Rozdział szósty

Zabójstwo jest zawsze zabójstwem, bez względu na motywy i okoliczności. Przeto ci, którzy zabijają lub przygotowują zabójstwo, to przestępcy i zbrodniarze, bez względu na to, kim są: królami, książętami, marszałkami czy sędziami. Nikt z tych, którzy obmyślają i zadają przemoc, nie ma prawa uważać się za lepszego od zwykłego zbrodniarza. Bo wszelka przemoc z natury swojej nieuchronnie wiedzie do zbrodni.

Nicodemus de Boot, Medytacje o życiu, szczęściu i pomyślności

— Nie popełnijmy błędu — powiedział król Redami, Vizimir, wsuwając upierścienione palce we włosy na skroni. - Nie stać nas na błąd ani na pomyłkę.

Zebrani milczeli. Demawend, władca Aedirn, siedział rozparty w fotelu, wpatrzony w kufel piwa ustawiony na brzuchu. Foltest, pan Temerii, Pontaru, Mahakamu i Sodden, a od niedawna senior protektor Brugge, demonstrował wszystkim swój szlachetny profil, odwracając głowę w stronę okna. Po przeciwnej stronie stołu zasiadał Henselt, król Kaedwen, biegając po uczestnikach narady małymi przenikliwymi oczami, błyszczącymi w brodatej jak u rozbójnika fizjonomii. Meve, królowa Lyrii, bawiła się w zadumie ogromnymi rubinami naszyjnika, od czasu do czasu krzywiąc piękne pełne wargi w wieloznacznym grymasie.

— Nie popełnijmy błędu — powtórzył Vizimir. - Bo błąd może nas zbyt drogo kosztować. Skorzystajmy z cudzych doświadczeń. Kiedy pięćset lat temu nasi przodkowie wylądowali na plażach, elfy też chowały głowy w piasek. Wydzieraliśmy im kraj po kawałeczku, a one cofały się, wciąż uważając, że to już ostatnia granica, że dalej nie pójdziemy. Bądźmy mądrzejsi! Bo teraz nasza kolej. Teraz my jesteśmy elfami. Nilfgaard stoi nad Jarugą, a ja tu słyszę: "Niech sobie stoi". Słyszę: "Dalej nie pójdą". Ale oni pójdą, przekonacie się. Powtarzam, nie popełnijmy błędu, który popełniły elfy!

O szybki w oknach znowu zastukały krople deszczu, wiatr zawył upiornie. Królowa Meve uniosła głowę. Zdawało jej się, że słyszy krakanie kruków i wron. Ale był to tylko wiatr. Wiatr i deszcz.

— Nie porównuj nas z elfami — powiedział Henselt z Kaedwen. - Hańbisz nas takim porównaniem. Elfy nie umiały się bić, uchodziły przed naszymi przodkami, kryły się po górach i lasach. Elfy nie zafundowały naszym przodkom Sodden. A myśmy Nilfgaardczykom pokazali, co to znaczy zadrzeć z nami. Nie strasz nas Nilfgaardem, Vizimir, nie siej propagandy. Nilfgaard, powiadasz, stoi nad Jarugą? A ja mówię, że Nilfgaard siedzi za rzeką jak mysz pod miotłą. Bo pod Sodden przetrąciliśmy im kręgosłup! Złamaliśmy ich militarnie, ale przede wszystkim moralnie. Nie wiem, czy to prawda, że Emhyr var Emreis był wówczas przeciwny agresji na taką skalę, że atak na Cintrę to była robota jakiegoś wrogiego mu stronnictwa. Zakładam, że gdyby udało się nas pokonać, biłby brawo, rozdawałby przywileje i nadania. Ale po Sodden nagle się okazało, że był przeciw, a wszystkiemu winna jest samowola marszałków. I poleciały głowy. Szafoty spłynęły krwią. To są pewne informacje, żadne plotki. Osiem uroczystych egzekucji, dużo więcej skromniejszych kaźni. Kilka pozornie naturalnych, ale zagadkowych zgonów, sporo nagłych przejść w stan spoczynku. Mówię wam, Emhyr wpadł w szał i praktycznie wykończył własną kadrę dowódczą. Kto więc teraz poprowadzi ich armie? Setnicy?

— Nie, nie setnicy — rzekł zimno Demawend z Aedirn. - Zrobią to młodzi i zdolni oficerowie, którzy długo czekali na taką okazję, a których Emhyr szkoli od dawna. Ci, których starzy marszałkowie nie dopuszczali do dowodzenia, którym nie pozwalali awansować. Młodzi, zdolni dowódcy, o których już się słyszy. Ci, którzy zdławili powstania w Metumie i Nazairze, którzy w krótkim czasie rozbili rebeliantów w Ebbing. Dowódcy, którzy doceniają rolę oskrzydlających manewrów, dalekich rajdów kawalerii, błyskawicznych przemarszów piechoty, desantów z morza. Stosujący taktykę druzgocących uderzeń na wybranych kierunkach, używający przy obleganiu twierdz nowoczesnej techniki zamiast niepewnej magii. Nie wolno ich nie doceniać. Oni rwą się, by przejść Jarugę i udowodnić, że nauczyli się czegoś na błędach starych marszałków.

— Jeśli się czegoś nauczyli — wzruszył ramionami Henselt — to nie przekroczą Jarugi. Ujście rzeki na granicy Cintry i Verden nadal kontroluje Ervyll i jego trzy twierdze: Nastrog, Rozrog i Bodrog. Tych twierdz nie da się zdobyć z marszu, żadna nowoczesna technika tu nie pomoże. Nasze skrzydło chroni też flota Ethaina z Cidaris, dzięki niej panujemy nad wybrzeżem. Także dzięki piratom ze Skellige. Jarl Grach an Craite, jak pamiętacie, nie podpisał z Nilfgaardem zawieszenia broni, regularnie ich kąsa, napada i pali nadmorskie osady i forty w Prowincjach. Nilfgaardczycy nadali mu przezwisko Tirth ys Muire, Dzik Morski. Straszą nim dzieci!

— Zastraszenie nilfgaardzkich dzieci — uśmiechnął się krzywo Vizimir — nie zapewni nam bezpieczeństwa.

— Nie — zgodził się Henselt. - Zapewni je nam coś innego. To, że nie panując nad ujściem rzeki i wybrzeżem, mając odsłoniętą flankę, Emhyr var Emreis nie będzie w stanie zapewnić zaopatrzenia oddziałom, które zechciałby przerzucić na prawy brzeg Jarugi. Jakie błyskawiczne przemarsze, jakie rajdy kawalerii? Śmiechu warte. W ciągu trzech dni po sforsowaniu rzeki armia utknie w miejscu. Połowa obiegnie twierdze, reszta rozlezie się, by grabić, szukać paszy i spyży. A gdy ich słynna kawaleria zje już większość własnych koni, zrobimy im drugie Sodden. Do diabła, chciałbym, by przekroczyli rzekę! Ale nie bójcie się, nie przekroczą.

— Załóżmy — powiedziała nagle Meve z Lyrii — że nie przekroczą Jarugi. Załóżmy, że Nilfgaard będzie po prostu czekał. Zastanówmy się jednak, komu to na rękę, nam czy im? Kto może sobie pozwolić na bezczynne czekanie, a kto nie?

— Właśnie! — podchwycił Vizimir. - Meve, jak zwykle, mówi mało, ale trafia w sedno. Emhyr ma czas, panowie, a my go nie mamy. Czy nie widzicie, co się dzieje? Nilfgaard trzy lata temu poruszył kamyk na zboczu góry i spokojnie czeka na lawinę. Po prostu czeka, a ze zbocza sypią się wciąż nowe kamyki. Bo ten pierwszy kamyczek wydawał się niektórym głazem, którego ruszyć nie sposób. A skoro okazało się, że wystarczy go trącić, by poleciał, znaleźli się inni, którym lawina po myśli. Od Gór Sinych po Bremervoord krążą po lasach elfie komanda, to już nie mała partyzantka, to wojna. Tylko patrzeć, jak ruszą do boju wolne elfy z Dol Blathanna. W Mahakamie burzą się krasnoludy, driady z Brokilonu robią się coraz zuchwalsze. To wojna, wojna na wielką skalę. Wojna wewnętrzna. Domowa. Nasza. A Nilfgaard czeka… Dla kogo czas pracuje, jak myślicie? W komandach Scoia'tael biją się elfy trzydziesto — czterdziestoletnie. Ale one żyją po trzysta lat! One mają czas, my go nie mamy!

— Scoia'tael — przyznał Henselt — stali się istnym cierniem w tyłku. Paraliżują mi handel i transport, terroryzują farmerów… Z tym trzeba skończyć!

— Jeśli nieludzie chcą wojny, to będą ją mieli — wtrącił Foltest z Temerii. - Byłem zawsze rzecznikiem pojednania i koegzystencji, ale jeśli oni wolą próbę sił, to spróbujemy, kto silniejszy. Jestem gotów. W Temerii i Sodden podejmuję się wykończyć Wiewiórki w ciągu sześciu miesięcy. Te ziemie już raz spłynęły krwią elfów, wytoczoną przez naszych pradziadów. Uważam to za tragedię, ale wyjścia nie widzę, tragedia się powtórzy. Elfy trzeba spacyfikować.

— Twoje wojsko ruszy na elfy, jeśli dasz im rozkaz — kiwnął głową Demawend. - Ale czy ruszy na ludzi? Na chłopów, z których rekrutujesz piechotę? Na cechy? Na wolne miasta? Vizimir, mówiąc o Scoia'tael, opisał tylko jeden kamyk z lawiny. Tak, tak, panowie, nie wytrzeszczajcie na mnie oczu! Po wsiach i miasteczkach już się zaczyna gadać, że na podbitych przez Nilfgaard ziemiach chłopstwu, farmerom i rzemieślnikom żyje się lżej, swobodniej i bogaciej, że gildie kupieckie mają większe przywileje… Zalewają nas towary z nilfgaardzkich manufaktur. W Brugge i Verden ich moneta wypiera lokalną. Jeśli będziemy siedzieć bezczynnie, to zginiemy, skłóceni, zaplątani w konflikty, uwikłani w tłumienie rebelii i rozruchów, uzależniam powoli od nilfgaardzkiej potęgi ekonomicznej. Zginiemy, zadusimy się we własnym dusznym zaścianku, bo i to zrozumcie, że Nilfgaard zamyka nam drogę na Południe, a my musimy się rozwijać, musimy być ekspansywni, bo w przeciwnym razie dla naszych wnuków zabraknie tu miejsca!

Zebrani milczeli. Vizimir Redański odetchnął głęboko, chwycił jeden ze stojących na stole pucharów, pił długo. Milczenie przedłużało się, deszcz tłukł w okna, wicher wył i łomotał okiennicami.

— Wszystkie niepokoje, o których mowa — powiedział wreszcie Henselt — to robota Nilfgaardu. To emisariusze Emhyra podżegają nieludzi, szerzą propagandę i nawołują do rozruchów. To oni sypią złotem i obiecują przywileje cechom i gildiom, przyrzekają baronom i diukom wysokie stanowiska w prowincjach, które utworzą w miejscu naszych królestw. Nie wiem, jak u was, ale w Kaedwen namnożyło się ni z tego, ni z owego kapłanów, kaznodziejów, wróżbitów i innych zasranych mistyków, głoszących koniec świata…

— U mnie jest to samo — potwierdził Foltest. - Cholera, tyle lat był spokój. Od czasu gdy mój dziad pokazał kapłanom, gdzie jest ich miejsce, mocno przerzedziwszy ich szeregi, pozostali wzięli się za pożyteczne zajęcia. Studiowali księgi i wpajali dzieciakom wiedzę, leczyli chorych, troszczyli się o ubogich, kalekich i bezdomnych. Nie mieszali się do polityki. A teraz nagle pobudzili się i w świątyniach wywrzaskują brednie do motłochu, a motłoch słucha i nareszcie wie, czemu mu się tak źle powodzi. Toleruję to, bo jestem mniej porywczy niż mój dziad i mniej czuły na punkcie mego królewskiego autorytetu i godności. Co by to zresztą była za godność i co za autorytet, gdyby mógł je podważyć kwik jakiegoś pomylonego fanatyka. Ale moja cierpliwość się kończy. Ostatnio głównym tematem kazań jest Wybawiciel, który nadejdzie z Południa. Z Południa, uważacie? Zza Jarugi!

— Biały Płomień — mruknął Demawend. - Nastanie Białe Zimno, a po nim Białe Światło. A potem świat się odrodzi, za sprawą Białego Płomienia i Białej Królowej… Też to słyszałem. To trawestacja przepowiedni Ithlinne aep Aeyenien, elfiej wyroczni. Kazałem złapać jednego klechę, który wykrzykiwał o tym na rynku w Vengerbergu, a kat przez dłuższy czas pytał go grzecznie, ileż to złota prorok wziął za to od Emhyra… Ale kaznodzieja tylko plótł o Białym Płomieniu i Białej Królowej… do samego końca.

— Ostrożnie, Demawend — skrzywił się Vizimir. - Nie produkuj męczenników, bo o to właśnie chodzi Emhyrowi. Łap nilfgaardzkich agentów, ale kapłanów ruszyć nie wolno, konsekwencje mogą być nieobliczalne. Oni wciąż mają wpływy i poważanie wśród ludu. Dość mamy kłopotów z Wiewiórkami, by ryzykować rozruchy w miastach lub wojny chłopskie.

— Do diabła! — prychnął Foltest. - Tego nie róbmy, tego nie ryzykujmy, tamtego nam nie wolno… Czy po to się zebraliśmy, by mówić o tym, czego nie możemy uczynić? Czy po to ściągnąłeś nas tu, do Hagge, Demawend, byśmy wypłakiwali się i użalali nad naszą słabością i niemocą? Zacznijmy wreszcie działać! Trzeba coś zrobić! Trzeba przerwać to, co się dzieje!

— Proponuję to od początku — Vizimir wyprostował się. Proponuję właśnie działanie.

— Jakie?

— Co możemy zrobić?

Znowu zapadło milczenie. Wiatr szumiał, okiennice stukały o mur zamczyska.

— Dlaczego — odezwała się nagle Meve — wszyscy patrzycie na mnie?

— Zachwycamy się twoją urodą — zaburczał Henselt z głębi kufla.

— To też — przytaknął Vizimir. - Meve, wszyscy wiemy, że potrafisz znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Masz kobiecą intuicję, jesteś mądrą niewiastą…

— Przestań mi kadzić — królowa Lyrii splotła dłonie na podołku, zapatrzyła się na pociemniałe arrasy ze scenami myśliwskimi. Ogary, wyciągnięte w skokach, zadzierały pyski ku bokom pierzchającego białego jednorożca. Nigdy w życiu nie widziałam żywego jednorożca, pomyślała Meve. Nigdy. I chyba już nigdy nie zobaczę.

— Sytuacja, którą mamy — powiedziała po chwili, odrywając wzrok od arrasu — przypomina mi takie długie zimowe wieczory na rivskim zamku. Coś wtedy zawsze wisiało w powietrzu. Mój mąż dumał nad tym, jakby się tu dobrać do kolejnej dworki. Marszałek kombinował, jakby tu wszcząć wojnę, w której by zasłynął. Czarodziej wyobrażał sobie, że to on jest królem. Służbie nie chciało się usługiwać, błazen był smutny, ponury i przeraźliwie nudny, psy wyły z melancholii, a koty spały, bimbając na myszy łażące po stole. Wszyscy na coś czekali. Wszyscy patrzyli na mnie spode łba. A ja… Ja im wtedy… Pokazywałam. Pokazywałam wszystkim, co potrafię, tak że aż się mury trzęsły, a okoliczne niedźwiedzie budziły się w gawrach. I głupie myśli migiem ulatywały z głów. Nagle wszyscy wiedzieli, kto tu rządzi.

Nikt się nie odezwał. Wiatr zawył mocniej. Strażnicy na murach okrzykiwali się od niechcenia. Uderzenia kropel o szybki w ołowianych ramkach okien przeszły w obłędne staccato.

— Nilfgaard patrzy i czeka — ciągnęła wolno Meve, bawiąc się naszyjnikiem. - Nilfgaard obserwuje. Coś wisi w powietrzu, w wielu głowach rodzą się głupie myśli. A zatem pokażmy wszystkim co potrafimy. Pokażmy, kto tu jest naprawdę królem. Potrząśnijmy murami pogrążonego w zimowym marazmie zamczyska!

— Wydusić Wiewiórki — rzekł szybko Henselt. - Rozpocząć wielką wspólną operację wojskową. Sprawić nieludziom krwawą łaźnię. Niech Pontar, Gwenllech i Buina popłyną krwią elfów od źródeł do ujść!

— Przytłamsić karną ekspedycją wolne elfy z Dol Blathanna — dodał, marszcząc czoło, Demawend. - Wprowadzić interwencyjne korpusy do Mahakamu. Pozwolić wreszcie Ervyllowi z Verden dobrać się do driad w Brokilonie. Tak, krwawa łaźnia! A tych, co przeżyją, do rezerwatów!

— Poszczuć Cracha an Craite na nilfgaardzkie wybrzeża — podchwycił Vizimir. - Wesprzeć go flotą Ethaina z Cidaris, niech wzniecą pożogę od Jarugi po Ebbing! Demonstracja siły…

— Mało — pokręcił głową Foltest. - To wszystko za mało. Trzeba… Wiem, czego trzeba.

— Mów więc!

— Cintra.

— Co?

— Odebrać Nilfgaardczykom Cintrę. Sforsujmy Jarugę, uderzmy pierwsi. Teraz, gdy się nie spodziewają. Wyrzućmy ich z powrotem za Marnadal.

— W jaki sposób? Dopiero co mówiliśmy, że dla wojsk Jarugą jest nie do przejścia…

— Dla Nilfgaardu. Ale my rzekę kontrolujemy. Mamy w garści ujście, drogi zaopatrzenia, mamy skrzydło chronione przez Skellige, Cidaris i twierdze w Verden. Dla Nilfgaardu przerzucenie przez rzekę czterdziestu, pięćdziesięciu tysięcy ludzi to znaczny wysiłek. My możemy przeprawić na lewy brzeg znacznie więcej. Nie rozdziawiaj gęby, Vizimir. Chciałeś czegoś, co przerwie wyczekiwanie? Czegoś spektakularnego? Czegoś, co znowu uczyni z nas prawdziwych królów? Tym czymś będzie Cintra. Cintra nas skonsoliduje, bo Cintra to symbol. Przypomnijcie sobie Sodden! Gdyby nie rzeź miasta i męczeńska śmierć Calanthe, nie byłoby wówczas takiego zwycięstwa. Siły były równe, nikt nie liczył, że ich tak zdruzgoczemy. Ale nasze wojska rzuciły się im do gardeł jak wilki, jak wściekłe psy, by mścić Lwicę z Cintry. A są i tacy, których zaciekłości nie zgasiła krew wytoczona na soddeńskim polu. Przypomnijcie sobie Cracha an Craite, Dzika z Morza!

— To prawda — pokiwał głową Demawend. - Crach poprzysiągł Nilfgaardowi krwawą zemstę. Za Eista Tuirseach, zabitego w Marnadalu. I za Calanthe. Gdybyśmy uderzyli na lewy brzeg, Crach wesprze nas całą siłą Skellige. Na bogów, to ma szansę powodzenia! Popieram Foltesta! Nie czekajmy, uderzmy pierwsi, wyzwólmy Cintrę, wypędźmy sukinsynów za przełęcze Amellu!

— Wolnego — warknął Henselt. - Nie spieszcie się tak, by targnąć lwa za wąsy, bo to nie jest jeszcze zdechły lew. To po pierwsze. Po drugie, jeśli uderzymy pierwsi, ustawimy się w pozycji agresorów. Złamiemy zawieszenie broni, które sami opatrzyliśmy pieczęciami. Nie poprze nas Niedamir i jego Liga, nie poprze nas Esterad Thyssen. Nie wiem, jak zachowa się Ethain z Cidaris. Agresywnej wojnie przeciwstawią się nasze cechy, kupiectwo, szlachta… A przede wszystkim czarodzieje. Nie zapominajcie o czarodziejach!

— Czarodzieje nie poprą ataku na lewy brzeg — stwierdził Vizimir. - Zawieszenie broni było dziełem Vilgefortza z Roggeveen. Wiadomo, że w jego planach zawieszenie miało stopniowo przerodzić się w trwały pokój. Vilgefortz nie poprze wojny. A Kapituła, możecie mi wierzyć, zrobi to, co zechce Vilgefortz. Po Sodden on jest pierwszy w Kapitule, niech inni magicy mówią, co chcą, tam pierwsze skrzypce gra Vilgefortz.

— Vilgefortz, Vilgefortz — żachnął się Foltest. - Za bardzo on nam urósł, ten magik. Zaczyna mnie drażnić liczenie się z planami Vilgefortza i Kapituły, planami, których zresztą nie znam i nie rozumiem. Ale jest i na to sposób, panowie. A gdyby to Nilfgaard dokonał agresji? Na przykład w Dol Angra? Na Aedirn i Lyrię? Moglibyśmy jakoś to załatwić… Zainscenizować… Jakaś maleńka prowokacja… Incydent graniczny, przez nich zawiniony? Dajmy na to, jakiś atak na pograniczny fort? Rzecz jasna, będziemy przygotowani, zareagujemy zdecydowanie i z siłą, przy pełnej akceptacji wszystkich, nawet Vilgefortza i całej reszty Kapituły Czarodziejskiej. I wtedy, gdy Emhyr var Emreis odwróci wzrok od Sodden i Zarzecza, o swój kraj upomną się Cintryjczycy. Emigranci i uciekinierzy, którzy organizują się w Brugge pod wodzą Vissegerda. Jest ich blisko osiem tysięcy ludzi pod bronią. Czy może być lepsze ostrze sulicy? Oni żyją nadzieją na odzyskanie kraju, z którego musieli uciekać. Palą się do walki. Są gotowi uderzyć na lewy brzeg. Czekają tylko na hasło.

— Na hasło — potwierdziła Meve — i na obietnicę, że się ich poprze. Bo z ośmioma tysiącami ludzi Emhyr poradzi sobie siłą granicznych garnizonów, nie będzie nawet musiał przerzucać posiłków. Vissegerd dobrze o tym wie, nie ruszy się, dopóki nie będzie miał pewności, że w ślad za nim na lewym brzegu wylądują twoje wojska, Foltest, wspierane przez korpusy redańskie. Ale przede wszystkim Vissegerd czeka na Lwiątko z Cintry. Podobno wnuczka królowej ocalała z rzezi. Ktoś ją rzekomo widział wśród uciekinierów, ale później dziecko tajemniczo znikło. Emigranci zawzięcie jej poszukują… Bo potrzebują na odzyskany tron Cintry kogoś z królewskiej krwi. Z krwi Calanthe.

— Bzdura — powiedział zimno Foltest. - Minęły ponad dwa lata. Jeśli dzieciak nie odnalazł się do tej pory, to znaczy, że nie żyje. O tej legendzie możemy zapomnieć. Nie ma już Calanthe, nie ma żadnego Lwiątka, nie ma królewskiej krwi, której należy się tron. Cintrą… nie będzie już nigdy tym, czym była za życia Lwicy. Rzecz jasna, emigrantom Vissegerda tego mówić nie należy.

— Poślesz zatem cintryjskich partyzantów na śmierć? - zmrużyła oczy Meve. - W pierwszej linii? Nie mówiąc im, że Cintrą może się odrodzić wyłącznie jako kraj wasalny, pod twoją zwierzchnością? Proponujesz nam wszystkim atak na Cintrę… dla siebie? Podporządkowałeś sobie Sodden i Brugge, ostrzysz zęby na Verden… I zapachniała ci Cintra, tak?

— Przyznaj się, Foltest — warknął Henselt. - Czy Meve ma rację? To dlatego podżegasz nas do tej awantury?

— Dajcie pokój — władca Temerii zmarszczył swe szlachetne oblicze, żachnął się gniewnie. - Nie róbcie ze mnie zdobywcy, któremu zamarzyło się imperium. O co wam chodzi? O Sodden i Brugge? Ekkehard z Sodden był przyrodnim bratem mojej matki. Dziwi was, że po jego śmierci Wolne Stany przyniosły koronę mnie, jego krewniakowi? Krew nie woda! A Venzlav z Brugge złożył mi hołd wasalny, ale bez przymusu! Zrobił to, by ochronić kraj! Bo w pogodny dzień widzi błyski nilfgaardzkich lanc na lewym brzegu Jarugi!

— My właśnie mówimy o lewym brzegu — wycedziła królowa Lyrii. - O brzegu, na który mamy uderzyć. A lewy brzeg to Cintra. Zniszczona, wypalona, zrujnowana, zdziesiątkowana, okupowana… ale ciągle Cintra. Cintryjczycy nie przyniosą ci korony, Foltest, ani nie złożą hołdu. Cintra nie zgodzi się być krajem wasalnym. Krew nie woda!

— Cintra, jeśli ją… Gdy ją wyzwolimy, powinna stać się naszym wspólnym protektoratem — rzekł Demawend z Aedirn. - Cintra to ujście Jarugi, zbyt ważny punkt strategiczny, byśmy mogli pozwolić sobie na utratę kontroli nad nim.

— Musi to być kraj wolny — zaprotestował Vizimir. - Wolny, niezawisły i silny. Kraj, który będzie żelazną bramą, przedmurzem Północy, a nie pasem spalonej ziemi, na której nilfgaardzka konnica będzie mogła nabierać rozpędu!

— Czy taką Cintrę da się odbudować? Bez Calanthe?

— Nie podniecaj się Foltest — wydęła wargi Meve. - Mówiłam ci już, Cintryjczycy nigdy nie uznają protektoratu ani obcej krwi na tronie. Jeśli spróbujesz narzucić im siebie jako seniora, to sytuacja się odwróci. Vissegerd będzie znowu organizować oddziały do walki, tym razem jednak pod skrzydłami Emhyra. I pewnego dnia te oddziały rzucą się na nas, jako awangarda nilfgaardzkiego szturmu. Jako ostrze sulicy, jak się niedawno obrazowo wyraziłeś.

— Foltest wie o tym — parsknął Vizimir. - Dlatego tak usilnie poszukuje Lwiątka, wnuczki Calanthe. Nie rozumiecie? Krew nie woda, korona przez małżeństwo. Wystarczy, że odnajdzie dziewczynę i zmusi do zamążpójścia…

— Zwariowałeś? - zachłysnął się król Temerii. - Lwiątko nie żyje! Wcale nie poszukuję tej dziewczynki, ale gdybym… Nawet mi w głowie nie postała myśl, by ją do czegokolwiek zmuszać…

— Nie musiałbyś zmuszać — przerwała Meve, uśmiechając się wdzięcznie. - Wciąż jest z ciebie kawał przystojnego mężczyzny, krewniaku. A w Lwiątku płynie krew Calanthe. Bardzo gorąca krew. Znałam Cali, gdy była młoda. Kiedy zobaczyła chłopa, to tak przebierała nogami, że jakby chrustu podetkać, zajęłaby się żywym ogniem. Jej córka, Pavetta, matka Lwiątka, była kubek w kubek. To pewnie i Lwiątko daleko nie padło od jabłoni. Trochę zachodu, Foltest, a dziewczyna nie opierałaby się długo. Na to liczysz, przyznaj się?

— Pewnie, że na to liczy — zarechotał Demawend. - Ależ sprytny planik wykombinował sobie nasz król! Uderzymy na lewy brzeg, ale zanim się obejrzymy, nasz Foltest odnajdzie i zdobędzie dziewczęce serduszko, będzie miał młodziutką żonkę, którą posadzi na tronie Cintry, a tamtejszy lud będzie płakał z radości i popuszczał w gacie ze szczęścia. Będą mieli przecież swoją królową, krew z krwi i kość z kości Calanthe. Będą mieli królową… tyle że razem z królem. Królem Foltestem.

— Ależ wy brednie pleciecie! — wrzasnął Foltest, czerwieniejąc i blednąc na przemian. - Co wam do łbów strzeliło? W tym, co gadacie, nie ma odrobiny sensu!

— W tym jest mnóstwo sensu — powiedział sucho Vizimir. - Bo ja wiem, że tego dziecka ktoś bardzo usilnie poszukuje. Kto, Foltest?

— To oczywiste! Vissegerd i Cintryjczycy!

— Nie, to nie oni. A przynajmniej nie tylko. Ktoś jeszcze. Ktoś, kogo drogę znaczą trupy. Ktoś, kto nie cofa się przed szantażem, przekupstwem i torturami… Jeśli już przy tym jesteśmy, to czy jegomość o nazwisku Rience jest w służbie u któregoś z was? Ha, po minach widzę, że albo nie jest, albo nie przyznacie się, co na jedno wychodzi. Powtarzam: wnuczki Calanthe szukają, szukają w sposób, który zastanawia. Kto jej szuka, pytam?

— Do czarta! — Foltest gruchnął pięścią w stół. - To nie ja! Ani mi w głowie nie postało, by się żenić z jakimś dzieciakiem dla jakiegoś tam tronu! Przecież ja…

— Przecież ty od czterech lat żyjesz potajemnie z baronową La Valette — uśmiechnęła się znowu Meve. - Kochacie się jak dwa gołąbki, czekacie, by stary baron wreszcie wyciągnął kopyta. Co tak patrzysz? Wszyscy o tym wiemy. Za co, myślisz, płacimy szpiegom? Ale dla tronu Cintry, krewniaku, niejeden król gotów byłby poświęcić osobiste szczęście…

— Zaraz — Henselt podrapał się ze chrzęstem w brodę. - Niejeden król, mówicie. To dajcie na chwilę spokój Foltestowi. Są inni. Swego czasu Calanthe chciała wydać wnuczkę za syna Ervylla z Verden. Ervyllowi też może pachnieć Cintrą. I nie tylko jemu…


— Hmm… — mruknął Vizimir. - To prawda. Ervyll ma trzech synów… A co powiedzieć o tu obecnych, również posiadających potomków płci męskiej? Hę? Meve? Czy ty aby nie mydlisz nam oczu?

— Mnie możecie wykluczyć — królowa Lyrii uśmiechnęła się jeszcze wdzięczniej. - Po świecie krążą, co prawda, dwie moje latorośle… Owoce rozkosznego zapomnienia… O ile ich do tej pory nie powieszono. Wątpię, by nagle zachciało się któremuś królować. Nie mieli do tego ani predyspozycji, ani inklinacji. Obaj byli głupsi nawet od ich ojca, niech mu ziemia lekką będzie. Kto znał mego nieboszczyka męża, ten wie, co to oznacza.

— Fakt — przytakną! król Redanii. - Ja go znałem. Synowie naprawdę są głupsi? Cholera, sądziłem, że głupszym nie można być… Wybacz, Meve…

— Drobiazg, Vizimir.

— Kto jeszcze ma synów?

— Ty, Henselt.

— Mój syn jest żonaty!

— A od czego jest trucizna? Dla tronu Cintry, jak ktoś tu mądrze powiedział, niejeden poświęciłby osobiste szczęście. Opłacałoby się!

— Wypraszam sobie takie insynuacje! I odczepcie się! Inni też mają synów!

— Niedamir z Hengfors ma dwóch. A sam jest wdowcem. Niestarym. Nie zapominajcie też o Esteradzie Thyssenie z Koviru.

— Wykluczyłbym ich — pokręcił głową Vizimir. - Liga z Hengfors i Kovir planują związki dynastyczne między sobą. Cintrą i Południe ich nie interesują. Hmm… Ale Ervyll z Verden… Ten ma blisko.

— Jest ktoś, kto ma równie blisko — zauważył nagle Demawend.

— Kto?

— Emhyr var Emreis. Nie jest żonaty. I jest młodszy niż ty, Foltest.

— Psiakrew — zmarszczył czoło król Redanii. - Gdyby to była prawda… Emhyr wychędożyłby nas bez łoju! To jasne, lud i szlachta Cintry pójdą zawsze za krwią Calanthe. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby Emhyr dopadł Lwiątka? Cholera, tego nam jeszcze brakuje! Królowa Cintry i cesarzowa Nilfgaardu!

— Cesarzowa! — parsknął Henselt. - Doprawdy przesadzasz, Vizimir. Po co Emhyrowi dziewczynka, po diabła mu ożenek? Dla tronu Cintry? Emhyr już ma Cintrę! Podbił kraj i zrobił z niego nilfgaardzka Prowincję! Siedzi na tronie cala rzycią i jeszcze ma dość miejsca, by móc się wiercić!

— Po pierwsze — zauważył Foltest — Emhyr dzierży Cintrę prawem, a raczej bezprawiem agresora. Gdyby miał dziewczynę i ożenił się z nią, mógłby panować legalnie. Rozumiesz? Nilfgaard związany małżeństwem z krwią Calanthe to już nie Nilfgaard najeźdźca, na którego szczerzy zęby cała Północ. To Nilfgaard sąsiad, z którym trzeba się liczyć. Jak chciałbyś wypchnąć taki Nilfgaard za Marnadal, za przełęcze Amellu? Atakując królestwo, na tronie którego legalnie zasiada Lwiątko, wnuczka Lwicy z Cintry? Zaraza! Nie wiem, kto szuka tego dzieciaka. Ja go nie szukałem. Ale oświadczam wam, że teraz zacznę. Wciąż uważam, że dziewczynka nie żyje, ale me wolno nam ryzykować. Okazuje się, że to zbyt ważna persona. Jeśli przeżyła, musimy ją odnaleźć!

— Czy od razu ustalimy, za kogo ją wydamy, gdy odnajdziemy? — wykrzywił się Henselt. - Takich spraw nie należałoby pozostawiać przypadkowi. Moglibyśmy, owszem, wręczyć ją bojowym partyzantom Vissegerda jako sztandar, przywiązaną do długiej tyczki, niech niosą ją przed frontem, atakując tamten brzeg. Ale jeśli odzyskana Cintra ma posłużyć nam wszystkim… Chyba wiecie, o co mi idzie? Jeśli zaatakujemy Nilfgaard i odbijemy Cintrę, można będzie posadzić Lwiątko na tronie. Ale Lwiątko może mieć tylko jednego męża. Takiego, który dopilnuje naszych interesów w ujściu Jarugi. Kto z obecnych na ochotnika?

— Ja nie — zadrwiła Meve. - Rezygnuję z przywileju.

— A ja nie wykluczałbym nieobecnych — rzekł poważnie Demawend. - Ani Ervylla, ani Niedamira, ani Thyssenidów. A taki Vissegerd, weźcie to pod rozwagę, może was zaskoczyć i zrobić niespodziewany użytek ze sztandaru przywiązanego do długiej tyczki. Słyszeliście o małżeństwach morganatycznych? Vissegerd jest stary i brzydki jak krowia kupa, ale napojone wywarami z absenty i damiany Lwiątko może się w nim niespodzianie zakochać! Czy król Vissegerd, panowie, mieści się w naszych planach?

— Nie — mruknął Foltest. - W moich się nie mieści.

— Hmm… — zawahał się Vizimir. - W moich też nie. Vissegerd jest narzędziem, nie partnerem, i taką, nie inną rolę ma odegrać w naszych planach ataku na Nilfgaard. Ponadto, jeśli tym, który tak zawzięcie poszukuje Lwiątka, jest jednak Emhyr var Emreis, ryzykować nie możemy.

— Absolutnie nie możemy — potwierdził Foltest. - Lwiątko nie może dostać się w ręce Emhyra. Nie może wpaść w niczyje… W niewłaściwe ręce… Żywe.

— Dzieciobójstwo? — skrzywiła się Meve. - Nieładne rozwiązanie, panowie królowie. Niegodne. I chyba niepotrzebnie drastyczne. Najpierw znajdźmy dziewczynę, bo jeszcze jej nie mamy. A gdy ją znajdziemy, dajcie ją mnie. Potrzymam ją ze dwa lata w jakimś kasztelu w górach, wydam za któregoś z moich rycerzy. Gdy ją znowu zobaczycie, będzie miała już dwójkę dzieci i o, taki brzuch.

— Czyli, jeśli dobrze rachuję, co najmniej troje ewentualnych późniejszych pretendentów i samozwańców? — pokiwał głową Vizimir. - Nie, Meve. To faktycznie niepiękne, ale Lwiątko, jeśli przeżyło, teraz musi umrzeć. Racja stanu. Panowie?

Deszcz tłukł o okna. Wśród wież zamczyska Hagge wył wicher.

Królowie milczeli.


*****

— Vizimir, Foltest, Demawend, Henselt i Meve — powtórzył marszałek. - Spotkali się na tajnej naradzie w zamku Hagge nad Pontarem. Radzili potajemnie.

— Cóż za symbolika — powiedział, nie odwracając się, szczupły, czarnowłosy mężczyzna w łosiowym kaftanie, poznaczonym odciskami od zbroi i plamami rdzy. - Przecież to właśnie pod Hagge, niespełna czterdzieści lat temu, Virfuril pobił wojska Medella, umacniając swoją władzę w Dolinie Pontar i ustalając dzisiejsze granice między Aedirn i Temerią. A dziś, proszę, Demawend, syn Virfurila, zaprasza do Hagge Foltesta, syna Medella, do kompletu ściągając tam jeszcze Vizimira z Tretogoru, Henselta z Ard Carraigh i wesołą wdówkę Meve z Lyrii. Spotykają się i radzą potajemnie. Domyślasz się, nad czym radzą, Coehoorn?

— Domyślam — rzeki krótko marszałek. Nie powiedział ani słowa więcej. Wiedział, że odwrócony plecami mężczyzna nie znosi, by w jego obecności popisywać się elokwencją i komentować oczywiste fakty.

— Nie zaprosili Ethaina z Cidaris — mężczyzna w łosiowym kaftanie odwrócił się, założył ręce za plecy, przeszedł się wolno od okna do stołu i z powrotem — ani Ervylla z Verden. Nie zaprosili Esterada Thyssena ani Niedamira. To znaczy, że albo są bardzo pewni, albo bardzo niepewni. Nie zaprosili nikogo z Kapituły Czarodziejskiej. To interesujące. I znamienne. Coehoorn, postaraj się, aby czarodzieje dowiedzieli się o tej naradzie. Niech wiedzą, że ich monarchowie nie traktują ich jak równych sobie. Wydaje mi się, że czarodzieje z Kapituły mieli w tym względzie wątpliwości. Rozwiej im je.

— Rozkaz.

— Są jakieś nowe wieści od Rience'a?

- Żadnych.

Mężczyzna zatrzymał się przy oknie, stal tam długo, wpatrzony w moknące w deszczu wzgórza. Coehoorn czekał, niespokojnie zwierając i rozwierając dłoń zaciśniętą na głowicy miecza. Obawiał się, że będzie zmuszony do wysłuchania długiego monologu. Marszałek wiedział, że stojący przy oknie mężczyzna uważa taki monolog za rozmowę, a rozmawianie za zaszczyt i dowód zaufania. Wiedział o tym, ale nadal nie lubił wysłuchiwać monologów.

— Jak znajdujesz ten kraj, namiestniku? Udało ci się polubić twą nową Prowincję?

Drgnął, zaskoczony. Nie spodziewał się tego pytania. Ale nad odpowiedzią nie zastanawiał się długo. - Nieszczerość i niezdecydowanie mogły go zbyt drogo kosztować.

— Nie, wasza wysokość. Nie polubiłem. Ten kraj jest taki… Ponury.

— Był niegdyś inny — odrzekł mężczyzna, nie odwracając się. - I będzie kiedyś inny. Zobaczysz. Zobaczysz jeszcze piękną, radosną Cintrę, Coehoorn. Obiecuję ci. Ale nie smuć się, nie będę cię tu długo trzymał. Kto inny obejmie namiestnictwo Prowincji. Ty będziesz mi potrzebny w Dol Angra. Wyruszysz natychmiast po zdławieniu rebelii. Potrzebny mi będzie w Dol Angra ktoś odpowiedzialny. Ktoś, kto nie da się sprowokować. Wesoła wdówka z Lyrii albo Demawend… Będą chcieli nas sprowokować. Weźmiesz w karby młodych oficerów. Ochłodzisz gorące głowy. Dacie się sprowokować wtedy, gdy wydam rozkaz. Nie wcześniej.

— Tak jest!

Z antyszambrów dobiegł szczęk broni i ostróg, podniesione głosy. Zapukano do drzwi. Mężczyzna w łosiowym kaftanie odwrócił się od okna, przyzwalająco kiwnął głową. Marszałek skłonił się lekko, wyszedł.

Mężczyzna wrócił do stołu, usiadł, schylił głowę nad mapami. Patrzył na nie długo, wreszcie oparł czoło na splecionych dłoniach. Ogromny brylant w jego pierścieniu zaskrzył się w świetle świec tysiącem ogni.

— Wasza wysokość? - Drzwi skrzypnęły lekko.

Mężczyzna nie zmienił pozycji. Ale marszałek zauważył, że dłonie mu drgnęły. Poznał to po błysku brylantu.

Ostrożnie i cicho zamknął za sobą drzwi.

— Wieści, Coehoorn? Może od Rience'a?

— Nie, wasza wysokość. Ale dobre wieści. Rebelia w Prowincji stłumiona. Rozbiliśmy buntowników. Tylko niewielu zdołało zbiec do Verden. Pojmaliśmy przywódcę, diuka Windhalma z Attre.

— Dobrze — rzekł po chwili mężczyzna, nadal nie unosząc wspartej na dłoniach głowy. - Windhalm z Attre… Każ go ściąć. Nie… Nie ściąć. Stracić w inny sposób. Spektakularnie, długo i okrutnie. I publicznie, ma się rozumieć. Konieczny jest przykład grozy. Coś takiego, co odstraszy innych. Tylko proszę, Coehoorn, oszczędź mi szczegółów. W raportach nie musisz silić się na malownicze opisy. Nie znajduję w tym przyjemności.

Marszałek skinął głową, przełknął ślinę. On też nie znajdował w tym przyjemności. Absolutnie żadnej przyjemności. Zamierzał przygotowanie i wykonanie kaźni zlecić specjalistom. Nie miał najmniejszego zamiaru pytać specjalistów o szczegóły. A tym bardziej być przy tym obecny.

— Będziesz obecny przy egzekucji — mężczyzna uniósł głowę, podniósł ze stołu list, złamał pieczęcie. - Oficjalnie. Jako namiestnik prowincji Cintrą. Zastąpisz mnie. Ja nie mam zamiaru na to patrzeć. To rozkaz, Coehoorn.

— Tak jest! — marszałek nawet się nie starał ukryć zakłopotania i niezadowolenia. Przed mężczyzną, który wydał rozkaz, nie wolno było niczego ukrywać. I rzadko komu to się udawało.

Mężczyzna rzucił okiem na otwarty Ust, prawie natychmiast cisnął go w ogień, do kominka.

— Coehoorn.

— Tak, wasza wysokość?

— Nie będę czekał na raport Rience'a. Postaw na nogi magików, niech przygotują telekomunikację z punktem kontaktowym w Redanii. Niech przekażą mój ustny rozkaz, który ma natychmiast być skierowany do Rience'a. Treść rozkazu jest następująca: Rience ma się przestać cackać, ma przestać bawić się z wiedźminem. Bo to się może źle skończyć. Z wiedźminem bawić się nie wolno. Ja go znam, Coehoorn. On jest za sprytny, by naprowadzić Rience'a na ślad. Powtarzam, Rience ma natychmiast zorganizować zamach, ma natychmiast wyeliminować Wiedźmina z gry. Zabić. A potem zniknąć, przyczaić się i czekać na rozkazy. A gdyby wcześniej wpadł na ślad czarodziejki, ma ją zostawić w spokoju. Yennefer nie może spaść włos z głowy. Zapamiętałeś, Coehoorn?

— Tak jest.

— Telekomunikacja ma być zaszyfrowana i solidnie zabezpieczona przed magicznym odczytaniem. Uprzedź o tym czarodziejów. Jeżeli sknocą, jeżeli osoby niepowołane dowiedzą się o treści tego rozkazu, obciążę ich odpowiedzialnością.

— Tak jest — marszałek chrząknął, wyprostował się.

— Co jeszcze, Coehoorn?

— Graf… Już tu jest, wasza wysokość. Przybył zgodnie z rozkazem.

— Już? - uśmiechnął się mężczyzna. - Podziwu godny pośpiech. Mam nadzieję, że nie zajeździł tego karosza, którego wszyscy mu tak zazdrościli. Niech wejdzie.

— Mam być obecny przy rozmowie, wasza wysokość?

— Oczywiście, że tak, namiestniku Cintry.

Wezwany z antyszambrów rycerz wszedł do komnaty energicznym, mocnym, gromkim krokiem, zgrzytając czarną zbroją. Zatrzymał się, wyprostował dumnie, odrzucił z ramienia mokry i ubłocony czarny płaszcz, położył dłoń na rękojeści potężnego miecza. Oparł o biodro czarny hełm ozdobiony skrzydłami drapieżnego ptaka. Coehoorn spojrzał na twarz rycerza. Znalazł na niej twardą wojacką dumę i zuchwałość. Nie znalazł niczego, co powinno się zobaczyć na twarzy człowieka, który ostatnie dwa lata spędził w wieży, w miejscu, z którego, jak wszystko wskazywało, wyjść mógł tylko na szafot. Marszałek uśmiechnął się pod wąsem. Wiedział, że pogarda śmierci i szaleńcza odwaga młodzików brała się wyłącznie z braku wyobraźni. Wiedział o tym doskonale. Sam kiedyś był takim młodzikiem.

Siedzący za stołem mężczyzna oparł podbródek na splecionych dłoniach, spojrzał na rycerza uważnie. Młodzik wyprężył się jak struna.

- Żeby wszystko było jasne — powiedział do niego mężczyzna zza stołu — wiedz, że błąd, który popełniłeś w tym mieście dwa lata temu, bynajmniej nie został ci wybaczony. Otrzymasz jeszcze jedną szansę. Dostaniesz jeszcze jeden rozkaz. Od tego, jak go wykonasz, zależała będzie moja decyzja co do twych dalszych losów.

Twarz młodego rycerza nie drgnęła nawet, nie drgnęło też ani jedno piórko na skrzydłach zdobiących oparty o biodro hełm.

— Nigdy nikogo nie oszukuję, nigdy nie daję nikomu złudnych nadziei — ciągnął mężczyzna. - Wiedz tedy, że na ocalenie karku od katowskiego topora możesz mieć niejakie widoki, jeśli, rzecz jasna, tym razem błędu nie popełnisz. Na pełne ułaskawienie szansę masz małe. Na moje wybaczenie i puszczenie w niepamięć… żadnych.

Młody rycerz w czarnej zbroi i tym razem nawet nie drgnął, ale Coehoorn dostrzegł błysk jego oczu. Nie wierzy mi, pomyślał. Nie wierzy i łudzi się. Popełnia wielki błąd.

— Nakazuję pełną uwagę — podjął mężczyzna zza stołu. - Również tobie, Coehoorn. Bo ciebie również będą dotyczyły rozkazy, które za chwilę wydam. Za chwilę. Muszę bowiem zastanowić się nad ich treścią i brzmieniem.

Marszałek Menno Coehoorn, namiestnik Prowincji Cintrą i przyszły głównodowodzący armią z Dol Angra, poderwał głowę, wyprężył się z ręką na głowicy miecza. Taką samą postawę przybrał rycerz w czarnej zbroi, z hełmem ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka. Czekali obaj. W ciszy. Cierpliwie. Tak jak należało czekać na rozkazy, nad treścią i brzmieniem których zastanawiał się imperator Nilfgaardu, Emhyr var Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep Morvudd, Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów.


*****

Ciri obudziła się.

Leżała, a raczej półsiedziała z głową wysoko opartą na kilku poduszkach. Okłady, które miała na czole, były już ciepłe i tylko lekko wilgotne. Zrzuciła je, nie mogąc znieść przykrego ciężaru i pieczenia skóry. Oddychała z trudem. Gardło miała wyschnięte, nos prawie całkowicie zablokowany skrzepami krwi. Ale eliksiry i zaklęcia podziałały — ból, który przed kilkoma godzinami ćmił wzrok i rozsadzał czaszkę, zniknął, ustąpił, zostało po nim tylko tępe pulsowanie i wrażenie ucisku w skroniach.

Ostrożnie dotknęła nosa wierzchem dłoni. Nie krwawiła już.

Ależ miałam dziwny sen, pomyślała. Pierwszy sen od tylu dni. Pierwszy, w którym się nie bałam. Pierwszy, który nie dotyczył mnie. Byłam… obserwatorem. Widziałam wszystko jak gdyby z góry, z wysoka… Jak gdybym była ptakiem… Nocnym ptakiem…

Sen, w którym widziałam Geralta.

W tym śnie była noc. I deszcz, który marszczył powierzchnię kanału, szumiał na gontach dachów, na strzechach szop, lśnił na deskach pomostów i kładek, na pokładach łodzi i barek… I był tam Geralt. Nie sam. Był z nim mężczyzna w śmiesznym kapeluszu z piórkiem, oklapłym od wilgoci. I szczupła dziewczyna w zielonym płaszczu z kapturem… Wszyscy troje wolno i ostrożnie szli po mokrym pomoście… A ja widziałam ich z góry. Jak gdybym była ptakiem. Nocnym ptakiem…

Geralt zatrzymał się. Daleko jeszcze, spytał. Nie, powiedziała szczupła dziewczyna, otrząsając z wody zielony płaszcz. Już prawie jesteśmy na miejscu… Hej, Jaskier, nie zostawaj w tyle, bo zgubisz się w tych zaułkach… A gdzie, u licha, jest Filippa? Przed chwilą ją widziałem, leciała wzdłuż kanału… Ależ parszywa pogoda… Idziemy. Prowadź, Shani. A tak między nami, to skąd ty znasz tego znachora? Co cię z nim łączy?

Sprzedaję mu czasem leki wyszabrowane z pracowni w uczelni. Co się tak gapisz? Ojczym z trudem opłaca moje czesne… Bywa, że potrzebuję grosza… A znachor, mając prawdziwe lekarstwa, leczy ludzi… A przynajmniej ich nie truje… No, chodźmy już.

Dziwny sen, pomyślała Ciri. Szkoda, że się obudziłam. Chciałabym zobaczyć, co będzie dalej… Chciałabym wiedzieć, co oni tam robią. Dokąd idą…

Z komnaty obok dobiegały głosy, głosy, które ją obudziły. Matka Nenneke mówiła szybko, była najwyraźniej podniecona, zdenerwowana i gniewna. Zawiodłaś moje zaufanie, mówiła. Nie powinnam była na to zezwolić. Mogłam się domyślić, że twoja antypatia do niej doprowadzi do nieszczęścia. Nie powinnam była pozwolić ci… Bo przecież cię znam. Jesteś bezwzględna, jesteś okrutna, a na domiar złego okazało się, że jesteś też nieodpowiedzialna i nieostrożna. Bezlitośnie katujesz to dziecko, zmuszasz do wysiłków, którym ona nie jest w stanie sprostać. Nie masz serca. Naprawdę nie masz serca, Yennefer.

Ciri nadstawiła uszu, chcąc usłyszeć odpowiedź czarodziejki, jej zimny, twardy i dźwięczny głos. Chcąc usłyszeć, jak zareaguje, jak zadrwi z arcykapłanki, jak wyśmieje jej nadopiekuńczość. Jak powie to, co mówi zwykle — że być czarodziejką to nie przelewki, że to nie zajęcie dla panienek wypalonych z porcelany, dla wydmuszek z cienkiego szkiełka. Ale Yennefer odpowiedziała cicho. Tak cicho, że dziewczynka nie była w stanie nie tylko zrozumieć, ale nawet rozróżnić poszczególnych słów.

Usnę, pomyślała, ostrożnie i delikatnie obmacując nos, wciąż tkliwy i obolały, zapchany zakrzepłą krwią. Wrócę do mojego snu. Zobaczę, co robi Geralt, tam, w nocy, w deszczu, nad kanałem…


Yennefer trzymała ją za rękę. Szły obie długim ciemnym korytarzem, między kamiennymi kolumnami, a może posągami, Ciri nie mogła rozeznać kształtów w gęstym mroku. Ale w ciemnościach ktoś był, ktoś krył się tam i obserwował je, gdy szły. Słyszała szepty, ciche jak szum wiatru.

Yennefer trzymała ją za rękę, szła szybko i pewnie, pełna zdecydowania, tak że Ciri ledwie mogła za nią nadążyć. Przed nimi otwierały się drzwi. Kolejno. Jedne po drugich. Nieskończenie wiele drzwi o gigantycznych, ciężkich skrzydłach otwierało się przed nimi bez szmeru.

Mrok gęstniał. Przed sobą Ciri zobaczyła kolejne wrota. Yennefer nie zwolniła kroku, ale Ciri wiedziała nagle, że te drzwi nie otworzą się same. I miała nagłe przerażającą pewność, że tych drzwi otworzyć nie wolno. Że nie wolno jej przez nie przejść. Że za tymi drzwiami coś na nią czeka…

Zatrzymała się, spróbowała szarpnąć, ale ręka Yennefer była mocna i nieugięta, nieubłaganie wlokła ją do przodu. A Ciri zrozumiała wreszcie, że została zdradzona, oszukana, sprzedana. Że zawsze, od pierwszego spotkania, od początku, od pierwszego dnia była tylko marionetką, kukiełką na patyczku. Szarpnęła się mocniej, wydarła z uścisku. Mrok zafalował jak dym, szepty w ciemnościach ścichły raptownie. Czarodziejka postąpiła krok do przodu, zatrzymała się, odwróciła, spojrzała na nią.

Jeżeli się boisz, zawróć.

Nie wolno otworzyć tych drzwi. Ty o tym wiesz.

Wiem.

A jednak prowadzisz mnie tam.

Jeżeli się boisz, zawróć. Jeszcze jest czas, by zawrócić. Jeszcze nie jest za późno.

A ty?

Dla mnie jest.

Ciri obejrzała się. Pomimo wszechobecnego mroku widziała drzwi, które już minęły — długą, daleką perspektywę. I stamtąd, z daleka, z ciemności, usłyszała…

Stuk podków. Skrzyp czarnej zbroi. I szum skrzydeł drapieżnego ptaka. I głos. Cichy, wwiercający się w czaszkę głos…

Pomyliłaś się. Pomyliłaś niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.


Obudziła się. Raptownie poderwała głowę, strącając okład, świeży, bo mokry i chłodny. Była zlana potem, w skroniach znowu dzwonił i pulsował tępy ból. Yennefer siedziała przy niej na łóżku. Głowę miała odwróconą, tak że Ciri nie widziała jej twarzy. Widziała tylko burzę czarnych włosów.

— Miałam sen… — szepnęła Ciri. - W tym śnie…

— Wiem — powiedziała czarodziejka dziwnym, nieswoim głosem. - Dlatego tu jestem. Jestem przy tobie.

Za oknem, w ciemnościach, deszcz szumiał na liściach drzew.


— Psiakrew — warknął Jaskier, strząsając wodę z namiękłego od deszczu ronda kapelusza. - To istna forteca, nie dom. Czego ten znachor się boi, że tak się obwarował?

Łódki i barki, przycumowane do nabrzeża, kołysały się leniwie na zmarszczonej od deszczu wodzie, zderzały się z cichym stukiem, skrzypiały, podzwaniały łańcuchami.

— To dzielnica portowa — wyjaśniła Shani. - Nie brak tu bandziorów i szumowin, lokalnych i przyjezdnych. Do Myhrmana chodzi sporo ludzi, przynoszą mu pieniądze… Wszyscy o tym wiedzą. Jak i o tym, że mieszka sam. No więc się zabezpieczył. Dziwicie mu się?

— Ani trochę — Geralt spojrzał na domostwo wzniesione na palach wbitych w dno kanału jakieś pięć sążni od nabrzeża. - Kombinuję, jak dostać się na ten ostrów, do tej nawodnej chatki. Chyba będzie trzeba cichcem, wypożyczyć którąś z tych łódek…

— Nie ma potrzeby — powiedziała medyczka. - Tam jest zwodzony mostek.

— A jak przekonasz znachora, by go opuścił? Poza tym są tam jeszcze drzwi, a taranu ze sobą nie wzięliśmy…

— Zostawcie to mnie.

Wielka szara sowa bez szmeru wylądowała na poręczy pomostu, strzepnęła skrzydłami, nastroszyła się i zmieniła w Filippę Eilhart, również nastroszoną i zmokniętą.

— Co ja tu robię? - zamamrotała gniewnie czarodziejka. - Co ja tu z wami robię, cholera? Balansuję na mokrym drągu… I na krawędzi zdrady stanu. Jeżeli Dijkstra dowie się, że wam pomagałam… I do tego ta mżawka! Nie cierpię latać, gdy pada. Czy to tu? To jest dom Myhrmana?

— Tak — potwierdził Geralt. - Posłuchaj, Shani. Spróbujemy…

Skupili się ciasno, zaczęli szeptać, skryci w ciemnościach pod okapem trzcinowego dachu szopy. Z tawerny po przeciwległej stronie kanału padała na wodę smuga światła. Słychać było śpiewy, śmiechy i wrzaski. Na nabrzeże wytoczyło się trzech flisaków. Dwóch kłóciło się, szarpiąc i popychając nawzajem, bluzgając w kółko tymi samymi przekleństwami, do znudzenia. Trzeci, oparty o pal, sikał do kanału, gwiżdżąc przy tym fałszywie.

Dong, odezwała się metalicznie żelazna blacha uwiązana na rzemieniu do słupka przy pomoście. Dong.

Znachor Myhrman otworzył okienko, wyjrzał. Latarnia, którą trzymał w ręku, tylko go oślepiała, odstawił ją więc.

— Co za czort tam dzwoni po nocy? — ryknął wściekle. - Stuknij się w łeb pusty, zasrańcu, bindasie koślawy, gdy przyszła na cię chętka stukać! Won, poszli precz, moczymordy, ale już! Mam tu kuszę narychtowaną! Chce który mieć sześć cali bełtu w dupie?


— Panie Myhrman! To ja, Shani!

— Hę? - znachor wychylił się mocniej. - Panienka Shani? Teraz, po nocy? Jakże to tak?

— Opuśćcie mostek, panie Myhrman! Przyniosłam wam to, o co prosiliście!

— Akurat teraz, po ćmoku? Nie mogliście w dzień, panienko?

— W dzień za dużo tu oczu — szczupła sylwetka w zielonym płaszczu zamajaczyła na pomoście. - Jeśli się wyda, co dla was noszę, wyrzucą mnie z Akademii. Opuśćcie mostek, nie będę stać na deszczu, ciżemki mi przemokły!

— Nie samiście, panienko — zauważył podejrzliwie znachor. - Zwykle sami przychodzicie. Kto tam z wami jest?

— Druh, żak jako i ja. Sama miałam po nocy iść, do tej waszej zakazanej dzielnicy? Co to mi, cnota niemiła, czy jak? Wpuśćcie mnie wreszcie, u kaduka!

Mrucząc pod nosem, Myhrman zwolnił blokadę kołowrotu, mostek ze skrzypem opuścił się, stuknął o deski pomostu. Znachor podreptał do drzwi, odsunął zasuwy i rygle. Nie odkładając napiętej kuszy, wyjrzał ostrożnie.

Nie dostrzegł lecącej ku jego skroni pięści w czarnej, najeżonej srebrnymi ćwiekami rękawicy. Ale choć noc była ciemna, księżyc w nowiu, a niebo chmurne, zobaczył nagle dziesięć tysięcy oślepiająco jaskrawych gwiazd.


Toublanc Michelet jeszcze raz przeciągnął bruskiem po ostrzu miecza, sprawiając wrażenie, że wykonywana czynność pochłania go bez reszty.

— Mamy zatem zabić dla was jednego człowieka — odłożył brusek, wytarł głownię kawałkiem natłuszczonej króliczej skóry, krytycznie obejrzał ostrze. - Zwyczajnego, który łazi sobie samotnie po ulicach Oxenfurtu, nie ma ani gwardii, ani eskorty, ani ochroniarzy. Nie ma nawet pachołków. Żeby go dostać, nie będziem musieli wdzierać się do żadnego kasztelu, ratusza, zamczystego domu ani garnizonu… Czy tak, mości panie Rience? Właściwie was pojąłem?

Mężczyzna z twarzą zeszpeconą przez bliznę po oparzeniu przytaknął skinieniem głowy, mrużąc lekko ciemne wilgotne oczy o nieprzyjemnym wyrazie.

— Nadto — podjął Toublanc — po zabiciu tego typa wcale nie będziem zmuszeni taić się gdzieś przez najbliższe pól roku, bo nikt nie będzie nas ścigał ni tropił. Nikt nie poszczuje na nas opoli ani łowców nagród. Nie podpadniem pod rodową wróżdę ani zemstę. Inakszej mówiąc, panie Rience, mamy ukatrupić dla was zwyczajnego, pospolitego, nic nie znaczącego frajera?

Mężczyzna z blizną nie odpowiedział. Toublanc spojrzał na braci nieruchomo i sztywno siedzących na ławie. Rizzi, Flavius i Lodovico milczeli jak zwykle. W zespole, jaki tworzyli, oni zabijali, od gadania był Toublanc. Bo tylko Toublanc uczęszczał do szkółki świątynnej. Zabijał równie wprawnie jak bracia, ale nadto umiał czytać i pisać. I gadać.

— I żeby ubić takiego pospolitego frajera, panie Rience, nie wynajmujecie byle oprycha z portu, ale nas, braci Micheletów? Za sto novigradzkich koron?

— Taka jest wasza zwykła stawka — wycedził mężczyzna z blizną. - Prawda?

— Nieprawda — zaprzeczył zimno Toublanc. - Bo my nie jesteśmy od zabijania pospolitych frajerów. A jeżeli już… Panie Rience, frajer, którego chcecie widzieć trupem, będzie was kosztował dwieście. Dwieście nie oberżniętych, błyszczących koron z wybitą cechą novigradzkiej mennicy. Wiecie, dlaczego? Bo w tej sprawie jest haczyk, mości panie. Nie musicie nam mówić, jaki haczyk, obejdziem się. Ale zapłacicie zań. Dwieście, rzekłem. Przybijecie taką cenę, to już możecie waszego niedruga uważać za martwego. Nie zechcecie przybić, to poszukajcie kogo innego do tej roboty.

W śmierdzącej stęchlizną i skisłym winem piwnicy zapadła cisza. Po klepisku biegł karaluch, szybko przebierając odnóżami. Flavius Michelet rozdeptał go z trzaskiem, błyskawicznym ruchem nogi, prawie nie zmieniając pozycji i zupełnie nie zmieniając wyrazu twarzy.

— Zgoda — powiedział Rience. - Dostaniecie dwieście. Idziemy.

Toublanc Michelet, zawodowy morderca od czternastego roku życia, nawet drgnieniem powieki nie zdradził zaskoczenia, Nie liczył, że uda mu się wytargować więcej niż sto dwadzieścia, góra sto pięćdziesiąt. Nabrał nagle pewności, że zbyt nisko wycenił kryjący się w tej robocie haczyk.


Znachor Myhrman ocknął się na podłodze swej własnej izby. Leżał na wznak, spętany jak baran. Potylica bolała go wściekle, pamiętał, że padając wyrżnął głową o framugę drzwi. Bolała też skroń, w którą go walnięto. Nie mógł się poruszyć, bo pierś ciężko i niemiłosiernie ugniatał mu wysoki but zapinany na klamry. Znachor, mrużąc oczy i marszcząc twarz, spojrzał w górę. But należał do wysokiego mężczyzny o włosach białych jak mleko. Myhrman nie widział jego twarzy — była skryta w mroku, którego nie rozjaśniała stojąca na stole latarnia.

— Darujcie życiem… — stęknął. - Oszczędźcie, zaklinam na bogów… Oddam pieniądze… Wszystko oddam… Pokażę, gdzie schowane…

— Gdzie jest Rience, Myhrman?

Znachor zatrząsł się cały na dźwięk tego głosu. Nie należał do strachliwych, było niewiele rzeczy, których się bał. Ale w głosie białowłosego były wszystkie te rzeczy. I jeszcze kilka innych na dodatek.

Nadludzkim wysiłkiem woli opanował lęk pełzający po trzewiach jak ohydny robak.

— Hę? - udał zdumienie. - Co? Kto? Jak powiadacie?

Mężczyzna pochylił się i Myhrman zobaczył jego twarz. Zobaczył oczy. A na ten widok żołądek obsunął mu się aż do odbytnicy.

— Nie kręć, Myhrman, nie zamiataj ogonem — odezwał się z cienia znajomy głos Shani, medyczki z uniwersytetu.

— Gdy byłam u ciebie trzy dni temu, tu, na tym zydlu, za tym stołem, siedział jegomość w płaszczu podbitym piżmakami. Pił wino, a ty nigdy nikogo nie ugaszczasz, tylko najlepszych przyjaciół. Zalecał się do mnie, nachalnie namawiał na tańce pod "Trzy Dzwoneczki". Nawet po łapach musiałam mu dać, bo brał się do macania, pamiętasz? A ty powiedziałeś: "Ostawcie ją, panie Rience, nie płoszcie mi jej, mus mi z akademikusami dobrze żyć i interesy kręcić". I rechotaliście obydwaj, ty i twój pan Rience z poparzoną facjatą. Nie rżnij więc teraz głupiego, bo nie trafiłeś na głupszych od siebie. Gadaj, póki grzecznie proszą.

Ach, ty żaczko przemądrzała, pomyślał znachor. Ty gadzino zdradziecka, ty gamratko ruda, już ja cię znajdę, już ja ci odpłacę… Byłem tylko się z tego wykaraskał…

— Jaki Rience? — zaskowyczał, wijąc się, na próżno próbując uwolnić spod gniotącego mu mostek obcasa. - A skąd mnie wiedzieć, kto on i gdzie on? Tu różni przychodzą, tacy i siacy, co to ja…

Białowłosy pochylił się jeszcze bardziej, wolno wyciągnął sztylet z cholewy drugiego buta, wzmocnił nacisk pierwszego na pierś znachora.

— Myhrman — powiedział cicho. - Chcesz, wierz, nie chcesz, nie wierz. Ale jeśli natychmiast nie powiesz mi, gdzie jest Rience… Jeśli mi natychmiast nie wyjawisz, w jaki sposób kontaktujesz się z nim… To ja cię po kawałeczku skarmię węgorzom w kanale. Zacznę od uszu.

W głosie białowłosego było coś, co sprawiło, że znachor Uwierzył natychmiast, w każde słowo. Patrzył na klingę sztyletu i wiedział, że była ostrzejsza od noży, których sam używał do przecinania wrzodów i czyraków. Zaczął dygotać tak, że oparty o jego pierś but podskakiwał nerwowo. Ale milczał. Musiał milczeć. Na razie. Bo gdyby Rience wrócił i zapytał, dlaczego go wydał, Myhrman powinien móc zademonstrować dlaczego. Jedno ucho, pomyślał, jedno ucho muszę wytrzymać. Potem powiem…

— Po co tracić czas i babrać się krwią? - rozległ się nagle z półmroku miękki kobiecy alt. - Po co ryzykować, że będzie kręcił i kłamał? Pozwólcie mi wziąć się za niego moim sposobem. Będzie gadał tak szybko, że pokąsa sobie język. Przytrzymajcie go.

Znachor zawył i targnął się w pętach, ale białowłosy przygniótł go kolanem do podłogi, chwycił za włosy i wykręcił głowę. Obok ktoś uklęknął. Poczuł zapach perfum i mokrych ptasich piór, poczuł dotyk palców na skroni. Chciał wrzasnąć, ale gardło dławiła mu trwoga — zdołał tylko zaskrzeczeć.

— Już chcesz krzyczeć? - zamruczał po kociemu miękki alt tuż obok jego ucha. - Za wcześnie, Myhrman, za wcześnie. Jeszcze nie zaczęłam. Ale zaraz zacznę. Jeżeli ewolucja wytworzyła na twoim mózgu jakiekolwiek bruzdy, to ja ci je przeorzę nieco głębiej. A wtedy zobaczysz, czym może być krzyk.


— A zatem — powiedział Vilgefortz, wysłuchawszy relacji — nasi królowie zaczęli myśleć samodzielnie. Zaczęli samodzielnie planować, w zaskakująco szybki sposób ewoluując od myślenia na poziomie taktycznym do strategicznego? Ciekawe. Jeszcze niedawno, pod Sodden, jedyne, co umieli, to był galop z dzikim wrzaskiem i wzniesionym mieczem na czele chorągwi, nawet bez oglądania się, czy aby chorągiew nie została w tyle lub nie galopuje w zupełnie innym kierunku. A dziś, proszę, na zamku w Hagge decydują o losach świata. Ciekawe. Ale, jeśli mam być szczery, spodziewałem się tego.

— Wiemy — przytaknął Artaud Terranova. - I pamiętamy, ostrzegałeś nas przed tym. Dlatego cię o tym informujemy.

— Dziękuję za pamięć — uśmiechnął się czarodziej, a Tissaia de Vries nabrała nagle pewności, że o zakomunikowanych mu przed chwilą faktach wiedział od dawna. Nie odezwała się ani słowem. Siedząc wyprostowana w fotelu wyrównała koronkowe mankiety, lewy bowiem układał się nieco inaczej niż prawy. Poczuła na sobie niechętny wzrok Terranovy i rozbawione spojrzenie Vilgefortza. Wiedziała, że jej legendarny pedantyzm denerwuje lub bawi wszystkich. Ale absolutnie się tym nie przejmowała.

— Co na to wszystko Kapituła?

— Najpierw — odrzekł Terranova — chcielibyśmy usłyszeć twoje zdanie, Vilgefortz.

— Najpierw — uśmiechnął się czarodziej — zjedzmy coś i wypijmy. Czasu mamy dosyć, pozwólcie mi wykazać się jako gospodarz. Widzę, że jesteście przemarznięci i zmęczeni podróżą. Ile przesiadek w teleportach, jeśli wolno spytać?

— Trzy — wzruszyła ramionami Tissaia de Vries.

— Ja miałem bliżej — przeciągnął się Artaud. - Wystarczyły mi dwie. Ale skomplikowane, przyznaję.

— Wszędzie taka paskudna pogoda?

— Wszędzie.

— Wzmocnijmy się zatem jadłem i starym czerwonym winem z Cidaris. Lydia, czy mogę cię prosić?

Lydia van Bredevoort, asystentka i osobista sekretarka Vilgefortza, wyłoniła się zza kotary jak zwiewna zjawa, uśmiechnęła się oczami do Tissai de Vries. Tissaia, panując nad twarzą, odpowiedziała miłym uśmiechem i pochyleniem głowy. Artaud Terranova wstał, ukłonił się z rewerencją. On również doskonale panował nad twarzą. Znał Lidię.

Dwie służące, uwijając się i szeleszcząc spódnicami, szybko wniosły na stół zastawę, naczynia i półmiski. Lydia van Bredevoort zapaliła świece w lichtarzach, delikatnie wyczarowywując maleńki płomyk między kciukiem a palcem wskazującym. Tissaia zobaczyła na jej dłoni ślad farby olejnej. Zakonotowała w pamięci, by później, po wieczerzy, poprosić młodą czarodziejkę o pokazanie nowego dzieła. Lydia była utalentowaną malarką.

Wieczerzali w milczeniu. Artaud Terranova nie żałował sobie, bez skrępowania sięgał do półmisków i chyba nieco zbyt często i bez zachęty ze strony gospodarza szczękał srebrną przykryweczką karafy z czerwonym winem. Tissaia de Vries jadła powoli, więcej uwagi niż jadłu poświęcając ułożeniu regularnej kompozycji z talerzy, sztućców i serwetki, które wciąż, jej zdaniem, leżały nierówno i raziły jej zamiłowanie do porządku i zmysł estetyczny. Piła powściągliwie. Vilgefortz jadł i pił jeszcze powściągliwiej. Lydia, rzecz jasna, nie piła i nie jadła w ogóle.

Płomyki świec falowały długimi czerwono-żółtymi wąsami ognia. O witraże okien dzwoniły krople deszczu.

— No! Vilgefortz — odezwał się wreszcie Terranova, grzebiąc widelcem w półmisku w poszukiwaniu odpowiednio tłustego kawałka dziczyzny. - Jakie jest twoje stanowisko względem poczynań naszych monarchów? Hen Gedymdeith i Francesca przysłali nas tu, bo chcą poznać twoje zdanie. Mnie i Tissaię też ono ciekawi. Kapituła chce w tej sprawie zająć zgodne stanowisko. A jeśli przyjdzie do działania, działać też chcemy zgodnie. Co zatem radzisz?

— Pochlebia mi wielce — Vilgefortz podziękował gestem Lydii, chcącej dołożyć mu brokułów na talerz — że moje zdanie w tej sprawie ma być decydujące dla Kapituły.

— Tego nikt nie powiedział — Artaud dolał sobie znowu wina. - Decyzję i tak podejmiemy kolegialnie, gdy Kapituła się zbierze. Ale niech każdy przedtem ma sposobność się wypowiedzieć, byśmy mieli rozeznanie w poglądach. Słuchamy cię zatem.

Jeśli skończyliśmy wieczerzać, przejdźmy do pracowni, zaproponowała telepatycznie Lydia, uśmiechając się oczami. Terranova spojrzał na jej uśmiech i szybko wypił to, co miał w kielichu. Do dna.

— Dobry pomysł — Vilgefortz wytarł palce w serwetę. - Tam będzie nam wygodniej, tam też mam silniejsze zabezpieczenia przed magicznym podsłuchem. Chodźmy. Możesz zabrać karafkę, Artaud.

— Nie omieszkam. To mój ulubiony rocznik.

Przeszli do pracowni. Tissaia nie mogła się powstrzymać, by nie rzucić okiem na warsztat dźwigający retorty, tygle, probówki, kryształy i niezliczone magiczne utensylia. Wszystkie były obłożone kamuflującym zaklęciem, ale Tissaia de Vries była Arcymistrzynią — nie istniała zasłona, której nie potrafiła przeniknąć. A ciekawiło ją trochę, czym mag ostatnio się zajmuje. W mig zorientowała się w konfiguracji niedawno używanej aparatury. Służyła do wykrywania miejsca pobytu osób zaginionych i do psychowizji metodą "kryształ, metal, kamień". Czarodziej kogoś poszukiwał albo rozwiązywał jakiś teoretyczny logistyczny problem. Vilgefortz z Roggeveen znany był z zamiłowania do rozwiązywania takich problemów.

Usiedli w rzeźbionych hebanowych karłach. Lydia spojrzała na Vilgefortza, złowiła dany wzrokiem znak i natychmiast wyszła. Tissaia westchnęła niezauważalnie.

Wszyscy wiedzieli, że Lydia van Bredevoort kocha Vilgefortza z Roggeveen, że kocha go od lat, cichą, zawziętą, upartą miłością. Czarodziej, ma się rozumieć, również o tym wiedział, ale udawał, że nie wie. Lydia ułatwiała mu sprawę, bo nigdy nie zdradziła się przed nim ze swym uczuciem — nigdy nie uczyniła najmniejszego kroku ani gestu, nie dała znaku myślą, a gdyby nawet mogła mówić, nie powiedziałaby słowa. Była na to za dumna. Vilgefortz również niczego nie czynił, bo Lydii nie kochał. Mógł, rzecz jasna, po prostu zrobić z niej swoją miłośnicę i jeszcze mocniej związać tym ze sobą, a kto wie, może nawet uszczęśliwić. Byli tacy, którzy mu to doradzali. Ale Vilgefortz tego nie robił. Był na to za dumny i za pryncypialny. Sytuacja była więc beznadziejna, ale stabilna, i to w oczywisty sposób satysfakcjonowało obydwoje.

— Tak więc — przerwał ciszę młody czarodziej — Kapituła głowi się nad tym, co przedsięwziąć względem inicjatyw i planów naszych królów? Zupełnie niepotrzebnie. Te plany należy po prostu zignorować.

— Słucham? — Artaud Terranova zamarł z pucharem w lewej, a karafką w prawej ręce. - Czy dobrze zrozumiałem? Mamy być bezczynni? Mamy pozwolić…

— Już pozwoliliśmy — przerwał Vilgefortz. - Bo nikt nas o pozwolenie nie pytał. I nikt nie zapyta. Powtarzam, należy udać, że o niczym nie wiemy. To jedyne rozsądne zachowanie.

— To, co oni wymyślili, grozi wojną, i to na wielką skalę.

— To, co wymyślili, jest nam znane dzięki enigmatycznej i niepełnej informacji, pochodzącej z zagadkowego, bardzo niepewnego źródła. Niepewnego do tego stopnia, że słowo «dezinformacja» uparcie się nasuwa. A jeśli nawet jest to prawda, to ich zamysły są jeszcze w fazie planu i długo w tej fazie pozostaną. A jeżeli poza tę fazę wyjdą… Cóż, wtedy dopasujemy się do sytuacji.

— Chciałeś powiedzieć — wykrzywił się Terranova — że zatańczymy tak, jak nam zagrają?

— Tak, Artaud — Vilgefortz spojrzał na niego, a oczy mu błysnęły. - Zatańczysz tak, jak ci zagrają. Albo wyjdziesz z sali. Bo podium dla orkiestry jest za wysokie, byś mógł tam wejść i kazać muzykantom grać na inną nutę. Zdaj sobie z tego wreszcie sprawę. Jeżeli sądzisz, że inne rozwiązanie jest możliwe, popełniasz błąd. Mylisz niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.

Kapituła zrobi to, co on rozkaże, ukrywając rozkaz pod pozorem rady, pomyślała Tissaia de Vries. Jesteśmy wszyscy pionkami na jego szachownicy. Poszedł w górę, wyrósł, przyćmił nas swym blaskiem, podporządkował sobie. Jesteśmy pionkami w jego grze. W grze, której reguł nie znamy.

Lewy mankiet znowu ułożył się inaczej niż prawy. Czarodziejka poprawiła go starannie.

— Plany królów już są w fazie realizacji — powiedziała wolno. - W Kaedwen i w Aedirn rozpoczęta się ofensywa przeciwko Scoia'tael. Leje się krew elfiej młodzieży. Dochodzi do prześladowań i pogromów nieludzi. Mówi się o ataku na wolne elfy z Dol Blathanna i Gór Sinych. To masowy mord. Czy mamy przekazać Gedymdeithowi i Enid Findabair, że doradzasz bezczynne przyglądanie się? Udawanie, że niczego nie widzimy?

Vilgefortz obrócił ku niej głowę. Teraz zmienisz taktykę, pomyślała Tissaia. Jesteś graczem, rozpoznałeś słuchem, jakie kości toczą się po stole. Zmienisz taktykę. Uderzysz w inną strunę.

Vilgefortz nie spuszczał z niej wzroku.

— Masz rację — powiedział krótko. - Masz rację, Tissaia. Wojna z Nilfgaardem to jedno, ale na masakrę nieludzi nie wolno patrzeć bezczynnie. Proponuję zwołać zjazd, powszechny zjazd, wszystkich, do Mistrzów trzeciego stopnia włącznie, a więc także i tych, którzy po Sodden zasiadają w radach królewskich. Na zjeździe przemówimy im do rozsądku i nakażemy utemperowanie monarchów.

— Popieram ten projekt — powiedział Terranova. - Zwołajmy zjazd, przypomnijmy im, komu w pierwszym rzędzie winni są lojalność. Zważcie, że królom doradzają obecnie nawet niektórzy członkowie naszej Rady. Królom wysługują się Carduin, Filippa Eilhart, Fercart, Radclifie, Yennefer…

Na dźwięk tego ostatniego imienia Vilgefortz drgnął. Wewnętrznie, ma się rozumieć. Ale Tissaia de Vries była Arcymistrzynią. Tissaia wyczuła myśl, impuls przeskakujący od warsztatu i magicznej aparatury do dwóch leżących na stole ksiąg. Obie księgi były niewidzialne, okryte magią. Czarodziejka skoncentrowała się, przebiła zasłonę.

Aen Ithlinnespeath, przepowiednia Ithlinne Aegli aep Aevenien, elfiej wyroczni. Przepowiednia końca cywilizacji, proroctwo zagłady, zniszczenia i powrotu barbarzyństwa, mających nadejść wraz z masami lodu sunącymi od granicy wiecznej zmarzliny. A druga księga… Bardzo stara… Zniszczona… Aen Hen Ichaer… Starsza Krew… Krew Elfów?

— Tissaia? Co ty na to?

— Popieram — czarodziejka poprawiła pierścień, który obrócił się na palcu w niewłaściwą stronę. - Popieram projekt Vilgefortza. Zwołajmy zjazd. Najrychlej, jak można.

Metal, kamień, kryształ, pomyślała. Szukasz Yennefer? Dlaczego? I co Yennefer ma wspólnego z proroctwem Itliny? I ze Starszą Krwią Elfów? Co ty knujesz, Vilgefortz?

Przepraszam, powiedziała telepatycznie Lydia van Bredevort, wchodząc bezszelestnie. Czarodziej wstał.

— Wybaczcie — powiedział — ale to pilne. Czekałem na ten list od wczoraj. To zajmie mi tylko chwilę.

Artaud ziewnął, stłumił beknięcie, sięgnął po karafkę. Tissaia spojrzała na Lydię. Lydia uśmiechnęła się. Oczami. Nie mogła inaczej.

Dolna połowa twarzy Lydii van Bredevort była iluzją.

Przed czterema laty, na polecenie Vilgefortza, jej mistrza, Lydia wzięła udział w badaniach nad właściwościami artefaktu odnalezionego wśród wykopalisk starożytnej nekropolii. Artefakt okazał się obłożony potężną klątwą. Uaktywnił się tylko raz. Z pięciu uczestniczących w eksperymencie czarodziejów trzech zginęło na miejscu. Czwarty stracił oczy, obie ręce i oszalał. Lydia wywinęła się z poparzeniami, zmasakrowaną żuchwą i mutacją krtani i gardła, skutecznie jak do tej pory opierającą się próbom regeneracji. Sięgnięto więc po silną iluzję, by ludzie nie mdleli na widok twarzy Lydii. To była bardzo silna, wprawnie nałożona iluzja, trudna do przeniknięcia nawet dla Wybranych.

— Hmm… — Vilgefortz odłożył list. - Dziękuję, Lydia.

Lydia uśmiechnęła się. Posłaniec czeka na odpowiedź, powiedziała.

— Nie będzie odpowiedzi.

Rozumiem. Poleciłam przygotować komnaty dla gości.

— Dziękuję. Tissaia, Artaud, przepraszam was za tę chwilę zwłoki. Kontynuujmy. Na czym skończyliśmy?

Na niczym, pomyślała Tissaia de Vries. Ale słucham cię uważnie. Bo kiedyś wreszcie nawiążesz do spraw, które cię naprawdę interesują.

— Ach — zaczął wolno Vilgefortz. - Już wiem, o czym chciałem mówić. Chodzi mi o najmłodszych stażem członków Rady. O Fercarta i Yennefer. Fercart, o ile wiem, jest związany z Foltestem z Temerii, zasiada w radzie królewskiej razem z Triss Merigold. A z kim związana jest Yennefer? Mówiłeś, Artaud, że należy do tych, którzy wysługują się królom.

— Artaud przesadził — powiedziała spokojnie Tissaia. - Yennefer mieszka w Vengerbergu, więc Demawend niekiedy zwraca się do niej o pomoc, ale nie współpracują stale. Z pewnością nie można twierdzić, że ona wysługuje się Demawendowi.

— Co z jej wzrokiem? Wszystko w porządku, mam nadzieję?

— Tak. Wszystko w porządku.

— To dobrze. To bardzo dobrze. Niepokoiłem się… Wiecie, chciałem się z nią skontaktować, ale okazało się, że wyjechała. Nikt nie wiedział dokąd.

Kamień, metal, kryształ, pomyślała Tissaia de Vries. Wszystko, co nosi Yennefer, jest aktywne, niewykrywalne psychowizją. Tą metodą jej nie odnajdziesz, mój drogi. Jeśli Yennefer nie życzy sobie, by wiedziano, gdzie jest, nikt się tego nie dowie.

— Napisz do niej — powiedziała spokojnie, wyrównując mankiety. - I przekaż list zwykłym sposobem. Dojdzie niezawodnie. A Yennefer, gdziekolwiek jest, odpowie. Zawsze odpowiada.

— Yennefer — wtrącił Artaud — często znika, niekiedy na całe miesiące. Przyczyny bywają raczej trywialne…

Tissaia spojrzała na niego, zaciskając wargi. Czarodziej zamilkł. Vilgefortz uśmiechnął się lekko.

— Właśnie — powiedział. - Waśnie o tym pomyślałem. Swego czasu była mocno związana z… pewnym wiedźminem. Geraltem, jeśli się nie mylę. Zdaje się, że to nie była zwykła przelotna miłostka. Wydawało się, że Yennefer była dość mocno zaangażowana…

Tissaia de Vries wyprostowała się, zacisnęła dłonie na poręczach karta.

— Dlaczego o to pytasz? To sprawy osobiste. Nic nam do tego.

— Oczywiście — Vilgefortz spojrzał na list rzucony na pulpit. - Nic nam do tego. Ale mną nie powoduje niezdrowa ciekawość, lecz troska o emocjonalny stan członka Rady. Zastanawia mnie reakcja Yennefer na wieść o śmierci tego… Geralta. Mniemam, że umiałaby przejść do porządku dziennego, pogodzić się, nie popadając w depresję ani przesadną żałobę?

— Niewątpliwie umiałaby — powiedziała zimno Tissaia. - Tym bardziej że takie wieści docierają do niej co jakiś czas. I niezmiennie okazują się plotkami.

— Tak jest — potwierdził Terranova. - Ten cały Geralt, czy jak mu tam, umie sobie radzić. I czemu się dziwić? To mutant, morderczy automat, zaprogramowany, by zabijać i nie dać się zabić. A co do Yennefer, nie przesadzajmy z jej rzekomymi emocjami. Znamy ją. Ona emocjom się nie poddaje. Bawiła się wiedźminem, to wszystko. Fascynowała ją śmierć, z którą ten typek stale igra. A gdy się wreszcie doigra, sprawa się skończy.

— Na razie — rzekła sucho Tissaia de Vries — wiedźmin żyje.

Vilgefortz uśmiechnął się, znowu rzucił okiem na leżący przed nim list.

— Czyżby? — powiedział. - Nie sądzę.


*****

Geralt wzdrygnął się lekko, przełknął ślinę. Minął już pierwszy wstrząs po wypiciu eliksiru, zaczynała się faza działania, sygnalizowana lekkim, ale nieprzyjemnym zawrotem głowy, towarzyszącym adaptacji wzroku do ciemności.

Adaptacja przebiegała szybko. Mrok nocy jaśniał, wszystko dookoła nabierało odcieni szarości, odcieni początkowo mglistych i niejasnych, stopniowo coraz silniej kontrastujących, wyraźnych i ostrych. W wychodzącej na nabrzeże kanału uliczce, przed momentem ciemnej jak wnętrze beczki po smole, Geralt mógł Już dostrzec szczury wędrujące rynsztokiem, obwąchujące kałuże i szpary w murach.

Jego słuch także wyczulił się pod wpływem wiedźmińskiego dekoktu. Wymarła plątanina zaułków, w której jeszcze przed chwilą rozlegał się wyłącznie szum deszczu w rynnach, zaczęła żyć, tętnić dźwiękami. Słyszał wrzaski wojujących kotów, szczekanie psów zza kanału, śmiechy i okrzyki z szynków i oberży Oxenfurtu, wrzaski i śpiewy we flisackiej karczmie, odległy, cichy trel fletu grającego skoczną melodyjkę. Ożyły ciemne uśpione domy — Geralt zaczął odróżniać chrapanie śpiących ludzi, tupnięcia wołów w zagrodach, parskanie koni w stajniach. W którymś z domów w głębi uliczki rozbrzmiewały zdławione, spazmatyczne jęki kochającej się kobiety.

Dźwięki rosły, przybierały na sile. Rozróżniał już obsceniczne słowa birbanckich piosenek, dowiedział się imienia kochanka jęczącej niewiasty. Znad kanału, z Myhrmanowego domostwa na palach, dobiegał rwący się, nieskoordynowany bełkot znachora, wprowadzonego traktamentem Filippy Eilhart w stan kompletnego i zapewne permanentnego zidiocenia.

Zbliżał się świt. Deszcz przestał wreszcie padać, zrywał się wiatr, który przepędzał chmury. Niebo na wschodzie jaśniało wyraźnie.

Szczury w zaułku zaniepokoiły się nagle, prysnęły w różne strony, skryły wśród skrzynek i śmieci.

Wiedźmin usłyszał kroki. Czterech lub pięciu ludzi, na razie nie mógł dokładniej określić ilu. Spojrzał w górę, ale Filippy nie zobaczył.

Natychmiast zmienił taktykę. Jeśli w zbliżającej się grupie był Rience, miał małe szansę na schwytanie go. Musiałby wpierw stoczyć walkę z eskortą, a nie chciał tego. Raz, bo był pod wpływem eliksiru, ci ludzie musieliby umrzeć. Dwa, bo Rience miałby wtedy czas, by zwiać.

Kroki zbliżały się. Geralt wyszedł z cienia.

Z zaułka wyłonił się Rience. Wiedźmin rozpoznał czarownika momentalnie i instynktownie, choć nigdy przedtem go nie widział. Bliznę po oparzeniu, prezent od Yennefer, maskował cień rzucany przez kaptur.

Był sam. Jego eskorta nie ujawniła się, pozostała w uliczce, ukryta. Geralt natychmiast zrozumiał dlaczego. Rience wiedział, kto czeka na niego pod domem znachora. Rience spodziewał się zasadzki, a jednak przyszedł. Wiedźmin pojął dlaczego. I to zanim jeszcze usłyszał cichy zgrzyt mieczów wysuwających się z pochew. Dobrze, pomyślał. Jeśli tego chcecie, dobrze.

— Przyjemnie się na ciebie poluje — powiedział cicho Rience. - Nie trzeba cię szukać. Zjawiasz się sam, tam, gdzie się ciebie chce mieć.

— To samo można powiedzieć o tobie — odrzekł spokojnie wiedźmin. - Zjawiłeś się tu. Chciałem cię tu mieć, i jesteś.

— Musiałeś nieźle przydusić Myhrmana, by ci powiedział o amulecie, by pokazał, gdzie jest ukryty. I w jaki sposób go uaktywnić, by wysłał wiadomość. Ale tego, że ten amulet zawiadamia i ostrzega zarazem, Myhrman nie wiedział i nie mógł powiedzieć, nawet przypiekany na czerwonych węglach. Rozdałem wiele takich amuletów. Wiedziałem, że prędzej czy później trafisz na któryś z nich.

Zza rogu uliczki wyłoniło się czterech ludzi. Poruszali się wolno, zwinnie i bezszelestnie. Wciąż trzymali się strefy mroku, a wydobyte miecze dzierżyli tak, by nie zdradził ich błysk kling. Wiedźmin, rzecz jasna, widział ich wyraźnie. Ale nie zdradził się z tym. Dobrze, mordercy, pomyślał. Jeśli tego chcecie, będziecie to mieli.

— Czekałem — ciągnął Rience, nie ruszając się z miejsca — i doczekałem się. Zamierzam wreszcie uwolnić ziemię od twojego ciężaru, paskudny odmieńcze.

— Ty zamierzasz? Przeceniasz się. Ty jesteś tylko narzędziem. Zbirem wynajętym przez innych do załatwiania brudnych spraw. Kto cię wynajął, pachołku?

— Za dużo chciałbyś wiedzieć, mutancie. Nazywasz mnie pachołkiem? A wiesz, czym ty jesteś? Kupą łajna leżącą na drodze, którą trzeba usunąć, bo ktoś nie chce pobrudzić sobie butów. Nie, nie wyjawię ci, kim jest ten ktoś, chociaż mógłbym. Powiem ci natomiast coś innego, byś miał nad czym rozmyślać w drodze do piekła. Ja już wiem, gdzie jest bękart, którego tak strzegłeś. I wiem, gdzie jest ta twoja wiedźma, Yennefer. Ona nie obchodzi moich mocodawców, ale ja mam do tej dziwki osobistą urazę. Gdy tylko skończę z tobą, dobiorę się do niej. Sprawię, że pożałuje sztuczek z ogniem. O tak, będzie tego żałowała. Bardzo długo.

— Nie należało tego mówić — uśmiechnął się paskudnie wiedźmin, czując już euforię walki, wywołaną przez eliksir reagujący z adrenaliną. - Dopóki tego nie powiedziałeś, miałeś szansę na przeżycie. Teraz już nie masz.

Silne drganie wiedźmińskiego medalionu ostrzegło go przed atakiem znienacka. Odskoczył, błyskawicznie dobywając miecza, pokrytą runami klingą odbił i zniweczył wystrzeloną w jego kierunku gwałtowną, paraliżującą falę magicznej energii. Rience cofnął się, wzniósł rękę do gestu, ale w ostatniej chwili stchórzył. Nie próbując drugiego zaklęcia, pospiesznie zrejterował w głąb zaułka.

Wiedźmin nie mógł go ścigać — rzuciło się na niego tych czterech, którzy sądzili, że kryje ich cień. Błysnęły miecze.

To byli zawodowcy. Cała czwórka. Doświadczeni, wprawni, zgrani zawodowcy. Uderzyli na niego parami, dwóch z lewej, dwóch z prawej. Parami — tak by jeden zawsze krył się za plecami drugiego. Wiedźmin wybrał tych z lewej. Na wywołaną eliksirem euforię nałożyła się wściekłość.

Pierwszy zbir zaatakował fintą z dexteru, po to tylko, by odskoczyć i dać temu zza pleców okazję do zdradzieckiego sztychu. Geralt zakręcił się w piruecie, wyminął ich i ciął tego drugiego od tyłu, samym końcem miecza, przez potylicę, kark i plecy. Był zły, uderzył mocno. Krew fontanną trysnęła na mur.

Ten pierwszy wycofał się błyskawicznie, robiąc miejsce dla następnej pary. Ci rozdzielili się w ataku, tnąc mieczami z dwóch kierunków, tak by tylko jedno cięcie było możliwe do sparowania — drugie musiało trafić w cel. Geralt nie parował, wirując w piruecie wszedł pomiędzy nich. By się nie zderzyć, obaj musieli zakłócić zgrany rytm, wyćwiczone kroki. Jeden zdołał obrócić się w miękkim, kocim zwodzie, odskoczył zwinnie. Drugi nie zdążył. Stracił równowagę, ustawił się plecami. Wiedźmin, wykręcając się w odwrotny piruet, z rozmachem ciął go w krzyże. Był zły. Czuł, jak wyostrzona wiedźmińska klinga przecina kręgosłup. Przeraźliwe wycie przetoczyło się echem po uliczkach. Dwaj pozostali dopadli do niego natychmiast, zasypali uderzeniami, które parował z najwyższym trudem. Wszedł w piruet, wyrwał się spod migoczących brzeszczotów. Ale miast oprzeć się plecami o mur i bronić, zaatakował.

Nie spodziewali się tego, nie zdążyli odskoczyć i rozdzielić się. Jeden skontrował, ale wiedźmin minął kontrę, zawirował, ciął w tył, na oślep, mierżąc na ruch powietrza. Był zły. Celował nisko, na brzuch. Trafił. Usłyszał zdławiony krzyk, ale nie miał czasu się oglądać. Ostatni ze zbirów był już przy nim, już uderzał szybkim paskudnym sinistrem, kwartą. Geralt sparował w ostatnim momencie, statycznie, bez obrotu, kwartą z dexteru. Zbir, korzystając z przejętego impetu parady, odwinął się jak sprężyna i ciął z półobrotu, szeroko i mocno. Za mocno. Geralt już wirował. Klinga mordercy, znacznie cięższa od klingi Wiedźmina, przecięła powietrze, zbir musiał pójść za ciosem. Rozpęd obrócił go. Geralt wywinął się z półpiruetu tuż przy nim, bardzo blisko. Zobaczył jego wykrzywioną twarz, przerażone oczy. Był zły. Uderzył. Krótko, ale silnie. I niechybnie. Prosto w oczy.

Słyszał przeraźliwy krzyk Shani wyrywającej się z uścisku Jaskra na mostku wiodącym do domku znachora.

Rience, zrzuciwszy płaszcz, cofał się w głąb zaułka, unosząc i wyciągając przed siebie obie ręce, z których już zaczynało się sączyć magiczne światło. Geralt ścisnął miecz oburącz i bez zastanowienia puścił się biegiem w jego kierunku. Czarownik nie wytrzymał nerwowo. Nie dokończywszy zaklęcia, zaczął uciekać, wrzeszcząc niezrozumiale. Ale Geralt rozumiał. Wiedział, że Rience wzywa pomocy. Że błaga o ratunek.

I ratunek przyszedł. Uliczka zapłonęła jaskrawym światłem, na obtłuczonej, poznaczonej zaciekami ścianie domu rozbłysnął ognisty owal teleportu. Rience rzucił się ku niemu. Geralt skoczył. Był bardzo zły.

Toublanc Michelet jęknął, zwinął się, ściskając obiema rękami rozchlastany brzuch. Czuł, jak krew uchodzi z niego, płynąc wartko spomiędzy palców. Nie opodal leżał Flavius. Jeszcze przed chwilą drgał. Ale teraz już znieruchomiał. Toublanc zacisnął powieki, po czym otworzył oczy. Ale sowa siedząca obok Flaviusa najwyraźniej nie była halucynacją, bo nie znikła. Jęknął znowu i odwrócił głowę.

Jakaś dziewka, sądząc po głosie, bardzo młoda, darła się przeraźliwie.

— Puść mnie! Tam są ranni! Ja muszę… Ja jestem medyczką, Jaskier! Puść mnie, słyszysz?

— Nie pomożesz im — odpowiedział głuchym głosem ten nazwany Jaskrem. - Nie po Wiedźmińskim mieczu… Nawet tam nie podchodź. Nie patrz… Błagam cię, Shani, nie patrz.

Toublanc poczuł, że ktoś przy nim klęka. Poczuł zapach perfum i mokrych piór. Usłyszał cichy, łagodny, kojący głos. Z trudnością rozróżniał słowa, przeszkadzał denerwujący krzyk i szloch młodej dziewki. Tej… medyczki. Ale jeśli medyczka się darła, to kto klęczał obok niego? Taublanc jęknął.

— … będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.

— Skur… wy… syn… — wystękał. - Rience… Powiedział nam… Zwykły frajer… A to… był wiedźmin… Ha… czyk… Ratun… ku… Moje… flaki…

— Cicho, cicho, syneczku. Uspokój się. Już dobrze. Już nie boli. Prawda, że już nie boli? Powiedz mi, kto was tu ściągnął? Kto was skontaktował z Rience'em? Kto go zarekomendował? Kto was w to wrobił? Powiedz mi to, proszę, syneczku. A wtedy wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, że będzie dobrze. Powiedz mi, proszę.

Toublanc poczuł w ustach krew. Ale nie miał siły jej wypluć. Z policzkiem przyciśniętym do mokrej ziemi otworzył usta, krew wypływała sama.

Nie czuł już nic.

— Powiedz mi — powtarzał łagodny głos. - Powiedz, syneczku.

Toublanc Michelet, zawodowy morderca od czternastego roku życia, zamknął oczy, uśmiechnął się krwawym uśmiechem. I wyszeptał to, co wiedział.

A gdy otworzył oczy, zobaczył sztylet o wąziutkiej klindze, z maleńkim złotym jelcem.

— Nie bój się — powiedział łagodny głos, a ostrze sztyletu dotknęło jego skroni. - Nie będzie bolało.

Rzeczywiście nie bolało.


*****

Dopadł czarownika w ostatniej chwili, tuż przed teleportem. Miecz odrzucił już wcześniej, ręce miał wolne, wyciągnięte w skoku palce wczepiły się w skraj płaszcza. Rience stracił równowagę, szarpnięcie wygięło go, zmusiło do dreptania do tyłu. Targnął się wściekle, gwałtownym ruchem rozdarł płaszcz od klamry do klamry, uwolnił się. Za późno.

Geralt odwrócił go uderzeniem prawej pięści w ramię i natychmiast uderzył lewą, w szyję pod uchem. Rience zatoczył się, ale nie upadł. Wiedźmin dopadł do niego w miękkim skoku i z mocą wbił kułak pod żebra. Czarownik stęknął i obwisł na pięści, Geralt chwycił go za połę kubraka, zakręcił nim i zwalił na ziemię. Przygnieciony kolanem Rience wyciągnął rękę, otworzył usta do zaklęcia. Geralt zacisnął pięść i trzasnął go z góry. Prosto w usta. Wargi pękły jak porzeczki.

— Prezent od Yennefer już masz — wycharczał. - Teraz dostaniesz mój.

Uderzył jeszcze raz. Głowa czarownika podskoczyła, na czoło i policzki trysnęła krew. Geralt zdziwił się lekko — nie czuł bólu, ale niewątpliwie oberwał w starciu. To była jego krew. Nie przejął się, nie miał też czasu szukać rany i zajmować się nią. Odwinął pięść i walnął Rience'a jeszcze raz. Był zły.

— Kto cię nasłał? Kto cię najął?

Rience splunął na niego krwią. Wiedźmin walnął go raz jeszcze.

— Kto?

Ognisty owal teleportu zapłonął silniej, promieniujące z niego światło zalało cały zaułek. Wiedźmin poczuł bijącą z owalu moc, poczuł ją, zanim jeszcze jego medalion zaczął gwałtownie, ostrzegawczo drgać.

Rience też poczuł płynącą z teleportu energię, przeczuł nadchodzącą pomoc. Krzyknął, zatargał się jak olbrzymia ryba. Geralt wparł mu kolana w pierś, uniósł rękę, składając palce do Znaku Aard, wycelował w gorejący portal. To był błąd.

Z portalu nikt nie wyszedł. Wypromieniowała z niego tylko moc, a moc wziął Rience.

Z wyprężonych palców czarownika wyrosły sześciocalowe stalowe kolce. Wbiły się w pierś i ramię Geralta ze słyszalnym trzaskiem. Z kolców eksplodowała energia. Wiedźmin rzucił się w tył konwulsyjnym skokiem. Wstrząs był taki, że poczuł i usłyszał, jak chrupią i łamią mu się zaciśnięte z bólu zęby. Co najmniej dwa.

Rience spróbował zerwać się, ale natychmiast runął znowu na klęczki, na kolanach postąpił ku teleportowi. Geralt, z trudem łapiąc oddech, wyciągnął sztylet z cholewy. Czarownik obejrzał się, poderwał, zatoczył. Wiedźmin też się zatoczył, ale szybciej. Rience znowu się obejrzał, wrzasnął. Geralt ścisnął sztylet w dłoni. Był zły. Bardzo zły.

Coś chwyciło go z tyłu, obezwładniło, unieruchomiło. Medalion na szyi zapulsowal ostro, ból w zranionym ramieniu zatętnił spazmatycznie.

Jakieś dziesięć kroków za nim stała Filippa Eilhart. Z jej uniesionych dłoni biło matowe światło — dwie smugi, dwa promienie. Oba dotykały jego pleców, ściskając ramiona świetlistymi cęgami. Szarpnął się, bezskutecznie. Nie mógł ruszyć się z miejsca. Mógł tylko patrzeć, jak Rience chwiejnym krokiem dociera do teleportu pulsującego mleczną poświatą.

Rience wolno, nie spiesząc się, wkroczył w światło teleportu, zapadł się w nim jak nurek, rozmazał się, zniknął. W sekundę po tym owal zgasł, na chwilę pogrążając uliczkę w nieprzebitej, gęstej, aksamitnej czerni.

Gdzieś wśród zaułków darty się walczące koty. Geralt spojrzał na klingę miecza, który podniósł, idąc w stronę czarodziejki.

— Dlaczego, Filippa? Dlaczego to zrobiłaś?

Czarodziejka cofnęła się o krok. Nadal trzymała w dłoni sztylet, który przed momentem tkwił w czaszce Toublanca Micheleta.

— Dlaczego pytasz? Przecież wiesz.

— Tak — potwierdził. - Teraz już wiem.

— Jesteś ranny, Geralt. Nie czujesz bólu, bo jesteś odurzony Wiedźmińskim eliksirem, ale spójrz, jak krwawisz. Uspokoiłeś się na tyle, bym mogła bez obawy podejść i zająć się tobą? Do diabła, nie patrz tak! I nie zbliżaj się do mnie. Jeszcze krok, a będę zmuszona… Nie zbliżaj się! Proszę! Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale jeśli się zbliżysz…

— Filippa! — krzyknął Jaskier, wciąż trzymając płaczącą Shani. - Zwariowałaś?

— Nie — powiedział z wysiłkiem wiedźmin. - Ona jest przy zdrowych zmysłach. I doskonale wie, co robi. Cały czas wiedziała, co robi. Wykorzystała nas. Zdradziła. Oszukała…

— Uspokój się — powtórzyła Filippa Eilhart. - Nie zrozumiesz tego i nie trzeba, byś rozumiał. Musiałam zrobić to, co zrobiłam. I nie nazywaj mnie zdrajczynią. Bo zrobiłam to właśnie dlatego, by nie zdradzić sprawy większej, niż możesz sobie wyobrazić. Sprawy wielkiej i ważnej, tak ważnej, że trzeba bez zastanowienia poświęcać dla niej sprawy drobne, jeśli staje się przed takim wyborem. Geralt, do diabła, my tu gadamy, a ty stoisz w kałuży krwi. Uspokój się i pozwól, byśmy zajęły się tobą, ja i Shani.

— Ona ma rację! - krzyknął Jaskier. - Jesteś ranny, do cholery! Trzeba cię opatrzyć i wynosić się stąd! Kłócić możecie się później!

— Ty i twoja wielka sprawa… — wiedźmin, nie zwracając uwagi na trubadura, chwiejnie postąpił do przodu. - Twoja wielka sprawa, Filippa, i twój wybór, to ranny, zasztyletowany z zimną krwią, gdy już powiedział to, co chciałaś wiedzieć, a czego mnie dowiedzieć się nie było wolno. Twoja wielka sprawa to Rience, któremu pozwoliłaś uciec, by przypadkiem nie wyjawił imienia swego mocodawcy. By mógł dalej mordować. Twoja wielka sprawa to te trupy, których nie musiało być. Przepraszam, źle się wyraziłem. Nie trupy. Sprawy drobne!

— Wiedziałam, że tego nie zrozumiesz.

— Nie zrozumiem, owszem. Nigdy. Ale o co chodzi, wiem. Wasze wielkie sprawy, wasze wojny, wasza walka o ratowanie świata… Wasz cel, który uświęca środki… Nadstaw uszu, Filippa. Słyszysz te głosy, te wrzaski? To kocury walczą o wielką sprawę. O niepodzielne panowanie nad kupą odpadków. To nie przelewki, tam leje się krew i lecą kłaki. Tam trwa wojna. Ale mnie obie te wojny, kocia i twoja, obchodzą niewiarygodnie mało.

— Tak ci się tylko wydaje — zasyczała czarodziejka. - To wszystko zacznie cię obchodzić, i to wcześniej, niż przypuszczasz. Stoisz przed koniecznością i wyborem. Wplątałeś się w przeznaczenie, mój drogi, bardziej, niż sądziłeś. Myślałeś, że bierzesz pod opiekę dziecko, małą dziewczynkę. Myliłeś się. Przygarnąłeś płomień, od którego w każdej chwili może zapłonąć świat. Nasz świat. Twój, mój, innych. I będziesz musiał wybierać. Tak jak ja. Tak jak Triss Merigold. Tak jak musiała wybierać Yennefer. Bo Yennefer już wybrała. Twoje przeznaczenie jest w jej rękach, wiedźminie. Sam je w te ręce oddałeś.

Wiedźmin zachwiał się. Shani krzyknęła, wyrwała się Jaskrowi. Geralt powstrzymał ją gestem, wyprostował się, spojrzał prosto w ciemne oczy Filippy Eilhart.

— Moje przeznaczenie — powiedział z wysiłkiem. - Mój wybór… Powiem ci, Filippa, co ja wybrałem. Nie pozwolę, byście w wasze brudne machinacje wplątali Ciri. Ostrzegam. Ktokolwiek odważy się skrzywdzić Ciri, skończy tak, jak ci czterej, którzy tu leżą. Nie będę przysięgał ani zaklinał się. Nie mam na co. Ja po prostu ostrzegam. Zarzucałaś mi, że jestem złym opiekunem, że nie umiem bronić tego dziecka. Będę bronił. Tak jak umiem. Będę zabijał. Będę zabijał bez litości…

— Wierzę ci — powiedziała z uśmiechem czarodziejka. - Wierzę, że będziesz. Ale nie dziś, Geralt. Nie teraz. Bo za moment zemdlejesz z upływu krwi. Shani, jesteś gotowa?

Загрузка...