Znad oceanu przydryfowały chmury i gdy dotarliśmy do Mission Street dzień, który rozpoczął się słońcem, stał się parny i smętny. Taksówka wysadziła nas obok domu oznaczonego numerem 1551. Z uczuciem głębokiej obawy stanęliśmy na pochyłym chodniku i raz jeszcze spoglądaliśmy na ten zamarły i zapuszczony budynek, od którego nie mogliśmy się uwolnić. George Tysiąc Mian powiedział:
– Cokolwiek się teraz stanie, chcę, abyś ufał mojej wiedzy i mojej rozwadze, jakiekolwiek by były, i abyś robił to, co ci każę. Może to zaważyć na naszym życiu lub śmierci.
Zaśmiałem się nerwowo.
– Potrafisz tak ująć sprawę, że krzepisz najbardziej znużone serca.
Zdawał się poirytowany.
– Po prostu rób, co ci powiem, dobrze?
– Dobrze, szefie.
Popchnęliśmy jękliwą bramę i weszliśmy po schodkach na werandę. Kawałki kołatki zniknęły, chociaż na starej szarej farbie ciągle widniał po niej znak i bąble od mrozu, który wywołał George Tysiąc Mian, aby ją strzaskać. I jeszcze coś. Zniknął napis: „Wróć".
Nacisnąłem drzwi, ale wydały mi się zaryglowane.
– Może zamknęła je policja – powiedziałem. – Może była tu brygada antyterrorystyczna.
Zszedłem z werandy i zadarłem głowę, żeby spojrzeć na dom. Wyglądał ponuro na tle zbierających się chmur. Coś wisiało w powietrzu, coś, co lada chwila może się zdarzyć. Nie mogłem powstrzymać dreszczy.
Przez sekundę zdawało mi się, że jakiś blady cień mignął w jednym z okien na piętrze. Tylko przez chwilę, lecz złapałem George'a Tysiąc Mian za ramię.
– Widziałem coś. Są w środku, przysięgam.
Stary Indianin obrócił się. Nisko na niebie leciał z grzmotem samolot w kierunku lotniska międzynarodowego w San Francisco.
– To tylko odbicie samolotu. Nie denerwuj się tak.
– George, tam w tym domu coś jest!
Popatrzył na mnie. Różniliśmy się wiekiem – był ode mnie czterdzieści lat starszy – dzieliły nas także różnice kultur. Domyślałem się, że ta odrębność jest jak przepaść. Ale między nami było coś jeszcze – zaufanie – i za to byłem mu wdzięczny.
Znowu podeszliśmy do tych drzwi i George Tysiąc Mian dotknął zamka. Zamruczał coś szybko pod nosem, trzykrotnie poruszył lewą dłonią i drzwi otworzyły się z cichym łoskotem. Wewnątrz trwała ta sama odpychająca ciemność pełna kurzu, poczułem w nozdrzach ten zatęchły zapach, który do końca moich dni będzie mi przypominał Pilarcitos tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden. Indianin powiedział:
– Chodź. – Weszliśmy.
Najpierw sprawdziliśmy pokoje na parterze. Bibliotekę Seymoura Wallisa, jadalnię, opuszczoną kuchnię. W mrocznej bawialni z zamkniętymi okiennicami oglądaliśmy okryte prześcieradłami meble, zegar z pozłacanego brązu, nakryty szklanym kloszem, i obrazy olejne przedstawiające groteskowe polowania w koszmarnych plenerach, tak ciemne, że trudno byłoby uchwycić ich treść. W domu panowała taka cisza, że wstrzymywaliśmy oddech i stąpaliśmy niemal bezgłośnie.
Gdy ponownie znaleźliśmy się w hallu, George Tysiąc Mian zatrzymał się i nasłuchiwał. Zmarszczył czoło.
– Czy nie słyszysz niczego? Absolutnie niczego?
Stanąłem nieruchomo i wytężyłem słuch.
– Chyba nie.
– Czuję czyjś wzrok – powiedział. – Ktokolwiek to jest, cokolwiek to jest, wie, że tu jesteśmy.
Trwaliśmy jeszcze kilka chwil, oglądając brudną tapetę, na której dokładnie odznaczały się miejsca po obrazach Mount Taylor i Cabezon Peak, ale dom był tak cichy, że zacząłem myśleć, iż coś nam się musiało przywidzieć. Może rzeczywiście nikogo tu nie ma, a ja jedynie zauważyłem cień muskający szybę. Kichnąłem raz i drugi od kurzu i wytarłem nos.
Gdy chowałem chustkę, spojrzałem w górę schodów i poczułem, jak oblewa mnie zimno. Z najwyższego schodka obserwowała mnie niewielka twarz. Twarz zła, włochata, z czerwonymi błyskami w oczach i wyszczerzonymi zębami we wściekłym wilczym uśmiechu. Nie byłem w stanie się ruszyć, odezwać, nawet szturchnąć George'a w ramię, żeby go ostrzec.
Kołatka. Żywa kołatka. Znowu w całości, jeszcze wstrętniejsza i straszniejsza niż poprzednio.
George Tysiąc Mian nagle spostrzegł, że gapię się w górę schodów i też zwrócił tam wzrok. Ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, zabrzmiał głośny trzask i kołatka rozpadła się. Kawałki matowego brązu stoczyły się po schodach, podskakując i łomocząc.
Roztrzaskana kołatka leżała na podłodze hallu. Szaman popatrzył na nią. Jego twarz stała się poważna.
– To ostrzeżenie Kujota. Tylko przypomina mi, że cokolwiek zrobię, on jest w mocy to odwrócić i powtórzyć.
– Czy po tym przedstawieniu pójdziemy na górę? – zapytałem, czując suchość w ustach.
Pociągnął nosem.
– Nie widzę innego wyjścia. Czy czujesz jakiś zapach?
Mówiąc szczerze nie czułem, ale zapytałem:
– Psów?
– Tak mi się wydaje. Na razie jest słaby, ale przypuszczam, że dochodzi z piętra.
Indianin postawił nogę na pierwszym schodku, lecz przytrzymałem go za ramię i spojrzałem prosto w oczy.
– George, muszę ci to powiedzieć: sram ze strachu.
Milczał chwilę, potem skinął głową.
– Ja też – przyznał się.
Powoli, cicho wdrapaliśmy się na półpiętro. Przed sobą mieliśmy pokój, gdzie głowa Bryana Cordera została obdarta ze skóry i mięśni. W murze na półpiętrze widniało okno, ale było tak brudne i zaplamione, a niebo na zewnątrz tak pochmurne, że przebijało się przez nie tylko bardzo nikłe światło. Kujot był przecież miłośnikiem ciemności.
Spojrzeliśmy na siebie.
– Sprawdzamy pokoje? – zapytałem.
– Lepiej tak.
Podeszliśmy do pierwszej sypialni, po chwili wahania gwałtownie otworzyliśmy drzwi. Był to cichy, przygnębiający pokój, w którym stało mosiężne łoże i masywna orzechowa szafa, tak zrobiona, że sprawiała wrażenie fornirowanej dziwacznymi, wściekłymi obliczami. Zobaczyłem swoje odbicie w lustrze toaletki i nagle uświadomiłem sobie, że jestem blady i zmaltretowany. Dwa dni wstrząsów i napięć sprawiły, że nie grzeszyłem urodą.
– Niczego tu nie ma – wyszeptał George. – Chyba że ktoś siedzi pod łóżkiem.
– Sprawdzisz?
Wykrzywił twarz.
– A ty?
– Bynajmniej. Zróbmy to we dwóch.
Na czworakach podnieśliśmy narzutę i popatrzyliśmy w ciemności pod łóżkiem. Nie było tam niczego prócz kurzu.
– Dobra – powiedział. – Zobaczmy w pozostałych pokojach.
Otwieraliśmy drzwi, jedne po drugich, i nerwowo zaglądaliśmy do pokoi. Sypialnie stały martwe, zimne, nie używane. Smutne i zniszczone, przypominały ludzi, którzy kiedyś tu mieszkali. Czy byli szczęśliwi? Najprawdopodobniej nie, gdyż w ścianach, w załomkach murów i kominów był obecny Kujot, a świszczący oddech demona gwizdał o północy pod każdymi drzwiami. Ten dom nie mógł być szczęśliwy i ten brak szczęścia wyzierał spomiędzy nielicznych sprzętów i z obrazów, które miały rozweselać wnętrza. Na jednej ścianie wisiał obraz z mimozą. Na innej rysunek dzieci tańczących podczas majowych zabaw. To dziwne, ale te obrazy jedynie potęgowały mrożącą i straszną atmosferę, sączącą się z każdej ściany, terror, który zapewne każdą noc pod tym dachem zamieniał w istny karnawał koszmarów.
– Myślę, że trzeba spróbować wyżej – powiedział Indianin. – Jest jeszcze jedno piętro i strych.
Wziąłem głęboki oddech.
– Dobrze, jeżeli nalegasz. Ale gdy dojdziemy do strychu, to będziemy rzucać monetą o to, kto wejdzie tam pierwszy.
Znowu znaleźliśmy się na półpiętrze, gotowi wejść wyżej, gdy nagle usłyszeliśmy głosy. Dobiegały z parteru, z hallu. Głosy kobiety i mężczyzny. Zamarłem na moment, po czym nachyliłem się nad poręczą i ujrzałem Jima i Jane stojących w przedpokoju. Jim mówił:
– Chyba już tu byli. Drzwi stały otworem.
– Może i byli – powiedziała Jane – ale to nie szkodzi. Najważniejsze, że ty jesteś.
Obróciłem się do Indianina i syknąłem: – To ona. Przyprowadziła tu doktora Jarvisa.
Pociągnął mnie lekko i weszliśmy do jednej z sypialni. Zamknął drzwi i obdarzył mnie długim, zdecydowanym spojrzeniem.
– To może znaczyć tylko jedno. Kujot jest tu, w tym domu. Prawdopodobnie przyprowadziła Jima jako ofiarę. Podarunek ślubny od Panny Niedźwiedziej dla Kujota. Soczysty kąsek dla demona, który był nieżywy przez stulecia.
Przycisnąłem ucho do drzwi. Słyszałem, jak Jane i Jim wchodzą schodami i rozmawiają ściszonymi głosami. Zaszeptałem:
– Co możemy zrobić?
George Tysiąc Mian położył palec na wargach i odrzekł:
– Czekać.
Jane i Jim dotarli na półpiętro i przeszli do następnych schodów. Jim właśnie mówił:
– Jesteś przekonana, że John powiedział, żeby się z nim tutaj spotkać? Wydaje mi się to dziwne.
– Ależ oczywiście – odparła Jane. – Przecież ta cała sprawa jest dziwna, prawda?
Gdy mijali nasze drzwi, George Tysiąc Mian otworzył je i wyszedł na galerię. Wysunąłem się za nim, czując, jak mi serce łomocze. Strach dławił mnie w gardle.
– John! Tu jesteś! – Jim wyszczerzył zęby. – Co tu się dzieje? Bawimy się w chowanego? George Tysiąc Mian szczeknął: – Stój!
– Co?
– Stój! Nie ruszaj się z miejsca! Ta kobieta jest niebezpieczna!
Jane popatrzyła na mnie i na Indianina, jakby zupełnie nie rozumiała, o czym mówimy.
– Jane?! – zawołałem, ale widziałem, że jej twarz była nienaturalnie blada, a jej oczy były puste jak dwa blade małże podane na muszli. Nie było śladu cięcia na czole, lecz po tym wszystkim, co widziałem w ciągu ostatnich dwóch dni, wierzyłem, że Kujot potrafi także naprawić i zaleczyć, jeśli tylko zechce.
– John… – odezwała się Jane pijanym głosem. – Jak miło cię widzieć…
George Tysiąc Mian syknął w moją stronę:
– Nie odpowiadaj. Nie rozmawiaj. Ona nie jest człowiekiem i cokolwiek powiesz, może jej posłużyć do zniszczenia ciebie.
Jim zmarszczył brwi.
– Nie jest człowiekiem? Co, do cholery, pan…
– Zamknij się! – wrzasnął szaman. Potem ciszej dodał:
– Proszę nic nie mówić. Muszę pomyśleć.
Jane została na swoim miejscu w mrocznym korytarzu, wyprostowana, ale spięta, a gdy na nią patrzyłem, zdawało mi się, że jej twarz ledwo uchwytnie zmienia się, jest jakby płynna niczym blada twarz topielicy widziana przez bieżącą wodę. Wiedziałem, że to nie jest Jane, a w każdym razie nie jest to ta Jane, którą znam. Lecz była do niej tak podobna, że mogłem darzyć ją tylko sympatią, nie czułem niechęci. Niemal podszedłem do niej, ale szybszy był George Tysiąc Mian. Przytrzymał mnie za rękaw.
– Wiem, co czujesz – powiedział łagodnie. – Bądź cierpliwy.
Nagle Jane zaśmiała się, jednocześnie warcząc. Był to dźwięk tak przerażający, że Jim uskoczył do tyłu, mimo iż George ostrzegł go wcześniej. Na naszych oczach Jane topniała i przemieniała się jak fotografie nakładane jedna na drugą, warstwa po warstwie, aż ujrzałem, jak ciemne futro pokrywa jej dłonie, a paznokcie stają się zakrzywionymi pazurami.
– O Boże! – krzyknął Jim.
Ale George Tysiąc Mian panował nad tym pomniejszym demonem. Uniósł jeden ze swych amuletów i Panna Niedźwiedzia, warcząc i pomrukując, cofnęła się pod ścianę galerii, jej oczy były puste i poczerwieniałe.
– Rozkazuję ci być mi posłuszną – powiedział. – Panno Niedźwiedzia z południowego zachodu, siostro tych, którzy cię kochali. Byłaś stała w uczuciach, póki Kujot cię nie uwiódł, teraz ja rozkazuję ci być mi posłuszną.
Niedźwiedzica stanęła na tylnych kudłatych łapach i zaryczała, a jej oczy płonęły jak u samego diabła. Wyciągnięta na całą wysokość prawie sięgała sufitu i daleki byłem od pewności, że George Tysiąc Mian potrafi ją okiełznać. Szaman wzniósł obie dłonie i krzyknął:
– Twoje myśli i twoja wola należą do mnie. Rozkazuję ci być mi posłuszną!
Jim potrząsnął ze strachu głową.
– Nie wierzę – wyszeptał. – Ta dziewczyna była ze mną w moim mieszkaniu. Całowałem ją. Napiliśmy się.
Na chwilę moce Indianina osłabły. Wyczułem jego zachwianie i wymykającą się władzę. Zapewne nasze zdenerwowanie i brak ufności nie pomagały mu, a gigantyczny wysiłek potrzebny do zapanowania nad takim potworem jak Panna Niedźwiedzia, musiał go wyczerpywać.
– Nic nie mówcie – syknął. – Nie mówcie, nie mówcie.
– Ale ja nie mogę w to uwierzyć – powiedział Jim głuchym, wystraszonym głosem.
I stało się. Moc szamana prysnęła. Czułem wręcz, jak rozpryskuje się niby zapora rzeczna pod naciskiem potopu. Z ogłuszającym rykiem Panna Niedźwiedzia rzuciła się swym masywnym cielskiem na Jima i jej szczęki zacisnęły się na jego szyi z chrzęstem, którego wspomnienie jeszcze dzisiaj powoduje, że oblewam się zimnym potem. Jim zawył, a wtedy ona, jednym ruchem potężnego łba, wydarła z jego szyi i torsu wielki płat skóry jak skrwawioną szmatę. Upadł na ziemię, drgając, a Panna Niedźwiedzia obróciła się do George'a i do mnie, patrząc na nas płonącymi ślepiami.
– Stój! – krzyknął Indianin, znowu podnosząc ramiona. – Na moc wielkiego ducha, na moce lasów i puszczy, stój!
Niedźwiedzica zawarczała i rzuciła łbem. Potem warknęła ciszej i odeszła, opadając na cztery łapy. Szaman postąpił naprzód, trzymając przed sobą amulet.
– Rozkazuję ci być mi posłuszną noc i dzień, i zaklinam cię zaklęciem, od którego nie ma odwrotu, zaklęciem tych, którzy żyli w Sanostee. Rozkazuję ci być mi posłuszną, póki słońce dwakroć nie zajdzie, nie zwrócisz się przeciw mnie. Tak rozkazuję ci w imieniu Navaho z przeszłości i Hualapai z czasów zamierzchłych. A teraz ucisz się i zaśnij.
Niedźwiedzica warknęła jeszcze raz, później jakby przyklękła. Po kilku chwilach czerwone oczy zamknęły się i zasnęła. Spojrzałem na Indianina z podziwem i wtedy ujrzałem, ile kosztowało go to zaklęcie. Cały drżał, a jego twarz lśniła od potu.
Ukląkłem przy Jimie. Miał otwarte oczy i zesztywniał, ale żył jeszcze.
– Jim – powiedziałem łagodnie – jak ci?
Zaszeptał:
– Chyba mam złamany kark. Zabierz mnie do Elmwood i chyba wszystko będzie w porządku.
– W tej sypialni jest telefon – wskazał Indianin. – Tylko szybko, ponieważ Kujot jest na górze…
Podczas gdy George Tysiąc Mian czekał niecierpliwie i z niepokojem na galerii, wykręciłem numer Elmwood i rozmawiałem z doktor Weston. Powiedziałem jej, że Jim Jarvis miał wypadek i poprosiłem, aby natychmiast wysłała ambulans na Pilarcitos.
– To nie ma nic wspólnego z tym, co wydarzyło się zeszłej nocy? – zapytała. Widziałem, że szaman wzywa mnie gestem.
– Wyjaśnię później. Muszę już iść. Ale bardzo proszę, aby karetka była tutaj możliwie jak najszybciej.
– Pospiesz się! – ponaglał mnie George Tysiąc Mian. – Nie mamy chwili do stracenia!
– Muszę kończyć. Tu świat szaleje – i rzuciłem słuchawkę. Potem poszedłem za Indianinem wzdłuż galerii. – Co chcesz, bym zrobił?
– Tylko trzymaj się w pobliżu. I cokolwiek będzie się działo, nie panikuj. Jeżeli Kujot wciąż jest tam na górze, to napędzi ci takiego stracha, że zgłupiejesz. Ale mimo to trzymaj się. Jeśli przezwyciężysz lęk, przeżyjesz.
Po raz ostatni spojrzałem na rozciągniętego na dywanie i krwawiącego Jima, na ciemną, kudłatą Pannę Niedźwiedzią i poszedłem w ślad za Indianinem do drugich schodów. Były jeszcze mroczniejsze i bardziej odpychające niż pierwsze. Chodnik na nich był wytarty i popruty. Z góry ciągnęło duszne powietrze. Czułem ten zapach. Cuchnęło psem.
George Tysiąc Mian szedł powoli do góry, zatrzymując się co chwila i nasłuchując. Tam, na trzecim piętrze, panował taki mrok, że z trudem widzieliśmy, gdzie idziemy t mogłem się jedynie posuwać wzdłuż podgniłej poręczy z jednej strony i wilgotnej tapety z drugiej. Psi zapach gęstniał, gdy wchodziliśmy wyżej i wyżej, a na drugim półpiętrze aż mdlił.
– O tak, Kujot tu jest – zaszeptał Indianin. – Pewnie skrył się na strychu, czekając nocy. Ale jest tutaj.
Przeszliśmy galerią, patrząc na sufit w poszukiwaniu wejścia na strych. George Tysiąc Mian powiedział niegłośno:
– Wie, że tu jesteśmy. Słyszysz, jak cicho siedzi? Czeka, żeby zobaczyć, co zrobimy teraz.
Czułem się wyraźnie źle i bałem się strasznie.
– Gdyby to ode mnie zależało, to zwiewałbym stąd, gdzie pieprz rośnie. Ciii! Słuchaj!
Znieruchomiałem i wytężyłem słuch. Początkowo nie słyszałem niczego, ale po chwili dobiegł mnie wyraźny odgłos drapania. Wydawało się wszędzie, ale George Tysiąc Mian uniósł palec i wskazał na sufit.
– Co robimy teraz? – zapytałem ochryple.
Indianin przywołał mnie. Podeszliśmy jeszcze kilka kroków w głąb mrocznego korytarza, aż stanęliśmy pod klapą na strych, bejcowaną na dąb. Wzdłuż ściany zwisał postrzępiony sznurek. Uświadomiłem sobie, że za jego pociągnięciem otwierała się klapa i spuszcza trap.
– No tak – mruknął cicho stary Indianin. – Mamy demona w norze.
Chrząknąłem i z obawą popatrzyłem na klapę. Drapanie trwało: niegłośne, powtarzające się, napawające lękiem niczym beznadziejne drapanie paznokciem w wieko trumny przez kogoś, kto został żywcem zakopany.
– George, ja wcale nie chcę tam wejść.
Zmarszczył czoło, patrząc na mnie.
– Musimy. Czy nie rozumiesz, kto to jest? To Kujot! Moby Dick szamanów! Mógłbym mieć jego skalp na poręczy mojego balkonu, obok skórek i butów śniegowych! Skalp Kujota – Pierwszego, Który Użył Słów dla Siły!
– George – powiedziałem zaniepokojony – ja nie poluję na skalpy. Dałem się w to wciągnąć, ponieważ zginą niewinni ludzie, jeżeli my czegoś nie zrobimy.
– Nie jesteś świętym i wcale nie musisz udawać, że nim jesteś – sarknął, a w jego głosie zabrzmiało coś więcej niż jedna złośliwa nuta.
– Nie jestem – odpowiedziałem – ale też nie szukam łupów. – Wiedzieliśmy, co się dzieje. Na ostatniej wielkiej naradzie szamanów w Tawaoc, w rezerwacie górskim Ute, wielu twierdziło, że widzieli znaki i odczuli ostrzeżenia. Obserwowano szare ptaki i słyszano stare głosy na Górze Tajemnic, głosy, które milczały od czasu, gdy na wieczny spoczynek ułożono Czerwoną Chmurę. A kujoty i psy były tak niespokojne, jakby zbierało się na burzę.
– Wiedzieliście, że Kujot nadchodzi? Dlaczego nikt o tym nie wspomniał?
– Nie wiedzieliśmy. Domyślaliśmy się. Lecz na mnie spłynie wieczna chwała, gdy zwyciężę Kujota. Stanę się największym cudotwórcą, największym wśród wielkich z przeszłości i przyszłości. I zrobię coś, o czym marzyłem od lat. Zjednoczę wszystkich szamanów w jedną silną i mocarną radę, przywrócę magii indiańskiej niegdysiejszą chwałę, którą cieszyła się w zamierzchłych czasach, gdy trawy były wolne, a plemiona rosły w dostojeństwo i siłę. Znaki mówiły, że Kujot nadejdzie w Miesiącu, Gdy Gęsi Tracą Pióra, i nadszedł.
Patrzyłem na twarz George'a w bladym świetle korytarza i zrozumiałem, o co mu chodziło. W tych czasach szaman nie miał okazji do udowodnienia swoich talentów, do czynów godnych magii, którą posiadł. Czyż mogła być użyteczna umiejętność mesmeryzowania bawołów w krainie, gdzie zwierzęta te żyły tylko w zoo? Jak wykorzystać sztukę nadawania nadzwyczajnie prostego lotu dzidom w społeczeństwie, które używało broni palnej i gazu łzawiącego? Dlatego George Tysiąc Mian delektował się wyzwaniem Kujota, bez względu na to, jak wstrętny i straszny był ten demon. Kujot był przeciwnikiem godnym nie wykorzystanych talentów George'a.
– Dobra – powiedziałem. – Zabierajmy się do tego.
Wyciągnął swą starczą, zrogowaciałą dłoń i ścisnął moje ramię.
– Jeżeli wielki duch zechce nas zabrać, przyjacielu, to pamiętajmy jedynie dobre słowa, nie te gorzkie.
– W porządku, masz to u mnie.
Pociągnąłem za sznurek, który zwisał z klapy. Wydawało się, że uwiązł gdzieś, ale pociągnąłem mocniej i klapa otworzyła się ciężko wydając przy tym zardzewiały jęk. Pierwsze szczeble drabiny opadły niechętnie. Z ciemnego otworu, ziejącego nad nami, spłynął gorący zaduch i dochodziły niespokojne drapania i szmery, jakby coś oczekiwało nas niecierpliwie.
– Pozwól, że pójdę pierwszy – nalegał. – Potrafię powstrzymać najgorsze.
– Nie chciałbym, abyś sobie pomyślał, że sam się zgłosiłem.
Szaman ujął drabinkę, która zahuśtała, zatrzeszczała i wreszcie opadła na podłogę korytarza. Potem, szczebel po szczeblu, wchodził powoli na górę, od czasu do czasu zatrzymując się, aby nasłuchiwać i obserwować. Jego głowa i ramiona niknęły w mroku.
– Na litość Chrystusa, nie wykręć mi numeru w stylu Bryan Corder – wymamrotałem.
– Jest tu. Jest na tym strychu. Czy widzisz na dole kontakt? Wyczuwam go. Poznaję jego zapach. Poświeć mi!
Rozejrzałem się wokoło i zauważyłem stary bakelitowy pstryczek na przeciwległej ścianie. Pociągnąłem w dół i marna zakurzona żarówka, podwieszona pod krokwiami, zapłonęła na strychu.
Nagle George Tysiąc Mian wrzasnął i spadł z drabiny. Jego stare ciało dziwacznie uderzyło o podłogę. Przez sekundę myślałem, że nie żyje, ale ryknął:
– Zamknij drzwi! Zamknij drzwi! Zamknij drzwi, zanim będzie za późno!
Chwyciłem dół drabinki i usiłowałem wepchnąć ją na górę, ale zaklinowała się jedną stroną w otworze w suficie. Wdrapałem się po kilku szczebelkach i całą siłą szarpnąłem, aby ją uwolnić.
I wtedy ujrzałem Kujota. Niewiele widziałem. Był w drugim końcu strychu, gdzie światło prawie nie docierało, a całe pomieszczenie wypełniały tysiące, tysiące chorych szarych ptaszysk, pełzających, bijących skrzydłami i drapiących pazurami deski podłogi. Było prawie niemożliwe doszukać się jakiegokolwiek kształtu czy formy, ale przez trzepoczące się chmary ptaków, przez Szary Smutek, dostrzegłem coś ciemnego i wielkiego, z demonicznymi oczyma, które jarzyły się w szczeciniastej twarzy. Mogłem poczuć straszliwą obecność bestii, bardziej złowrogiej i okrutnej niż wszystko, co byłem w stanie sobie wyobrazić. Na podłodze strychu w pobliżu otworu stała statuetka Panny Niedźwiedziej, tyle że nie była to już statuetka, ale malutka, żywa kopia gigantycznej Panny Niedźwiedziej, która spała piętro niżej. Statuetka obróciła się i wyszczerzyła na mnie zęby, potem pobiegła z powrotem, smyrgając jak szczur w kierunku cienia, pod opiekę swego władcy, demona Kujota.
Zrozumiałem, dlaczego George Tysiąc Mian krzyknął. Kujot z ślepiami płonącymi nienawiścią prostował swe cielsko w mrocznych zakątkach strychu i w ułamku sekundy, gdy stałem przy klapie, zobaczyłem coś, co wytaczało się z jego boków, coś tłustego i bladego i wijącego się jak miliony glist.
Zszedłem z tej drabinki chyba pięćdziesiąt razy szybciej, niż wszedłem. Byłem tak napompowany adrenaliną, że pochwyciłem dolny szczebel i jednym potężnym rwaniem zatrzasnąłem klapę. Potem podniosłem George'a z podłogi i prawie wlokłem go z powrotem przez korytarz.
Na górnym schodku szaman wysapał:
– Poczekaj, nie spiesz się, on jeszcze za nami nie pójdzie.
– Czekać? Wynoszę się z tego przeklętego miejsca tak szybko, jak się tylko da! Widziałeś go? Widziałeś?
George Tysiąc Mian oparł się mojemu szarpaniu.
– John – powiedział – John, nie zapominaj o włosach. Nie wolno ci zapomnieć o włosach Wielkiego Potwora.
– I co z tego?
– John, to jedyny sposób, aby go pokonać. Jeżeli uda się nam pierwszym znaleźć te włosy, to przynajmniej będziemy mieli jakąś szansę!
Puściłem jego marynarkę i oparłem się plecami o ścianę. Z góry, ze strychu, przez cienki strop dochodziły dźwięki, o których lepiej było nie myśleć. Ślizgające, niegłośne, drapiące, szurające dźwięki.
– George, proszę, wynośmy się. Zniosę niedźwiedzioludy, ale tego czegoś nie zniosę.
– Poczekaj. Pamiętaj o znaczeniu symbolu. Trzeba patrzeć z północnego słupa tipi bestii. Tam ukryte są włosy Wielkiego Potwora.
Podniosłem ręce w geście poddania.
– Dobra. Gdzie jest północ?
Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął niewielkie okrągłe puzderko.
– Jeszcze jedna magiczna sztuczka? – zapytałem.
Otworzył puzderko.
– Powiedzmy. To kompas.
Zlokalizowanie północy zajęło nam kilka chwil, ponieważ za każdym razem, gdy Kujot poruszył się na strychu, nad nami, igła drgała i chwiała się. Wreszcie namierzyliśmy położenie i George Tysiąc Mian wskazał na jedno z brudnych okien na samym końcu korytarzyka.
– O, tam – oznajmił. – Tam jest okno północne.
Pospieszyliśmy we wskazanym kierunku i wyjrzeliśmy. Okno wychodziło na niezbyt interesujące tyły domów przy Mission Street, ale za nimi widniał jeden wyraźnie dominujący element krajobrazu. Stał wysoki, dumny, zasnuty pasmami nisko opadłej mgły. Filary i liny lśniły w szarym świetle poranka. Most Golden Gate.
George Tysiąc Mian głęboko odetchnął.
– Tak jest. Tam znajduje się skalp Wielkiego Potwora.
– Most? W.jaki sposób można ukryć włosy na moście?
Uśmiechnął się do mnie triumfalnie.
– Legendy głoszą, że jego włosy były siwe jak żelazo i mocne jak bicze.
Słuchałem z obawą odgłosów Kujota poruszającego się nad nami.
– Co to znaczy? Dla mnie to nie ma sensu.
Ścisnął mnie za ramię, by zwrócić moją uwagę na to, co mówił. Zapytał z naciskiem:
– Gdzie byś schował coś, co jest szare jak żelazo i mocne jak bicze?
– Słuchaj, George, naprawdę nie wiem. Powinniśmy…
– John, myśl!
Wyrwałem mu się.
– Nie mogę, do cholery, myśleć! Chcę się tylko wydostać z tego piekielnego domu, zanim ta klapa opadnie z trzaskiem i ten demon zejdzie i zrobi to, co robią demony. Nie interesują mnie skalpy, George. Chcę stąd wiać!
W tejże chwili deszcz pyłu tynkowego posypał się z sufitu i usłyszałem, jak belki trzeszczą pod ciężarem czegoś niewymownie potwornego. Powietrze wypełnił świst łopoczących skrzydeł, gdy Szary Smutek cisnął się wokół swego potwornego pana.
– Myśl! – powtórzył. – Myśl!
– Nie baw się ze mną! – wrzasnąłem. – Po prostu powiedz mi!
George Tysiąc Mian wskazał na most, a jego oczy były zimne i ogromne.
– Drut – powiedział. – Włosy Wielkiego Potwora musiały być podobne do drutu!
– Drut? Przecież na tym moście drut może być jedynie w linach. Chodzi ci o to, że jest wplątany w liny odciągowe? W Golden Gate? George, ty chyba oszalałeś!
Potrząsnął głową.
– To rodzaj dowcipu, który starożytni uwielbiali. Może zrobili to, aby poniżyć Kujota, aby nigdy nie mógł się dowiedzieć, co z tymi włosami się stało. Umieli robić kawały, które wiązały się nie tylko z przeszłością, ale także z przyszłością, więc przypuszczam, że „uczestniczyli" w budowie mostu, wplatając w niego włosy Wielkiego Potwora. Może w fabryce lin pracował jakiś Indianin i wypełnił rozkazy przekazywane z pokolenia na pokolenie. Może zrobiono to dzięki zastosowaniu silnej magii. Nie wiem. Ale wystarczająco dużo dowiedziałem się o bogach z przeszłości i o tym, jak postępowali. John, wierz mi, tam właśnie są ukryte włosy Wielkiego Potwora.
– George, bądź rozsądny – powiedziałem zdenerwowany. – Zgadujesz.
– Nie zgaduję. Popatrz.
Nie zauważyłem tego wcześniej – na szkle okiennym widniał wygrawerowany symbol. Miał taki sam kształt jak ten, który narysowałem, gdy zaznaczałem na mapie widoki Mount Taylor i Cabezon Peak.
– Przyłóż do tego oko i powiedz mi, co widzisz – poprosił Indianin.
Ze strychu dobiegł nas huk i długi pas gipsowej sztukaterii, którą tak cenił sobie Seymour Wallis, runął z głuchym stukotem na podłogę w korytarzu, wzbijając tumany kurzu w powietrzu. Spojrzałem na George'a z obawą, ale on ponaglał mnie:
– No, patrz.
Spojrzałem przez znaczek. Indianin miał rację. Znaczek był dokładnie wymierzony w jedną z lin na moście Golden Gate, od strony morza. Może to intuicja podpowiedziała Indianinowi, a może aż tak wiele potrafił czerpać ze swojej magii. W każdym razie w tej chwili byłem gotów założyć się, że to, co mówił, jest prawdą. Te włosy tam tkwiły, wplątane między druty lin nośnych najbardziej znanego punktu Zachodniego Wybrzeża. Zarówno ten stary Indianin, jak i Jane twierdzili, że Wielki Potwór był najgroźniejszym demonem na całym południowym zachodzie Stanów. A władze miejskie zastanawiały się, dlaczego tak wielu ludzi decydowało się skakać z tego właśnie mostu!
– Wiem, o czym myślisz. Tak, to bardzo możliwe – odezwał się.
– George, jesteś cholernie dobrym czarownikiem, znacznie lepszym, niż mogłoby się wydawać.
Ale czas nam się skończył. Szuranie i ruch na 'strychu powodowały, że ściany drżały, a kaskady suchego tynku sypały się zewsząd. Spojrzałem w górę i ujrzałem długie rysy, rozbiegające się z przerażającą prędkością po suficie, i druty wyrywane ze ścian jak nerwy z ludzkiego ciała. Wreszcie, z wielkim grzmotem, cały dom zaczął się walić i niemal nas przysypała lawina kurzu, tynku, drzazg i potrzaskanych listew. Pojawiły się szare ptaki, furkocząc i łopocząc skrzydłami i przez chwilę dostrzegłem przez szkielet stropu te demoniczne oczy, jarzące się triumfem, i to ciało, które wiło się i skręcało, jakby poruszane gnilnymi gazami.
– Uciekaj! – wrzasnąłem. Pośród kurzu i gruzu przedzieraliśmy się do schodów. Zejście blokowały dźwigary, ale udało nam się odciągnąć na bok jeden czy dwa i przeczołgać się przez niewielki trójkątny otwór. George poszedł pierwszy, potem ja, czując już na sobie uderzenia skrzydeł szarych ptaszysk i gorący, suchy oddech Kujota.
I znowu wybuch mocy podobny do tego, który pozbawił przytomności Dana Machina, ale pięciokrotnie potężniejszy, rzucił nas na galerię. Boleśnie uderzyłem ramieniem o balustradę. Pozbieraliśmy się. Obaj wyglądaliśmy jak sponiewierane duchy – biali ze strachu i od tynku.
– Następnym razem, gdy nazwiesz mnie bladą twarzą, przypomnij sobie, jak teraz wyglądałeś – powiedziałem staremu Indianinowi, wycierając dłonią usta z pyłu i kurzu. George Tysiąc Mian kaszlnął i prawie się roześmiał.
Ponad nami ponownie zaczął drgać sufit. To Kujot, gdzieś na górze, zrywał podłogę domu na Pilarcitos tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden, aby nas dopaść. Pobiegliśmy wzdłuż galerii. Niedźwiedzica leżała pogrążona we śnie jak w transie, a obok niej Jim, zszokowany i nieprzytomny, z wywróconymi białkami oczu.
– Musimy ich stąd wydostać! – krzyknął szaman.
– Na litość boską, wyniesiemy Jima, ale niedźwiedzia?
– Kujot jej chce. Potrzebuje jej. To jest jego miłość i namiętność. Jest także jego wysłanką i najbliższą pomocnicą. Musimy ją stąd zabrać. Bez niej jest o wiele słabszy.
Ściany przy galerii zaczęły trzeszczeć i kołysać się. Drzwi jednej z sypialń z hukiem upadły płasko na podłogę. Podskoczyłem ze strachu.
– Spieszmy się – nalegał Indianin. – Najpierw znieśmy doktora.
Niezgrabnie, z pochylonymi plecami, aby uchronić się od spadającego tynku, dźwignęliśmy Jima i ponieśliśmy go na schody. George Tysiąc Mian dyszał teraz, a jego oczy miały czerwone obwódki, które odcinały się od wybielonej twarzy. Nie wiedziałem, ile miał lat, ale musiał mieć ponad sześćdziesiątkę, a ucieczka przed niszczycielskimi demonami zapewne nie służyła jego sercu. Podczas gdy dom trząsł się z rumorem, zwlekliśmy się z ostatnich kilku stopni do hallu i drzwiami frontowymi wydostaliśmy się na zewnątrz.
Właśnie podjeżdżała karetka z wyjącą syreną i włączonym czerwonym kogutem. Zauważyłem też, że w ulicę Pilarcitos skręcają samochody policyjne, a na chodniku już się zgromadził tłumek gapiów.
Podbiegli do nas dwaj sanitariusze i wyjęli nam Jima z rąk. Dwaj inni przynieśli nosze na kółkach i ostrożnie umieścili go na nich.
– Co tu się stało? – spytał jeden z nich, niewysoki
Włoch z grubymi szkłami optycznymi na nosie.
– Burzycie dom, czy co?
– Tego faceta coś pogryzło – zauważył drugi ze zdziwieniem. – Coś ugryzło go w szyję.
Za nami znowu rozległ się rumor. Obejrzeliśmy się i ujrzeliśmy, jak zapada się część dachu. Za dachem runął ceglany komin i usłyszeliśmy odgłos rozbijanego szkła i trzask drewna. Za ciemnymi z brudu oknami drugiego piętra można było dostrzec matowe, złowrogie lśnienie demona, który pełgał płomyczkami w złośliwej wściekłości.
George Tysiąc Mian wziął mnie za ramię.
– Musimy wrócić, John. Niedźwiedzica.
– Co? – zdziwił się Włoch. – Niedziewica?
Właśnie zamierzaliśmy wejść do budynku, gdy znany nam twardy głos powiedział:
– Stójcie! Panie Hyatt, panie Tysiąc Mian! Proszę stać!
Przez gromadzący się tłum przepychał się porucznik Stroud, a za nim dwóch funkcjonariuszy. Wszedł na schody z miną faceta od usług pogrzebowych.
– Co tu się dzieje? Odebrałem wiadomość z centrum.
George Tysiąc Mian strzepnął pył z rękawa marynarki.
– Znaleźliśmy dla pana tego demona. Jest na górze, jest wściekły, a im prędzej tam wejdziemy i uratujemy Niedźwiedzicę, tym lepiej. Już jest prawie za późno.
– Niedźwiedzicę? O czym, do cholery, pan mówi? Zostaniecie tutaj. W drodze jest brygada antyterrorystyczna.
– Poruczniku – powiedziałem do niego – musimy iść. Niedźwiedzica to pomocnik Kujota, jego oczy i uszy. Jest groźna, dzika i czuwa w ciągu dnia.
Najczęściej przybiera postać kobiety, ale jeżeli zechce, staje się czymś w rodzaju wilkołaka.
Porucznik Stroud patrzył na mnie, jakby miał w ustach limona z solą, ale bez kropli tequili.
– Wilkołaka? – zapytał głucho.
Jeszcze jedna syrena zawyła na ulicy. Nadjeżdżała szara ciężarówka brygady antyterrorystycznej, chwiejąc się i podskakując przy krawężniku. Z szoferki wyskoczyło trzech komandosów w szarych mundurach polowych i truchtem wbiegli na schody. Dowodził nimi niewysoki, wysportowany mężczyzna, z krótko przystrzyżonymi, srebrnymi włosami i orzechowymi oczyma przypominającymi nity na levisach. Zasalutował i zapytał:
– Zlokalizował pan zbiega, poruczniku? Co on tam robi?
Porucznik Stroud ciągle gapił się na mnie, ale odpowiedział półgębkiem:
– Wygląda na to, że rozrywa dom na kawałki. Ci panowie twierdzą, że ma kobietę wspólnika.
George Tysiąc Mian zapytał drżącym głosem:
– Czy wpuści pan nas do środka? Ostrzegam pana, poruczniku, że tylko ja potrafię ujarzmić Niedźwiedzicę!
– Nie… Co? – z niedowierzaniem odezwał się oficer antyterrorysta.
Za nami rozległo się straszliwe jęknięcie i rozdzierający łomot. Prawdopodobnie Kujot przedarł się przez sufit drugiego piętra. Pył potoczył się tumanem w dół schodów aż do hallu, a potrzaskane szyby okienne wyleciały na zewnątrz. Cały dom zdawał się pulsować i wzdymać, jakby to nie był budynek, lecz jakaś cierpiąca bestia, a przez mrok i ruiny mogliśmy dostrzec złowrogi blask ślepi demona. Nawet niebo nad budynkiem zdawało się tężeć i ciemnieć, a szare ptaszydła fruwały i krążyły nad głowami, wciąż nieme i nie wróżące niczego dobrego.
Specjalista od zwalczania terrorystów nie czekał na wyjaśnienie, co to za „nie" padło z naszych ust. Obrócił się do swojej brygady, która była zajęta ustawianiem na chodniku wyrzutni gazu łzawiącego, i wrzasnął:
– Trzech… pięciu od tyłu, biegiem! Jackson, do mnie.
George Tysiąc Mian ponownie zwrócił się do porucznika:
– Proszę im nie pozwolić. Ja muszę wejść tam sam. To nasza jedyna nadzieja.
Oficer z brygady antyterrorystycznej wyjął swój pistolet automatyczny.
– Niech się pan odsunie. Musimy się tam dostać i szybko rozprawić z tym maniakiem.
George Tysiąc Mian uniósł ramiona, blokując wejście.
– Niczego nie rozumiecie! Zginiecie tam! Proszę pozwolić mi wejść! Błagam!
– Odsuń się pan! – rzucił oficer.
Ale gdy podszedł, aby odepchnąć Indianina, ten wyciągnął spod rozpiętej koszuli swój zjoty amulet. Ujrzałem, jak błysnął i… niczego więcej nie pamiętam. A potem stałem na werandzie z nimi wszystkimi. Tylko George Tysiąc Mian zniknął. Oficer z brygady antyterrorystycznej zwrócił się do porucznika Strouda, zamrugał… i obaj obrócili się, spojrzeli na mnie.
– Gdzie on się podział? Zniknął! Jeden z komandosów stojących na chodniku krzyknął: – Właśnie wszedł! Pozwoliliście mu.
– Ja mu pozwoliłem?
– Tak. Opuścił pan broń i pozwolił przejść.
Dowódca antyterrorystów spojrzał na porucznika Strouda podejrzliwie, ale w tym momencie z wnętrza dobiegł następny grzmot i rumor. Zerwał się nagły gorący wiatr, który zawodził i wył, siekł piaskiem i kurzem. Wszyscy uskoczyli od wejścia, a oficer ukrył się za schodkami werandy.
– Dobra! – wrzasnął. – Wchodzimy!
Znowu wybuch, następna fala mocy i czułem, że George Tysiąc Mian na pewno ucierpiał. Ale nie mogłem nic innego zrobić, tylko tkwić skulony przed wejściem i modlić się. Jane też tam pozostała. Nie obchodziło mnie, czy była Niedźwiedzicą, czy nie, tę dziewczynę niegdyś kochałem. Rzuciłem okiem na dom. Szare ptaki krążyły i pikowały podniecone, jakby czekały na ucztę śmiertelną.
Brygada wpadła do hallu, biegnąc pod wiatr. Rzucili się na podłogę, trzymając broń skierowaną na schody. Przywitał ich grad odłamków szklanych.
Dowódca uniósł ramię, gotów dać sygnał do ataku na schody, ale w tej samej chwili w gradzie gruzu pojawił się George Tysiąc Mian. Niósł coś na plecach.
– Wstrzymać ogień! – zaryczal dowódca, chociaż jego podwładni wcale nie wyglądali na to, że mają ochotę strzelać.
Stałem przy bramie, lecz z mojej pozycji nie widziałem dobrze tego, co się działo. Być może komandosi widzieli lepiej, ale nigdy się do tego nie przyznali. Mógłbym jednak przysiąc, że George Tysiąc Mian wcale nie s z e d ł po tych schodach. Zdawał się unosić, otoczony dziwną poświatą. Na grzbiecie niósł Jane nie w postaci niedźwiedzia, ale dziewczyny, bezwładnie wiszącej na jego ramieniu i nagiej.
– A nie mówiłem – mruknął Włoch. – Niedziewica.
George przedostał się przez hali i klnę się, że pod jego stopami widziałem światło. Miał uniesioną głowę, spokojną i dumną głowę Indianina, który pamiętał czarowne dni, gdy trawy mówiły, a plemiona były ze wszystkiego najbliższe wielkiemu duchowi. Miał sześćdziesiąt lat, może więcej, i absolutnie nie był zdolny nieść Jane w taki sposób, jak ją niósł: po schodach, wzdłuż korytarza, mając tak proste plecy i tak spokojną twarz. W tamtej chwili był świętym naczyniem mocy Gitche Manitou, który opiekuje się wszystkimi, którzy mu służą, a nawet tymi, którzy są głusi na jego szept w wiatrach prerii.
Gdy George Tysiąc Mian wypłynął przez drzwi frontowe, za nim rozpętało się piekło. Dom zdawał się wrzeszczeć z wściekłości i widziałem, jak deski podłogowe wypryskują, a ściany pędzą na siebie w deszczu tynku i drew. W samym środku tego piekła znaleźli się komandosi. Zobaczyłem, jak jeden z nich runął na lite dębowe drzwi przebijając je. Tłum na ulicy, krzycząc i wrzeszcząc, rozbiegał się w popłochu.
George Tysiąc Mian uklęknął przy mnie, pozwalając, by Jane ześlizgnęła się z jego pleców. Była bardzo posiniaczona, przez jej brzuch biegła czerwona pręga, ale ciągle znajdowała się w głębokim transie.
W tej chwili martwił mnie George, który dygotał i pocił się, a jego twarz miała błękitnawy odcień.
– George, wezwiemy lekarza – nalegałem.
Potrząsnął głową. – Już niczego nie zrobisz. Za stary jestem na tego rodzaju wyczyny. Stary i bez formy. Na to trzeba siły, siły psychicznej, a nagle uświadomiłem sobie, że mam jej mało. Staliśmy się miękcy, wiesz, John. Nawet najlepsi z nas. Były czasy, że ludzie wznosili się jak orły. Ale nie teraz. Jestem wykończony, John. Naprawdę wykończony.
– George, słuchaj, nic ci nie będzie. Tylko teraz odpocznij. Powiedz mi, co mam robić.
Oddychał ciężko i boleśnie, łapiąc chrapliwie powietrze.
– Weź ze sobą Pannę Niedźwiedzią. Póki będę żył, zostanie w transie. Zabierz ją na most Golden Gate. Zobacz, czy uda ci się targować z Kujotem… ale… nie pozwól mu zabrać włosów… nie pozwól mu…
Ugięły się pod nim nogi i upadł nieprzytomny na werandę, tuż przy schodach. W naszym kierunku biegła już załoga ambulansu. Zawołałem:
– Szybko, proszę, chyba ma atak serca!
Ściągnąłem z noszy koc i niezgrabnie owinąłem nagą Jane. Potem wywlokłem ją przez bramę, obok przelewającego się tłumu policji, komandosów i gapiów i zaniosłem do żółtego pinto, zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Klucze nadal tkwiły w stacyjce. Upchnąłem bezwładne nogi i ręce i owinięte w koc ciało na siedzenie przy kierowcy, siadłem sam i uruchomiłem silnik.
Po raz ostatni spojrzałem na dom z numerem tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden. Teraz zdawało mi się, że wszystko ucichło, a dom był jedynie pustą skorupą. Ale nad nim ciągle krążyły szare ptaki, a gdy włączyłem migacz, by wykręcić od krawężnika, zobaczyłem przytłumione czerwonawe światło, połyskujące wśród ciemnych chmur kurzu, który wciąż przebijał się przez zapadnięty dach.
I wtedy zobaczyłem w brudnym powietrzu unoszący się gigantyczny, straszny, złowrogi, wilkowaty kształt demona Kujota, ujrzałem jego twarz z wyszczerzonymi wściekle zębami, i była to ta sama twarz, którą widziałem na kołatce, ale rozdęta do ostateczności, przekraczająca wszelkie granice najstraszliwszych sennych zwid. Kujot miał na sobie płaszcz z ptaków i ciemności, a ziemia drżała i pękała pod siłą jego nienawiści.
Nagle ulica rozbrzmiała tupotem biegnących nóg. Tłumy rzuciły się pędem w kierunku Mission Street, uciekając od złowieszczej zjawy, która zawisła nad domem przy Pilarcitos. Ludzie wrzeszczeli i ciągnęli za sobą dzieci. Uciekali nawet policjanci i komandosi. Odjechałem od krawężnika i nacisnąłem gaz. Ruszyłem od rogu tak szybko, jak tylko mogłem.
Na Mission Street skierowałem się na północ, na Van Ness, i dalej na most. Nie miałem żadnego pojęcia, co mógłbym zrobić, aby przeszkodzić Kujotowi w zdobyciu włosów Wielkiego Potwora, ani w jaki sposób się z nim targować, ale to właśnie nakazał mi George Tysiąc Mian i byłem zdecydowany przynajmniej spróbować. Serce łomotało mi w piersi, sapałem jak biegacz olimpijski i cały czas siłą woli powstrzymywałem się od patrzenia za siebie.
Mission Street wyglądała zupełnie normalnie, aż nie mogłem uwierzyć, że coś gorszego jak sam szatan ścigało mnie. Ludzie robili zakupy, chodzili, jedli, śmiali się, a ja jechałem jak desperat na północ, na most Golden Gate, nie wiedząc, czy przeżyję następne kilka minut.
Most był jeszcze bardziej zamglony i zarys dostojnej konstrukcji był przyciemniony pajęczynowymi cieniami. Jadące przez most samochody miały włączone światła, a gdy opuściłem okno w moim pinto, wyczuwałem chłodny i stężały zapach mgły i słyszałem smętne nawoływania statków wolno wypływających na ocean. Gdy jechałem Lombard Street w stronę podjazdów na most, mgła jeszcze bardziej zgęstniała i mimo mojej paniki musiałem zwolnić i wlec się za sznurkiem kilku innych samochodów.
Zerknąłem na Jane. Leżała bezwładnie na fotelu z głową odrzuconą w tył i właściwie mogła nie żyć – tyle wiedziałem. Wtedy pomodliłem się jeszcze raz za George'a Tysiąc Mian, po trosze dlatego, że nie chciałem, aby umarł, a po trosze z powodu, że Panna Niedźwiedzia obudzi się, jeśli on umrze. A ostatnią rzeczą, na którą miałbym ochotę, była walka z gigantycznym grizzly w ciasnym wnętrzu forda pinto.
Samochód przede mną nagle zatrzymał się. Kilka razy nacisnąłem na klakson, ale kierowca nie ruszył. Otworzyłem drzwi i wyszedłem. Wtedy zobaczyłem, co się stało. Dwóch policjantów wstrzymywało ruch. Stali na jezdni, wskazując do góry. Pobiegłem do nich, zostawiając Jane w samochodzie.
– Dlaczego stoimy? – zapytałem, starając się, aby mój głos brzmiał normalnie. A mimo to wydałem z siebie wysoki pisk.
– Są jakieś kłopoty, o tam, na górze. Kłopoty konstrukcyjne. Widzi pan to?
Popatrzyłem we mgłę, zadzierając głowę. Policjanci mieli rację. Liny nośne mostu bujały się alarmująco z boku na bok, oblepione czymś dziwnym. Gdy przyjrzałem się bliżej, zobaczyłem, czym były te dziwne naroślą. Ptaki. Szary Smutek. Kujot dostał się tu przede mną i wydobywał z lin włosy Wielkiego Potwora.
– To naprawdę dziwne – powiedział jeden z policjantów. – Widzi pan? Tam w górze? Wygląda to jak coś ciemnego, prawda?
Miał lepszy zmysł obserwacyjny, niż sobie uświadamiał. Ciemność, która przylgnęła do dźwigarów mostu na kształt plamy na niebie, była substancją demona Kujota. Był w swoim cienistym, amorficznym wcieleniu, w kształcie, jaki przybierał, gdy przenosił się z burzami piaskowymi po pustyniach i z gorącymi południowymi wichrami. Teraz na górze odbierał łup, który posiadł stulecia i stulecia temu, kiedy Mount Taylor był domostwem olbrzyma, a Cabezon Peak jeszcze nie istniał. Ten łup to demoniczny skalp Wielkiego Potwora, trofeum, które zapewniało mu nietykalność i wieczne życie.
Jedna z lin opadła, rozerwana. Musiała ważyć kilka ton, ale runęła po drugiej stronie barierki mostu i tylko wiła się jak bicz, w przód i w tył, niby pozbawiony swej mocy stalowy wąż.
Wtedy przestali mnie obchodzić policjanci i wszyscy inni. Wiedziałem, że Kujot ma te włosy, a ja w żaden sposób tego nie wytłumaczę nikomu. Zwinąłem dłonie w trąbkę, przyłożyłem je do warg i wrzasnąłem:
– Kujecie! Kujocie! K u j o c i e!
Policjanci popatrzyli na mnie wybałuszonymi oczyma.
– Kujocie! – ryczałem. – Wyjdź i stań ze mną twarzą w twarz! Kujocie!
Jeden z gliniarzy podszedł i wziął mnie za ramię.
– Ej, panie, ciszej trochę, dobrze?
– Kujocie! – wyłem. – Wyzywam cię! Tchórzu! Lubieżniku! Podstępny morderco!
– Co się dzieje, do cholery – zareagował gliniarz.
W tej chwili niebo pociemniało jeszcze bardziej i most zadrgał i zatrzeszczał, a gdy policjanci spojrzeli w jego stronę, zrozumieli, co robię. Wszyscy ludzie, którzy wysiedli z samochodów, wydali z siebie syk lęku i zdumienia, podobny do jęku żalu wydobywającego się z ust opłakujących.
U szczytów wież mostu unosiła się najobrzydliwsza, najdziksza postać Kujota. Wiła się i zmieniała wraz z każdym lekkim podmuchem wiatru, ale złowieszcze oczy płonęły, widząc nas, a szeregi demonicznych zębów połyskiwały we mgle.
Zmotoryzowani i policjanci pierzchli. Jeden z gliniarzy usiłował pociągnąć mnie za sobą, ale wyrwałem się. Słyszałem biegnące po jezdni kroki, dźwięk otwierających się drzwi samochodów i odgłos odciągania z tego miejsca dzieci i żon.
– Kujocie! – krzyknąłem. Byłem mokry od potu i dygotałem. – Mam twoją Niedźwiedzicę, Kujocie!
Straszliwy kształt nadymał się, skręcił i stał wyraźniejszy we mgle. Widziałem teraz, że na rogatej głowie miał zamotane żelazistoszare włosy Wielkiego Potwora, upiorną girlandę pierwotnej magii. Most wibrował pode mną i słyszałem niski, drgający pogłos, podobny do grzmotów w pobliskich górach.
– Kujocie! Daj mi te włosy, a ja ci oddam Niedźwiedzicę! Słyszysz mnie, Kujocie? Słyszysz mnie?
Znowu rumor. Odłamki stali i betonu posypały się ze szczytu mostu na jezdnię, odbijając się od opuszczonych samochodów.
Odwróciłem się i spiesznym krokiem podążyłem z powrotem do forda, spoglądając przez ramię na unoszącego się demona. Wyobrażałem sobie, jak jego diabelskie pazury zatapiają się w moich plecach albo jak zębami wydziera ze mnie kawały mięsa. Byłem tak spięty jak tenisista w punkcie zwrotnym ważnych zawodów. Musiałem obetrzeć sobie pot z twarzy rękawem koszuli.
Dotarłem do samochodu. Zaczynał dąć demoniczny wiatr, palący huragan, który ogłuszył mnie, i od którego piekła mnie twarz, jakby była obdarta do żywego. Szarpnąłem drzwi forda pinto i usiłowałem wyciągnąć Jane na ulicę. Pociłem się i kląłem, a przez cały czas most uciekał mi spod stóp.
W tym momencie przebiegło koło mnie trzech umundurowanych komandosów z karabinami. Jeden z nich klepnął mnie w ramię i krzyknął:
– Okay, chłopie, uciekaj stąd tak szybko, jak potrafisz!
– Nie mogę! Muszę to zniszczyć! – odkrzyknąłem, ale facet nie zrozumiał i pobiegł wzdłuż mostu w kierunku straszliwej ciemnej formy Kujota.
Dopiero gdy dotarli do niego, naprawdę zrozumiałem, z czym miałem do czynienia. Przed chwilą pędzili po jezdni z podniesioną bronią, a w następnej sekundzie wilczy kształt demona opadł na nich z trzaskiem naelektryzowanego powietrza i z łomotem, od którego Golden Gate zadygotał.
Pierwszego z nich coś okręciło, a gdy zawirował, zobaczyłem, że miał rozsiekany przód, zupełnie jak mięso na ladzie sklepowej. Potem na moich oczach całą trójkę pocięła na kawałki jakaś koszmarna niewidzialna moc, która poodcinała im dłonie i głowy, nogi i ręce i porozrzucała ochłapy we wszystkich kierunkach. Zdaje się, że zacząłem krzyczeć. Teraz demon pełzł w moim kierunku, był oddalony o kilka metrów i całą swoją złowieszczą moc i nienawiść skierował na mnie. Desperacko podciągnąłem Jane do barierki mostu, potem stanąłem naprzeciw Kujota, zbierając całą swoją odwagę, a miałem jej już niewiele.
– Odejdź! – wrzasnąłem. – Trzymaj się z daleka albo zepchnę ją!
Demon wciąż podchodził, a potworny wiatr palił moją twarz i wysuszał oczy, nawet nie mogłem mrugnąć powieką. Wszystko naokoło stało się ciemnością i strachem, a te złowieszcze czerwone ślepia były skupione na mnie z okrutną siłą.
Dźwignąłem Jane na barierkę. Pod nami, przez mgłę, widziałem falujące i spienione wody zatoki.
– Ja to zrobię, żeby cię przeklęło! Zrobię to! – krzyknąłem. I w owej chwili absolutnej paniki wiedziałem, że to zrobię. Jeżeli Kujot podejdzie krok bliżej, jego ukochana Panna Niedźwiedzia, jego namiętna kochanka-wilkołak wyleci za barierkę i zginie.
W skłębionej ciemności ujrzałem pozbawiony tułowia pysk, wykrzywiony wściekle, błyskający straszliwymi, upiornymi zębami. Ujrzałem też łeb Kujota, ozdobiony koroną magicznych włosów. Zawahał się chwilę. On się zawahał. I właśnie wtedy rzuciłem wszystko na jedną szalę. Upuściłem Jane na chodnik.
To, co wydarzyło się potem, było jak koszmar senny w dziwnie zwolnionym tempie. Jak koszmar, w którym człowiek śni, że przed czymś ucieka, ale nie może dalej biec. Gdy Jane osuwała się na ziemię, uskoczyłem na bok i rzuciłem się na samego Kujota. Jedną ręką sięgnąłem po włosy Wielkiego Potwora i wycisnąłem ze swego ciała wszystkie siły i energię, wszystko. Mimo to mój atak zdał się trwać wiecznie i rzeczywiście widziałem, jak Kujot zaczyna obracać się ku mnie, obnażając zęby w zwierzęcej nienawiści.
Czułem się tak, jakbym wpadł do wrzącej wody. Gorąco i zamęt wywołane obecnością Kujota były nie do zniesienia. Zamachnąłem się, nie trafiłem, machnąłem ponownie i nagle toczyłem się przez jezdnię, trzymając w dłoni garść długich, szarych włosów, które musowały i trzeszczały jak podłączone kable elektryczne. Odrzuciło mnie i uderzyłem o koło porzuconego plymoutha, otarłem sobie twarz i ramię, ale wiedziałem, że mi się udało. Zabrałem skalp Wielkiego Potwora Kujotowi.
Rozległ się druzgocący ryk nadprzyrodzonej furii. Myślałem, że od tego dźwięku kruszeje most. Bokiem wepchnąłem się między dwa wozy, ale musiałem odskoczyć w tył, gdyż te samochody uniosły się i z ogłuszającym hukiem roztrzaskały się jeden o drugi. Dowlokłem się za cadillaca i podniosłem skalp w górę.
W tejże chwili przypomniały mi się słowa George'a Tysiąc Mian. Jeżeli śmiertelny człowiek ośmieli się przywdziać skalp olbrzyma lub demona, wówczas zginie od tego, co ujrzy. Innymi słowy: sam stanie się demonem i będzie nim tak długo jak długo jego umysł będzie mógł to znieść, ale ludzki umysł tego długo nie wytrzyma. Zdołałem wydusić z siebie:
– George, pomóż mi. Gdziekolwiek jesteś, pomóż mi. – Mój szept uleciał z piekącym wiatrem.
Potem, zamykając oczy i spodziewając się najgorszego, owinąłem sobie głowę włosami Wielkiego Potwora. Na początku wydawało mi się, że nie stało się nic. Podniosłem głowę. Byłem zarazem przerażony i rozczarowany. Lecz wtedy poczułem, jak coś wstrząsnęło całym moim ciałem i nagle uświadomiłem sobie jakąś potężną siłę fizyczną i psychiczną. Była to straszna, złowroga siła – siła wszystkich moich gwałtownych, cielesnych żądz, spotęgowana wielokrotnie. Przez moje ciało przebiegł dziki i ożywiający prąd, aż krzyknąłem – nie ze strachu, ale z czystej, odurzającej, dzikiej radości złego. Byłem lubieżny i mściwy, ogarnięty chęcią gwałtu, niszczenia wszystkiego i wszystkich, którzy staną mi na drodze. Zerwałem się na nogi i zdawało mi się, że góruję zadziwiająco nad samochodami, poczułem się wyższy i silniejszy od jakiegokolwiek człowieka teraz i zawsze.
Wtedy wyraźnie zobaczyłem Kujota. Nie był to już mętny cień ani skłębiony obłok, ale demoniczna bestia, skulona nad ciałem Jane, odziana w płaszcz z robaków i kujocich skór. I wiedziałem też, co zamierza zrobić. Na jego szczeciniastym ramieniu siedział szary ptak, a pod pachą trzymał naręcze pokrwawionych wnętrzności wywleczonych z martwych komandosów.
Zamierzał, najwstrętniej jak umiał, zapłacić Jane za poniesioną klęskę, wszywając jej w żołądek żywego ptaka, następnie wpychając ją w trupie wnętrzności komandosów – chciał poddać ją Próbie Trzech.
Poczułem gniew o wiele potężniejszy niż gniew ludzki, aż ryknąłem potężnie. Widziałem, czym naprawdę był Kujot, widziałem też, że powietrze krzepło w kształty innych demonów i zjaw, duchów wiatru i mgły, licznych Manitou ziemi i ognia.
– K u j o c i e! – zaryczałem. – K u j o c i e!
Demon obrócił się. Z jego warg skapywała krew. Rzuciłem się wściekle przez jezdnię w jego kierunku, czując z rozkoszą, że nie znam strachu, że już się nie boję. Chwyciłem go i poczułem, jak obrzydliwie szczeciniaste jest jego ciało wypełnione czymś glistowato miękkim. Szarpał się i wyrywał, ale włosy Wielkiego Potwora obdarzyły mnie siłą o wiele potężniejszą niż ta, którą teraz władał Kujot.
Rozdarłem go jak worek, z jego ciała wypadły żywe stwory, które pełzły i drgały w tumanach końskich much. Ująłem jego szczęki i rozepchnąłem je, aż trzasnęły, i potem zgniotłem te płonące ślepia. Nie popłynęła ani kropla krwi. Ale rozniósł się smród stęchłego zła, zła odwiecznego, gorzki, mdlący psi zapach bestii, Kujota, Pierwszego, Który Użył Słów dla Siły.
Odstąpiłem od ścierwa, którego oddech uleciał na wietrze. Jeszcze przez kilka chwil biło jego serce, ale i ono ustało. Oczy zagasły. Bryza znad Zatoki San Francisco zmiotła szczecinę, rozpadające się w proch kości, skórę twardą jak podeszwa. Wkrótce nie pozostało nic prócz włochatego strzępka z jego łba i osmalony znak na chodniku. To osmalenie, ten znak trwa do dziś – można to sprawdzić podczas pieszych spacerów przez Golden Gate.
Stojąc nad nieżywym Kujotem czułem, jak coś czarnego i ogromnego niczym lokomotywa wtargnęło mi do mózgu. Wiedziałem, że nie przeżyję w tej demonicznej postaci, ale było mi wszystko jedno. Czułem niemal wzbierającą we mnie radość, jak w upojeniu narkotycznym po przekroczeniu ostatniej granicy.
Lecz gdzieś w zakamarkach mózgu słyszałem wciąż głos George'a Tysiąc Mian. Może wiedział, w jakiej opresji się znalazłem i po raz ostatni wysilał swoje psychiczne moce. Może ta siła była moją własną. Usłyszałem słowa: Jeżeli śmiertelny człowiek ośmieli się przywdziać skalp olbrzyma lub demona, wówczas zginie od tego, co ujrzy… Sam stanie się demonem i będzie nim tak długo, jak długo jego umysł będzie mógł to znieść, ale ludzki umysł długo tego nie wytrzyma.
Z bolesnym krzykiem zerwałem włosy Wielkiego Potwora z głowy i rzuciłem daleko, jak tylko mogłem, w mętne wody Zatoki San Francisco. Skręcały się i prężyły na wietrze, aż rozwiały się. Ogarnęło mnie desperackie uczucie straty i wycieńczenia, upadłem na kolana na jezdnię.
I wtedy przez zasłonę, która zapadła przed mymi oczyma, dojrzałem Jane. Leżała na chodniku i przez mgnienie oka zobaczyłem u niej pazury i kły, i czarne kudły wzdłuż pleców. Ale gdy wiatr porwał ostatnie drobiny prochów Kujota, otworzyła oczy i znowu była to Jane Torresino, moja niegdysiejsza, a może także przyszła miłość.
Wyciągnęła do mnie dłoń i powiedziała cicho:
– John… och, John. Potrzebuję ciebie…
W oddali zawyły syreny i usłyszeliśmy tupot nadbiegających nóg.
Dopiero we wrześniu byłem w stanie pojechać znowu do rezerwatu Round Valley. Pożyczyłem rzęchowatego pacera i razem z Jane wybraliśmy się na sobotę i niedzielę, zatrzymując na noc w Willitis, w Mendocino County. Zanim dotarliśmy do domu George'a Tysiąc Mian, nad doliną było już południe. Zaparkowaliśmy samochód. Weszliśmy schodami na balkon. Czekał tam starszy surowy i spokojny Indianin, Walter Biegnąca Krowa. Podaliśmy sobie ręce ceremonialnie.
Pijąc herbatę, ściszonymi głosami opowiedzieliśmy Walterowi o wszystkim, co wydarzyło się przy Pilarcitos Street, o przyjściu Kujota i o tym, co zrobił George Tysiąc Mian, aby nam pomóc. Powiedzieliśmy mu też, że George miał rozległy atak wieńcowy w momencie śmierci Kujota. Walter Biegnąca Krowa słuchał w ciszy, kiwając od czasu do czasu głową. Po pokoju przesuwały się promienie słoneczne, a z oddali, z lasu, dobiegały długie, smutne wołania ptaków.
Wreszcie Indianin powiedział:
– Odważnie odszedł George Tysiąc Mian. Według oceny współczesnych, wiecie, był jednym z naszych największych magów. Może nigdy nie mógłby szybować jak orzeł, tak jak latali cudotwórcy w przeszłości, ale wytężył swe siły do granic, a za to możemy mu wszyscy być wdzięczni.
– Musiałem to opowiedzieć komuś, kto potrafi uwierzyć – powiedziałem cicho. – W San Francisco uznano to za zwykłe zabójstwo. Według oficjalnej wersji wszystko, co się wydarzyło, było dziełem szaleńca, który ostatecznie skoczył z mostu.
– Cóż – powiedział Walter Biegnąca Krowa. – Chyba wszystkie kultury potrzebują jakichś racjonalnych podstaw. Nawet magia indiańska na swe słabe strony.
– Czy Kujot kiedykolwiek powróci? Popatrzył na mnie badawczo. Jego twarz była zupełnie poważna.
– Być może, choć raczej nie za naszego życia. Nie pomniejszam twojego czynu, ale ktoś taki jak ty nie zdoła usunąć Kujota na wieczność. A włosy Wielkiego Potwora unoszą się na wodach oceanu.
– Jeśli mówimy o włosach, to jest coś, co chciałbym zrobić.
Otworzyłem torebkę plastykową, którą przywiozłem ze sobą, i wyjąłem wysuszony, szczeciniasty skalp demona Kujota. Walter Biegnąca Krowa popatrzył na to przez długą chwilę z mieszaniną obawy i podziwu, potem odezwał się:
– Dobrze, że przywiozłeś to tutaj. George Tysiąc Mian podziękuje ci za to…
W ostatnim świetle dnia wyszliśmy na balkon. Przywiązałem skalp Kujota do poręczy, obok skór i śniegowców. Potem staliśmy, patrząc na kładący się indiański wieczór. Wiatr mierzwił długą trawę i rozkołysał trofeum należące do George'a Tysiąc Mian. Było to w czasie, gdy ciepłe dni bladły, w Miesiącu Schnącej Trawy, który następuje po Miesiącu Demona.