten przykład żonasowi memu ukochanemu, kultymflorze mojej, to won, won z domu, na zbity łeb, za zakusy na loże małżeńskie ukochanej córki mojej! Zrozumiano. Dlatego to, uznając że z pana człowiek godny zaufania, postanawia się Dekretem b… b… numer 12. 137 przypuszczenie do bergbembergowego dzisiejszego świętowania mego najściślej tajnego, do berguroczystości mojej z kwiatem i z perfumą. Innymi słowy: pan dobrodziejaszek myśli, że ja was tu dla podziwiania widoków staszczyłem?

– A dlaczego?

– Dla świętowania.

– Czego?

– Rocznicy.

– Czego?

Spojrzał na mnie i rzekł pobożnie, z dziwną jakąś troskliwością: – Czego? Największej frajdy życia mego. Lat temu dwadzieścia siedem.

Znów spojrzał na mnie i był to wzrok mistyczny świętego, czy nawet męczennika. Dodał.

– Z kuchtą.

– Z jaką kuchtą.

– Z tą co tu wtedy była. Panie! Raz w życiu mi się udało, ale dobrze! Ja tę frajdę moją jak przenajświętszy sakrament w sobie noszę. Raz w życiu!

Ucichł, podczas gdy ja rozpatrywałem góry okrążające, góry i góry, skały i skały, las i las, drzewa i drzewa. Poślinił sobie palec, pomazał nim rękę, przyjrzał się. Zaczął z wolna, zwyczajnie, pracowicie: – Bo to, trzeba panu wiedzieć, ja młodość taką sobie miałem. Myśmy w małym miasteczku, w Sokołowie mieszkali, mój ojciec był kierownikiem spółdzielni, pan wie, trzeba ostrożnie, ludzie zaraz o wszystkich wiedzą, pan wie, w małym miasteczku żyje się, jak za szybą szklaną, każdy krok, ruch, każde spojrzenie, wszystko jak na tapecie, Boże święty, i ja się tak na widoku uchowałem, a do tego, przyznam, nigdy zbyt wielką śmiałością się nie odznaczałem, ha, cóż, nieśmiały, cichy… bo ja wiem… coś tam naturalnie sobie uszczknąłem, jak się okazja nadarzyła, człowiek sobie radził, jak mógł, ale nie powiem. Mało co. Wciąż na widoku. A potem, wie pan, cóż, jak tylko do banku wstąpiłem, ożeniłem się i, bo ja wiem, trochę tam, owszem, ale znów nie za bardzo, tak sobie, myśmy też przeważnie w miasteczkach mieszkali, jak za szybą szklaną, wszystko widać, a nawet, powiem, więcej jeszcze było przyglądania, bo w małżeństwie, wie pan, jedno drugiemu się przygląda od rana do wieczora, od wieczora do rana, i pan może sobie wyobrazić jak to mi było pod okiem przenikliwym żony mojej i potem dziecka mojego, ha, cóż, w banku też się przyglądają, ja taką przyjemność w czasie urzędowania sobie wymyśliłem, że paznokciem jedną rysę na biurku pogłębiałem, no cóż, przychodzi szef sekcji, co pan paznokciem wyrabia, ano, trudno, ale w każdym razie i w konsekwencji ja, pan rozumie, musiałem coraz bardziej do drobnych przyjemności się uciekać, takich na boczku, prawie niewidocznych, kiedyś, panie, myśmy w Drohobyczu mieszkali, przyjechała jedna aktorka na gościnne występy, nadzwyczaj luksusowa, wprost lwica, i ja przypadkowo jej rączki dotknąłem w omnibusie, to, panie, szał, obłęd, ekscytacja dzika, żeby jeszcze raz, ale cóż mowy nie ma, nie da się, aż w końcu, w tej goryczy mojej, ja po rozum do głowy, myślę sobie, co ty będziesz cudzej ręki szukał, przecie sam masz dwie i, czy pan uwierzy, przy pewnym treningu można tak się wyspecjalizować, że jedna ręka drugą rękę maca, pod stołem, na przykład, nikt nie widzi, a choćby i zobaczył, to co, można się dotykać i nie tylko rękami, także udami na przykład, albo palcem ucha, bo, jak się okazuje, wie pan, rozkosz to kwestia intencji, jak pan się uprze to i na własnym ciele może pan używać, nie powiem dużo, ale zawsze lepszy rydz, niż nic, naturalnie chętniej bym odaliskę – huryskę jaką… ale jak nie ma…

Wstał, ukłonił się i zaśpiewał:


Gdy się nie ma, co się lubi

To się lubi, co się ma.


Ukłonił się i usiadł. – Nie mogę więc się skarżyć, jednak coś z życia wyciągnąłem, a że inni więcej, no cóż, zresztą kto ich wie, każdy tylko trajluje, przechwala się, że z tą, że z tamtą, a naprawdę bida z nędzą, wraca do domu, siada, buty zdejmuje, do łóżka się kładzie sam z sobą, więc po co tyle gadania, ja przynajmniej, wie pan, jak człowiek tak na sobie się skupi i zacznie sobie małe, nieznaczne przyjemnostki świadczyć, nie tylko zresztą erotyczne, bo na przykład, może się pan jak basza zabawić kuleczkami z chleba, przecieraniem binokli, ze dwa lata to uprawiałem, tu mnie głowę suszą sprawami rodzinnymi, biurowymi, polityką, a ja sobie binokle… otóż, mówię, co to ja chciałem, acha, pan nie ma pojęcia jak się od takich drobnostek ogromnieje, wprost nie do wiary, człowiek się rozrasta, swędzi pana pięta to jakby gdzieś daleko na Wołyniu, na kresach, zresztą ze swędzenia pięty też można mieć trochę satysfakcji, wszystko zależy od podejścia, ujęcia intencji, panie, jeśli odcisk może boleć, to dlaczegożby nie miał i rozkoszy przysporzyć? A wsadzenie języka w zakamarki zębów? Co chciałem powiedzieć? Epikureizm, czyli rozkosznisium, może być dwojakie, bo primum dzik, bawół, lew, secundum pchełka, muszka, ergo w skali wielkiej i w skali małej, ale, jeśli w małej, to potrzebna jest zdolność mikroskopowania, dozyfikowania i właściwego podzielenia, lub rozczłonkowania, bo jedzenie karmelka możesz pan rozłożyć na etapy primum wąchanie secundum lizanie, tertium wsadzanie, quartum zabawki z językiem, ze ślinką, quintum wyplucie na rękę, przypatrzenie się, sextum rozpęknięcie za pomocą zęba, że poprzestanę na tych kilku etapach, ale, jak pan widzi, można już sobie jako tako poradzić i bez dancingów, szampana, kolacyjek, kawioru, dekoltów, frufru, pończoszek, majteczek, biustów, wyprężeń, skotek hi, hi, hi, ojej, co pan, jak pan śmie, hihihi, hahaha,;hochoch, yych, yych, z karczkiem. Ja przy kolacji sobie siedzę, z rodziną gawędzę, z lokatorami, a przecie i tak trochę paryskiego szantanu sobie po cichu wyskrobię. I niech mnie przyłapią! Tle, he, he, nie przyłapią! Cała rzecz polega na pewnego rodzaju wewnętrznym wymoszczeniu się rozkosznisiowym i przyjemnościowym z wachlarzami, z pióropuszami, w rodzaju Sułtana Selima Wspaniałego. Ważne są wystrzały artylerii. Oraz bicie w dzwony.

Wstał, ukłonił się, zaśpiewał:


Gdy się nie ma, co się lubi

To się lubi, co się ma!


Ukłonił się. Usiadł.

– Pan na pewno mnie o wariantunium myślowo pomawia?

– Cokolwiek.

– Owszem, niech pan pomawia, to ułatwia. Ja sam trochę wariata stroję, żeby ułatwić. Bo, jakbym nie ułatwił, to by to stało się za trudne. Pan lubi przyjemności?

– Lubię.

– No widzi panoczek, jakoś się dogadaliśmy. Prosta rzecz. Człowiek… lubi… co? Lubi. Lubcium. Lubusiumberg.

– Berg.

– Co?

– Berg!

– Jakto?

– Berg.

– Dość! Dość! Nie…

– Berg!

– Ha, ha, ha, ha, to mnie pan wybembergował; z pana sęk ścichapęk! Kto by pomyślał! Z pana berg-bergowiec. Bergumberg! Jazda! Na całego! Hajda! Hajdasiumberg!

Wpatrywałem się w ziemię – znowu wpatrywanie się w ziemię, z trawkami… z grudkami… Ileż miliardów!

– Polizać!

– Co?

– Polizać, mówię, polizusiumberg… albo wpluć się!

– Co pan?! Co pan?! – krzyknąłem.

– Wpluć się bembergiem w bergum!

Łąka. Drzewa. Pień. Zbieg okoliczności. Przypadek. Nie alarmować się! Przypadek, że on o tym „wpluciu się”… ale przecież nie w usta… Spokój! Nie o mnie mowa!

– Dziś w nocy święto.

– Jakie?

– Dziś w nocy pielgrzymka.

– Pan jest pobożny – zauważyłem, a on spojrzał na mnie z tą samą dziwną troskliwością, co poprzednio, i rzekł żarliwie a skromnie: – Jakżebym ja nie był pobożny, przecież pobożność jest ab-so-lut-nie i nie-u-bła-ga-nie wymagana, przecie nawet najmniejsza przyjemnostka nie może obejść się bez pobożności, oj, co to ja, sam nie wiem, nieraz się gubię jak w wielkim klasztorze, ale przecie niech pan zrozumie, że to zakon i msza św. rozkoszy mojej, amen, amen, amen. Wstał. Ukłonił się. Zaintonował.


Ite missa est!


Ukłonił się. Usiadł. – Cały cymes w tym – wyjaśnił rzeczowo – że Leoś Wojtysowiec w szarym życiu tylko jednej zaznał frajdy, rzekłbym, absolutnej… i to było dwadzieścia siedem lat temu z tą kuchtą, z tego schroniska. Dwadzieścia siedem lat temu. Rocznica. No, rocznica niezupełnie, brakuje miesiąca i trzech dni. Otóż – nachylił się ku mnie – oni myślą, że ja ich tu dla podziwiania widoków staszczyłem. A ja ich tu z pielgrzymką do miejsca gdzie ja tę kuchtę… dwadzieścia siedem lat temu, bez jednego miesiąca i trzech dni… Z pielgrzymką. Żona, dziecko, zięć, ksiądz, Lolusie, Tolusie, wszystko z pielgrzymką do rozkoszy mojej, do berg bergum frajdusiumberg i ja o północy wbemberguję ich aż pod ten kamień, gdzie ja wtedy z nią berg berg bergum berg i w berg! Niech uczestniczą! Pielgrzymkumberg rozkoszumberg, ha, ha, oni nie wiedzą! Pan wie.

Uśmiechnął się.

– Ale pan nie powie! Uśmiechnął się.

– Pan bemberguje? Ja też bemberguję. Razem będziemy sobie bembergować!

Uśmiechnął się.

– Idź pan, idź pan, sam chcę być, żeby się do mszy mojej przysposobić w skupieniu nabożnym’, w uroczystym rozpamiętywaniu i odtwarzaniu, święto, święto, hej, święto najwyższe, zostaw mnie pan żebym w poście, modlitwie oczyścił się i przysposobił do nabożeństwa rozkoszy mojej, do świętej frajdy życia mojego w owym dniu pamiętnym… idź pan! A rivederci!

Łąka, drzewa, góry, niebo ze słońcem zapadającym.

– I nie myśl pan, że ja kuku na muniu… Ja wariata stroję tylko dla ułatwienia… A naprawdę jestem mnich i biskup. Która godzina?

– Po szóstej.

Oczywiście to z tym „wpluciem się” to był zbieg okoliczności, o ustach Leny we mnie nie mógł wiedzieć, nie wiedział, ciekawe jednak, że zbiegi okoliczności zdarzają się częściej, niżby można było przypuszczać, lepkość, jak jedno z drugim się zlepia, zdarzenia, zjawiska, są jak te kulki namagnetyzowane, szukają siebie, gdy znajdą się blisko, paf… łączą się… byle jak, najczęściej… ale że wykrył moje zapały do Leny, no, nic dziwnego, musi być spec nielada, czy więc on powiesił wróbla, jego ta sprawka ze strzałką, z patykiem, może z dyszlem?… chyba jego… tak, to on… ale ciekawe, niezwykle ciekawe to, że on, czy nie on, to już wszystko jedno, to już niczego nie zmienia, tak czy owak wróbel, patyk są tam… są z równą siłą, ani trochę nie osłabione, Boże, czyżby więc już nie było ratunku? Ciekawe jednak, niezwykle ciekawe, ta jakaś zbieżność między nami, to dziwne zazębianie się, czasem prawie wyraźne, jak na przykład że i on… hołduje drobiazgom, jego sprawki jak gdyby zahaczały o moje, czyżby więc było między nami coś wspólnego – ale co? – czy on jakoś mi towarzyszy, pcha mnie, nawet uprowadza… Chwilami rzeczywiście miałem wrażenie, że z nim współpracuję, jak w ciężkim porodzie – jakbyśmy obaj mieli coś urodzić – zaraz, zaraz, ale, z drugiej strony, (z trzeciej strony? ile tych stron?) nie zapominajmy o tej „wsobności”, czyli „swój do swego po swoje”, czyżby w tym zawierał się klucz zagadki, klucz do tego, co tutaj się miesi, pietrasi, och, to „swój do swego” to jak fala narastająca od jego strony i księdza i Tolów – i coś w tym okropnie męczącego – i to coś zbliża się ku mnie jak las, och, las, mówimy „las”, ale cóż to znaczy, z iluż szczególików, drobiazgów, drobin, składa się jeden listek jednego drzewa, mówimy „las” ale to słowo zrobione jest z niewiadomego, nieznanego, nieobjętego. Ziemia. Grudki. Kamyczki. Wypoczywasz w jasnym dniu, pośród rzeczy zwykłych, codziennych, z którymi się znasz od dzieciństwa, trawa, krzaki, pies (albo kot), krzesło, ale tylko póki nie pojmiesz, że każdy przedmiot jest armią olbrzymią, chmarą niewyczerpaną. Siedziałem na tym pniu jak na walizce, czekałem na pociąg.

– Dziś w nocy pielgrzymka do miejsca najwyższej i jedynej rozkoszy mojej, sprzed dwudziestu siedmiu laty, bez jednego miesiąca i czterech dni. – Wstałem. Ale widać nie chciał mnie puścić bez dokładnej informacji, spieszył się. – Dziś w nocy bembergum tajnie świętujące! Widoki! Jakie tam widoki! Wszyscyście tu po to, żeby świętować świętowanie Wielkiej Frajdy mojej z tą kuchtą, co to mówiłem, z kuchtą, ze schroniska… krzyczał, ja się oddalałem, łąka, drzewa, góry, cienie jak sępy… Szedłem, trawa wonna, rozżółcona, rozczerwieniona kwiatuszkami, zapach, zapach, który był i nie był jak ten zapach tam wtedy ogródek mur my dochodzimy z Fuksem po linii, po linii owej z drążka szczotki, dochodzimy, kres oddalenia po przebyciu krainy drzewek białych z palikami i krainy odłóg ugór z chwastami i gruzem… i zapach szczyn, czy czego, w gorącu szczyny i patyk który już czekał na nas w tym mdlącym i rozprażającym zapachu by skombinować się potem, nie zaraz, potem, z dyszlem, z dyszlem, pośród rupieci w tej budzie nagrzanej rzemieniami, ze śmieciami, drzwiczki uchylone, i ten dyszel który nas pchnął na pokoik Katasi, kuchnia, klucz, okno, bluszcz gdzie wbicia te różnorodne doprowadziły do bicia w pień Kulki bicia w stół Leny i to mnie pchnęło na cho – jara, gałęzie, kłucie, konary, ja wyłażę, a tam czajnik, czajnik, czajnik i ten czajnik rzucił mnie na kota… kot, kot! Ja kota, ja z kotem, wtedy, tam brrr, świństwo, zrzucę… myślałem o tym łagodnie i sennie, łąka usypiała, szedłem wolno, patrzyłem pod nogi, widziałem te kwiatki, aż tu dostałem się w potrzask na równej drodze.

Był to potrzask z niczego, głupi… Przede mną ukazały się dwa nieduże kamienie, jeden na prawo, drugi na lewo, a troszkę dalej na lewo przebijała kawowa plama ziemi spulchnionej przez mrówki, dalej jeszcze na lewo był spory korzeń, czarny, zgniły – wszystko w jednej linii, utajone w słońcu, zaszyte w blasku, ukryte w świetle – ja już miałem przejść 116 pomiędzy kamieniami, ale w ostatniej chwili zboczyłem troszeczkę żeby przejść między kamieniem a ziemią spulchnioną, było to odchylenie minimalne, ciut, ciut, można było i tak i tak… a jednak to odchylenie maleńkie było nieuzasadnione i to, zdaje się, mnie stropiło… więc machinalnie znów zbaczam troszeczkę żeby przejść, jak na początku chciałem, między kamieniami, ale wtedy doznałem pewnego utrudnienia, och, minimalnego, które stąd się wzięło, że po tym dwukrotnym zboczeniu zamiar mój żeby przejść między kamieniami przybrał już charakter decyzji, drobnej naturalnie, ale w każdym razie decyzji. Co nie było uzasadnione, albowiem doskonała obojętność tych rzeczy w trawie nie uprawniała do decydowania, cóż za różnica przejść tędy czy tamtędy, zresztą dolina, uśpiona lasami, drętwa, była jak śnięta ryba lub brzęczenie muchy, odurzona, zabalsamowana. Spokój. Zatopienie, zapatrzenie, zasłuchanie. Wobec tego postanawiam przejść między kamieniami… ale decyzja od tych paru sekund, które upłynęły, stała się bardziej decyzją, a jakże decydować, przecie wszystko jedno… więc znowu wstrzymałem się. I, rozzłoszczony, znowu wysuwam nogę żeby przejść, jak już chciałem, między kamieniem a ziemią, ale widzę, że jeśli przejdę między kamieniem a ziemią po trzykrotnym starcie, to to już nie będzie zwykłe przejście, tylko coś poważniejszego… więc wybieram drogę między korzeniem a ziemią… ale spostrzegam że to byłoby, jakbym się zląkł, więc znowu chcę przejść między kamieniem a ziemią, ale, do licha, co się dzieje, co to jest, przecie nie będę tu stał na równej drodze, cóż to, czy ja z widmami walczę, na Boga żywego!… Co to jest? Co to jest? Słodki sen słonecznie – gorący spowijał zioła, kwiaty, góry, żadne źdźbło nie drgnęło. Ja się nie ruszałem. Stałem. Ale stanie moje robiło się coraz bardziej niepoczytalne i nawet szalone, nie miałem prawa stać, to NIEMOŻLIWE, MUSZĘ IŚĆ… ale stałem. I wtedy, w tej nieruchomości, moja nieruchomość utożsamiła się z nieruchomością tam wróbla w krzakach, z nieruchomością układu, który tam nieruchomo nieruchomiał wróbel – patyk – kot, z owym martwym nieustającym układem, gdzie nieruchomość piętrzyła się, jak ja się piętrzyłem tutaj, na łące, w mojej nieruchomości rosnącej, nie mogąc się ruszyć… Wtedy ruszyłem. Naraz utrąciłem w sobie wszystko, całą niemożliwość, i przeszedłem gładziutko nie wiedząc nawet którędy, bo to nie miało znaczenia, i myśląc o czymś innym, że tu wcześnie słońce zachodzi, bo góry. Jakoż słońce było już nisko. Szedłem po łące ku domowi, pogwizdywałem, zapaliłem papierosa i tylko pozostało, jak osad czegoś niezałatwionego, blade wspomnienie tej hecy. Już dom. Nikogo. Okna, drzwi, otwarte na przestrzał, pusto, położyłem się, wypoczywałem, kiedy znów zeszedłem na dół Kulka kręciła się po sieni.

– Gdzie są wszyscy?

– Na spacerze. Chce pan kruszonu?

Nalała mi i wywiązało się milczenie – smutne, czy zmęczone, czy zrezygnowane – oboje nie ukrywaliśmy, że nie chce nam się, czy też nie możemy, mówić. Piłem kruszon wolnymi łykami, ona oparła się o framugę, patrzyła przez okno, wyglądała, jak ktoś kto ustał po długim marszu. – Panie Witol – rzekła nie wymawiając końcowego „d”, co jej się zdarzało w momentach zdenerwowania – pan widział kiedy takie coś z tą lafiryndą? Żebyż ta zdzira nawet osobie duchownej spokoju nie dawała! Co oni myślą, że ja burdel – mama?! – krzyknęła rozczapierzona. – Ja sobie wypraszam! Ja ich nauczę zachowania na wizycie! A ten fircyk w pumpach jeszcze gorszy, zgroza świata, panie Witol, przecie żeby to ona sama kokietowała, ale to on z nią razem kokietuje, czy kto kiedy widział żeby mąż z żoną kokietował innego mężczyznę, wprost nie do wiary, przecie on ją na kolana jemu wpycha, skandal, żeby mąż własną żonę komu wpychał i jeszcze w miodowym miesiącu, ani mnie w głowie postało, że moja córka takie ma koleżanki bez morale i edukacji, wszystko na złość Jadeczce, uwzięli się żeby jej miesiąc miodowy zepsuć, panie Witol, dużo widziałam, takiego czegoś nie widziałam, ja kurwiszonerii nie będę tolerować.

Zapytała:

– Pan widział Leona?

– Tak spotkałem go niedawno, siedział na pniu… Dopijałem wolno kruszonu i chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nie chciało się i jej, i mnie, niemoc, po co mówić, było się przecież… za daleko… za górami, za lasami… byliśmy… byliśmy gdzie indziej…

Ale i to uczucie było dotknięte nieobecnością, jakby nie odczute… Odstawiłem szklankę, coś tam powiedziałem jeszcze, odszedłem.

Znowu posuwałem się po łące, ale tym razem w przeciwną stronę – szukałem ich. Z rękami w kieszeniach, z głową opuszczoną, rozmyślając najgłębiej, ale bez jednej myśli – jakby ktoś mi je zabrał. Dolina – kotlina z pióropuszami drzew, z płaszczami lasów, z garbami gór, dosięgała mnie, ale z tyłu raczej, jak rumor, jak szum odległej kaskady, jak zdarzenie ze Starego Testamentu, lub światło gwiazdy. Przede mną niezliczona trawa. Podniosłem głowę – śmieszki lulusiowate obiły się o moje uszy – towarzystwo wysypało się zza drzew, Lulo, sztama, Lula puść, bo kolnę, bluzki, szaliki, chusteczki, pumpy, szło to w nieładzie, a kiedy mnie zobaczyli, zaczęli wymachiwać, ja też wymachiwałem.

„Gdzie pan się podziewał? Gdzie się zawieruszyłeś? Myśmy doszli aż tam, do pagórka…” Przyłączyłem się i szedłem z nimi wprost na słońce, którego jednak już nie było – pozostawiło ono za sobą tylko wielkie słoneczne nic, rodzaj słonecznej próżni, zaznaczającej się natężeniem blasku bijącego zza góry, jak z ukrytego źródła – rozpalając niebo liliowe, wewnętrznie promienne, już nie udzielające się ziemi. Rozejrzałem się, wszystko tu na dole uległo zmianie, choć jeszcze było jasno – ale pojawił się zaczątek zobojętnienia, zagęstnienia i opuszczenia, coś jak przekręcenie klucza w zamku, góry, pagórki, drzewa, kamienie, były sobie już tylko i pod znakiem końca. A wesołość naszej gromadki była kakofoniczna… dźwięk, jak z pękniętej szyby, nikt nie szedł z nikim, każdy osobno, Lulusiowie z boku, ona, pierwsza, on za nią, z minkami rozkosznymi, ale żądełko wyłaziło z minek… Centrum stanowiła Lena z Ludwikiem i Fuksem, dalej nieco Tolo z Jadeczką, za nimi ksiądz – rozproszeni. Pomyślałem, że ich za dużo. Co począć, pomyślałem zalękniony, z nimi wszystkimi?

…i dziwił mnie Fuks podskakujący, uradowany, krzyczący: -Pani Lenko, proszę mnie bronić! A Lulusia: – Lena, ty jemu nie pomagaj, on nie jest w miodowym miesiącu! A Fuks: – Ja zawsze jestem w miodowym miesiącu, dla mnie zawsze miodowy miesiąc! Luluś: – Co ten znów ze swoją miesiączką, uszy puchną!

Lena, śmiejąca się cokolwiek…

Och miód… miód lepki miodowego miesiąca trzech parek… przemieniający się po stronie Jadeczki w miód „swojski”, czy „swoisty”, jak niektóre zapachy, bo przecież ona „jak siebie wącha, to jej nie szkodzi” i w ogóle nie kąpie się, po co, a jeśliby nawet się kąpała, to tak na poważnie, dla siebie, dla higieny, nie dla kogoś. Lulusiowie atakowali Fuksa, ale oczywiście chodziło o Jadeczkę, on był tylko bilardową bandą… o czym wiedział, ale, zachwycony, że w końcu ktoś go bombarduje żarcikami, tańczył prawie w ryżej ekstazie, on, ofiara Drozdowskiego, mizdrzący się teraz w tej nędznej radości. Podczas gdy tańczył sobie na boku, od strony Tolów, miesiło się milczenie wsobne i wstrętnawe. U nóg moich trawa – i trawa – składająca się z łodyg, źdźbeł, których poszczególne sytuacje – skręcenia, pochylenia, załamania, osamotnienia, zgniecenia, zeschnięcia – majaczyły mi się migające, uciekające, pochłonięte całością trawy rozpościerającej się bez wytchnienia aż po góry, ale już na klucz zamkniętej, osowiałej, skazanej na siebie…

Szliśmy powoli. Śmiechy Fuksa były głupsze od lulusiowych chichów! Zastanawiało mnie jego kretyństwo, niespodziewane crescendo jego kretyństwa, ale bardziej jeszcze miód. Miód wzmagał się. To się zaczęło od „miodowego miesiąca”. Ale teraz „miód” (dzięki Jadeczce) stawał się coraz bardziej „wsobny”… coraz obrzydliwszy… Do czego i ksiądz się przyczyniał… swoim gmeraniem…

Ten miód miłosny, a wstrętnawy, to przecież i ze mną trochę się łączyło. Ba, połączenia. Przestać łączyć – kojarzyć -.

Kroki nasze, niespieszne i brodzące, doprowadziły nas do idyllicznego strumyczka. Fuks podbiegł, wypatrzył najdogodniejsze do przejścia miejsce i krzyczał „tędy”. Brak światła wnikał coraz bardziej w światło, obramowane lasami na zboczach. Lulusia zawołała: – Lolek, zmiłuj się nad pantofelkami, weź mnie na plecy, przenieś! Ojej!

Luluś na to bezczelnie: – Panie Tolo, niech pan ją przeniesie!

Gdy Tolek odpowiedział kaszlnięciem, Loluś zakrygował bioderkami i dołożył z najniewinniejszą powagą pensjonarki: – Słowo daję, niech pan mi zrobi tę grzeczność, z sił opadłem, jestem trup w koszu!

To się rozwijało jak następuje: Lulusia krzyknęła pod adresem Lulusia: „podły!” Podbiegła do Tola i zatańczyła prawie „panie Tolo, ja nieszczęśliwa, mąż mnie rzucił, niech pan się ulituje nad pantofelkami!” I wystawiała nóżkę. Lulo: – słowo daję, panie Tolo, raz, dwa, trzy, było nie było! Lulusia: – raz, dwa, trzy! I prosiła mu się do ramion. Lulo: – jazda, było nie było. Raz, dwa, trzy!

Nie przyglądałem się zanadto, pochłonięty będąc raczej otoczeniem, tym, co otaczało i spowijało, naciskiem chociażby gór, które z daleka obejmowały i ujmowały z niejaką już skłonnością do surowości, poważniejąc lasami słaniającymi się, zapadającymi (choć nad nami wysoko blask był – ale oderwany). Mimo to dobrze widziałem, że Lulusiowie tańczą wojenny taniec, rotmistrz nic, Fuks w siódmym niebie, Ludwik nic, ksiądz stoi, Lena… dlaczego ja ją sobie skaziłem, wtedy, pierwszej nocy, na korytarzu, wargą Katasi, i dlaczego, zamiast nazajutrz zapomnieć, powróciłem do tego, utrwaliłem to?… Jednego byłem ciekawy, jedno mnie interesowało, czy, mianowicie, to skojarzenie było kaprysem z mej strony, czy też istniał rzeczywiście jakiś związek pomiędzy jej ustami a tą wargą, który podświadomie wyczuwałem – ale jaki? Jaki?

Wielkopański kaprys? Akt rozkapryszonej dowolności? Nie. Nie poczuwałem się do winy. Mnie to się zdarzyło, ale to nie ja… Skądżeby, gdzieżbym ja ją sobie umyślnie uwstrętniał, przecież bez niej moje życie już nie mogło być dźwięczne, świeże, żywe, a tylko zdechłe, zgniłe, wynaturzone, zohydzone, bez niej, tu stojącej w ponętach, którym wolałem się nie przyglądać. Wolałem patrzeć w trawę, w głowie mieć dolinę. Nie, to nie to, że ja nie mogłem jej kochać wskutek tej świńskiej asocjacji z Katasią, nie w tym rzecz, gorzej, że ja nie chciałem jej kochać, nie miałem ochoty, a nie miałem ochoty dlatego, że gdybym miał wysypkę na ciele i gdybym z tą wysypką ujrzał najwspanialszą Wenus, też nie miałbym ochoty. I nie przyglądałbym się. Czułem się źle, więc nie chciało mi się… Zaraz… zaraz… czy więc to ja byłem wstrętny, nie ona? Więc jednak to ja byłem sprawcą wstrętu, moja wina. Nie dojdę. Nie domyśle… Zaraz, zaraz, „bierz pan”, łydy Lulusia w pończochach wzorzystych „bierz pan, panie Tolu, po koleżeńsku, pan też w miodowym miesiącu!”…

I głos Jadeczki, głęboki, z pełnej piersi, ufny, szlachetny!

– Tolu, proszę, przenieśże panią!

Spojrzałem. Tolo już składał Lulusię na trawie po drugiej stronie strumyka, heca skończona, znów idziemy, idziemy powoli tą trawą, miód, dlaczego miód, miód z palcami księdza, szedłem jak w nocy przez las gdzie szelesty i cienie i kształty pierzchające, niedocieczone, a zlewające się męcząco, napierają okrążając na granicy samej skoku i napaści… a Leon, cóż Leon ze swoim bembergiem w berg? Jak długo to będzie czaić się i okrążać? Skąd wyskoczy zwierz? Na łące, okrążonej górami wprowadzającymi się niemo w opuszczenie i pozostawienie, ładującymi wielkie złoża niewidzenia, gniazda niebytu, twierdze ślepoty i niemoty, na tej łące ukazał się zza drzew dom, który nie był domem i istniał o tyle tylko, że nie był… że nie był tamtym, tam, z zawartym w sobie układem – systematem wróbel powieszony – patyk wiszący – kot uduszony – powieszony – zagrzebany, wszystko pod nadzorem i pieczą ustek Katasi „zmanierowanych”, które przebywały może w kuchni, może w ogródku, może na ganku.

Przebijanie się tamtego domu poprzez ten dom było natrętne – ale było też chore, doszczętnie i okropnie chore – nie tylko jednak chore, ale i zaborcze – i zastanawiałem się, że nie ma co, trudno, ta konstelacja, ta figura, ten układ i system, są już nie do przełamania, ani nie można się oderwać, ani nie można się z tego wydobyć, to już zanadto jest. Jest. A ja tu szedłem sobie po łące i właśnie Ludwik mnie pytał, czybym nie pożyczył mu żyletki – ależ naturalnie, proszę bardzo! – i (myślałem) to jest nie do przezwyciężenia ponieważ wszelka przed tym obrona, czy ucieczka, tym bardziej wikła, zupełnie jakby się wpadło w jedną z tych pułapek, gdzie ruch każdy bardziej jeszcze omotuje… i ba, kto wie, a nuż to mnie napadło tylko dlatego, że ja się broniłem, tak, kto wie, może ja zanadto się zląkłem, gdy po raz pierwszy Katasina warga do Leny mi się przyplątała i to spowodowało skurcz, ten pierwszy skurcz przyłapujący, od którego wszystko się zaczęło… Czyżby obrona moja wyprzedziła atak?… ale nie byłem pewny… W każdym razie teraz już było za późno, polip uformował się gdzieś na pograniczu moim i wytworzyła się pomiędzy nami ta opaczność, że im bardziej go unicestwiałem, tym bardziej był.

Dom przed nami wydawał się już nieźle nadgryziony zmierzchem, w samej materii swojej, nadwątlonej… i kotlina była jak kielich fałszywy, bukiet trujący, wypełniona niemocą, niebo zanikało, zaciągały się i zasnuwały kotary, wzrastał opór, rzeczy nie chciały się udzielać, właziły do nory, zanik, rozpad, koniec – choć jeszcze było dość widno – ale dawało się we znaki zjadliwe rozprzężenie samego widzenia. Uśmiechnąłem się, bo pomyślałem, że ciemność bywa dogodna, w niewidzeniu można zbliżyć się, podejść, dotknąć, ująć, objąć i kochać się do obłąkania, ale cóż, nie chciało mi się, nic mi się nie chciało, ja miałem egzemę, byłem chory, nic, nic, napluć tylko, napluć jej w usta i nic.

Mnie się nie chciało.

– Spójrz! – usłyszałem, że mówi ta świnia do swojego Ukochanego i Jedynego, cicho, ale żarliwie (i choć nie patrzyłem na nich, byłem pewny, że to się odnosi do liliowych barw na nieboskłonie) – Spójrz – powiedziała szczerze i podniośle, narządem swoim ustnym i zaraz usłyszałem „widzę” głęboko barytonowe, szczere. Ale co ksiądz? Co ksiądz ten ze swoimi łapami?! Co się dzieje w tamtej stronie?

Przed samym domem Fuks z Lulusiem urządzili wyścig, kto pierwszy dopadnie drzwi.

Wchodziliśmy. Kulka była w kuchni. Leon wyskoczył z sąsiedniego pokoju, z ręcznikiem.

– Szykowusium do manżusium, pucem go do glansu terefere hej manżusium usium usium, nie siusium, ale do brzusium, hej, ha, hej bracia górale dajcie mi rogala, łyk, łyk, łyk, do środka i daj Bozia, pryk!

Ludwik jeszcze raz poprosił o żyletkę – a zaraz potem Leon mnie szturchnął, czybym mu zegarka nie pożyczył, bo swojego nie jest pewny. Dałem mu i zapytałem czy tak bardzo zależy mu na dokładności, odszepnął, że to musi być co do minuty! Ludwik wrócił po chwili, chciał jeszcze żebym mu trochę sznurka dał, ale nie miałem. Pomyślałem: zegarek, żyletka, sznurek, jeden prosi, drugi prosi, co to, czyżby coś zaczynało się od tej strony?… Ileż wątków mogło uformować się jednocześnie z moim, ile sensów dojrzewać niezależnie od mojego – ledwie wyłaniających się, larwalnych, albo zniekształconych, lub zamaskowanych? I co, na przykład, z tym księdzem?

Stół już był częściowo zastawiony, mrok z domu wyłaził o wiele gęstszy, na schodach była noc, ale w naszym pokoiku na górze, gdzie Fuks się czesał przed kieszonkowym lusterkiem opartym o framugę, pozostały jeszcze resztki światła – natomiast czerń lasów na zboczach, o jakieś dwa kilometry, właziła przez okno, zbójecka. A drzewa przy domu zaszeleściły, zerwał się wietrzyk – Heca, bracie! – Fuks tymczasem opowiadał. – Uwzięli się, nie ma co, sam widziałeś, ale nie masz pojęcia co się na spacerze działo, chryja, boki zrywać, już jak sobie kogo upatrzą, nie daj Boże, ale co prawda, trzeba przyznać, nie dziwię się… najgorzej, że ona taka… natchniona… bądź łaskaw potrzymać lusterko… zresztą nie dziwię się Lulusi, ostatecznie takiego chłopa sobie zafundować za ojcowskie pieniądze to poniekąd irytujące, ale żeby w dodatku do drugiego się dobierać… Dla Leny to trochę peszące, bądź co bądź jej goście, i jedna i druga przyjaciółki, w dodatku ona nie umie dać sobie z tym rady, za cichutka, a znów Ludwik zupełne zero, dziwny gość, typowy, powiedziałbym, do odrabiania roboty, funkcjonariusz porządnie ubrany, skąd jemu taka Lena, też dziwne, no ale ludzie dobierają się przypadkiem, a niech to diabli, trzy parki miodowe, daj spokój, trudno żeby zberezeństwa nie było, z drugiej strony jednak trzeba przyznać, że co za dużo, to niezdrowo, nie dziwię się Lulusi że jej się zemsty zachciało… Ona, wiesz, przyłapała ją z Lulusiem…

– Jak to, przyłapała?

– Widziałem na własne oczy. To było podczas śniadania. Schyliłem się, żeby zapałki podnieść i zobaczyłem. On miał rękę pod stołem na kolanie, a ręka Jadusi tuż obok, o centymetr, i w pozycji niezbyt naturalnej. Możesz sobie dopowiedzieć.

– Przywidziało ci się.

– Fakt! Ja mam nosa do takich rzeczy. A Lulusia też to musiała wymiarkować… zauważyłem po minie… Więc teraz i ona i Luluś wściekli na nią…

Nie chciało mi się spierać, doznałem nadmiaru, czy mogło to być, dlaczegożby nie, czy Jadeczka mogła być taka, dlaczegoż Jadeczka nie mogłaby być taka, och, na pewno w razie czego znalazłoby się tysiące przyczyn na uzasadnienie, że ona jest właśnie taka… ale dlaczego Fuks nie miałby się mylić, przywidziało mu się… a może zresztą zmyślał dla jakichś racji mnie nie znanych… byłem chory, byłem chory, byłem chory. I lęk, że ręce się odezwały i zaczynają napierać, lek który mnie skłonił do zaciśnięcia mojej ręki. Ile niebezpieczeństw! Tymczasem on gadał, zmieniał koszulę, wynurzał ryżą głowę, ryzo gadał, niebo wsiąkało w nic, z dołu Leon „żonusium papusium dla papum pum pum!” Zapytałem ostro.

– A Drozdowski? Zmarkotniał.

– Cholera! Przypominasz mi, draniu! Jak sobie uprzytomnię, że za kilka dni będę miał tego nieszczęsnego Drozda przed sobą, osiem godzin, osiem godzin z tą niedojdą, rzygać się chce od tego człowieka, nie rozumiem co za talent żeby mnie denerwować… żebyś ty widział jak on nogę wystawia… Rzygać! Ale co tam, carpe diem, hulajusium póki pstryk, jak mówi Leonusium, tyle mojego, co się ubawię, racja czy nie racja?

Z dołu głos Kulki „prosimy do stołu, coś do przekąszenia” – głos drewniany, a nawet kamienny. Ściana koło okna, którą miałem przed sobą, była jak wszystkie ściany urozmaicona… żyłki i okrągła kropka czerwona, dwa zadrapania, odprysk, niteczki ginące, było tego niewiele, ale jednak było, uzbierało się z poprzednich lat, i zagłębiając się w tę siatkę zapytałem o Katasię, ciekawym co tam Katasia i czy nic się nie wydarzyło nowego, jak myślisz? Wsłuchałem się przez moment w moje pytanie…

– Co by tam miało się wydarzyć! Chcesz wiedzieć? Moje zdanie, że gdybyśmy się tak nie zanudzali u państwa Wojtysów na wilegiaturze, toby w ogóle nic się nie wydarzyło. Nuda, bracie, ma jeszcze większe oczy niż strach! Jak się nudzisz, to Bóg wie co sobie wyobrażasz! Chodźmy!… Na dole było czarniawo, ale przede wszystkim ciasno, sionka była nieporęczna a w dodatku stół musiał stać „w samym kącie – ze względu na dwie ławki wpuszczone w ściany, gdzie już umieszczała się część towarzystwa – naturalnie ze śmieszkami, że „ciemno i ciasno, w sam raz dla miodowych parek”, wtem Kulka wniosła dwie latarnie naftowe, wytwarzające coś w rodzaju mętów świetlnych. Po chwili, gdy postawiono jedną na półce, drugą na szafie, rozpaliły się lepiej i wtedy blaski ukośne wywołały zogromnienie cielesności naszej wokół stołu, ufantastycznienie, obłoki drżące cieniów olbrzymich omiatały ścianę, blask wydobywał ostro na wierzch wycinki twarzy i torsów, reszta była zatracona, tłok się wzmógł od tego i ciasnota, był to gąszcz, tak, gęsto i jeszcze gęściej, w rozprzestrzenieniu i spotężnieniu rąk, rękawów, szyj, sięgano po mięso, nalewano wódki i zarysowała się możliwość fantasmagorii z hipopotamami. Z mastodontami. Lampy wywołały też zagęszczenie ciemności na dworze i jej zdziczenie. Usiadłem obok Lulusi, Lena siedziała między Jadziulą i Fuksem, dość daleko, po drugiej stronie, w fantastyczności, łączyły się głowy, zlewały się rozgałęzienia ścienne wyciągniętych do półmiska rąk. Apetytu nie brakowało, nakładano porcje szynki, cielęcinki, rozbifu, musztarda krążyła. Ja byłem też przy apetycie, ale napluć w usta, plucie właziło mi w jedzenie. I miód. Byłem zatruty wraz z apetytem moim. Jadeczka pozwalała ekstatycznie aby jej Toluś nakładał sałatki i ja głowę sobie łamałem, czy i jak możliwe żeby ona była nie tylko taka, jak ja myślałem, ale też taka, jak mówił Fuks, i wcale nie było to niemożliwe, i ona mogła być taka ze swoim narządem ustnym i ze swoją ekstazą, albowiem wszystko zawsze jest możliwe i w miliardach ewentualnych przyczyn zawsze znajdzie się uzasadnienie każdej kombinacji, ale ksiądz, cóż właściwie ten ksiądz nic nie mówiący, który jadł coś tam, zupełnie jakby kluski, albo kaszę, jadł niemrawo i to całe odżywianie się jego było chłopskie, chude i jakieś rozdeptane, jakby robak (ale nie wiedziałem, ja niczego dobrze nie wiedziałem, patrzyłem ja na sufit), cóż ten ksiądz, czy coś się formuje z tej strony? Jadło mi się nieźle, ale i wstrętnie, ale to ja byłem wstrętny, nie cielęcina, jaka szkoda, że zepsuciem zepsułem sobie, zepsułem sobie wszystko… ale zanadto mnie to nie niepokoiło, cóż ostatecznie mogło mnie niepokoić w oddaleniu? Leon też jadł w oddaleniu. Siedział w samym kącie, tam, gdzie zbiegały się ławki, binokle uwypuklały się błyszcząco, jak krople, pod kopułą czaszki, oblicze zawieszone było nad talerzem, krajał chleb z szynką na maleńkie kawałeczki i rozpoczynała się procedura, wbijanie na widelec, podnoszenie do ust, wsuwanie, smakowanie, przeżuwanie, przełykanie, trwało długo zanim w ustach załatwił się z kąskiem. Rzecz niezwykła, milczał, i chyba dlatego mało kto się odzywał przy stole, zajadano. Jedząc zaspokajał się. Onanizował się jedząc, co było dosyć męczące, tym bardziej że nasycanie się Jadeczki obok rotmistrza choć niepodobne było podobne („swój do swego po swoje”), a za jej jedzeniem było jeszcze jedzenie księdza, chłopskie i przeżuwające, czymś zapaskudzone. I „jedzenie” wiązało się z „ustami” i mimo wszystko „usta” zaczynały znowu, napluć w usta, napluć w usta… Jadłem, nawet nie bez apetytu, a ten apetyt był dość okropnym świadectwem, że zadomowiłem się w napluciu moim, ale przerażenie mnie nie przerażało, było oddalone… Jadłem cielęcinę na zimno i sałatkę. Wódka.

– Jedenastego.

– Jedenastego wypada we wtorek.

– …pseudosrebrne okucia od dołu, można wytrzymać…

– …do Czerwonego Krzyża, ale powiedzieli… Rozmówki. Słowa różnorodne, tu, tam „albo orzeszki, te takie słonawe”, „jeszcze by nie, weź pan i spokój”, „prawo, jedzie, nie ustępuje”, „czyj?”, „wczoraj wieczorem”…narastał gąszcz i myślałem, że gąszcz toczy się nieprzerwanie, byłem w toczącej się chmarze, gdzie wciąż co innego na wierzchu, któżby spamiętał, objął, tyle, tyle, od samego początku, łóżko żelazne, ale łóżko to, na którym leżała z nogami, jakby się zapodziało, zgubiło po drodze, dalej na przykład korek, kawałeczek korka w stołowym, ten korek też jakoś zniknął, a dalej walenie, albo np. hrabina, kurczak, o którym Ludwik wspominał, popielniczka z siatką, albo chociażby schody, tak, schody, okienko, komin i rynna, Boże mój, rupiecie pod dyszlem i obok, Boże wielki, widelec, nóż z ręką, z rękami, ręka jej, ręka moja, lub tiriri, wielki Boże, Fuks, z Fuksem to wszystko, słońce na przykład przez dziurkę w rolecie, albo na przykład nasze posuwanie się po linii drążka i paliki, albo posuwanie się po drodze w upał, wtedy, Boże, Boże, zmęczenia, zapachy, herbata dopijana… i jak to Kulka mówiła „moja córka”, Boże, zagłębianie za tym korzeniem, bo ja wiem, mydło w pokoiku Katasi, kawałek mydła, albo czajnik, te jej spojrzenia cofające się, mimozowate, furtka, szczegóły furtki z zamkiem, z kłódką, Boże wielki, Boże miłosierny, tamto wszystko na oknie, w bluszczu, albo na przykład zgaszenie światła wtedy w jej pokoju, gałęzie, moje złażenie, albo chociażby ksiądz na drodze i linie owe imaginacyjne, te przedłużenia, Boże, Boże, ptak zawisający, Fuksa zdejmowanie butów i całe to jego przesłuchiwanie nas w stołowym, głupie, głupie, oraz odjazd, dom z Katasią, na przykład ganek i drzwi po raz pierwszy, upał, i to że Ludwik chodził do biura, albo położenie kuchni względem domu, kamyk jeden żółtawy i klucz do pokoiku, albo żaba, co z tą żabą, gdzie się zapodziała, kawałek sufitu poharatanego i te mrówki tam, przy drugim drzewie, na drodze, i róg, za którym byliśmy, Boże, Boże, Kyrie Elejson, Chryste Elejson, tam, drzewo, na tym cyplu i miejsce tamto za szafą, a ojciec, moje z ojcem przykrości, druty płotu rozgrzanego, Kyrie Elejson… Leon podniósł do ust kruszynkę soli na palcu, umieścił ją na języku, wciągnął język… „…odgarniali z musu aż do nich”… „nadbystrzyckie okolice”… „na drugim piętrze, proszę ja kogo”… Zagęszczenie słów, jak na brudnej tapecie… na suficie…

Skończył z jedzeniem i siedział z twarzą przytwierdzoną do czaszki kopulastej… jakby zwisała z czaszki ta twarz… Mówiono tyle pewnie dlatego, że milczał. Jego milczenie wytwarzało lukę.

Przycisnął palcem kruszynkę soli aby się przylepiła i podniósł palec – przypatrywał się – wysunął język – dotknął językiem palca – zamknął usta, – smakował.

Jadeczka nabijała na widelec plasterki ogórka. Nic nie mówiła.

Ksiądz pochylony, z rękami pod stołem. Sutanna.

Lena. Siedzi spokojnie, w tym nawiedza ją faza drobnych czynności, poprawiła serwetkę, poruszyła szklankę, strzepnęła coś, podstawiła szklankę Fuksowi i uśmiechnęła się.

Luluś podskoczył: – Pac!

Kulka wchodzi, postała chwilkę, krępa, popatrzyła na stół, zawróciła do kuchni.

Notuję fakty. Te, nie inne. Dlaczego te? Patrzę na ścianę. Punkciki, liszaje. Coś się wyłania, jakby figura. Nie, figura ginie, zginęła, jest chaos i brudny nadmiar, co ten ksiądz, co z Fuksem, mi£d i Jadeczka, gdzież jest Ludwik (bo Ludwika nie było, nie przyszedł na kolację, myślałem, że się goli, miałem Leny zapytać, nie zapytałem) a co z góralami, którzy nas przywieźli? Plątanina. Co można wiedzieć? Nagle bum uderza na mnie to co tam, na zewnątrz, na dworze, teren ze wszystkimi wariantami aż po góry i dalej, za górami, szosa wijąca się w nocy, bolesna, gniotąca, po co kota zadusiłem? Po co kota zadusiłem?

Leon podniósł powieki, spojrzał na mnie zamyślony, ale bardzo uważnie, nawet pracowicie – i sięgnął po szklankę z winem, podniósł do ust.

Ta praca jego, ta jego uwaga, mnie się udzieliły. Podniosłem szklankę do ust. Wypiłem.

Drgnęły mu brwi.

Ja opuściłem powieki.

– Nasze kawalerskie! – Potwór, jak śmiesz, co za kawalerskie w miodowym miesiącu! – No to nasze ekskawalerskie! – Dać mu, niech zaleje robaka! – Lulo, co ty! – Lula, co ty!

Leon w lśnieniu binokli pod czaszką wyciągnął palec, przylepił kruszynkę soli, wsadził do ust – miał w ustach.

Jadeczka podniosła szklankę do ust.

Ksiądz wydał z siebie dźwięk dość dziwny, gulgoczący. Poruszył się.

Okienko małe… z haczykiem.

Napiłem się.

Drgnęły mu brwi.

Ja opuściłem powieki.

– Panie Leonie, co pan taki zamyślony?

– Panie Leonie, o czym pan myśli? Lulusiowie.

Wtedy Kulka zapytała:

– Leon, o czym ty myślisz?

Zapytała przerażająco stojąc w drzwiach kuchni z rękami opuszczonymi, nie chciała ukrywać grozy, zapytała tak jakoś jakby przerażenie zastrzykiwała nam szprycą, a ja myślałem, myślałem, najgłębiej, najsilniej, ale bez jakiejkolwiek myśli.

Leon skomentował jak gdyby na stronie: – Ona pyta, o czym ja myślę.

Miód.

Koniuszek języka ukazał się w rowku jego cienkich warg, różowy, ten język pozostał między wargami, język starszego pana w binoklach, język, napluć w usta, w odmęcie i wirze piorunującym usta Leny z ustami Katasi wydobyły się na wierzch, był to moment, ujrzałem je na wierzchu samym, jak się widzi kawałki papieru we wrącym kotle wodospadu… przeminęło.

Złapałem się ręką za nogę krzesła żeby mnie gwałtownością swoją nie porwało. Gest spóźniony. Retoryczny, zresztą. Blaga.

Ksiądz.

Kulka nic. Leon. Lulusia zagadnęła trochę płaczliwie, panie Leonie, co to z tą wycieczką? Po co? W nocy, po ciemku? Co my za krajobrazy mamy oglądać?

– Po ciemku niewiele widać – wtrącił Fuks niecierpliwie i niezbyt grzecznie.

– Moja żona, powiedział (on to wymawia, a ptak i patyk tam są!), moja żona, dodał (Jezus, Maria!), moja żona (złapałem się ręką za rękę!)…

– Ależ proszę się nie denerwusium! – wykrzyknął jowialnie. – Nie ma powodów do nerwsiusium! Wszystkosium en ordre, bitte, proszę, siedzimy sobie jak Bóg przykazał, każdy na pupli swojej, wgryzamy się w dary boże, gul gul gul do tego sznapsem i winiusium, a za godzinkę małą marszusium pod przewodem moim ku delektacji jedynej tam gdzie cud panoramusium otwiera się wskutek, jak powiedziałem, cudu księżycowego rozpląsanego oj dana wśród pagórków, górek, gór, rozłogów, dolin, hejha, hejżeha… jak mnie się to zobaczyło lat temu dwadzieścia i siedem, bez jednego miesiąca i czterech dzionków, proszę panoczkostwa mego, kiedym to przypadkiem o tej właśnie godzinie nocnej zabłąkał się w to miejsce jedyne i ujrzał…

– Ssać – dodał i zbladł. Zabrakło mu oddechu.

– Chmury idą – powiedział Luluś szorstko, niechętnie – nic nie będzie widać, chmury, noc będzie ciemna, niczego nie zobaczymy.

– Chmury – mruknął – chmury… To i dobrze. Wtedy też… trochę chmur. Pamiętam. Zauważyłem wracając. Pamiętam! – wykrzyknął niecierpliwie, jakby się śpieszył, i zaraz zamyślił się…

Co do mnie, też myślałem… bez przerwy, ze wszystkich sił. Kulka (która poprzednio odeszła do kuchni) znów stanęła we drzwiach.

– Ostrożnie, rękaw!

Uskoczyłem na te słowa jego, przestraszony – rękaw, rękaw! – ale on to do Fuksa, którego rękaw zawadzał o sosjerkę z sosem majonezowym. Nic wielkiego. Spokój. Dlaczego nie ma Ludwika, gdzie on się podziewał, dlaczego ona jest bez Ludwika?

Wróbel.

Patyk.

Kot.

– Moja żona nie ma do mnie zaufania.

Obejrzał po kolei trzy palce ręki prawej, począwszy od wskazującego.

– Proszę pań i panów, moja żona chciałaby wiedzieć, co ja myślę.

Poruszył w powietrzu tymi trzema palcami, a ja splotłem gwałtownie palce obu rąk.

– Proszę państwa, mnie cokolwiek może, hm, boli, że moja żona po trzydziestu siedmiu latach małżeńskiego pożycia nieskalanego, dopytuje się tak nerwowo o moje myśli.

Ksiądz się odezwał „proszę o ser”, spojrzano na niego, powtórzył „proszę o ser”, Luluś podał mu sera, ale zamiast ukrajać sobie kawałek powiedział jeszcze „może by troszkę stół odsunąć, ciasno”.

– Stół można by odsunąć – powiedział Leon. – Co to ja, o czym? Acha, mówiłem, że nie zasłużyłem sobie po latach pożycia nieskazitelnego

nieposzlakowanego

przykładnego

obowiązkowego

lojalnego…

Bo to tyle lat! Lat, miesięcy, tygodni, dni, godzin, minut, sekund… Czy wiecie, panowie, ja z ołówkiem w ręku obliczyłem ile mam sekund małżeńskiego pożycia z uwzględnieniem lat przestępnych i wypadło sto czternaście milionów, dziewięćset dwanaście tysięcy, dziewięćset osiemdziesiąt cztery, ni mniej ni więcej, do wpół do ósmej wieczór dnia dzisiejszego. A teraz od ósmej przybyło jeszcze z kilka tysięcy.

Wstał i zaśpiewał:

Gdy się nie ma, co się lubi To się lubi, co się ma!

Usiadł. Zamyślił się.

– Jeśli chcecie odsunąć stół… Co to ja? O czym? Acha. Tyle sekund pod okiem żony i córki, a jednak, niestety, kto by pomyślał

kto by pomyślał

kto by pomyślał

kto by pomyślał

żona moja zdaje się nie ufać myślom moim!

Zamyślił się znowu, urwał. Te zamyślenia były nie w porę, w ogóle gwałtowny zamęt, czy nieporządek, czy coś w tym rodzaju, dawały się odczuwać, ale może nie w tej jego przemowie, może we wszystkim, w całości wszystkiego… znowu… znowu… on zaś celebrował. Wróbel. Patyk. Kot. Nie o to chodzi. Więc o to chodzi. Nie o to chodzi. Więc o to chodzi. Celebrował, jakby litanię, nabożeństwo, jakby „patrzcie z jaką uwagą oddaję się nieuwadze”…

– Żona nie ufa moim myślom, proszę, proszę, czy ja na to zasłużyłem? Chyba nie, przyznajmy, tylko że, co prawda (odsuńcie stół, mnie też uwiera, w ogóle twardo się siedzi, trudna rada), tylko że, co prawda, trzeba przyznać, rzeczywiście w takich wypadkach nic nie wiadomo, bo i kto tam może wiedzieć jakie kto ma myśli w głowie… Weźmy taki przykład. Ja, na przykład, mąż i ojciec przykładny, do ręki biorę, dajmy na to, tę skorupkę od jajka…

Wziął w palce skorupkę.

– I tak ja będę ją miał w palcach… i tak ja będę ją obracał… powolutku… przed oczami… Coś niewinnego

nieszkodliwego

nikomu nie wadzącego.

Drobne passe-temps, słowem. No tak, ale powstaje pytanie: jak ja ją obracam?… Bo ja, ostatecznie, uważacie, mogę ją obracać niewinnie, cnotliwie… ale, jak by mi się spodobało, mogę też… co?… Jakbym chciał, mogę tak trochę obracać ją bardziej… hm… Co? Tak trochę. Mówię, naturalnie, dla przekładu, żeby wykazać iż najzacniejszy małżonek mógłby ewentualnie pod okiem połowicy taką skorupkę obracać w sposób…

Zaczerwienił się. Nie do wiary: spurpurowiał! Niesłychane! Wiedział o tym, nawet przymknął oczy, ale nie ukrywał, owszem, uroczyście wystawiał swój wstyd na widok publiczny. Jak monstrancję.

Czekał aż przejdzie mu rumieniec. Wciąż obracał skorupkę. W końcu otworzył oczy i odetchnął. Powiedział:

– Tak sobie tego.

Nastąpiło odprężenie… choć co prawda ich zagęszczenie w tym kącie naszym, z latarkami, wciąż było płochliwe… ale już jak gdyby ociężałe… Przyglądali mu się, z pewnością myśleli, że trochę wariat… W każdym razie nikt się nie odzywał.

Z zewnątrz, gdzieś za domem, coś stuknęło, jak gdyby coś spadło… co? Był to dźwięk ekstra, nadetatowy, który mnie pochłonął, nad którym zamyśliłem się długo, głęboko – ale nie wiedziałem co myśleć, jak myśleć.

– Berg.

Powiedział to spokojnie i bardzo grzecznie, starannie. Ja powiedziałem nie mniej grzecznie i wyraźnie.

– Berg.

Spojrzał na mnie króciutko, opuścił powieki. Obaj siedzieliśmy cicho przysłuchując się słowu „berg”… jakby to był płaz podziemny, z tych co to nigdy nie wydostają się na światło… a teraz był tu, przed wszystkimi. Przyglądali się, przypuszczam… Nagle wydało mi się, że wszystko ruszyło naprzód, jak powódź, lawina, marsz ze sztandarami, że padł cios decydujący, pchnięcie nadające kierunek! Paf! Marsz! Naprzód! Ruszamy! Gdyby on tylko powiedział „berg”, no, nic takiego. Ale ja też powiedziałem „berg”. I mój berg łącząc się z jego bergiem (poufnym, prywatnym) wydobywał jego berg z poufności. To już nie było prywatne słówko dziwaka. To już było – coś naprawdę… to było coś istniejącego! Przed nami, tu. I naraz z potęgą wystrzelało ponad, pchało w, poddawało sobie…

Ujrzałem przez moment wróbla, patyk, kota, wraz z ustami… jak śmiecie we wrącym kotle wodospadu – ginące. Oczekiwałem, że wszystko ruszy naprzód w sensie berga. Byłem oficerem sztabu generalnego. Chłopcem służącym do mszy. Kornym i karnym akolitą i wykonawcą. Naprzód! Ruszamy! Marsz!

Ale Lulusia wykrzyknęła: – Brawo, panie Leonie!

Mnie pominęła. Ale byłem pewny, że wykrzyknęła po prostu ze strachu, nie mogąc znieść współpracy z nim. Nagle wszystko rozleciało się, oklapło, powstał śmieszek, zagadano i Leon roześmiał się hucznie hohohoho, gdzie flaszusia mamusia, dajno musia siusi, doić koniaka, putumu bataklana! Jakie przykre i zniechęcające, gdy po takiej chwili doniosłej, kiedy to bieg zdarzeń wspina się do skoku, następuje rozpad, rozprzężenie, wraca brzęczenie roju, roju, dajcie i mnie wódki, pani nie pije, kropla koniaczku, ksiądz, Jadusia, Tolo, Luluś, Lulusia, Fuks i Lena z usteczkami ślicznie wykrojonymi, świeżymi, grono wycieczkowiczów. Wszystko opadło. Nic. Wszystko znów jak brudna ściana. Zamęt.

Wróbel.

Patyk.

Kot.

Przypomniałem sobie o nich, ponieważ byłem w trakcie zapominania o nich. Powróciły do mnie, ponieważ oddalały się. Ginęły. Tak jest, musiałem szukać w sobie wróbla i patyka i kota, już ginących, szukać i podtrzymywać w sobie! I musiałem wysilić się żeby znowu zajrzeć myślą tam, do gąszczu, za drogą, do muru.

Ksiądz zaczął się gramolić z ławki mamrocząc przeproszenia, przesunął się wzdłuż stołu, sutanna wylazła na pokój. Otworzył drzwi. Wyszedł na ganek.

Ja, bez berga, głupio się czułem. Nie wiedziałem, co… Pomyślałem: też wyjdę. Odetchnąć świeżym powietrzem. Wstałem. Postąpiłem kilka kroków ku drzwiom. Wyszedłem.

Na ganku – świeżość. Księżyc. Chmura piętrząca się, błyszcząca, świetlisto-skalista, niżej ciemniejsza o wiele fontanna gór skamieniałych w wytryskiwaniu. A wokół feeria, łąki, kobierce, gazony rojne bukietami drzew, orszaki, festyny, niby park gdzie odbywały się korowody, pochody, zabawy, wszystko utopione, na samym dnie księżycowej poświaty. Tuż przy schodach, oparty o poręcz, stał ksiądz. Stał i wyrabiał z ustami coś dziwnego.

Загрузка...