Istnieje wiele fałszywych wyobrażeń na temat uroków życia inspektorów. Franklin nigdy ich nie podzielał i dzięki temu nie był zdziwiony ani rozczarowany faktem, że tak wiele czasu spędza na długich i nie obfitujących w wydarzenia patrolach. Lubił je nawet, gdyż dawały mu czas na rozmyślania — właśnie podczas takich samotnych wypraw, w samym sercu żywego morza, pozbywał się resztek lęków i leczył swoje duchowe rany.
Życie inspektora uzależnione było od dorocznej wędrówki wielorybów, ale trasy wędrówek też ulegały ciągłym zmianom w miarę tego, jak ogradzano i użyźniano coraz to nowe połacie mórz i oceanów. Zdarzało się, że spędzał lato nawigując ostrożnie wśród lodów polarnych, zimą zaś patrolował wody równikowe. Czasem jego bazą stanowiły stacje na wybrzeżu, a czasem wielkie statki jak „Rorqual”, „Pequod” czy „Cachelot”. Jednego roku zajmował się wyłącznie wielkimi wielorybami fiszbinowymi, które dosłownie odcedzają swoje pożywienie z wody, płynąc z otwartą paszczą przez gęstą planktonową zupę, a w następnym roku musiał mieć do czynienia z ich jakże odmiennymi kuzynami, drapieżnymi, uzębionymi waleniami, których najważniejszymi przedstawicielami są kaszaloty. Te nie były łagodnymi roślinożercarni, ale ścigały i toczyły walki ze swoimi równie potwornymi ofiarami w mrocznych głębinach, gdzie nie dochodzi już żaden promień słońca.
Zdarzały się tygodnie, a nawet całe miesiące, w których inspektor nie widział wieloryba. Sekcja miała ogromne zapotrzebowanie na ludzi i sprzęt, i wieloryby nie były jej jedynym zmartwieniem. Wyglądało na to, że każdy, kto ma do czynienia z morzem, prędzej czy później zwraca się o pomoc do Sekcji Wielorybów. Czasem były to sprawy tragiczne; kilka razy do roku łodzie podwodne wyruszały na beznadziejne najczęściej poszukiwania zaginionych żeglarzy lub badaczy.
Z drugiej strony kursował wśród inspektorów dowcip o senatorze, który zażądał kiedyś, aby oddział w Sydney odnalazł jego sztuczną szczękę, utraconą podczas przybrzeżnej wycieczki. Podobno bardzo szybko otrzymał przesyłkę, zawierającą szczękę rekina i list stwierdzający, że była to jedyna szczęka, jaką znaleziono po intensywnych poszukiwaniach we wskazanym miejscu.
Niektóre z zadań przydzielanych inspektorom otaczał szczególny urok i nigdy nie brakowało na nie chętnych. Bardzo mały i nieliczny wydział Sekcji Rybołówstwa zajmował się na przykład połowem pereł i w okresie mniejszego natężenia pracy delegowano tam czasem inspektorów do pomocy.
Franklin otrzymał kiedyś takie skierowanie do Zatoki Perskiej. Była to prosta praca, przypominająca nieco uprawę ogródka, i ponieważ nie wymagała schodzenia na głębokości większe niż dwieście stóp, używano zwykłych aparatów ze sprężonym powietrzem oraz torped. Wybrano najkorzystniejsze miejsca do rozwoju perłopławów i obsadzono je wyselekcjonowanymi małżami. Głównym zadaniem była teraz ochrona podwodnych kolonii przed ich naturalnymi wrogami — zwłaszcza rozgwiazdami i płaszczkami. Kiedy perłopławy osiągały odpowiednie rozmiary, zbierano je i wyciągano na powierzchnię, aby wydobyć z nich perły — jedna z nielicznych prac, których nie potrafiono zmechanizować.
Wszystkie znalezione perły stanowiły oczywiście własność Sekcji Rybołówstwa, ale łatwo dawało się zauważyć, że żony inspektorów delegowanych do tej pracy wkrótce paradowały w kolczykach lub naszyjnikach z pereł. Indra nie była wyjątkiem.
Naszyjnik otrzymała z okazji narodzin Petera. Po przyjściu na świat syna Franklinowi wydawało się, że dawny rozdział jego życia został ostatecznie zamknięty. W rzeczywistości nie było to w pełni możliwe; Franklin nie mógł — i wcale nie chciał — zapomnieć, że w świecie odległym teraz jak najdalsza z gwiazd Irena urodziła mu Roya i Ruperta. Jednak ból nieuniknionej rozłąki wygasł, gdyż czas leczy wszystkie rany.
Franklin był zadowolony — chociaż dawniej cierpiał bardzo z tego powodu — że nie można rozmawiać z mieszkańcami Marsa, podobnie zresztą jak ze wszystkimi znajdującymi się poza orbitą Księżyca. Sześciominutowe opóźnienie, z jakim sygnał wędruje w obie strony nawet w okresie największego zbliżenia planet, wykluczało wymianę zdań i dzięki temu nie mógł zadręczać się rozmowami przez wideotelefon, w czasie których czułby żywą obecność Ireny i chłopców. Za to co roku na Boże Narodzenie wymieniali taśmy, na których mówili o wydarzeniach ubiegłego roku. Oprócz rzadkich listów był to jedyny kontakt, jaki obecnie utrzymywali.
Trudno było powiedzieć, jak znosiła utratę męża Irena. Synowie byli na pewno pociechą. Franklin życzył jej, aby dla dobra własnego i chłopców wyszła powtórnie za mąż. Nigdy jednak nie potrafił się zdobyć na to, żeby jej to zasugerować, nawet po tym, kiedy sam się ożenił.
Czy żywiła niechęć do Indry? To również trudno było powiedzieć. Zapewne odrobina zazdrości była tu nieunikniona; również Indra przy okazji sprzeczek małżeńskich dawała poznać, że czasem boli ją to, iż jest drugą kobietą w życiu Franklina.
Podobne sprzeczki zdarzały, się rzadko, a po urodzeniu dziecka stały się jeszcze rzadsze. Para małżeńska znajduje się w stanie równowagi chwiejnej, dopóki przyjście na świat dziecka nie stworzy solidnej, trójkątnej podstawy.
Franklin nie spodziewał się, że będzie jeszcze kiedyś tak szczęśliwy. Rodzina zapewniła mu stabilność uczuciową, której tak bardzo potrzebował, zaś ciekawa praca była jednocześnie przygodą, której przedtem szukał w kosmosie. Ocean krył w sobie więcej cudów niż cała przestrzeń międzyplanetarna, nic więc dziwnego, że coraz rzadziej odczuwał tęsknotę za pięknem błękitnego sierpa Ziemi, za srebrną mgłą Drogi Mlecznej lub za pełnym napięcia lądowaniem na satelitach Marsa na zakończenie długiej podróży.
Życie i myśli Franklina kształtował teraz ocean i tak być musiało, jeśli miał poznać jego tajemnice i stać się jego panem. Czuł się związany ze wszystkimi stworzeniami, które zamieszkiwały głębiny, nawet z tymi, które miał obowiązek zabijać. Nade wszystko jednak odczuwał sympatią i — czego się nawet wstydził — niemal mistyczny szacunek dla tych olbrzymów morza, których losami rządził.
Był przekonany, że jest to uczucie znane większości inspektorów, chociaż w swoich rozmowach nigdy o tym nie wspominali. Czasem tylko oskarżali się żartobliwie o zwielorybienie, co miało znaczyć, że w określonej sytuacji ktoś zareagował bardziej jak wieloryb niż jak człowiek. Bez takiego utożsamienia się z podopiecznymi żaden inspektor nie mógł osiągnąć naprawdę dobrych wyników w pracy, ale czasami dochodziło do przesady. Klasycznym przykładem — i jak wszyscy przysięgali autentycznym — był starszy inspektor, który co dziesięć minut wypływał swoją łodzią podwodną na powierzchnię, żeby się nie udusić.
Inspektorzy byli powszechnie uważani i sami podzielali tę opinię — za elitę światowej armii pracowników morza i dlatego też wzywano ich zawsze, kiedy należało wykonać jakieś niezwykłe zadanie, któremu nikt inny nie potrafił podołać. Niektóre z tych zadań oznaczały pewną śmierć i wówczas tłumaczyło się niedoszłemu klientowi, że musi znaleźć inny sposób na swoje kłopoty.
Zdarzyło się jednak, że nie było innego sposobu, i wówczas trzeba było podjąć ryzyko. W Sekcji pamiętano dobrze, jak w roku 2022 główny inspektor Kircher wszedł do olbrzymiego rurociągu, doprowadzającego wodę do elektrowni atomowej w Ameryce Południowej. Obluzował się tam jeden z rusztów filtru i tylko płetwonurek mógł naprawić uszkodzenie bez zatrzymywania elektrowni. Kircher, uwiązany do liny, aby go nie wciągnął prąd, wśród ryku wody zniknął w mroku. Zadanie wykonał i wrócił bezpiecznie, ale już nigdy w życiu nie zszedł pod wodę.
Franklin jak na razie otrzymywał zadania dość konwencjonalne; nigdy nie stanął wobec czegoś tak piekielnego jak misja Kirchera i nie bardzo wiedział, jak by się w podobnej sytuacji zachował. Oczywiście zawsze miał prawo odmówić wykonania zadania związanego z większym niż normalne ryzykiem; jego umowa o pracę stwierdzała to wyraźnie. Ale ten „paragraf samobójczy”, jak go ironicznie nazywano, pozostawał czystą formalnością. Inspektor, który chciałby się nań powołać, naraziłby się nie tyle na niezadowolenie przełożonych, co na kpiny kolegów.
Franklin czekał prawie pięć lat na pierwsze takie zadanie wykraczające poza normalne obowiązki służbowe — pięć wypełnionych pracą, a jednak z perspektywy czasu spokojnych lat. Czekał długo, ale można powiedzieć, że się doczekał.