Rozdział trzeci

Na trzeci dzień zmarły wszystkie dzieci, kromie jednego, otroka lat zaledwie dziesięciu. Ten, dotąd miotany gwałtownym obłąkaniem, wpadł był nagłe w głębokie odurzenie. Oczy jego miały wzrok szklany, chwytał bez ustanku rękami nakrycie albo wodził niemi w powietrzu, jak gdyby pióra chciał łapać. Oddech stał się głośny i chrapliwy, pot zimny, klejki i smrodliwy wystąpił na skórę. Tedy znowu mu eliksir podano do żył i atak się powtórzył. Tym razem nastąpił krwotok z nosa, a kaszel przeszedł w womit, po którym otrok całkiem był zwątlał i stał się bezwładny.

Symptomata nie wolniały przez dwa dni kolejne. Skóra dziecięcia, dotąd oblana potem, stała się sucha i rozpalona, puls utracił swoją pełność i twardość, był jednakowoż pomiernie mocny, raczej powolny niźli prędki. Ani raz jeden się już nie ocknął, ani nie zakrzyczał więcej.

Wreszcie nadszedł dzień siódmy. Otrok ocucił się jakoby ze snu i otworzył oczy, a oczy jego były jako te u żmii…

Carla Demetia Crest, Próba Traw i inne tajne wiedźmińskie praktyki, własnymi oczyma oglądane, manuskrypt do wyłącznego wglądu Kapituły Czarodziejów.

— Wasze obawy były nieuzasadnione, najzupełniej bezpodstawne — skrzywiła się Triss, opierając łokcie o stół. - Minęły czasy, gdy czarodzieje polowali na Źródła i magicznie uzdolnione dzieci, gdy przemocą lub podstępem wydzierali je rodzicom czy opiekunom. Naprawdę sądziliście, że mogłabym chcieć odebrać wam Ciri?

Lambert parsknął, odwrócił głowę. Eskel i Vesemir spojrzeli na Geralta, ale Geralt milczał. Patrzył w bok, bezustannie bawiąc się swym srebrnym Wiedźmińskim medalionem, przedstawiającym głowę wilka z wyszczerzonymi kłami. Triss wiedziała, że medalion reagował na magię. W taką noc, jak Midinvaerne, kiedy od magii aż wibrowało powietrze, medaliony wiedźminów musiały drgać bezustannie, musiały drażnić i niepokoić.

— Nie, dziecinko — powiedział wreszcie Vesemir. - Wiemy, że nie zrobiłabyś tego. Ale przecież wiemy i to, że musisz donieść o niej Kapitule. Wiemy nie od dziś, na każdym czarodzieju i czarodziejce ciąży taki obowiązek. Nie odbieracie już uzdolnionych dzieci rodzicom i opiekunom. Obserwujecie takie dzieci, by później, we właściwym momencie, zafascynować je magią, nakłonić…

— Bez obaw — przerwała zimno. - Nie powiem o Ciri nikomu. Kapitule też nie. Czemu tak na mnie spoglądacie?

— Dziwi nas łatwość, z jaką deklarujesz nam dochowanie sekretu — rzekł spokojnie Eskel. - Wybacz, Triss, nie chciałem cię urazić, ale co się stało z waszą legendarną lojalnością wobec Rady i Kapituły?

— Wiele się stało. Wojna zmieniła wiele. A bitwa o Sodden jeszcze więcej. Nie chcę was zanudzać polityką, a pewne problemy i sprawy są, wybaczcie, objęte tajemnicą, której nie wolno mi zdradzić. A co do lojalności… Jestem lojalna. Ale możecie mi wierzyć, w tej sprawie mogę być lojalna zarówno wobec Kapituły, jak i was.

— Taka podwójna lojalność — Geralt po raz pierwszy tego wieczora spojrzał jej w oczy — to diabelnie trudna rzecz. Rzadko komu się to udaje, Triss.

Czarodziejka spojrzała na Ciri. Dziewczynka siedziała wraz z Coenem na niedźwiedziej skórze w odległym końcu halli, oboje zajęci grą w łapki. Gra robiła się monotonna, albowiem obydwoje byli niewiarygodnie szybcy — żadne w żaden sposób nie mogło trafić drugiego. Najwyraźniej im to jednak nie przeszkadzało i nie psuło zabawy.

— Geralt — powiedziała. - Gdy odnalazłeś Ciri tam, nad Jarugą, zabrałeś ją ze sobą. Przywiozłeś do Kaer Morhen, ukryłeś przed światem, nie chcesz, by nawet bliscy temu dziecku ludzie wiedzieli, że ono żyje. Zrobiłeś to, bo coś, o czym nie wiem, przekonało cię, że przeznaczenie istnieje, że włada nami, że prowadzi nas we wszystkim, co robimy. Ja też tak uważam, zawsze tak uważałam. Jeżeli przeznaczenie zechce, by Ciri została czarodziejką, to ona nią zostanie. Kapituła ani Rada nie musi o niej wiedzieć, nie musi jej obserwować ani namawiać. Dochowując wam sekretu, wcale nie zdradzę Kapituły. Ale, jak sami wiecie, jest tu pewien szkopuł.

- Żeby to jeden — westchnął Vesemir. - Mów, dziecinko.

— Dziewczyna ma zdolności magiczne, a tego nie można zaniedbać. To zbyt niebezpieczne.

— Pod jakim względem?

— Niekontrolowane zdolności są groźne. Dla Źródła i dla otoczenia. Otoczeniu Źródło może zagrozić na wiele sposobów. Sobie tylko na jeden. Jest nim choroba umysłowa. Najczęściej katatonia.

— Do kroćset diabłów — powiedział po długiej chwili milczenia Lambert. - Przysłuchuję się wam i myślę, że ktoś tu już zbzikował, i tylko patrzeć, jak zagrozi otoczeniu. Przeznaczenie, źródła, czary, cuda, niewidy — Czy ty nie przesadzasz, Merigold? Czy to jest pierwszy dzieciak, którego przywieziono do Warowni? Geralt nie znalazł żadnego przeznaczenia, znalazł kolejne bezdomne i osierocone dziecko. Nauczymy to dziecko miecza i wypuścimy w świat, jak inne. Owszem, zgadza się, jeszcze nigdy dotąd nie trenowaliśmy w Kaer Morhen dziewczyny. Mieliśmy z Ciri problemy, robiliśmy błędy, dobrze, że je nam wytknęłaś. Ale bez przesady. Ona nie jest aż tak oryginalna, by padać na kolana i wznosić oczy ku niebu. Mało krąży po świecie bab wojowniczek? Gwarantuję ci, Merigold, Ciri wyjdzie stąd sprawna i zdrowa, silna i umiejąca dać sobie radę w życiu. I ręczę, bez katatonii czy innej padaczki. Chyba że wmówisz jej podobną chorobę.

— Vesemir — Triss obróciła się na krześle. - Każ mu zamilknąć, bo przeszkadza.

— Wymądrzasz się — rzekł spokojnie Lambert — a nie o wszystkim jeszcze wiesz. Spójrz.

Wyciągnął rękę w kierunku paleniska, dziwacznie składając palce. W kominie zahuczało i zawyło, płomień buchnął gwałtownie, żar zajaśniał, sypnął iskrami. Geralt, Vesemir i Eskel spojrzeli z niepokojem na Ciri, ale dziewczynka nie zwróciła uwagi na spektakularny fajerwerk.

Triss skrzyżowała ręce na piersi, spojrzała na Lamberta wyzywająco.

— Znak Aard — stwierdziła spokojnie. - Chciałeś mi zaimponować? Za pomocą takiego samego gestu, wzmocnionego koncentracją, wysiłkiem woli i zaklęciem, mogę za chwilę wyrzucić polana przez komin, tak wysoko, że będziesz myślał, że to gwiazdy.

— Ty możesz — przyznał. - Ale Ciri nie. Nie jest w stanie złożyć Znaku Aard. Ani jakiegokolwiek innego. Próbowała setki razy i nic. A sama wiesz, że do naszych Znaków wystarcza minimum zdolności. A zatem Ciri nie ma nawet minimum. Jest absolutnie normalnym dzieckiem. Nie ma najmniejszych zdolności magicznych, jest wręcz antytalentem. A ty nam tu opowiadasz o Źródle, próbujesz straszyć…

- Źródło — wyjaśniła zimno — nie kontroluje swych umiejętności, nie panuje nad nimi. Jest medium, czymś w rodzaju przekaźnika. Bezwiednie kontaktuje się z energią, bezwiednie ją przetwarza. A gdy usiłuje to kontrolować, gdy wysila się, jak przy próbach składania Znaków, nic nie wychodzi. I nic nie wyjdzie nie tylko przy setkach, ale i przy tysiącach prób. To typowe dla Źródła. Ale pewnego dnia przychodzi moment, gdy Źródło nie wysila się, nie wytęża, myśli o niebieskich migdałach lub o kiełbasie z kapustą, gra w kości, zabawia się z kimś w łóżku, dłubie w nosie… i nagle coś się dzieje. Na przykład, dom staje w płomieniach. Niekiedy pół miasta staje w płomieniach.

— Przesadzasz, Merigold.

— Lambert — Geralt puścił medalion, położył dłonie na stole. - Po pierwsze, nie zwracaj się do Triss per «Merigold», wielokrotnie prosiła cię, byś tego nie robił. Po drugie, Triss nie przesadza. Ja na własne oczy widziałem w akcji mamuśkę Ciri, królewnę Pavettę. Powiadam wam, było na co popatrzeć. Nie wiem, czy była Źródłem, ale nikt jej nie podejrzewał o zdolności, dopóki o mały włos nie obróciła w perzynę królewskiego burgu w Cintrze.

— Należy więc przyjąć — rzekł Eskel, zapalając świece w kolejnym lichtarzu — że Ciri jednak może być obciążona genetycznie.

— Nie tylko może — powiedział Vesemir. - Ona jest obciążona. Z jednej strony, Lambert ma rację. Ciri nie jest zdolna składać Znaków. Z drugiej strony… Wszyscy widzieliśmy…

Zamilkł, spojrzał na Ciri, która radosnym piskiem kwitowała właśnie zdobycie przewagi w grze w łapki. Triss widziała uśmieszek na twarzy Coena i nie miała wątpliwości, że pozwolił jej wygrać.

— A właśnie — powiedziała drwiąco. - Wszyscy widzieliście. Co widzieliście? W jakich okolicznościach to zobaczyliście? Nie wydaje się wam, chłopcy, że nadszedł czas na bardziej szczere zwierzenia? Do diabła, powtarzam, dochowam sekretu. Macie moje słowo.

Lambert spojrzał na Geralta, Geralt przyzwalająco skinął głową. Młodszy wiedźmin wstał, zdjął z wysokiej półki dużą, czworokątną kryształową karafę i mniejszy flakonik. Przelał zawartość flakonika do karafy, wstrząsnął nią kilkakrotnie, nalał przejrzystego płynu do stojących na stole pucharów.

— Napij się z nami, Triss.

— Czyżby prawda była aż tak straszna — zadrwiła — że na trzeźwo nie da się o niej mówić? Że trzeba się urżnąć, by móc jej wysłuchać?

— Nie wymądrzaj się. Łyknij. Łatwiej zrozumiesz.

— A co to jest?

— Biała mewa.

— Co?

— Lekki środek — uśmiechnął się Eskel — na miłe sny.

— Psiakrew! Wiedźmiński halucynogen? To od tego tak wam świecą oczy wieczorami!

— Biała mewa jest bardzo łagodna. To czarna jest halucynogenna.

— Jeżeli w tym płynie jest magia, mnie nie wolno tego wziąć do ust!

— Wyłącznie naturalne składniki — uspokoił ją Geralt, ale minę, jak zauważyła, miał nietęgą. Najwyraźniej bał się pytań o skład eliksiru. - I rozcieńczone dużą ilością wody. Nie proponowalibyśmy ci czegoś, co mogłoby zaszkodzić.

Musujący płyn o dziwnym smaku uderzył zimnem w przełyk, rozlał się ciepłem po ciele. Czarodziejka przesunęła językiem po dziąsłach i podniebieniu. Nie umiała rozpoznać żadnego składnika.

— Daliście Ciri napić się tej… mewy — domyśliła się. - I wówczas…

— To był przypadek — przerwał jej szybko Geralt. - Pierwszego wieczora, zaraz po przyjeździe… Była spragniona, mewa stała na stole. Zanim zdążyliśmy zareagować, wypiła duszkiem. I wpadła w trans.

— Najedliśmy się strachu — przyznał Vesemir i westchnął. - Oj, najedliśmy, dziecinko. Po samo gardło.

— Zaczęła mówić nieswoim głosem — stwierdziła spokojnie czarodziejka, patrząc w oczy wiedźminów, błyszczące w świetle świec. - Zaczęła mówić o rzeczach i sprawach, których nie mogła znać. Zaczęła… prorokować. Prawda? Co mówiła?

— Głupstwa — powiedział oschle Lambert. - Pozbawione sensu brednie.

— Nie wątpię — spojrzała na niego — że świetnie się z tobą wówczas porozumiała. Brednie to twoja specjalność, przekonuję się o tym, ilekroć otworzysz usta. Uczyń mi więc łaskę i nie otwieraj ich przez czas jakiś. Dobrze?

— Tym razem — rzekł poważnie Eskel, trąc bliznę na policzku — Lambert ma słuszność, Triss. Wtedy, po wypiciu mewy, Ciri faktycznie mówiła tak, że nic z tego nie dało się zrozumieć. Wtedy, za pierwszym razem, to był bełkot. Dopiero po…

Urwał. Triss pokręciła głową.

— Dopiero za drugim razem zaczęła mówić z sensem — domyśliła się. - A więc był i drugi raz. Również po narkotyku wypitym wskutek waszej nieuwagi?

— Triss — uniósł głowę Geralt. - Nie czas na dowcipne złośliwości. Nas to nie bawi. Nas to martwi i niepokoi. Tak, był i drugi, był i trzeci raz. Ciri dość pechowo upadła przy ćwiczeniu. Straciła przytomność. Gdy ją odzyskała, była znowu w transie. I znowu bredziła. Znowu to nie był jej głos. I znowu to było niezrozumiałe. Ale ja już słyszałem podobne głosy, podobny sposób mówienia. Tak mówią te biedne, chore, obłąkane kobiety, zwane wyroczniami. Rozumiesz, co mam na myśli?

— W pełni. To był drugi raz. Przejdź do trzeciego.

Geralt wytarł przedramieniem czoło, nagle sperlone potem.

— Ciri często budzi się w nocy — podjął. - Z krzykiem. Przeszła wiele. Ona nie chce o tym mówić, ale niewątpliwie widziała w Cintrze i w Angrenie rzeczy, których dziecko oglądać nie powinno. Obawiam się nawet, że… ktoś ją skrzywdził. To wraca w snach… Zwykle łatwo ją uspokoić, usypia bez kłopotów… Ale pewnego razu po przebudzeniu… ponownie była w transie. Mówiła znowu obcym, nieprzyjemnym… Złym głosem. Mówiła wyraźnie i z sensem. Prorokowała. Wieszczyła. I wywieszczyła nam…

— Co? Co, Geralt?

- Śmierć — powiedział łagodnie Vesemir. - Śmierć, dziecinko.

Triss spojrzała na Ciri, piskliwie zarzucającą Coenowi oszustwo w grze. Coen objął ją, wybuchnął śmiechem. Czarodziejka pojęła nagle, że nigdy, nigdy dotąd nie słyszała, by któryś z wiedźminów się śmiał.

— Komu? — spytała krótko, wciąż patrząc na Coena.

— Jemu — powiedział Vesemir.

— I mnie — dodał Geralt. I uśmiechnął się.

— Po przebudzeniu…

— Niczego nie pamiętała. A my nie zadawaliśmy pytań.

— Słusznie. Co do tego proroctwa… Było konkretne? Szczegółowe?

— Nie — Geralt spojrzał jej prosto w oczy. - Zagmatwane. Nie pytaj o to, Triss. Nas nie martwi treść wieszczb i majaczeń Ciri, ale to, co się z nią dzieje. Nie o siebie się boimy, lecz…

— Uważaj — ostrzegł Vesemir. - Nie mów o tym przy niej.

Coen zbliżył się do stołu, niosąc dziewczynkę na barana.

- Życz wszystkim dobrej nocy, Ciri — powiedział. - Życz dobrej nocy tym nocnym puszczykom. My idziemy spać.

Północ blisko. Za chwilę skończy się Midinvaerne. Od jutra z każdym dniem wiosna bliżej!

— Pić mi się chce — Ciri zsunęła się z jego pleców, sięgnęła po puchar Eskela. Wiedźmin zręcznie odsunął naczynie z zasięgu jej rąk, chwycił dzban z wodą. Triss uniosła się szybko.

— Proszę — podała dziewczynce swój w połowie pełny kielich, ściskając jednocześnie znacząco ramię Geralta i patrząc w oczy Vesemira. - Pij.

— Triss — szepnął Eskel, patrząc na Ciri pijącą łapczywie. - Co ty robisz najlepszego? Przecież to…

— Ani słowa, proszę.

Nie czekali długo na efekt. Ciri wyprężyła się nagle, krzyknęła cicho, uśmiechnęła szerokim szczęśliwym uśmiechem. Zacisnęła powieki, rozpostarła ręce. Zaśmiała się, zakręciła w piruecie, zapląsała na paluszkach. Lambert błyskawicznym ruchem usunął zydel stojący na drodze, Coen stanął między tańczącą a paleniskiem komina.

Triss zerwała się, wyszarpnęła zza dekoltu amulet, oprawny w srebro szafir na cienkim łańcuszku. Mocno ścisnęła go w pięści.

— Dziecinko… — jęknął Vesemir. - Co ty wyprawiasz?

— Wiem, co robię — powiedziała ostro. - Dziewczyna wpadła w trans, a ja nawiążę z nią kontakt psychiczny. Wejdę w nią. Mówiłam wam, ona jest czymś w rodzaju magicznego przekaźnika, muszę wiedzieć, co przekazuje, jak i skąd czerpie aurę, jak ją przetwarza. Dziś jest Midinvaerne, korzystna noc dla takiego przedsięwzięcia…

— Nie podoba mi się to — zmarszczył się Geralt. - Absolutnie mi się to nie podoba.

— Gdyby któraś z nas dostała epilepsji — czarodziejka zlekceważyła jego słowa — wiecie, jak postąpić. Patyk w zęby, przytrzymać, odczekać. Głowy do góry, chłopcy. Robiłam to nie raz.

Ciri przestała pląsać, osunęła się na klęczki, wyciągnęła ręce, oparła głowę o kolana. Triss przycisnęła do skroni ciepły już amulet, wyszeptała formułę zaklęcia. Zamknęła oczy, skupiła wolę i wysłała impuls.

Morze zaszumiało, fale z hukiem uderzyły o skalisty brzeg, wysokimi gejzerami eksplodowały wśród głazów. Machnęła skrzydłami, łowiąc słony wiatr. Nieopisanie szczęśliwa spikowała w dół, dogoniła stado towarzyszek, zaczepiła pazurkami o grzbiety fal, wzbita się znowu w niebo, roniąc krople, szybowała, miotana wichrem szumiącym w lotkach i sterówkach. Siła sugestii, pomyślała trzeźwo. To tylko siła sugestii. Mewa!

Triiiiss! Triiiss!

Ciri? Gdzie jesteś?

Triiiss!

Krzyk mew ścichł. Czarodziejka wciąż czuła na twarzy mokre rozbryzgi grzywaczy, ale pod nią nie było już morza. A właściwie było — ale było to morze traw, bezkresna, sięgająca horyzontu równina. Triss z przerażeniem skonstatowała, że to, co widzi, to panorama roztaczająca się ze szczytu Wzgórza pod Sodden. Ale to nie było Wzgórze. To nie mogło być Wzgórze.

Niebo pociemniało nagle, dookoła zakłębiło się od cieni. Widziała długi szereg niewyraźnych postaci, wolno schodzących po pochyłości. Słyszała szepty nakładające się na siebie, zmieszane w niepokojący, niezrozumiały chór.

Ciri stała obok, odwrócona plecami. Wiatr rozwiewał jej popielate włosy.

Mgliste, niewyraźne postacie wciąż przechodziły obok, nie kończącym się, długim szeregiem. Mijając ją, odwracały głowy. Triss stłumiła krzyk, patrząc na obojętne, spokojne twarze, na niewidzące, martwe oczy. Większości twarzy nie znała, nie rozpoznawała. Ale niektóre tak.

Koral. Vanielle. Yoel. Raby Axel…

— Dlaczego mnie tu przywiodłaś? - szepnęła. - Dlaczego?

Ciri odwróciła się. Uniosła rękę, a czarodziejka zobaczyła strużkę krwi ściekającą linią życia do wnętrza dłoni, na przegub.

— To róża — powiedziała spokojnie dziewczynka. - Róża z Shaerrawedd. Ukłułam się. To nic. To tylko krew. Krew elfów…

Niebo pociemniało jeszcze bardziej, a po chwili rozbłysło ostrym, oślepiającym światłem błyskawicy. Wszystko zamarło w ciszy i bezruchu. Triss zrobiła krok, chcąc przekonać się, czy będzie w stanie to uczynić. Zatrzymała się obok Ciri i zobaczyła, że obie stoją na krawędzi bezdennej przepaści, w której kłębi się czerwonawy, jak gdyby podświetlony dym. Blask kolejnej bezgłośnej błyskawicy ujawnił nagle wiodące w głąb otchłani długie marmurowe schody, — Tak trzeba — powiedziała drżącym głosem Ciri. - Nie ma innej drogi. Tylko ta. Schodami w dół. Tak trzeba, bo… Va'esse deireadh aep eigean…

— Mów — szepnęła czarodziejka. - Mów, dziecko.

— Dziecko Starszej Krwi… Feainnewedd… Luned aep Hen Ichaer… Deithwen… Biały Płomień… Nie, nie… Nie!

— Ciri!

— Czarny rycerz… z piórami na hełmie… Co on mi zrobił? Co się wtedy stało? Bałam się… Wciąż się boję. To się nie skończyło, to nigdy się nie skończy. Lwiątko musi umrzeć… Racja stanu… Nie… Nie…

— Ciri!

— Nie! — dziewczynka wyprężyła się, zacisnęła powieki. - Nie, nie, nie chcę! Nie dotykaj mnie! Twarz Ciri zmieniła się raptownie, stężała, głos stał się metaliczny, zimny i złowrogi, dźwięczała w nim zła, okrutna drwina, — Przyszłaś za nią aż tutaj, Triss Merigold? Aż tutaj? Zaszłaś za daleko. Czternasta. Ostrzegałem cię.

— Kim jesteś? - Triss wzdrygnęła się. Ale panowała nad głosem.

— Dowiesz się, gdy nadejdzie czas.

— Dowiem się zaraz!

Czarodziejka uniosła ręce, rozpostarła je gwałtownie, wkładając wszystkie siły w Czar Identyfikacji. Magiczna kurtyna pękła, ale za nią była druga… Trzecia… Czwarta…

Triss z jękiem osunęła się na kolana. A rzeczywistość pękała dalej, otwierały się kolejne drzwi, długi, nie kończący się szereg prowadzący w nicość. W pustkę.

— Pomyliłaś się, Czternasta — zadrwił metaliczny, nieludzki głos. - Pomyliłaś niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.

— Nie dotykaj… Nie dotykaj tego dziecka!

— To nie jest dziecko.

Usta Ciri poruszały się, ale Triss widziała, że oczy dziewczynki są martwe, zeszklone, nieprzytomne.

— To nie jest dziecko — powtórzył głos. - To jest Płomień, Biały Płomień, od którego zajmie się i spłonie świat. To jest Starsza Krew, Hen Ichaer. Krew elfów. Ziarno, które nie wykiełkuje, lecz wybuchnie płomieniem. Krew, która będzie skalana… Gdy nadejdzie Tedd Deireadh, Czas Końca. Va'esse deireadh aep eigean!

— Wieszczysz śmierć? - krzyknęła Triss. - Czy tylko to umiesz, wieszczyć śmierć? Wszystkim? Im, jej… Mnie?

— Tobie? Ty już umarłaś. Czternasta. Wszystko już w tobie umarło.

— Na moc sfer — jęknęła czarodziejka, mobilizując resztki sił i wodząc dłonią w powietrzu. - Na wodę, ogień, ziemię i powietrze, zaklinam cię. Zaklinam cię na myśl, na sen i na śmierć, na to, co było, na to, co jest, i na to, co nadejdzie. Zaklinam cię. Kim jesteś? Mów!

Ciri odwróciła głowę. Wizja prowadzących w głąb otchłani schodów znikła, rozpłynęła się, w jej miejscu zjawiło się szare ołowiane morze, spienione, zbałwanione łamiącymi się grzebieniami fal. W ciszę znowu wdarł się krzyk mew.

— Leć — powiedział głos ustami dziewczynki. - Już czas. Wracaj, skąd przybyłaś. Czternasta ze Wzgórza. Leć na skrzydłach mewy i posłuchaj krzyku innych mew. Posłuchaj uważnie!

— Zaklinam cię…

— Nie możesz. Leć, mewo!

I nagle znowu było świszczące wichrem, mokre i słone powietrze, i był lot, lot bez końca i początku. Mewy krzyczały dziko. Krzyczały i rozkazywały.

Triss?

Ciri?

Zapomnij o nim! Nie torturuj go! Zapomnij! Zapomnij, Triss!

Zapomnij!

Triss! Triss! Triiiiss!!!

— Triss!

Otworzyła oczy, miotnęła głową na poduszce, poruszyła odrętwiałymi rękoma.

— Geralt?

— Jestem przy tobie. Jak się czujesz?

Rozejrzała się. Była w swojej komnacie, leżała na łóżku. Na najlepszym łóżku w całym Kaer Morhen.

— Co z Ciri?

- Śpi.

— Jak długo…

— Za długo — przerwał. Nakrył ją kołdrą, objął. Gdy się pochylił, medalion z głową wilka zakołysał się tuż nad jej twarzą. - To, co zrobiłaś, to nie był najlepszy pomysł, Triss.

— Wszystko jest w porządku — zadrżała w jego objęciach. Nieprawda, pomyślała. Nic nie jest w porządku. Odwróciła twarz tak, by medalion jej nie dotykał. Teorii o właściwościach wiedźmińskich amuletów było wiele, ale żadna nie zalecała czarodziejom dotykania ich podczas dni i nocy Przesileń.

— Czy… Czy mówiłyśmy coś w transie?

— Ty nic. Cały czas byłaś nieprzytomna. Ciri… Tuż przed przebudzeniem… Powiedziała… "Va'esse deireadh aep eigean".

— Zna Starszą Mowę?

— Nie na tyle, by wypowiedzieć pełne zdanie.

— Zdanie znaczące: "Coś się kończy" — czarodziejka przetarła twarz dłonią. - Geralt, to poważna sprawa. Dziewczyna jest niebywale silnym medium. Nie wiem, z czym i z kim się kontaktuje, ale sądzę, że nie ma dla niej granic kontaktu. Coś chce nią owładnąć. Coś… co jest dla mnie za potężne. Boję się o nią. Kolejny trans… może się skończyć chorobą psychiczną. Ja nad tym nie panuję, nie umiem zapanować, nie potrafię… Gdyby to było konieczne, nie potrafiłabym zablokować, stłumić jej zdolności, nie zdołałabym, gdyby nie było innego wyjścia, permanentnie ich zgasić. Musisz skorzystać z pomocy… innej czarodziejki. Zdolniejszej. Bardziej doświadczonej. Wiesz, o kim mówię.

— Wiem — odwrócił głowę, zacisnął usta.

— Nie opieraj się. Nie broń. Domyślam się, dlaczego nie zwróciłeś się do niej, lecz do mnie. Zwalcz ambicję, pokonaj żal i zawziętość. To nie ma sensu, zadręczysz się. I ryzykujesz zdrowie i życie Ciri. To, co najprawdopodobniej stanie się z nią w kolejnym transie, może być gorsze od Próby Traw. Zwróć się o pomoc do Yennefer, Geralt.

— A ty, Triss?

— Co, ja? — przełknęła z trudem. - Ja się nie liczę. Zawiodłam cię. Zawiodłam cię… we wszystkim. Byłam… byłam twoim błędem. Niczym więcej.

— Błędy — powiedział z wysiłkiem — też się dla mnie liczą. Nie wykreślam ich ani z życia, ani z pamięci. I nigdy nie winię za nie innych. Liczysz się dla mnie, Triss, i zawsze będziesz liczyć. Nigdy nie sprawiłaś mi zawodu. Nigdy. Wierz mi.

Milczała długo.

— Zostanę do wiosny — oznajmiła wreszcie, walcząc z drżeniem głosu. - Będę przy Ciri… Będę czuwać. Dzień i noc. Będę przy niej w dzień i w nocy. A wiosną… Wiosną zabierzemy ją do świątyni Melitele w Ellander. To, co chce nad nią zapanować, w świątyni może nie będzie miało do niej przystępu. A ty wówczas zwrócisz się o pomoc do Yennefer.

— Dobrze, Triss. Dziękuję ci.

— Geralt?

— Słucham.

— Ciri powiedziała coś jeszcze, prawda? Coś, co tylko ty słyszałeś. Powiedz mi, co to było.

— Nie — zaprotestował, a głos mu drgnął. - Nie, Triss.

— Proszę cię.

— Ona nie mówiła do mnie.

— Wiem. Mówiła do mnie. Powiedz, proszę.

— Już po przebudzeniu… Gdy ją podniosłem… Wyszeptała: "Zapomnij o nim. Nie torturuj go."

— Nie będę — powiedziała cicho. - Ale zapomnieć nie mogę. Wybacz mi.

— To ja ciebie powinienem prosić o wybaczenie. I nie tylko ciebie.

— Aż tak ją kochasz — stwierdziła, nie zapytała.

— Aż tak — przyznał półgłosem po długiej chwili milczenia.

— Geralt.

— Słucham, Triss.

— Bądź przy mnie dziś w nocy.

— Triss…

— Tylko bądź.

— Dobrze.


*****

Wkrótce po Midinvaerne śnieg przesta! padać. Nastał mróz.

Triss była przy Ciri w dzień i w nocy. Czuwała. Roztaczała opiekę. Widzialną i niewidzialną.

Dziewczynka prawie co noc budziła się z krzykiem. Majaczyła, trzymając się za policzek, płakała z bólu. Czarodziejka uspokajała ją zaklęciami i eliksirami, usypiała, tuląc i kołysząc w ramionach. A potem sama długo nie mogła zasnąć, myśląc o tym, co Ciri mówiła przez sen i po przebudzeniu. I czuła rosnący strach. Va'esse deireadh aep eigean… Coś się kończy…

Tak było przez dziesięć dni i nocy. I wreszcie przeszło. Skończyło się, znikło bez śladu. Ciri uspokoiła się, spała spokojnie, bez majaczeń, bez snów.

Ale Triss czuwała nieustannie. Nie odstępowała dziewczynki na krok. Roztaczała opiekę. Widzialną i niewidzialną.


*****

— Szybciej, Ciri! Wykrok, atak, odskok! Półpiruet, cios, odskok! Równoważ, równoważ lewą ręką, bo spadniesz z grzebienia! I potłuczesz sobie… kobiece atrybuty!

— Co?

— Nic. Nie jesteś zmęczona? Jeśli chcesz, odpoczniemy.

— Nie, Lambert! Mogę jeszcze. Nie jestem taka słaba, nie myśl sobie. Może spróbuję skakać przez co drugi słupek?

— Ani mi się waż! Upadniesz, a wtedy Merigold urwie mi… głowę.

— Nie upadnę!

— Powiedziałem raz, powtarzał nie będę. Bez popisów! Pewnie na nogach! I oddech, Ciri, oddech! Sapiesz jak zdychający mamut!

— Nieprawda!

— Nie piszcz, ćwicz! Atak, odskok! Parada! Półpiruet! Parada, pełny piruet! Pewniej na słupkach, do cholery! Nie chwiej się! Wykrok, cios! Szybciej! Półpiruet! Skacz i tnij! Tak jest! Bardzo dobrze!

— Naprawdę? Naprawdę było dobrze, Lambert?

— Kto tak powiedział?

— Ty! Przed chwilą!

— Musiałem się przejęzyczyć. Atak! Półpiruet! Odskok! I jeszcze raz! Ciri, a gdzie była parada? Ile razy mam powtarzać? Po odskoku zawsze ma następować parada, wyrzut klingi chroniący głowę i kark! Zawsze!

— Nawet wtedy, gdy walczę tylko z jednym przeciwnikiem?

— Nigdy nie wiesz, z czym walczysz. Nigdy nie wiesz, co jest z tyłu, za tobą. Musisz się zawsze zasłaniać. Praca nóg i miecz! To ma być odruch. Odruch, rozumiesz? Nie wolno ci o tym zapominać. Zapomnisz w prawdziwej walce i już po tobie. Jeszcze raz! No! Właśnie tak! Widzisz, jak ładnie cię ustawia taka parada? Możesz z niej wyprowadzić każde uderzenie. Możesz z niej ciąć w tył, jeśli będziesz musiała. No, pokaż piruet i cios w tył.

— Haaa!

— Bardzo ładnie. Wiesz już, w czym rzecz? Dotarło do ciebie?

— Nie jestem głupia!

— Jesteś dziewczyną. Dziewczyny rozumu nie mają.

— Ech, Lambert, gdyby to Triss usłyszała!

— Gdyby babcia miała wąsy, toby została wojewodą. No, wystarczy. Zejdź. Odpoczniemy.

— Nie jestem zmęczona!

— Ale ja jestem. Powiedziałem, odpoczynek. Zejdź z grzebienia.

— Saltem?

— A jak byś chciała? Jak kura z grzędy? Jazda, skacz. Nie bój się, ubezpieczam cię.

— Haaaa!

- Ładnie. Jak na dziewczynę, bardzo ładnie. Możesz już zdjąć opaskę z oczu.


*****

— Triss, może już dosyć na dzisiaj? Co? Może weźmiemy sanki i pozjeżdżamy z górki? Słonce świeci, śnieg skrzy się, aż oczy bolą! Piękna pogoda!

— Nie wychylaj się, bo wypadniesz z okna.

— Chodźmy na sanki, Triss!

— Zaproponuj mi to w Starszej Mowie. Na tym zakończymy lekcję. Odejdź od okna, wróć do stołu… Ciri, ile razy mam prosić? Odłóż ten miecz, przestań nim wywijać.

— Ta mój nowy miecz! Prawdziwy, wiedźmiński! Zrobiony ze stali, która spadła z nieba! Naprawdę! Geralt tak powiedział, a on nie kłamie nigdy, przecież wiesz!

— O, tak. Wiem.

— Muszę się do tego miecza wprawiać. Wuj Vesemir dopasował go akurat do mojej wagi, wzrostu i długości ręki. Mam układać do niego dłoń i nadgarstek!

— Układaj sobie na zdrowie, ale na podwórku. Nie tu. No, słucham. Zdaje się, że chciałaś mi zaproponować pójście na sanki. W Starszej Mowie. Zaproponuj więc.

— Hmmm… Jak będą "sanki"?

— Sledd jako przedmiot. Aesledde, jako czynność.

— Aha… Już wiem. Va'en aesledde, ell'ea?

— Nie kończ pytania w ten sposób, to niegrzeczna forma. Pytanie tworzy się intonacją.

— Ale dzieci z Wysp…

— Nie uczysz się żargonu ze Skellige, lecz klasycznej Starszej Mowy.

— A po co ja się właściwie tej Mowy uczę, co?

— Po to, by ją poznać. Tego, czego się nie zna, wypada się uczyć. Ten, kto nie zna języków, jest kaleką.

— Wszyscy i tak mówią tylko wspólnym!

— Fakt. Ale niektórzy nie tylko. Zaręczam ci, Ciri, że lepiej zaliczać się do niektórych niż do wszystkich. No, słucham. Pełnym zdaniem: "Pogodę mamy dziś piękną, pójdźmy zatem na sanki."

— Elaine… Hmmm… Elaine tedd a'taeghane, a ya'en aesledde?

— Bardzo dobrze.

— Ha! No to chodźmy na sanki.

— Pójdziemy. Ale pozwól mi dokończyć makijażu.

— A dla kogo ty się tak malujesz, hę?

— Dla siebie. Kobieta podkreśla urodę dla własnego samopoczucia.

— Hmmm… Wiesz, co? Ja też coś marnie się czuję. Nie śmiej się, Triss!

— Chodź tu. Siadaj mi na kolana. Odłóż miecz, prosiłam! Dziękuję. Teraz weź ten duży pędzelek, popudruj twarz. Nie tyle, dziewczyno, nie tyle! Spójrz w zwierciadło. Widzisz, jaka jesteś ładna?

— Nie widzę żadnej różnicy. Umaluję sobie oczy, dobrze? Z czego się śmiejesz? Ty zawsze malujesz sobie oczy. Ja też chcę!

— Dobrze. Masz, pocieniuj sobie tym powieki. Ciri, nie zamykaj obojga oczu, nic nie widzisz, mażesz się po całej buzi. Weź odrobinkę i tylko muśnij powieki. Muśnij, mówiłam! Pozwól, trochę rozetrę. Zamknij oczy. A teraz otwórz.

— Ooooo!

— Jest różnica? Odrobina cienia nie zaszkodzi nawet tak ładnym oczom jak twoje. Elfki wiedziały, co robią, wymyślając cienie do powiek.

— Elfki?

— Nie wiedziałaś? Makijaż to wynalazek elfek. Wiele pożytecznych rzeczy przejęliśmy od Starszego Ludu. Cholernie mało dając w zamian. Teraz weź kredkę, obrysuj cieniutko górną powiekę, przy samych rzęsach. Ciri, co ty robisz?

— Nie śmiej się! Powieka mi drży! To dlatego!

— Rozchyl lekko usta, przestanie drgać. Widzisz? Gotowe.

— Oooo!

— Chodź, pójdziemy teraz, by naszą urodą wprawić wiedźminów w osłupienie. Trudno o przyjemniejszy widok. A potem weźmiemy sanki i rozmażemy sobie makijaż w głębokich zaspach.

— I umalujemy się znowu!

— Nie. Każemy Lambertowi napalić w łaźni i wykąpiemy się.

— Znowu? Lambert mówił, że zużywamy za dużo opału na te kąpiele.

— Lambert cńen me a'baeth aep arse.

— Co? Tego nie zrozumiałam…

— Z czasem opanujesz również idiomy. Do wiosny mamy jeszcze dużo czasu na naukę. A teraz… Va'en aesledde, me elaine luned!


*****

— To, na tej rycinie… Nie, psiajucha, nie na tej… Na tej. To jest, jak już wiesz, ghul. Posłuchajmy, Ciri, czego nauczyłaś się o ghulu… Ej, spójrz no na mnie! Co ty, u diabła starego, masz na powiekach?

— Lepsze samopoczucie!

— Co? A, mniejsza z tym. No, słucham.

— Hmm… Ghul, wuju Vesemirze, to potwór, który pożera trupy. Napotkać go można na cmentarzyskach, w okolicach kurhanów, wszędzie, gdzie grzebie się zmarłych. W nek… nekropoliach. Na pobojowiskach, na polach bitew…

— Niebezpieczny jest więc tylko dla nieboszczyków, tak?

— Nie, nie tylko. Żywych ghul również napada. Jeśli jest głodny lub gdy wpadnie w szał. Jeśli na przykład jest bitwa… Dużo poległych ludzi…

— Co ci jest, Ciri?

— Nic…

— Ciri, posłuchaj. Zapomnij o tamtym. Tamto już nie wróci.

— Ja widziałam… W Sodden i na Zarzeczu… Całe pola… Leżeli tam, gryzły ich wilki i zdziczałe psy. Dziobały ich ptaki… Na pewno były tam i ghule…

— Dlatego uczysz się teraz o ghulach, Ciri. To, co znane, przestaje być koszmarem. To, z czym umie się walczyć, nie jest już aż tak groźne. Jak walczy się z ghulem Ciri?

— Srebrnym mieczem. Ghul jest wrażliwy na srebro.

— Na co jeszcze?

— Na ostre światło. I na ogień.

— A zatem można z nim walczyć za pomocą światła i ognia?

— Można, ale to niebezpieczne. Wiedźmin nie używa światła ani ognia, bo to przeszkadza widzieć. Każde światło powoduje cienie, a cienie utrudniają orientację. Trzeba zawsze walczyć w ciemności, przy świetle księżyca albo gwiazd.

— Bardzo słusznie. Dobrze zapamiętałaś, jesteś pojętną dziewczynką. A teraz spójrz tu, na tę rycinę.

— Eeeueeeuuueee…

— Cóż, faktycznie nie jest to piękny skur… stwór. To graveir. Graveir to odmiana ghula. Jest do ghula bardzo podobny, ale znacznie większy. Różnią go też, jak widzisz, te trzy kościste grzebienie na czaszce. Resztę ma jak każdy trupojad. Zwróć uwagę. Pazury krótkie i tępe, przystosowane do rozgrzebywania mogił, do rycia w ziemi. Mocne zęby, którymi druzgocze kości i długi, cienki ozór, służący do wylizywania z nich szpiku uległego rozkładowi. Taki dobrze zaśmierdziały szpik to dla graveira przysmak… Co ci jest?

— Nnnnic.

— Cała jesteś blada. I zielona. Za mało jesz. Śniadanie jadłaś?

— Thaaaak. Jhaaadłam.

— O czym to ja… Aha. Byłbym zapomniał. Zapamiętaj, bo to ważne. Graveiry, tak jak i ghule i jak inne potwory z tej grupy, nie mają własnej niszy ekologicznej. Są reliktami okresu przenikania sfer. Zabijając je, nie narusza się układów i powiązań, jakie panują w przyrodzie, w naszej obecnej sferze. W naszej obecnej sferze te potwory są obce i nie ma tu dla nich miejsca. Czy rozumiesz to, Ciri?

— Rozumiem, wuju Vesemirze. Geralt mi to wyjaśnił. Wszystko wiem. Nisza ekologiczna to…

— Dobrze, dobrze. Ja wiem, co to jest, jeśli Geralt ci to objaśnił, to nie musisz mi już tego recytować. Wróćmy do graveira. Graveiry występują dość rzadko, na szczęście, bo są to cholernie niebezpieczne sukinsyny. Najmniejsze skaleczenie w walce z graveirem oznacza zakażenie jardem trupim. Którym eliksirem leczy się zakażenie jadem trupim, Ciri?

— "Wilgą".

— Prawidłowo. Ale lepiej unikać zakażenia. Dlatego walcząc z graveirem nie wolno zbliżyć się do drania. Walczy się zawsze z dystansu, a cios zadaje się z doskoku.

— Hmm… A w które miejsce najlepiej go ciachnąć?

— Teraz przejdziemy właśnie do tego. Spójrz…


*****

— Jeszcze raz, Ciri. Przećwiczymy to wolniutko, tak byś mogła opanować każdy ruch. Zobacz, atakuję cię tercją, składam się jak do sztychu… Dlaczego się cofasz?

— Bo wiem, że to finta! Możesz pójść w szeroki sinister albo uderzyć górną kwartą. A ja się cofnę i sparuję kontrwypadem!

— Czyżby? A jeśli zrobię tak?

— Auuu!!! Miało być wolniutko! Co zrobiłam źle? Powiedz, Coen!

— Nic. Jestem po prostu wyższy i silniejszy.

— To nieuczciwe!

— Nie ma czegoś takiego jak uczciwa walka. W walce wykorzystuje się każdą przewagę i każdą sposobność, jaka się nadarza. Cofając się, dałaś mi możliwość włożenia w cios większej siły. Zamiast się cofać, należało zastosować Półpiruet w lewo i spróbować ciąć mnie z dołu, kwartą dexter, pod brodę, w policzek albo w gardło.

— Akurat byś mi pozwolił! Zrobisz odwrotny piruet i sięgniesz mnie w lewą stronę szyi, zanim zdążę złożyć paradę! Skąd mam wiedzieć, co zrobisz?

— Musisz wiedzieć. I wiesz.

— Akurat!

— Ciri. To, co robimy, to walka. Jestem twoim przeciwnikiem. Chcę i muszę cię pokonać, bo tu idzie o moje życie. Jestem od ciebie wyższy i silniejszy, będę więc szukał okazji do ciosów, którymi zbiję i przełamię twoją paradę, tak jak to przed chwilą widziałaś. Po co mi piruet? Jestem już w sinistrze, zobacz. Cóż prostszego, jak uderzyć sekundą, pod pachę, na wnętrze ramienia? Jeśli rozetnę ci tętnicę, umrzesz w ciągu kilku minut. Broń się!

— Haaaa!!!

— Bardzo dobrze. Piękna, szybka parada. Widzisz, jak przydaje się gimnastykowanie przegubu? A teraz uważaj — wielu szermierzy popełnia błąd w statycznej paradzie, zamiera na sekundę, a wtedy można ich zaskoczyć, uderzyć — tak!

— Haa!!!

— Pięknie! Ale odskakuj, natychmiast odskakuj, wchodź w piruet! Mogę mieć sztylet w lewym ręku! Dobrze! Bardzo dobrze! A teraz, Ciri? Co zrobię teraz?

— Skąd mam wiedzieć?

— Obserwuj moje stopy! Jak mam rozłożony ciężar ciała? Co mogę zrobić z takiego ustawienia?

— Wszystko!

— Wiruj więc, wiruj, zmuś mnie do rozwinięcia! Broń się! Dobrze! Nie patrz na mój miecz, mieczem mogę cię zmylić! Broń się! Dobrze! I jeszcze raz! Dobrze! I jeszcze!

— Auuuu!!!

— Niedobrze.

— Uff… Co zrobiłam źle?

— Nic. Jestem po prostu szybszy. Zdejmij ochraniacze. Usiądźmy na chwilę, odpocznijmy. Musisz być zmęczona, biegałaś na Szlaku cały ranek.

— Nie jestem zmęczona. Jestem głodna.

— Cholera, ja też. A dzisiaj dyżur Lamberta, on nie umie gotować niczego prócz klusek… Żeby chociaż umiał je dobrze gotować…

— Coen?

— Aha?

— Ciągle jestem za mało szybka…

— Jesteś bardzo szybka.

— Czy będę kiedyś tak szybka jak ty?

— Wątpię.

— Hmm… No tak. A czy ty… Kto jest najlepszym szermierzem na świecie?

— Nie mam pojęcia.

— Nigdy nie znałeś takiego?

— Znałem wielu, którzy się za takich uważali.

— Ha! Kim byli? Jak się nazywali? Co potrafili?

— Wolnego, wolnego, dziewczyno. Nie znam odpowiedzi na te pytania. Czy to takie ważne?

— Pewnie, że ważne! Chciałabym wiedzieć… kim tacy szermierze są. I gdzie tacy są.

— Gdzie są, to ja wiem.

— Ha! Więc gdzie?

— Na cmentarzach.


*****

— Uważaj, Ciri. Teraz podwiesimy trzecie wahadło, z dwoma dajesz już sobie radę. Kroki będziesz wykonywać tak samo jak przy dwóch, zrobisz tylko jeden unik więcej. Gotowa?

— Tak.

— Skoncentruj się. Odpręż. Wdech, wydech. Atakuj!

— Uch! Auuuuu… Psiakrew!

— Nie klnij, proszę. Mocno oberwałaś?

— Nie, tylko mnie zawadziło… Co zrobiłam źle?

— Biegłaś w zbyt równym rytmie, zbyt przyspieszyłaś drugi Półpiruet, a zwód zrobiłaś za szeroko. W rezultacie wniosło cię wprost pod wahadło.

— Och. Geralt, tam zupełnie nie ma miejsca na unik i obrót! Za blisko siebie wiszą!

— Jest mnóstwo miejsca, gwarantuję. Ale odstępy są tak pomyślane, by wymusić ruch arytmiczny. To jest walka, Ciri, nie balet. W walce nie wolno poruszać się w rytmie. Ruchem musisz dekoncentrować przeciwnika, mylić go, zakłócać jego reakcje. Gotowa do następnej próby?

— Gotowa. Rozbujaj te cholerne bale.

— Nie klnij. Odpręż się. Atakuj!

— Ha! Ha! No i jak? Jak, Geralt? Nawet mnie nie musnęło!

— Ty również nawet nie musnęłaś mieczem drugiego worka. Powtarzam, to walka, nie balet, nie akrobacja… Co tam mamroczesz?

— Nic.

— Odpręż się. Popraw bandaż na przegubie. Nie zaciskaj tak dłoni na rękojeści, to dekoncentruje, zakłóca równowagę. Oddychaj spokojnie. Gotowa?

— Tak.

— Jazda!

— Uuuuch!!! A żeby cię… Geralt, tego się nie da zrobić! Jest za mało miejsca na zwód i zmianę nogi. A gdy uderzam z obu nóg, bez zwodu…

— Widziałem, co się dzieje, gdy uderzasz bez zwodu. Boli cię?

— Nie. Nie bardzo…

— Usiądź tu przy mnie. Odpocznij.

— Nie jestem zmęczona. Geralt, ja tego trzeciego wahadła nie przeskoczę, choćbym odpoczywała przez dziesięć lat. Szybciej nie mogę…

— I nie musisz. Jesteś wystarczająco szybka.

— Powiedz mi więc, jak to zrobić? Jednocześnie Półpiruet, unik i uderzenie?

— To bardzo proste. Nie uważałaś. Mówiłem, zanim zaczęłaś — konieczny jest jeden unik więcej. Unik. Dodatkowy półpiruet jest zbędny. Za drugim razem robiłaś wszystko dobrze i przeszłaś przez wszystkie wahadła.

— Ale nie trafiłam worka, bo… Geralt, bez półpiruetu nie mogę uderzyć, bo się wytracam, nie mam tego, no, jak to się nazywa…

— Impetu. To prawda. Nabierz więc impetu i energii. Ale nie poprzez piruet i zmianę nogi, bo na to nie wystarczy ci czasu. Uderz wahadło mieczem.

— Wahadło? Mam uderzać worki!

— To walka, Ciri. Worki naśladują wrażliwe miejsca twego przeciwnika, w nie musisz trafiać. Wahadeł, które imitują broń przeciwnika, musisz unikać, musisz uchylać się przed nimi. Gdy wahadło cię dotknie, zostałaś zraniona. W prawdziwej walce mogłabyś nie móc już wstać. Wahadło nie może cię dotknąć. Ale ty możesz uderzyć wahadło… Czemu spuszczasz nos na kwintę?

— Ja… Ja nie dam rady sparować wahadła mieczem. Jestem za słaba… Zawsze będę słaba! Bo jestem dziewczyną!

— Chodź tu do mnie, dziewczyno. Wytrzyj nosek. I posłuchaj uważnie. Żaden mocarz tego świata, żaden waligóra ani osiłek nie zdoła sparować ciosu zadanego ogonem oszluzga, kleszczami gigaskorpiona lub pazurami gryfa. A taki właśnie oręż imitują wahadła. I nie próbuj nawet parować. Nie odbijasz wahadła, lecz odbijasz siebie od niego. Przejmujesz jego energię, potrzebną ci do zadania ciosu. Wystarczy lekkie, ale bardzo szybkie odbicie i natychmiastowy, równie szybki cios z odwrotnego półobrotu. Przejmujesz impet przez odbicie się. Jasne?

— Mhm.

— Szybkość, Ciri, nie siła. Siła jest niezbędna drwalowi, który zwala siekierą drzewa w puszczy. Dlatego i owszem, dziewczyny rzadko bywają drwalami. Pojęłaś, w czym rzecz?

— Mhm. Rozhuśtaj wahadła.

— Odpocznij przedtem.

— Nie jestem zmęczona.

— Wiesz już jak? Te same kroki, zwód…

— Wiem.

— Atakuj!

— Haaa! Ha!!! Haaaaa!!! Mam cię! Dostałam cię, gryfie! Geraaaalt! Widziałeś?

— Nie krzycz. Kontroluj oddech.

— Zrobiłam to! Naprawdę zrobiłam! Udało mi się! Pochwal mnie, Geralt!

— Brawo, Ciri. Brawo, dziewczyno.


*****

W połowie lutego śnieg znikł, zlizany ciepłym wiatrem, który powiał z południa, od przełęczy.


*****

O tym, co dzieje się na świecie, wiedźmini nie chcieli wiedzieć.

Triss konsekwentnie i z uporem kierowała w stronę polityki długie rozmowy, które wiedli wieczorami w ciemną halli, rozświetlanej wybuchami ognia z wielkiego paleniska. Reakcje wiedźminów były zawsze takie same. Geralt milczał, przykładając dłoń do czoła. Vesemir kiwał głową, niekiedy wtrącając komentarze, z których nie wynikało nic ponad to, że za "Jego czasów" wszystko było lepsze, logiczniejsze, uczciwsze i zdrowsze. Eskel pozorował grzeczność, nie skąpił uśmiechów i kontaktu oczu, zdarzało mu się nawet z rzadka zainteresować jakimś mało ważnym zagadnieniem lub sprawą. Coen otwarcie ziewał i patrzył w powałę, a Lambert nie krył lekceważenia.

Nie chcieli wiedzieć o niczym, nie obchodziły ich dylematy, które spędzały z powiek sen królom, czarodziejom, władykom i wodzom, problemy, od których trzęsły się i huczały rady, kręgi i tingi. Nie istniało dla nich nic, co działo się za tonącymi w śniegach przełęczami, za Gwenfiech niosącą kawały kry w ołowianym nurcie. Istniało dla nich tylko Kaer Morhen, samotne, zagubione wśród dzikich gór.

Tego wieczora Triss była rozdrażniona i niespokojna — być może sprawił to wiatr wyjący wśród murów zamczyska. Tego wieczora wszyscy byli dziwnie podnieceni — wiedźmini, wyjąwszy Geralta, stali się niecodziennie rozmowni. Rzecz jasna, mówili wyłącznie o jednym — o wiośnie. O zbliżającym się wyjeździe na szlak. O tym, co szlak im przyniesie — o wampirach, wyvernach, leszych, lykantropach i bazyliszkach.

Tym razem to Triss zaczęła ziewać i patrzeć w sufit. Tym razem to ona milczała, do czasu, gdy Eskel zwrócił się do niej z pytaniem. Z pytaniem, którego oczekiwała.

— A jak naprawdę jest na Południu, nad Jarugą? Warto kierować się w tamte strony? Nie chcielibyśmy wpakować się w sam środek jakiejś awantury.

— Co nazywasz awanturą?

— No, wiesz… — zająknął się. - Ciągle nam opowiadasz o możliwości nowej wojny… O ciągłych walkach na pograniczu, o rebeliach na zajętych przez Nilfgaard ziemiach. Wspominałaś, że mówi się o tym, że Nilfgaardczycy mogą ponownie przekroczyć Jarugę…

— A, co tam — powiedział Lambert. - Tłuką się, rżną, siekają nawzajem bez ustanku, od setek lat. Nie ma się czym przejmować. Ja już zdecydowałem, ruszam właśnie aa dalekie Południe, do Sodden, Mahakamu i Angrenu. Wiadomo, że tam, którędy szły wojska, zawsze mnożą się straszydła. W takich miejscach zawsze najlepiej się zarabiało.

— Fakt — potwierdził Coen. - Okolice się wyludniają, po wsiach same baby, które nie umieją sobie radzić… Kupa dzieci bez domu i opieki, szwendających się dookoła… Łatwy łup przyciąga potwory.

— A panowie baronowie — dodał Eskel — panowie komesi i starostowie mają głowy zaprzątnięte wojną, nie starcza im czasu, by chronić poddanych. Muszą wynajmować nas. To wszystko prawda. Ale z tego, co Triss nam opowiadała przez całe wieczory wynika, że konflikt z Nilfgaardem to poważniejsza sprawa, nie jakaś tam lokalna wojenka. Czy tak, Triss?

— Nawet jeżeli — powiedziała zjadliwie czarodziejka — to chyba wam to na rękę? Poważna, krwawa wojna sprawi, że będzie więcej wyludnionych wsi, więcej owdowiałych bab, wręcz zatrzęsienie osieroconych dzieci…

— Nie rozumiem twego sarkazmu — Geralt odjął dłoń od czoła. — Naprawdę nie rozumiem, Triss.

— Ani ja, dziecinko — uniósł głowę Vesemir. - O co ci chodzi? O te wdowy i dzieci? Lambert i Coen gadają niefrasobliwie, jak to młodziki, ale przecież nie słowa są ważne. Przecież oni…

— … oni tych dzieci bronią — przerwała gniewnie. - Tak, wiem o tym. Przed wilkołakiem, który w ciągu roku zabija dwoje lub troje, podczas gdy nilfgaardzki podjazd może w ciągu godziny wyrżnąć i spalić całą osadę. Tak, wy bronicie sierot. Ja natomiast walczę o to, by sierot było jak najmniej. Walczę z przyczynami, nie ze skutkami. Dlatego jestem w radzie Foltesta z Temerii, zasiadam tam razem z Fercartem i Keirą Metz. Radzimy, jak nie dopuścić do wojny, a gdyby do niej doszło, jak się obronić. Bo wojna wisi nad nami jak sęp, nieustannie. Dla was to awantura. Dla mnie to gra, stawką w której jest przetrwanie. Jestem w tę grę zaangażowana, dlatego wasza obojętność i niefrasobliwość boli mnie i obraża.

Geralt wyprostował się, spojrzał na nią.

— Jesteśmy wiedźminami, Triss. Czy nie rozumiesz tego?

— Co tu jest do rozumienia? — czarodziejka potrząsnęła kasztanową grzywą. - Wszystko jest jasne i klarowne. Wybraliście określony stosunek do otaczającego was świata. To, że za moment ten świat może zacząć walić się w gruzy, mieści się w tym wyborze. W moim się nie mieści. To nas różni.

— Nie jestem pewien, czy tylko to.

- Świat wali się w gruzy — powtórzyła. - Można się temu bezczynnie przyglądać. Można temu przeciwdziałać.

— Jak? — uśmiechnął się drwiąco. - Emocjami?

Nie odpowiedziała, odwróciła twarz w stronę ognia huczącego w kominie.

- Świat wali się w gruzy — powtórzył Coen, kiwając głową w udanej zadumie. - Ileż razy ja już to słyszałem.

— Ja też — wykrzywił się Lambert. - I nie dziwota, bo to ostatnio popularne powiedzonko. Tak mówią królowie, gdy okazuje się, że do królowania niezbędna jest jednak odrobina rozumu. Tak mawiają kupcy, gdy chciwość i głupota doprowadzają ich do bankructwa. Tak mówią czarodzieje, gdy zaczynają tracić wpływ na politykę lub źródła dochodów. A adresat wypowiedzi powinien zaraz po niej oczekiwać jakiejś propozycji. Skróć więc wstęp, Triss, i złóż nam propozycję.

— Nigdy nie bawiły mnie utarczki słowne — czarodziejka zmierzyła go zimnym spojrzeniem — ani elokwentne popisy służące temu, by drwić z rozmówcy. Nie zamierzam uczestniczyć w czymś podobnym. O co mi chodzi, wiecie aż za dobrze. Chcecie chować głowy w piasek, wasza sprawa. Ale tobie, Geralt, dziwię się mocno.

— Triss — białowłosy wiedźmin znowu spojrzał jej prosto w oczy. — Czego ty ode mnie oczekujesz? Aktywnego udziału w walce o ocalenie walącego się w gruzy świata? Mam zaciągnąć się do wojska i powstrzymać Nilfgaard? Powinienem, gdyby doszło do kolejnej bitwy o Sodden, stanąć z tobą na Wzgórzu, ramię w ramię, i bić się o wolność?

— Byłabym dumna — rzekła cicho, opuszczając głowę. - Byłabym dumna i szczęśliwa, mogąc walczyć u twojego boku.

— Wierzę. Ale ja nie jestem na to dość szlachetny. I nie dość mężny. Ja nie nadaję się na żołnierza i bohatera. Dojmujący strach przed bólem, przed kalectwem lub śmiercią nie jest jedynym powodem. Nie można zmusić żołnierza, by przestał się bać, ale można go wyposażyć w motywację, która pomoże mu przełamać strach. A ja takiej motywacji nie mam. Nie mogę mieć. Jestem wiedźminem. Sztucznie stworzonym mutantem. Zabijam potwory. Za pieniądze. Bronię dzieci, gdy rodzice mi zapłacą. Jeśli zapłacą mi nilfgaardzcy rodzice, będę bronił nilfgaardzkich dzieci. A jeśli nawet świat legnie w gruzach, co nie wydaje mi się prawdopodobnym, będę zabijał potwory na gruzach świata dopóty, dopóki jakiś potwór mnie nie zabije. To jest mój los, moja motywacja, moje życie i mój stosunek do świata. I nie ja go wybrałem. Zrobiono to za mnie.

— Jesteś rozgoryczony — stwierdziła, nerwowo szarpiąc pasemko włosów. - Albo udajesz rozgoryczonego. Zapominasz, że cię znam, nie odgrywaj przede mną nieczułego mutanta, pozbawionego serca, skrupułów i własnej woli. A przyczyny rozgoryczenia odgaduję i rozumiem je. Przepowiednia Ciri, prawda?

— Nie, nieprawda — odpowiedział chłodno. - Widzę, że jednak mało mnie znasz. Boję się śmierci jak każdy, ale z myślą o niej oswoiłem się już bardzo dawno temu, nie mam złudzeń. To nie jest użalanie się nad losem, Triss, to zwykła chłodna kalkulacja. Statystyka. Jeszcze żaden wiedźmin nie zmarł ze starości, w łóżku, dyktując testament. Żaden. Ciri nie zaskoczyła mnie ani nie nastraszyła. Wiem, że umrę w jakiejś śmierdzącej padliną jamie, rozszarpany przez gryfa, lamię lub mantikorę. Ale na wojnie nie chcę umierać, bo to nie jest moja wojna.

— Dziwię ci się — odrzekła ostro. - Dziwię się, że tak mówisz, dziwię się twojemu brakowi motywacji, jak zechciałeś uczenie określić lekceważący dystans i obojętność. TY byłeś w Sodden, w Angrenie i na Zarzeczu. Wiesz, co stało się z Cintrą, wiesz, co spotkało królową Calanthe i kilkanaście tysięcy tamtejszych ludzi. Wiesz, przez jakie piekło przeszła Ciri, wiesz, dlaczego ona krzyczy po nocach. Ja również to wiem, bo ja też tam byłam. Ja również boję się bólu i śmierci, dzisiaj boję się jeszcze bardziej, niż wtedy, mam po temu powody. Co do motywacji, to wtedy wydawało mi się, że mam jej równie mało co ty. Miały mnie, czarodziejkę, obchodzić losy Sodden, Brugge, Cintry czy innych królestw? Kłopoty mniej lub bardziej udolnych władców? Interesy kupców i baronów? Byłam czarodziejką, też mogłam powiedzieć, że to nie moja wojna, że mogę na gruzach świata mieszać eliksiry dla Nilfgaardczyków. Ale stanęłam wtedy na Wzgórzu, obok Vilgefortza, obok Artauda Terranovy, obok Fercarta, obok Enid Findabair i Filippy Eilhart, obok twojej Yennefer. Obok tych, których już nie ma — Koral, Yoela, Vanielle.. i był taki moment, że zapomniałam ze strachu wszystkich zaklęć oprócz jednego, za pomocą którego mogłam teleportować się z tamtego strasznego miejsca do domu, do mojej maleńkiej wieżyczki w Mariborze. Była taka chwila, że rzygałam z przerażenia, a Yennefer i Koral podtrzymywały mnie za kark i włosy…

— Przestań. Przestań, proszę.

— Nie, Geralt. Nie przestanę. Przecież chcesz wiedzieć, co się stało tam, na Wzgórzu. Posłuchaj więc — był huk i płomień, były świetliste groty i rozrywające się kule ognia, był wrzask i łoskot, a ja nagle znalazłam się na ziemi, na jakiejś kupie zwęglonych, dymiących szmat, i nagle zrozumiałam, że ta kupa szmat to jest Yoel, a to obok, to coś okropnego, ten kadłub bez rąk i nóg, który tak makabrycznie krzyczy, to jest Koral. I myślałam, że krew, w której leżę, jest krwią Koral. Ale to była moja własna. I wtedy zobaczyłam, co mi zrobiono, i zaczęłam wyć, wyć jak bity pies, jak krzywdzone dziecko… Zostaw mnie! Nie obawiaj się, nie rozpłaczę się. Nie jestem już dziewczynką z wieżyczki w Mariborze. Psiakrew, ja jestem Triss Merigold, Czternasta Poległa spod Sodden. Pod obeliskiem na Wzgórzu jest czternaście grobów, ale tylko trzynaście ciał.

Zdumiewa cię, że mogło dojść do takiej pomyłki? Nie domyślasz się? Większość zwłok była w trudnych do rozpoznania kawałkach, nikt tego nie segregował. Żywych też trudno było się doliczyć. Z tych, którzy dobrze mnie znali, przy życiu została tylko Yennefer, a Yennefer była niewidoma. Inni znali mnie przelotnie, zawsze rozpoznawali po moich pięknych włosach. A ja ich, cholera jasna, już nie miałam!

Geralt objął ją mocniej. Już nie próbowała go odpychać.

— Nie pożałowano nam najsilniejszych czarów — podjęła głucho — zaklęć, eliksirów, amuletów i artefaktów. Niczego nie mogło zabraknąć dla okaleczonych bohaterów ze Wzgórza. Wyleczono nas, połatano, przywrócono dawny wygląd, oddano włosy i wzrok. Prawie nie widać… śladów. Ale ja już nigdy nie założę wydekoltowanej sukni, Geralt. Nigdy.

— Wiedźmini milczeli. Milczała również Ciri, która bezszelestnie wśliznęła się do halli i zatrzymała w progu, kurcząc ramiona i splatając ręce na piersi.

— Dlatego — powiedziała po chwili czarodziejka — nie mów mi o motywacji. Zanim stanęliśmy na tym Wzgórzu, ci z Kapituły powiedzieli nam po prostu: "Tak trzeba". Czyja to była wojna? Czego myśmy tam bronili? Ziemi? Granic? Ludzi i ich chałup? Interesów królów? Wpływów i dochodów czarodziejów? Ładu przed Chaosem? Nie wiem. Ale broniliśmy, bo tak było trzeba. I jeśli zajdzie konieczność, stanę na Wzgórzu jeszcze raz. Bo gdybym tego nie zrobiła, to znaczyłoby, że tamto było niepotrzebne i nadaremne.

— Ja stanę obok ciebie! — krzyknęła cienko Ciri. - Zobaczysz, że stanę! Zapłacą mi ci Nilfgaardczycy za moją babkę, za wszystko… Ja nie zapomniałam!

— Bądź cicho — warknął Lambert. - Nie wtrącaj się do rozmów dorosłych…

— Akurat! — tupnęła dziewczynka, a w jej oczach rozgorzał zielony ogień. - Myślicie, że po co ja się uczę walczyć mieczem? Chcę go zabić, jego, tego czarnego rycerza z Cintry, tego ze skrzydłami na hełmie, za to, co mi zrobił, za to, że się bałam! I zabiję go! Dlatego się uczę!

— A zatem przestaniesz się uczyć — powiedział Geralt głosem zimniejszym niż mury Kaer Morhen. - Dopóki nie pojmiesz, czym jest miecz i czemu ma on służyć w dłoni Wiedźmina, nie weźmiesz go do ręki. Nie uczysz się, by zabijać i być zabitą. Nie uczysz się zabijać ze strachu i nienawiści, ale by móc ratować życie. Własne i innych.

Dziewczynka zagryzła wargi, drżąc z podniecenia i złości.

— Zrozumiałaś?

Ciri raptownie poderwała głowę.

— Nie.

— Nie zrozumiesz więc tego nigdy. Wyjdź.

— Geralt, ja…

— Wyjdź.

Ciri zakręciła się na pięcie, przez chwilę stała niezdecydowanie, jak gdyby czekając. Czekając na coś, co nie mogło nastąpić. Potem szybko pobiegła po schodach. Usłyszeli, jak huknęły drzwi.

— Za ostro, Wilku — powiedział Vesemir. - O wiele za ostro. I nie należało tego robić w obecności Triss. Więź emocjonalna…

— Nie mów mi o emocjach. Mam dość gadania o emocjach!

— A dlaczego? — czarodziejka uśmiechnęła się drwiąco i zimno. - Dlaczego, Geralt? Ciri jest normalna. Odczuwa normalnie, przyjmuje emocje naturalnie, bierze je takimi, jakimi w istocie są. Ty, rzecz jasna, nie rozumiesz tego i dziwisz się. Zaskakuje cię to i drażni. To, że ktoś może odczuwać normalną miłość, normalną nienawiść, normalny strach, ból i żal, normalną radość i normalny smutek. Że właśnie chłód, dystans i obojętność uważa za nienormalne. O tak, Geralt, ciebie to drażni, drażni do tego stopnia, że zaczynasz myśleć o podziemiach Kaer Morhen, o Laboratorium, o zakurzonych butlach, pełnych mutagennych trucizn…

— Triss! — krzyknął Vesemir, patrząc na zbielałą nagle twarz Geralta. Ale czarodziejka nie dała sobie przerwać, mówiła coraz szybciej, coraz głośniej.

— Kogo ty chcesz oszukać, Geralt? Mnie? Ją? A może siebie samego? Może nie chcesz dopuścić do siebie prawdy, prawdy, którą zna każdy oprócz ciebie? Może nie chcesz zaakceptować faktu, że w tobie emocji i ludzkich uczuć nie zabiły eliksiry i Trawy! Ty je w sobie zabiłeś! TY sam! Ale nie waż się zabijać ich w tym dziecku!

— Milcz! — krzyknął, zrywając się z krzesła. - Milcz, Merigold!

Odwrócił się, bezbronnie opuścił ręce.

— Przepraszam — powiedział cicho. - Wybacz mi, Triss.

Szybko ruszył ku schodom, ale czarodziejka zerwała się błyskawicznie, przypadła do niego, objęła.

— Nie wyjdziesz sam — szepnęła. - Nie pozwolę, byś był sam. Nie w tej chwili.


*****

Od razu wiedzieli, dokąd pobiegła — wieczorem spadł drobny, mokry śnieg, zasłał podwórzec cienkim, nieskazitelnie białym kobiercem. Na nim zobaczyli ślady stóp.

Ciri stała na samym szczycie zrujnowanego muru, nieruchoma jak posążek. Miecz trzymała powyżej prawego barku, z jelcem na wysokości oka. Palce lewej dłoni lekko dotykały głowicy.

Na ich widok dziewczynka skoczyła, zawirowała w piruecie, lądując miękko w identycznej, lecz odwróconej, zwierciadlanej pozycji.

— Ciri — powiedział wiedźmin. - Zejdź, proszę.

Wydawało się, że nie słyszy. Nie poruszyła się, nie drgnęła nawet. Triss widziała jednak, jak odblask księżyca rzucony przez klingę na jej twarz zalśnił srebrzyście na smugach łez.

— Nikt mi nie odbierze miecza! — krzyknęła. - Nikt! Nawet ty!

— Zejdź — powtórzył Geralt.

Wyzywająco potrząsnęła głową, w następnej sekundzie skoczyła znowu. Luźna cegła z chrobotem osunęła się spod jej stopy. Ciri zachwiała się, usiłowała złapać równowagę. Nie zdołała.

Wiedźmin skoczył.

Triss uniosła dłoń, otwierając usta do formuły lewitacji. Wiedziała, że nie zdąży. Wiedziała, że Geralt również nie zdąży, to nie było możliwe.

Geralt zdążył.

Przygięło go do ziemi, rzuciło na kolana i na bok. Upadł. Ale nie wypuścił Ciri.

Czarodziejka zbliżyła się wolno. Słyszała, jak dziewczynka szepce i pociąga nosem. Geralt też szeptał. Nie rozróżniała słów. Ale rozumiała ich znaczenie.

Ciepły wiatr zawył w szczelinach muru. Wiedźmin uniósł głowę.

— Wiosna — powiedział cicho.

— Tak — potwierdziła, przełknąwszy ślinę. - Na przełęczach leży jeszcze śnieg, ale w dolinach… W dolinach już jest wiosna. Wyjeżdżamy, Geralt? Ty, ja i Ciri?

— Tak. Najwyższy czas.

Загрузка...