Sekretarz Departamentu Nauki wysłuchał go z uwagą — i nie tylko z uwaga, pomyślał Franklin, ale z niekłamanym zainteresowaniem. Kiedy skończył tak długo i starannie przygotowywaną przemowę, poczuł nagłe i nieoczekiwane odprężenie. Miał świadomość, że zrobił wszystko, co mógł; reszta nie zależała od niego.
— Jest kilka szczegółów, które chciałbym wyjaśnić — powiedział sekretarz. — Pierwsze pytanie narzuca się samo. Dlaczego dotarłeś z tą sprawą aż do Sekretariatu Światowego i do naszego departamentu, zamiast zwrócić się do wydziału badań naukowych w Departamencie Morskim?
Franklin musiał przyznać, że pytanie było oczywiste i cokolwiek drażliwe. Wiedział, że jest ono nieuniknione, i miał przygotowaną odpowiedź.
— Oczywiście starałem się najpierw uzyskać poparcie w swoim departamencie po wiedział. — Zainteresowanie sprawą było duże, zwłaszcza po schwytaniu kalmara. Jednak
“Akcja Percy” okazała się znacznie bardziej kosztowna, niż początkowo przypuszczano, w związku z czym powstała bardzo napięta sytuacja. W rezultacie kilku pracowników naukowych musiało pożegnać się z naszym departamentem.
— Wiem wtrącił sekretarz z uśmiechem. — Część z nich pracuje teraz u nas.
— W rezultacie krzywią się teraz u nas na wszelkie poczynania, nie mające bezpośrednio praktycznego zastosowania, i dlatego właśnie przychodzę do was. Poza tym, szczerze mówiąc, sprawa przekracza kompetencje departamentu ze względu na koszty.
— Czy jesteś pewien, że gdyby projekt zyskał aprobatę władz wyższych, dostalibyśmy z departamentu ludzi?
— Pod warunkiem, że będzie to w odpowiednim czasie. Teraz, kiedy bariery działają właściwie bez usterek — w ciągu ostatnich trzech lat nie było wypadku przerwania zagrody — inspektorzy nie mają zbyt wiele roboty poza corocznymi spędami wielorybów. Dlatego wydawało mi się, że dobrze byłoby…
— Wykorzystać marnujące się talenty inspektorów?
— To może zbyt mocno powiedziane. Nie miałem zamiaru krytykować kierownictwa sekcji.
— Nic podobnego nie przyszło mi nawet do głowy — uśmiechnął się sekretarz. — Drugie pytanie ma charakter bardziej osobisty. Dlaczego tak się przejąłeś tą sprawą? Musiałeś poświęcić jej masę czasu i energii, a także — powiedzmy sobie otwarcie — narażałeś się na niezadowolenie przełożonych, zwracając się z tym bezpośrednio do mnie.
Na to pytanie niełatwo było odpowiedzieć, szczególnie komuś obcemu. Czy człowiek, zajmujący tak wysokie stanowisko w administracji państwowej, potrafi zrozumieć fascynację tajemniczym echem na ekranie hydrolokatora, widzianym raz tylko, i to wiele lat temu? Chyba tak, sam przecież jest przynajmniej częściowo człowiekiem nauki.
— Prawdopodobnie nie będę już długo pracował na stanowisku głównego inspektora — wyjaśnił Franklin. — Mam trzydzieści osiem lat i wkrótce będę za stary do tej pracy. Zawsze miałem dociekliwy umysł i myślę, że sam mógłbym zostać uczonym. Zależy mi na wyjaśnieniu tej zagadki, chociaż wiem, że szansę na jej rozwiązanie wyglądają na pierwszy rzut oka mizernie.
— Owszem. Ta mapa z naniesionymi punktami, gdzie go spotkano, obejmuje połowę mórz i oceanów.
— Wiem, że to może się wydać beznadziejne, ale nowe urządzenia hydrolokacyjne mają trzykrotnie zwiększony zasięg, a echo tej wielkości łatwo rzuca się w oczy. Wykrycie go jest tylko kwestią czasu.
— I ty chcesz być tym, który je wykryje? No cóż, można to zrozumieć. Kiedy otrzymałem twój memoriał, pokazałem go moim ekspertom od biologii morza i usłyszałem trzy różne opinie — żadna z nich nie była zbyt zachęcająca. Niektórzy twierdzą, że te echa są najprawdopodobniej fantomami, powstającymi w wyniku defektu aparatury albo fałszywymi echami, wywoływanymi zmianami w składzie lub temperaturze wody.
Franklin prychnął.
— Gdyby je zobaczyli, nie mieliby wątpliwości. Ostatecznie to jest nasz zawód i potrafimy rozpoznać fałszywe echa.
— Tak, ja też tak uważam. Ale inni znów specjaliści uważają, że to nie może być nic innego, jak kalmar, król śledziowy czy węgorz i że wasze patrole widziały zawsze jedno z tych trzech zwierząt albo dużego rekina głębinowego.
Franklin potrząsnął głową.
— Wiem, jak wygląda echo każdego z tamtych zwierząt. To jest zupełnie co innego.
— Trzeci rodzaj wątpliwości jest natury teoretycznej. Po prostu w głębinach nie ma wystarczającej ilości pożywienia dla żadnych dużych i prowadzących ruchliwy tryb życia form biologicznych.
— Tego nikt nie wie na pewno. Zaledwie sto lat temu uczeni utrzymywali, że na dnie oceanu nie może istnieć żadne życie. Dzisiaj wiemy, że to nonsens.
— Widzę, że przemyślałeś sprawę wszechstronnie. Zobaczę, co mi się uda zrobić.
— Bardzo dziękują. Myślę, że lepiej, jeśli w sekcji nie będą wiedzieli o naszej rozmowie.
— Nie powiemy im, ale i tak się domyśla. — Sekretarz wstał, co Franklin zrozumiał jako znak, że rozmowa jest skończona. Pomylił się jednak.
— Na zakończenie chciałbym, żebyś mi wyjaśnił pewną sprawę, która męczy mnie od paru ładnych lat.
— Słucham.
— Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, co może robić dobrze wyszkolony inspektor, który w środku nocy na pełnym morzu płynie z aparatem powietrznym na głębokości pięciuset stóp.
Zapanowało milczenie.
Przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa, oceniając nagle zmienioną sytuacje. Franklin sięgnął pamięcią wstecz, ale twarz sekretarza nie wywoływała żadnych skojarzeń; zbyt wiele lat i spotkań z ludźmi dzieliło go od tamtego wydarzenia.
— Jesteś jednym z tych, którzy mnie wtedy uratowali? — spytał. — Jeśli tak, to zawdzięczam ci bardzo dużo… Widzisz, to nie był wypadek — dodał po chwili milczenia.
— Tak się też domyślałem; to wszystko wyjaśnia. Ale zanim zmienimy temat, chciałbym jeszcze wiedzieć, co stało się z Bertem Darrylem?
— No cóż, zawsze dokładał do tego swojego „Lwa Morskiego” i wreszcie wyczerpał wszystkie możliwości pożyczek. Ostatni raz widziałem go w Melbourne; był zrozpaczony, ponieważ zniesiono opłaty celne i uczciwi przemytnicy stracili kawałek chleba. Doprowadzony do ostateczności usiłował uzyskać odszkodowanie za „Lwa Morskiego”; zorganizował przekonywający pożar i musiał opuścić łódź na morzu. „Lew Morski” poszedł na dno, ale ludzie z firmy ubezpieczeniowej znaleźli go tam i stwierdzili, że przed pożarem wymontowano całe wartościowe wyposażenie. Było śledztwo i nie wiem, jak kapitan z tego wybrnął.
To był już koniec starego łotrzyka. Zaczął pić na dobre i którejś nocy w Darwin postanowił się wykąpać w morzu. Skoczył z mola, zapominając, że jest odpływ — a w Darwin różnica poziomów wynosi trzydzieści stóp — i skręcił sobie kark. Wielu go opłakiwało, nie mówiąc już o wierzycielach.
— Biedny, stary Bert. Świat stałby się nudny bez takich jak on.
Franklin pomyślał sobie, że była to dość nieoczekiwana uwaga w ustach tale wysoko postawionej osobistości. Ucieszyło go to nie tylko dlatego, że sam myślał podobnie. Oto niespodziewanie zyskał sobie bardzo wpływowego przyjaciela i szansę na zrealizowanie jego projektu niepomiernie wzrosły.
Nie spodziewał się natychmiastowej decyzji, nie był więc rozczarowany, kiedy przez kilka następnych tygodni nie miał żadnych wiadomości. Tymczasem nie nudził się; martwy sezon zaczynał się dopiero za trzy miesiące, a poza tym miał mnóstwo drobnych, ale uciążliwych kłopotów.
Jeden z nich nie był wcale mały, jeśli w ogóle można go nazwać kłopotem. Na świat przyszła Anna Franklin z szeroko otwartymi oczami i równie szeroko otwartą buzią. Indra po raz pierwszy zwątpiła w dalszy rozwój swojej kariery naukowej.
Franklina, ku jego wielkiemu rozczarowaniu, nie było w domu, kiedy urodziła się córka. Dowodził wtedy grupą sześciu łodzi podwodnych, mających za zadanie przetrzebienie drapieżnych orek w okolicy Wysp Pribyłowa. Nie była to pierwsza akcja tego rodzaju, ale dzięki zastosowaniu nowego sprzętu — najbardziej owocna. Łodzie czekały w zasadzce, wabiąc orki nadawanymi przez głośniki charakterystycznymi głosami fok i młodych wielorybów.
Orki pojawiały się setkami i sprawiono im istną rzeź. Mała flotylla wróciła do bazy mając na swoim koncie przeszło tysiąc zabitych orek. Była to trudna i chwilami niebezpieczna praca, ale Franklin czuł obrzydzenie do tej naukowej mokrej roboty, chociaż rozumiał jej konieczność. Musiał mimo woli podziwiać piękno, szybkość i zawziętość tych morskich drapieżników, które teraz same stały się ofiarami, i był prawie zadowolony, kiedy pod koniec akcji liczba zabijanych orek gwałtownie zmalała. Wyglądało na to, że nauczone gorzkim doświadczeniem zorientowały się, o co chodzi. Dział finansowy będzie musiał zdecydować, czy powtórzenie podobnej akcji w przyszłym roku będzie ekonomicznie uzasadnione.
Ledwie Franklin zdążył ochłonąć po tej wyprawie, ledwie zdążył pobawić się ostrożnie z Anną, która zresztą nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, a już wysłano go do Południowej Georgii. Miał tam zbadać, dlaczego wieloryby, które dawniej bez szemrania wpływały do rzeźni, teraz nagle stały się podejrzliwe i nie chciały zbliżać się do śluzy, gdzie zabijano je prądem elektrycznym. Tym razem Franklin nie przyczynił się do rozwikłania tajemnicy; podczas gdy on szukał czynników natury psychologicznej, młody, bystry pracownik zakładów odkrył, że część krwi z rzeźni przesącza się do morza. Nic dziwnego, że wieloryby, mima iż nie mają tak wyczulonego węchu jak niektóre inne zwierzęta morskie, okazywały strach i podniecenie, kiedy ruchome bariery kierowały je do miejsca, gdzie tylu ich pobratymców znalazło śmierć.
Jako główny inspektor, dla którego szykowano już dalszy awans, Franklin pełnił, teraz funkcję jakby pogotowia ratunkowego i mógł w każdej chwili oczekiwać wysłania w sprawach sekcji do najbardziej odległego zakątka na kuli ziemskiej. Sytuacja taka odpowiadałaby mu całkowicie, gdyby nie wzgląd na życie rodzinne. Z chwilą gdy człowiek opanował technikę pracy inspektora, patrolowanie i spędy wielorybów szybko stawały się chlebem powszednim. Ludziom w rodzaju Dona Burleya wystarczało to do szczęścia, ale Don nie był ani zbyt ambitny, ani nie był tytanem intelektu. Franklin myślał o tym bez żadnego poczucia wyższości; było to proste stwierdzenie faktu, z którym Don pierwszy by się chętnie zgodził.
Franklin znajdował się w Anglii, gdzie występował jako biegły przed Komisją Wielorybniczą, która z ramienia państwa kontrolowała działalność sekcji, kiedy otrzymał telefon od doktora Lundquista. Lundquist przyszedł na miejsce Robertsa, który zrezygnował z pracy w Sekcji Wielorybów dla znacznie lepiej płatnego stanowiska w Marinelandzie.
— Otrzymałem z Departamentu Nauki trzy skrzynie z aparaturą naukową. My tego nie zamawialiśmy, ale na pakach jest twoje nazwisko. Czy wiesz, o co tu chodzi?
Franklin w pośpiechu rozważał sprawę. No tak, musieli to przysłać podczas jego nieobecności. Jeśli dyrektor wykryje wszystko, zanim on zdoła przygotować grunt, bądzie awantura.
— To za długa historia na telefon — odpowiedział. — Za dziesięć minut mam stawać przed komisją. Schowaj to gdzieś do mojego powrotu, wyjaśnię wszystko na miejscu.
— Mam nadzieję, że to nie pomyłka. Są tam bardzo dziwne rzeczy.
— Nie przejmuj się. Do zobaczenia pojutrze. Jeśli zjawi się tam Don Burley, to pokaż mu ten sprzęt, a wszystkie formalności załatwią osobiście po powrocie.
Franklin pomyślał sobie, że to będzie najtrudniejsza część całego zadania. Jak wprowadzić do spisu inwentarza Sekcji aparaturę, która nigdy nie została oficjalnie zamówiona, tak, żeby nie wywołać zbyt wielu pytań, to sprawa niemal równie trudna jak znalezienie Wielkiego Węża Morskiego…
Niepotrzebnie się martwił. Jego nowy, wpływowy sojusznik, sekretarz Departamentu Nauki, przewidział większość jego kłopotów. Wyposażenie zostało Sekcji wypożyczone i miało być zwrócone natychmiast po wykorzystaniu. Ponadto dano dyrektorowi do zrozumienia, że inicjatorem projektu jest Departament Nauki; mógł mieć co do tego wątpliwości, ale oficjalnie Franklinowi nic nie można było zarzucić. — Ponieważ wygląda, że wiesz coś na ten temat — zwrócił się do Franklina po rozpakowaniu skrzyń w laboratorium — to może wyjaśnisz nam, do czego to ma służyć.
— To jest automat rejestrujący, znacznie czulszy od tych, które służą do liczenia wielorybów na przejściach. W zasadzie jest to stacja hydroakustyczna obserwacji okrężnej o zasięgu piętnastu mil. Eliminuje ona wszystkie echa stałe i zapisuje wyłącznie przedmioty ruchome. Można ją także nastawić w ten sposób, aby rejestrowała wyłącznie obiekty powyżej pewnej wielkości. Inaczej mówiąc, można za jej pomocą liczyć wieloryby przekraczające pięćdziesiąt stóp długości, nie uwzględniając pozostałych. Automat włącza się co sześć minut — dwieście czterdzieści razy dziennie — zapewnia więc praktycznie ciągłą obserwację wybranego rejonu.
— Bardzo pomysłowe. Zapewne Departament Nauki życzy sobie, żebyśmy opuścili to gdzieś na dno i zorganizowali obsługę?
— Tak, dane odbiera się raz na tydzień. Będą stanowić cenny materiał również dla nas. Nawiasem mówiąc, dostaliśmy trzy takie automaty.
— Wiadomo, Departament Nauki działa z rozmachem! Chciałbym, żebyśmy my tak mogli szastać pieniędzmi. Dajcie mi znać, jak to działa, jeśli w ogóle będzie działać.
Obeszło się bez burzy i nikt ani słowem nie wspomniał o wężu morskim.
Niestety również przez następne dwa miesiące nie było po nim ani śladu. Co tydzień łodzie patrolowe dostarczały zapisy z trzech stacji automatycznych, zakotwiczonych na głębokości pół mili pod poziomem morza w punktach dobranych przez Franklina po starannej analizie wszystkich danych o spotkaniach z wężem morskim. Z entuzjazmem, który stopniowo przeradzał się w upór, przeglądał setki metrów staromodnej szesnastomilimetrowej taśmy filmowej — nadal niezastąpionej do takich celów. Wyświetlając filmy mógł w ciągu kilku minut obejrzeć wizyty potężnych mieszkańców głębin z całego tygodnia.
Większość klatek była pusta, gdyż automat był tak nastawiony, że nie rejestrował ech przedmiotów poniżej siedemdziesięciu stóp długości. Miało to eliminować wszystkie zwierzęta, z wyjątkiem największych wielorybów i oczywiście tego, którego szukano. Jednak kiedy płynęło stado wielorybów, film połyskiwał echami, przeskakującymi ekran z nienaturalną szybkością, bo przecież oglądał życie morza przyśpieszone prawie dziesięć tysięcy razy.
Po dwóch miesiącach bezowocnych trudów Franklin zaczął się zastanawiać, czy wybrał dobre miejsce dla swoich automatycznych stacji, i planował ich przeniesienie. Ustalił już nawet nowe miejsca i postanowił, że zrobi to po następnej porcji filmów.
I wtedy właśnie znalazł to, czego szukał. Było na samym skraju ekranu i tylko na czterech kolejnych klatkach filmu. Dwa dni temu to niezapomniane, dziwne echo zostało zarejestrowane przez automat i świadectwo tego miał teraz w rękach. Świadectwo, ale jeszcze nie dowód.
Przeniósł pozostałe dwa automaty, ustawiając je w wielki trójkąt o boku piętnastu mil, tak by ich pola obserwacji zachodziły na siebie. Potem musiał zmobilizować całą cierpliwość i czekać przez tydzień.
Oczekiwanie nie było daremne; po tygodniu miał w ręku materiał niezbędny do rozpoczęcia kampanii. Rozporządzał oczywistymi i niepodważalnymi dowodami.
Ogromne zwierzą, zbyt długie i zbyt cienkie na jakiekolwiek ze znanych stworzeń morskich, żyło na nieprawdopodobnej głębokości dwudziestu tysięcy stóp i dwa razy na dobę podpływało na pół drogi do powierzchni, prawdopodobnie w poszukiwaniu pożywienia. Na podstawie tego, kiedy pojawiało się w zasięgu stacji, Franklin mógł sporo dowiedzieć się o jego zwyczajach. Jeżeli wąż nie zmieni gwałtownie miejsca pobytu, powtórzenie sukcesu „Akcji Percy” nie powinno być zbyt trudne.
Franklin zapomniał, że ocean nigdy się nie powtarza.