— Nie zgadzam się, Franklin. To zbyt wielkie ryzyko.
Nieczęsto ma się okazję do sporu z senatorem, pomyślał Franklin. Ale jeśli będzie trzeba, to i tak wbrew niemu postawię na swoim.
— Wiem, „że istnieje niebezpieczeństwo — przyznał — ale nie ma innego wyjścia. Opłaca się zaryzykować jedno życie dla ratowania dwudziestu trzech.
— Zawsze sądziłem, że nurkowanie na głębokości większej niż kilkaset stóp to czyste samobójstwo.
— Tak, jeśli oddycha się sprężonym powietrzem. Najpierw zwala człowieka z nóg azot, a potem dołącza się zatrucie tlenowe. Jednak przy zastosowaniu odpowiedniej mieszanki jest to możliwe. Z tym wyposażeniem, jakie tu mam, schodzono na głębokość tysiąca pięciuset stóp.
— Nie chcę się z tobą sprzeczać, Franklin — odezwał się cichy głos kapitana Jacobsona — ale o ile wiem, tylko raz osiągnięto tysiąc pięćset stóp, i to przy szczególnej asekuracji. I nie było mowy o żadnej pracy.
— To żadna praca. Mam tylko umocować dwa ładunki.
— Ale ciśnienie!
— Ciśnienie nie ma żadnego znaczenia, jeśli jest zrównoważone, senatorze. Na moje płuca może cisnąć i sto ton — a ja nie będę czuł nic, jeśli w płucach będę miał takie samo ciśnienie.
— Wybacz, ale czy nie lepiej byłoby posłać kogoś młodszego?
— Nie zlecę nikomu tej pracy, a wiek nie ma wpływu na zdolność do nurkowania. Jestem zdrowy i to jest jedyna rzecz, jaka się liczy.
Wypływamy! — powiedział do pilota łodzi. — Nie możemy spierać się tu przez cały dzień. Muszę włożyć na siebie cały ten ekwipunek, zanim się rozmyślę.
Przez całą drogę ku powierzchni Franklin bił się z myślami. Czy był głupcem, podejmując ryzyko, jakiego człowiek na jego stanowisku, mający żonę i dzieci, nie powinien podejmować? A może wciąż jeszcze, mimo upływu tylu lat, chciał udowodnić, że nie jest tchórzem, i dlatego rozmyślnie narażał się na niebezpieczeństwo, od którego raz już został cudem uratowany?
Zdawał sobie też sprawę z innych, mniej dla niego pochlebnych motywów. W pewnym sensie była to też próba ucieczki przed odpowiedzialnością. Niezależnie od tego, czy jego misja zakończy się powodzeniem, zostanie niewątpliwie ogłoszony bohaterem — a wtedy Sekretariat Światowy będzie musiał się z nim bardziej liczyć. Swoją drogą był to ciekawy problem: czy można zrekompensować brak odwagi moralnej czysto fizyczną brawurą?
Kiedy łódź wypłynęła na powierzchnię, wszystkie pytania poszły w kąt. W każdym z tych oskarżeń, jakie wysuwał pod swoim adresem, mogła być część prawdy, ale teraz nie miało to znaczenia. W głębi serca był przekonany, że postępuje słusznie. Była to jedyna możliwość uratowania ludzi, znajdujących się prawie ćwierć mili pod nim, i wobec tego faktu wszystkie inne względy przestawały się liczyć.
Morze, pokryte warstwą nafty wydobywającej się z otworu, było tak gładkie, że pilot samolotu transportowego zdecydował się na wodowanie, chociaż jego maszyna nie była hydroplanem. Jedna z łodzi podwodnych pływała na powierzchni i jej załoga mocowała się z następną porcją beczek. Pomagali jej w tym lotnicy, pracujący w gumowych łódkach, które po zrzuceniu na wodę automatycznie napełniały się powietrzem.
Komandor Henson, szef nurków Departamentu Morskiego, czekał w samolocie ze sprzętem. Wywiązała się między nimi kolejna dyskusja, ale komandor ustąpił dość łatwo i jak się wydało Franklinowi, nawet z pewną ulgą. Gdyby ktokolwiek inny miał podjąć się tego zadania, nie ulegało wątpliwości, że Henson ze swoim niezrównanym doświadczeniem byłby kandydatem numer jeden. Franklin zastanawiał się nawet przez chwilę, czy upierając się przy osobistym wykonaniu tego zadania nie zmniejsza szans na sukces misji. Był już jednak na dnie i miał rozeznanie w sytuacji; gdyby Henson musiał teraz płynąć na rekonesans, oznaczałoby to stratę cennego czasu.
Franklin zażył pigułki pH, dostał zastrzyk i włożył gumowy kostium, mający chronić go przed bliską zera temperaturą, panującą na dnie morza. Nie lubił tych kostiumów, gdyż krępowały ruchy i utrudniały wyważenie ciężaru ciała w wodzie, ale w tym wypadku nie miał innego wyjścia. Potem umocowano mu na plecach skomplikowaną aparaturę do oddychania z trzema butlami — z których jedna, pomalowana ostrzegawczo czerwonym kolorem, zawierała sprężony wodór — i spuszczono go do wody.
Komandor Henson pływał wokół niego przez kilka minut sprawdzając szczelność maski, działanie nadajnika ultradźwięków i ustalając ilość balastu. Franklin oddychał teraz normalnym powietrzem i dopiero na głębokości trzystu stóp miał przejść na specjalna mieszankę. Zmiana dokonywała się automatycznie. Specjalny regulator dozował tlen tak, aby mieszanka była odpowiednia dla danej głębokości — o ile jest to w ogóle możliwe w regionach, do których organizm człowieka nie jest zupełnie przystosowany…
Wreszcie wszystko było gotowe. Z ładunkami wybuchowymi bezpiecznie umocowanymi u pasa, chwycił się barierki, otaczającej właz do wieżyczki łodzi podwodnej.
— Jedziemy na dół — powiedział do pilota łodzi. — Pięćdziesiąt stóp na minutę. Utrzymuj szybkość poziomą poniżej dwóch węzłów.
— Jest pięćdziesiąt stóp na minutę. A jeśli zaczniemy nabierać szybkości, włączę hamowanie.
Prawie natychmiast światło dzienne ustąpiło miejsca ponuremu, zielonemu mrokowi. Górna warstwa wody była prawie zupełnie nieprzezroczysta z powodu osadu wyrzucanego przez fontannę nafty i gazu. Franklin nie widział nawet całej wieżyczki łodzi; na blisko dwie stopy od jego oczu metalowa barierka rozpływała się w mroku. Nie przejmował się tym zbytnio; jeśli trzeba, potrafi kierować się wyłącznie dotykiem, a poza tym wiedział, że przy dnie woda będzie czystsza.
Zaledwie na głębokości trzydziestu stóp musiał zatrzymać się prawie na minutę dla wyrównania ciśnienia. Zapamiętale dmuchał i przełykał ślinę, dopóki charakterystyczne pstryknięcie w głowie nie dało znać, że wszystko jest w porządku; co za wstyd, gdyby musiał wracać na powierzchnię z powodu zatkania trąbki Eustachiusza! Oczywiście nikt nie miałby do niego pretensji, nawet zwykłe przeziębienie może wyeliminować najlepszego nurka — ale trudno byłoby pogodzić się z tak nieoczekiwanym zakończeniem bohaterskiej wyprawy.
Robiło się coraz ciemniej w miarę tego, jak promienie słońca przegrywały walkę z zanieczyszczoną wodą. Na głębokości stu stóp Franklin znalazł się wśród mglistej księżycowej poświaty, w świecie pozbawionym całkowicie ciepła i barw. Uszy nie sprawiały mu już teraz kłopotów i oddychał bez wysiłku, ale zaczynał odczuwać jakieś nieokreślone przygnębienie. Był pewien, że jest to wyłącznie efekt gęstniejącego mroku, a nie lęk przed tysiącem stóp głębi, czekającej go w dole.
Aby zająć czymś umysł, wywołał pilota i zażądał sprawozdania ze stanu prac. Do zwalonej wieży przyczepiono już pięćdziesiąt beczek, co dawało siłę ciągu ponad stu ton. Sześciu spośród pasażerów uwięzionej łodzi straciło przytomność, ale ich zdrowiu nic nie zagrażało; pozostałe siedemnaście osób czuło się niezbyt dobrze, ale przystosowało się do zwiększonego ciśnienia. Przeciek nie powiększał się, ale mimo to w przedziale dowodzenia zebrało się już trzy cale wody, grożąc krótkim spięciem.
— Głębokość trzysta stóp — odezwał się komandor Henson. — Spójrz na wskaźnik dopływu wodoru, powinno zacząć się przechodzenie na mieszankę.
Franklin zerknął w dół, na miniaturową tablicę kontrolną. Tak, automat działał. Nie czul żadnej różnicy w powietrzu, którym oddychał, ale na przestrzeni następnych kilkuset stóp zostanie z niego całkowicie wyeliminowany niebezpieczny azot. Mogło się wydawać dziwne zastępowanie go wodorem, gazem znacznie bardziej aktywnym, a nawet wybuchowym, ale wodór nie powodował zatrucia i nie zatrzymywał się w tkankach organizmu tak łatwo jak azot.
Przy dalszym opuszczaniu się nie zauważył, aby się ściemniało; jego wzrok przystosował się do półmroku i woda też była nieco czystsza. Widział teraz przed sobą dwa do trzech metrów gładkiego kadłuba łodzi, na której opuszczał się w głębiny, w jakie przed nim odważyło się zapuścić zaledwie kilku ludzi w kostiumach płetwonurków — i nie wszyscy z nich powrócili, aby opowiedzieć o swoich przeżyciach.
Znowu odezwał się komandor Henson:
— Powinieneś teraz oddychać w pięćdziesięciu procentach wodorem. Czy czujesz różnicę?
— Coś jakby metaliczny dosmak na języku, ale to nic przykrego.
— Mów najwolniej, jak możesz. Masz teraz tak wysoki głos, że trudno cię zrozumieć. Czy czujesz się zupełnie dobrze?
— Tak — odpowiedział Franklin, spoglądając na wskaźnik głębokości. — Myślą, że można zwiększyć tempo opuszczania się do stu stóp na minutę. Nie mamy czasu do stracenia.
Natychmiast poczuł, że łódź pod nim zapada się szybciej, i po raz pierwszy zaczął namacalnie odczuwać ciśnienie wody. Schodził teraz w dół tak szybko, że izolacyjna warstwa powietrza w jego skafandrze z pewnym opóźnieniem dostosowywała się do ciśnienia zewnętrznego, i w rezultacie jego ręce i nogi znalazły się jakby w potężnym choć łagodnym uścisku, który hamował jego ruchy, nie ograniczając ich przy tym.
Zrobiło się prawie zupełnie ciemno i pilot łodzi, uprzedzając jego rozkaz, włączył swoje reflektory. Nie oświetlały niczego tutaj, w połowie drogi między dnem i powierzchnią, ale widok podwójnego stożka światła przecinającego mrok niewątpliwie działał pokrzepiająco. Specjalnie dla niego usunięto fioletowe filtry i teraz, kiedy miał na czym skupić wzrok, nie odczuwał już tak dotkliwie nacisku ciemności.
Głębokość osiemset stóp — przeszło trzy czwarte drogi ma za sobą.
— Radzę ci zatrzymać się teraz na trzy minuty — powiedział komandor Henson. — Właściwie powinieneś posiedzieć tam z pół godziny, ale będziemy musieli odłożyć to na drogę powrotną.
Franklin chcąc nie chcąc, zgodził się na tę zwłokę. Zdawała się ciągnąć bez końca: możliwe, że jego poczucie czasu uległo zniekształceniu i minuty wydłużyły się dziesięciokrotnie. Miał już zamiar spytać komandora, czy czasem nie stanął mu zegarek, kiedy nagle przypomniał sobie, że ma przecież zegarek na ręku. Fakt, że mógł zapomnieć o czymś tak oczywistym, był objawem niepokojącym. Świadczyło to, że zaczyna głupieć. Choć z drugiej strony, jeśli jest na tyle przytomny, żeby zdawać sobie z tego sprawę, to jeszcze nie tak źle… Na szczęście łódź ruszyła znowu, nie pozwalając mu zaplątać się do reszty w podobnych rozważaniach.
Słyszał teraz narastający z każdą chwilą, nieustanny ryk wielkiego słupa gazu, który tryskał z otworu wywierconego w dnie oceanu przez niespokojnego, naruszającego równowagę przyrody człowieka. Hałas utrudniał Franklinowi słuchanie rad i komentarzy jego pomocników. Gejzer stwarzał nie mniejsze niebezpieczeństwo niż ciśnienie wody; porwany strumieniem gazu na kilkaset stóp w górę w ciągu kilku zaledwie sekund, zostałby rozsadzony ciśnieniem wewnętrznym jak ryba głębinowa gwałtownie wydobyta na powierzchnię.
— Jesteśmy prawie na miejscu — odezwał się pilot na zakończenie tej wieki trwającej jazdy w dół. — Za chwilę powinno być widać wieżę. Włączam dolne światła.
Franklin przewiesił się przez skraj wolno teraz płynącej łodzi i pobiegł wzrokiem w dół, za mglistymi kolumnami światła. Początkowo nie widział nic; potem w trudnej do określenia odległości dojrzał tajemnicze prostokąty i kółka. Przez chwilę nie bardzo wiedział, co to jest; dopiero po chwili zrozumiał, że patrzy na beczki po benzynie przywiązane do zwalonej wieży.
Prawie natychmiast dostrzegł też pod nimi poskręcaną konstrukcję wieży, zaś poza stożkiem świateł rozbłysła jasna gwiazda, dziwnie jakoś nie pasująca do tego ponurego świata. Był to palnik acetylenowy, kierowany mechanicznymi rękami z niewidocznej w ciemnościach łodzi podwodnej.
Jego łódź z wielką ostrożnością zbliżała się do wieży i dopiero teraz Franklin uświadomił sobie, jak beznadziejne byłoby jego zadanie, gdyby musiał wykonywać je po omacku. Widział dwa dźwigary, na których musiał umieścić ładunki; musiał dotrzeć do nich poprzez plątaninę mniejszych prętów, poprzeczek i kabli.
Franklin oderwał się od łodzi, która tak bez wysiłku przyholowała go w te głębiny, i wolno podpłynął do wieży. Po raz pierwszy zobaczył potężny cień uwięzionej łodzi i opanowało go zwątpienie na myśl o tym, ile jeszcze problemów należy rozwiązać, aby ją uwolnić. Pod wpływem nagłego impulsu podpłynął do unieruchomionej łodzi i postukał w kadłub nożycami do cięcia drutu. Ludzie w łodzi wiedzieli oczywiście o jego obecności, ale taki bezpośredni sygnał mógł mieć wielkie znaczenie dla podtrzymania ich morale.
Potem przystąpił do pracy. Próbując me zwracać uwagi na nieustanną wibrację utrudniającą myślenie, zaczął rozglądać się uważnie po tym gąszczu metalowych prętów, w jaki miał się zapuścić.
Z umieszczeniem ładunku na najbliższym dźwigarze nie powinno być trudności. Dostęp do wolnej przestrzeni pomiędzy trzema prętami zasłaniała wyłącznie pętla kabla, którą można było bez truciu odsunąć (trzeba tylko uważać, żeby nie zaplątać się, kiedy będzie obok niej przepływać). Co więcej, było tam dość miejsca na obrót, będzie więc mógł uniknąć przykrej konieczności cofnięcia się rakiem.
Sprawdził jeszcze raz, czy nie ma żadnych innych przeszkód. Dla pewności porozumiał się jeszcze z komandorem Hensonem, który na ekranie telewizyjnym w swojej łodzi widział wszystko prawie równie dobrze jak on. Potem wpłynął pomiędzy belki, odpychając się dłońmi w rękawiczkach od metalowej konstrukcji. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że nawet na tej głębokości nie brakowało małży i innych żyjątek obrastających każdy przedmiot, który przez kilka miesięcy znajdował się pod wodą.
Stalowa konstrukcja drgała niczym gigantyczny kamerton. Odczuwał rwącą potęgę strumienia nafty zarówno za pośrednictwem otaczającej go zewsząd wody, jak i przez metal pod własnymi dłońmi. Był jakby uwięziony w olbrzymiej wibrującej klatce; pod wpływem hałasu i ciśnienia zaczynał odczuwać senność i apatię. Musiał się dosłownie zmuszać do wykonania każdego ruchu i przypominać sobie nieustannie, że od tego, co robi, zależy życie nie tylko jego, ale i wielu innych ludzi.
Dotarł do dźwigara i powoli przymocował taśmą płaską paczuszkę do belki. Upłynęło wiele czasu, zanim uznał, że praca jest skończona, ale za to miał pewność, że ładunek znalazł się we właściwym miejscu i nie odpadnie na skutek wibracji. Teraz rozejrzał się za następnym celem — za drugim z głównych dźwigarów wieży.
Franklin zmącił wodę i nie widział już tak wyraźnie jak na początku, ale wydawało mu się, że nic nie przeszkodzi mu przedostać się przez wnętrze wieży na jej drugą stronę. Mógł też wrócić tą samą drogą, jaką się tu dostał, i opłynąć wieżę dookoła. W normalnych warunkach nie byłoby z tym żadnego kłopotu, teraz jednak należało starannie rozważać każdy ruch, decydując się na wydatek energii dopiero po ustaleniu, że jest on absolutnie niezbędny.
Z niezwykłą ostrożnością zaczął posuwać się przez wibrującą mgłę. Blask reflektorów z łodzi oślepiał do bólu. Nie przyszło mu do głowy, że wystarczy powiedzieć kilka słów da mikrofonu, aby zmniejszyć oświetlenie do wygodnego dla siebie poziomu. Zamiast tego usiłował chować się w cień, szukając go wśród bezładnej plątaniny żelastwa.
Dotarł do dźwigara i przywarł do niego na dłuższą chwilę, usiłując sobie przypomnieć, po co się tu znalazł. Dopiero głos komandora Hensona, odzywający się w uszach jak odległe echo, przywołał go do rzeczywistości. Powoli i bardzo starannie przytwierdził cenną kostkę do belki, a potem unosił się w wodzie, podziwiając swoje niezrozumiałe dzieło, podczas gdy denerwujący głos w uszach przemawiał coraz to ostrzej. Pomyślał, że może go uciszyć, zdzierając z twarzy maskę wraz z irytującym głośnikiem. Spodobał mu się ten pomysł, ale okazało się, że nie ma dość siły, aby odpiąć taśmy maski. No cóż, szkoda; może w takim razie głos ucichnie, jeśli Franklin zrobi to, czego on żąda.
Niestety zupełnie nie miał pojęcia, jak wydostać się z tego labiryntu, w którym, czuł się tak przytulnie. Światło i hałas utrudniały skupienie myśli; ilekroć popłynął w jakąś stronę, wpadał na coś i musiał zawracać. Drażniło go to, ale nie wywoływało lęku, gdyż było mu zupełnie dobrze tu, gdzie był.
Jednak głos nie dawał mu chwili spokoju. Nie brzmiał już przyjaźnie ani opiekuńczo; Franklin mgliście uświadomił sobie, że głos jest teraz wręcz niegrzeczny i rozkazuje mu w sposób, w jaki — nie pamiętał dlaczego — nikt z nim nie rozmawia. Dawano mu wyraźne i szczegółowe polecenia, powtarzając je wciąż na nowo z coraz większym naciskiem, aż wreszcie podporządkował im się z niechęcią. Byt zbyt zmęczony, aby odpowiedzieć; popłakiwał tylko trochę na myśl o tym, jak go traktują. Nigdy w życiu nie obrzucano go takimi wyzwiskami i w ogóle rzadko kiedy zdarzało mu się słyszeć taki plugawy język, jakim teraz przemawiano do niego przez mikrofon. Któż u licha ośmiela się tak na niego wrzeszczeć?
— Nie tędy, ty cholerny idioto! W lewo… w lewo! Bardzo dobrze… teraz trochę do przodu… nie zatrzymuj się tam! Chryste, znowu zasnął. Obudź się, bo ci rozwalę ten głupi łeb! Grzeczny chłopiec… już niedaleko… jeszcze kawałek…
I tak bez końca, a wszystko to przeplatane potwornymi wiązankami.
A potem nagle nie było już poskręcanego żelastwa ze wszystkich stron. Płynął powoli przed siebie, ale nie trwało to długo. Schwyciły go niezbyt delikatne stalowe palce i uniosły w pulsującą hałasem ciemność.
Z daleka dobiegły go cztery przytłumione wybuchy i jakaś część jego mózgu powiedziała mu, że dwa z nich są jego dziełem. Nie widział tego, co rozegrało się o sto stóp poniżej, kiedy wybuchły zdalnie detonowane ładunki i wielka wieża złamała się na dwoje. Część opierająca się na łodzi była jeszcze zbyt ciężka, aby pływaki z beczek mogły ją unieść, więc tylko kiwnęła się jak gigantyczna huśtawka i ześliznęła z łodzi na dno oceanu.
Uwolniona od ciężaru wielka łódź podwodna popłynęła w górę ze wzrastającą szybkością; Franklin poczuł prąd wody, kiedy go mijała, ale był zbyt oszołomiony, żeby rozumieć, co to znaczy. Nadal z największym wysiłkiem utrzymywał wątły ognik świadomości; na głębokości ośmiuset stóp zaczął nagle reagować na brutalne pouczenia Hensona i ku jego wielkiej radości zaczął mu odpowiadać pięknym za nadobne. Klął dziko na przestrzeni następnych stu stóp i dopiero po ich przebyciu zdał sobie w pełni sprawę z tego, gdzie się znajduje, i umilkł zawstydzony. Dopiero teraz zrozumiał, że jego wyprawa zakończyła się powodzeniem i że ludzie, których uratował, są już znacznie bliżej powierzchni niż on.
Franklin nie mógł ścigać się z nimi. Na głębokości trzystu stóp czekała na niego komora dekompresyjna, w której poleci do Brisbane. W jej ciasnym wnętrzu miał spędzić osiemnaście nudnych godzin, w oczekiwaniu, aż cały gaz zawarty w tkankach jego ciała zostanie wydalony. A kiedy wreszcie wyrwał się z rąk lekarzy, było już za późno, aby przechwycić taśmę magnetofonową, jaka obiegła całą sekcję. Był bohaterem w oczach świata, ale gdyby kiedykolwiek sława uderzyła mu do głowy, wystarczyło przypomnieć sobie, że wszyscy jego podwładni wysłuchali z radością, jak komandor Henson płynnie i ze znawstwem sztorcuje ich dyrektora.