IV

Dni na wyspie niczym się od siebie nie różniły. Pogoda ustaliła się na czas dłuższy, słońce wschodziło i zachodziło na bezchmurnym niebie. O nudzie jednak nie mogło być mowy, gdyż nauka i liczne inne zajęcia wypełniały każdą chwilę.

Stopniowo, w miarę jak jego umysł wchłaniał nową wiedzę i nabywał nowych kwalifikacji, Franklin uwalniał się od prześladującej go zmory przeszłości. Don porównywał go w myśli do zbyt silnie ściśniętej sprężyny, którą teraz zaczęto popuszczać. Wciąż jednak od czasu do czasu jego podopieczny zdradzał oznaki nerwowości i zniecierpliwienia tam, gdzie zdawałoby się, nie było ku temu żadnych przyczyn, a raz czy dwa takie wybuchy spowodowały nawet przerwy w programie szkolenia. Jedna z nich wynikła częściowo z winy Dona i myśl o tym nie dawała mu spokoju.

Jego umysł pracował nieco ciężko owego ranka, po wieczorze spędzonym w towarzystwie chłopców, którzy właśnie na zakończenie szkoleniu otrzymali warunkowo stopnie młodszych instruktorów i byli niezwykle dumni ze srebrnych delfinów na swoich bluzach. Nie można było powiedzieć, że Don miał kaca, ale myślenie szło mu z trudem, a tu jak na złość program przewidywał subtelności podwodnej akustyki. Nawet w szczytowej formie Don zbywał ten temat wykrętem: „Matematyka nigdy nie była moją specjalnością, ale jeśli weźmiecie krzywe ściśliwości i temperatury, to otrzymacie…”

Większość uczniów zadowalała się tym wyjaśnieniem, ale nie Franklin, który wykazywał denerwujące zamiłowanie do wdawania się w zbędne szczegóły. Teraz też zaczął wykreślać krzywe i rozwiązywać równania różniczkowe, gdy tymczasem Don, chcąc ukryć swoją niewiedzę, palił papierosa. Wkrótce Franklin przekonał się, że zadanie przekracza jego siły, i zwrócił się o pomoc do nauczyciela. Skołowany i uparty tego ranka Don nie przyznał szczerze, że sam też nie wie, i w rezultacie Franklin doszedł do przekonania, że Don nie chce mu pomóc. Uniósł się gniewem i wyszedł obrażony, Don zaś powlókł się do apteczki. Czekało go tam rozczarowanie: cały zapas proszków od bólu głowy został już zużyty przez wczorajszych absolwentów.

Na szczęście jednak podobne wypadki były rzadkie, gdyż obaj mężczyźni nauczyli się wzajemnego szacunku i sztuki robienia drobnych ustępstw — rzeczy niezbędnych w każdym zespole. Jednak wśród reszty personelu i wśród uczniów Franklin nie cieszył się sympatią. Wynikało to częściowo z tego, że unikał bliższych kontaktów z ludźmi, co wśród małej społeczności wyspy zyskało mu opinie zarozumialca. Niechęć innych uczniów budziły także jego szczególne przywileje, zwłaszcza osobny pokój. Personel zaś, uskarżając się na dodatkową pracę z jego powodu, w gruncie rzeczy miał mu za złe to, że tak mało o nim wie. Don kilkakrotnie nie bez zdziwienia stwierdził, że występuje w obronie Franklina.

— To nie jest zły chłopak, trzeba go tylko bliżej poznać — mówił. — Jeżeli nie chce opowiadać o swojej przeszłości, to jego sprawa. Mnie wystarcza fakt, że cieszy się poparciem wielu osób z administracji. A poza tym, kiedy ukończy kurs, będzie lepszym inspektorem niż połowa z tu obecnych.

To ostatnie przyjęto z jawnym niedowierzaniem i ktoś zapytał:

— Czy wypróbowałeś już na nim jakieś sztuczki?

— Nie, ale mam zamiar. Obmyśliłem jedną niezłą. Opowiem wam, jak sobie z tym poradzi.

— Stawiam pięć do jednego, że stchórzy.

— Przyjmuję. Zacznij składać pieniądze.

Franklin nie miał pojęcia o ciążącej na nim odpowiedzialności, kiedy wraz z Donem wyruszał z garażu na swoją drugą podwodną wyprawę, i nie podejrzewał, że przygotowano dla niego specjalną atrakcję. Tym razem natychmiast po oderwaniu się od mola ruszyli w kierunku południowym, płynąc na głębokości trzydziestu stóp. Po kilku minutach przepłynęli wąskim kanałem, przebitym w rafie, aby mniejsze statki mogły dopływać do Stacji Badawczej, i okrążyli komorę obserwacyjną, z której wnętrza uczeni mogli wygodnie obserwować dno morskie. Nie było tam teraz nikogo, kto mógłby ich zobaczyć przez okna z grubego szkła; niespodziewanie Franklin przyłapał się na tym, że myśli, co też może teraz porabiać mała specjalistka od rekinów.

— Popłyniemy na Rafę Wistari — powiedział Don. — Zrobimy dziś ćwiczenia praktyczne z nawigacji.

Torpeda Dona skręciła na zachód, wskazując nowy kurs w kierunku głębszych wód. Widzialność nie była dobra tego dnia — poniżej trzydziestu stóp — i łatwo można się było zgubić. Po chwili zwolnił i krążąc prawie w miejscu wydawał Franklinowi polecenia.

— Chcę, żebyś teraz utrzymywał kurs przez minutę, przy szybkości dwudziestu węzłów, a przez następną minutę kurs 010 przy tej samej szybkości. Spotkamy się na miejscu. Zrozumiałeś?

Franklin powtórzył zadanie, po czym uzgodnili czas na swoich zegarkach. Plan Dona był dość oczywisty; wytyczył swemu uczniowi trasę wzdłuż dwóch boków równobocznego trójkąta, a sam niewątpliwie chciał popłynąć wolno wzdłuż trzeciego boku i zjawić się w wyznaczonym punkcie.

Ustaliwszy dokładnie kierunek, Franklin nacisnął dźwignię gazu i poczuł rosnący napór wody, kiedy torpeda skoczyła w błękitną mgłę. Potem jedynie równomierny nacisk strumienia wody na jego częściowo obnażone nogi pozwalał odczuć szybkość; gdyby nie szyba ochronna, prąd wody oderwałby go od torpedy natychmiast. Od czasu do czasu ukazywało mu się dno morskie — które tutaj, w kanale pomiędzy wielkimi rafami, było monotonne i bez wyrazu — a raz zaskoczył ławice ryb, które rozpierzchły się w popłochu na jego widok.

Nagle Franklin po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest sam pod wodą, otoczony ze wszystkich stron przez żywioł, który ma się stać jego miejscem pracy. Ocean utrzymywał go i chronił, ale wystarczy, aby popełnił błąd albo uszkodził sprzęt, i zginie w ciągu dwóch, najwyżej trzech minut. Myśl o tym nie przerażała go; dominowało w nim poczucie wzrastającej pewności siebie, wynikające z opanowania tajników nowego zawodu. Zdawał sobie sprawę, jak wiele wymaga od człowieka ocean, i chciał stawić czoło temu wyzwaniu. Poczuł nagły przypływ radości, gdyż zrozumiał, że znowu ma jakiś cel w życiu.

Właśnie minęła pierwsza minuta, zmniejszył wiać szybkość do czterech węzłów. Przebył już trzecią część mili i powinien popłynąć wzdłuż drugiego boku trójkąta, aby spotkać się z Donem w umówionym miejscu.

W momencie gdy przesunął drążek na prawą burtę, poczuł, że coś jest nie w porządku. Torpeda kołysała się ciężko, nie słuchając zupełnie steru. Zredukował szybkość do zera i pojazd, pozbawiony wszelkiej siły napędowej, zaczął powoli opadać na dno.

Franklin leżał nieruchomo na grzbiecie swego krnąbrnego wierzchowca, próbując analizować sytuację. Był nie tyle przestraszony, co zły, że nie może dokończyć ćwiczenia. Wzywanie Dona nie miało sensu, gdyż był on zbyt daleko — ich małe radiostacje miały pod wodą zasięg nie przekraczający kilkuset jardów. Co robić?

Jego umysł błyskawicznie rozpatrzył kilka możliwych wariantów działania i większość z nich od razu odrzucił. Nie mógł zreperować torpedy, gdyż wszystkie mechanizmy były zapieczętowane, a poza tym i tak nie miał narzędzi. Ponieważ nie działały oba stery — kierunkowy i głębokościowy — awaria musiała być poważna i Franklin nie mógł stwierdzić, jakie jeszcze mechanizmy uległy uszkodzeniu. Był teraz na głębokości około pięćdziesięciu stóp i opadał ze wzrastającą szybkością. Widział już płaskie, piaszczyste dno i przez moment musiał walczyć z automatycznym odruchem, aby nacisnąć guzik opróżniający komory balastowe, i wypłynąć na powierzchnię. Była to najgłupsza rzecz, jaką mógł zrobić, chociaż dążenie do słońca i powietrza było naturalne, kiedy pod wodą zdarzały się jakieś kłopoty. Jednak na dnie miał czas, aby się zastanowić nad dalszym działaniem, zaś na powierzchni prąd mógł go zanieść o wiele mil od celu. Wprawdzie będąc na powierzchni mógł nawiązać kontakt radiowy ze stacją, ale Franklin chciał sam dać sobie radę bez żadnej pomocy z zewnątrz.

Torpeda opadła na dno wznosząc chmurę piasku, która wkrótce została uniesiona lekkim prądem. Nie wiadomo skąd, pojawił się mały strzępiel, przypatrując się intruzowi swoimi wytrzeszczonymi oczami. Franklin nie miał czasu zajmować się gapiami. Ostrożnie ześliznął się ze swego pojazdu i przesunął się w stronę. sterów. Bez płetw miał poważnie ograniczoną ruchliwość pod wodą, ale na szczęście torpeda miała wystarczającą liczbę uchwytów, aby poruszać się wokół niej bez trudu.

Tak jak się obawiał — choć nie potrafił tego wyjaśnić — oba stery zawisły bezwładnie. Poruszane ręką nie stawiały żadnego oporu. Zastanawiał się, czy nie da się dołączyć do nich linek i sterować torpedą ręcznie. Miał w kieszonce kawałek linki nylonowej i nóż, ale nie widział sposobu przywiązania linki do gładkich, opływowych łopatek sterów.

Wyglądało na to, że będzie musiał iść do domu piechotą. Nie powinno to być zbyt trudne — mógł puścić motor na małych obrotach i pozwolić, aby torpeda ciągnęła go po dnie, kierowana po prostu siłą mięśni. Będzie to wprawdzie prymitywne rozwiązanie, ale teoretycznie chyba możliwe. Poza tym nie potrafił wymyślić nic lepszego.

Spojrzał na zegarek; upłynęło zaledwie kilka minut od czasu, kiedy powinien skręcić, czyli miał nie więcej niż minutę. Don nie ma na razie powodu do niepokoju, ale za kilka minut zacznie szukać swego zbłąkanego ucznia. Może najlepiej będzie zostać na miejscu i zaczekać na Dona, który prędzej czy później powinien się zjawić…

W tym momencie w umyśle Franklina zrodziło się podejrzenie, które prawie natychmiast ustąpiło miejsc pewności. Przypomniał sobie zasłyszane strzępki rozmów i to, że zachowanie Dona przed dzisiejszą wycieczką było… nieco podejrzane, jakby szykował w tajemnicy jakiś kawał.

To musiało być właśnie to. Torpeda została uszkodzona rozmyślnie. Najprawdopodobniej Don krążył teraz gdzieś na granicy widzialności, czekając na to, co on zrobi, i gotów pośpieszyć z pomocą, gdyby w grę wchodziło niebezpieczeństwo. Franklin rozejrzał się szybko dookoła, żeby zobaczyć, czy nie czai się gdzieś w mroku druga torpeda, i bez zdziwienia przekonał się, że nie ma po niej ani śladu. Burley jest za sprytny, żeby dać się tak łatwo złapać. To zmienia sytuacje całkowicie, pomyślał Franklin. Teraz musi nie tylko wyplątać się z kłopotów, ale także w miarę możliwości odegrać się na Donie.

Franklin wrócił na swoje miejsce i zapuścił silnik. Lekki nacisk na dźwignię gazu i torpeda zakołysała się niecierpliwie, wznosząc z dna chmurą piasku. Kilka prób wykazało, że można w ten sposób popychać pojazd po dnie, chociaż trzeba było stale regulować środek ciężkości, żeby torpeda ani nie zakopywała się dziobem, ani nie zadzierała go do góry. Franklin pomyślał sobie, że będzie to długa droga do domu, ale skoro nie ma innego wyjścia…

Zrobił tak zaledwie kilkanaście kroków w asyście gromady zadziwionych ryb, kiedy nagle zaświtał mu nowy pomysł. Wydawało się to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, ale co szkodzi spróbować. Franklin położył się na torpedzie w normalnej pozycji, przesuwając się nieco w tył i w przód, aż wyregulował środek ciężkości. Następnie skierował dziób nieco ku górze, włączył jedną czwartą mocy silnika i rozłożył ręce.

Wymagało to ciągłego napięcia mięśni i błyskawicznych reakcji, aby kontrolować ciągłe skoki torpedy. Przeprowadziwszy kilka prób stwierdził, że można sterować za pomocą rąk, chociaż to równie trudne jak jazda na rowerze „bez trzymanki”. Przy szybkości pięciu węzłów powierzchnia dłoni wystarczała do kontrolowania ruchów pojazdu.

Franklin był zadowolony z siebie i zastanawiał się, czy ktoś już przed nim jeździł w ten sposób na torpedzie. Dla próby zwiększył szybkość do ośmiu węzłów, ale dłonie i przedramiona nie wytrzymywały nacisku wody i musiał z powrotem zmniejszyć szybkość, zanim nie stracił panowania nad pojazdem.

Właściwie nie ma powodu, pomyślał, żeby; nie zjawić się w umówionym punkcie, na wypadek, gdyby Don czekał tam na niego. Spóźni się o parę minut, ale przynajmniej udowodni, że potrafi wykonać zadanie pomimo trudności, które — jak się domyślał — raczej nie były dziełem przypadku.

Kiedy stwierdził, że Dona nie ma w umówionym miejscu, domyślił się, co się stało. Jego nieoczekiwana ruchliwość musiała zaskoczyć Burleya, który stracił go z oczu w podwodnym mroku. Może go teraz szukać! Franklin dla zasady wysłał sygnał radiowy, ale nie usłyszał w odpowiedzi głosu instruktora. „Wracam do domu!” krzyknął. Don musiał być gdzieś dalej niż o ćwierć mili i zapewne z coraz większym niepokojem szukał swego zbłąkanego ucznia.

Nie miało sensu komplikować sobie nawigacji i pozostawać dłużej pod wodą. Franklin skierował swój pojazd ku powierzchni i stwierdził, że znajduje się o niecałe tysiąc jardów od przystani. Obciążając tył torpedy i utrzymując dziób nad powierzchnią pomknął niczym ślizgacz i po pięciu minutach był na miejscu.

Gdy tylko torpeda przeszła kąpiel antykorozyjną, obowiązkową dla wszelkiego sprzętu używanego w słonej wodzie morskiej, Franklin zabrał się do niej. Kiedy zdjął płytę zamykającą dostęp do korony sterowania, przekonał się, że był to szczególny egzemplarz. Bez schematu przełączeń trudno było zorientować się we wszystkich funkcjach zdalnie sterowanego urządzenia przekaźnikowego, ale niewątpliwie miało ono ciekawy repertuar możliwości. Mogło na przykład wyłączać silnik, opróżniać lub napełniać zbiorniki balastowe oraz blokować ster kierunkowy i głębokościowy. Franklin podejrzewał, że kompas i głębokościomierz również mogły być wyłączane w miarę potrzeby. Ktoś wyraźnie nie żałował czasu i starań, aby zrobić z tej torpedy prawdziwą pułapkę dla zbyt pewnych siebie uczniów…

Przykręcił płytę z powrotem i zameldował swój powrót oficerowi dyżurnemu.

— Widzialność bardzo słaba — powiedział zgodnie z prawdą. — Straciłem kontakt z Donem i pomyślałem, że najlepiej będzie tu wrócić. Myślę, że Don też zgłosi się niedługo.

W mesie zapanowało niemałe zdziwienie, kiedy Franklin zjawił się bez swego instruktora, spokojnie usiadł w kącie i zabrał się do czytania gazety. W czterdzieści minut później wielkie trzaśniecie drzwiami obwieściło przybycie Dona. Na obliczu inspektora odmalowała się zarazem ulga i zakłopotanie, kiedy rozejrzał się po sali i dostrzegł swego ucznia, który w odpowiedzi posłał mu najniewinniejsze spojrzenie i spytał:

— Dlaczego tak późno?

Burley odwrócił się do swoich kolegów i wyciągnął rękę.

— Płacić, chłopcy! — zarządził.

Dużo czasu zajęło mu dojście do tego wniosku, ale teraz już wiedział, że zaczyna lubić Franklina.

Загрузка...