Włóczą się po kraju, natrętni i bezczelni, sami mianujący się złego tropicielami, wilkołaków pogromcami i upiorów tępicielami, łatwowiernym wydzierając zapłatę, po którym to niecnym zarobku ruszają dalej, by w najbliższym miejscu podobnego szalbierstwa domierzyli. Najłatwiejszy przystęp znajdują oni do chaty uczciwego, prostego i nieświadomego włościanina, który wszelkie nieszczęścia i źle przypadki łacno przypisuje czarom, nienaturalnym stworom i potworom, działaniu płanetnika albo złego ducha. Miast do bogów się modlić, miast do Świątyni bogatą zanieść ofiarę, prostak taki podłemu wiedźminowi gotów oddać grosz ostatni, wierząc, iż wiedźmin, ów odmieniec bezbożny, zdoła dolę jego odwrócić i nieszczęściom zapobiec.
Nie mam nic przeciwko wiedźminom. Niech sobie polują na wampiry. Byleby tylko płacili podatki.
Pragniesz sprawiedliwości, wynajmij Wiedźmina.
— Mówiłeś coś?
Chłopczyk pociągnął nosem i odsunął z czoła za dużą aksamitną czapeczkę z bażancim piórkiem, zawadiacko zwisającym z boku.
— Jesteś rycerzem? — powtórzył pytanie, patrząc na Geralta ślepkami niebieskimi jak farbka.
— Nie — odpowiedział wiedźmin, zdziwiony, że mu się chce odpowiadać. - Nie jestem.
— Ale masz miecz! Mój tatuś jest rycerzem króla Foltesta. Też ma miecz. Większy niż twój!
Geralt oparł łokcie o reling i splunął do wody wirującej za rufą szkuty.
— Nosisz na plecach — nie rezygnował smarkacz. Czapeczka ponownie obsunęła mu się na oczy.
— Co?
— Miecz. Na plecach. Dlaczego masz na plecach miecz?
— Bo wiosło mi ukradli.
Smarkacz rozdziawił się, każąc podziwiać imponujące szczerby po mlecznych zębach.
— Odsuń się od burty — powiedział wiedźmin. - I zamknij usta, bo ci much nawpada.
Chłopiec otworzył usta jeszcze szerzej.
— Siwy, a głupi! — warknęła matka smarkacza, dostatnio odziana szlachcianka, odciągając latorośl za bobrowy kołnierz płaszczyka. - Chodź tu, Everett! Tyle razy ci mówiłam, byś nie spoufalał się z pospólstwem!
Geralt westchnął, patrząc na zarysy wysp i kęp wyłaniające się z porannej mgły. Szkuta, niezgrabna jak żółw, wlokła się we właściwym dla niej, to jest żółwim tempie, dyktowanym leniwym nurtem Delty. Pasażerowie, w większości kupcy i wieśniacy, drzemali na bagażach. Wiedźmin ponownie rozwinął zwój, wrócił do listu Ciri.
… śpię w dużej sali, która nazywa się Dormitorium, a łóżko mam ogromnie duże, powiadam Ci. Jestem u Średnich Dziewcząt, dwanaście nas jest, ale ja się najwięcej przyjaźnię z Eurneid, Katje i Iolą Drugą. Dzisiaj natomiast Jadłam Rosół a najgorzej że niekiedy trzeba Pościć i wstawać bardzo wczesnym Świtem. Wcześniej niż w Kaer Morhen. Resztę napiszę jutro albowiem zaraz będziemy miały Modły. W Kaer Morhen nikt nigdy się nie modlił, ciekawe, czemu tutaj trzeba. Pewnie dlatego, że to Świątynia.
Geralt. Matka Nenneke przeczytała i kazała nie pisać Głupstw i wyraźnie bez błędów. I czego się uczę i że czuję się dobrze i jestem zdrowa. Czuję się dobrze i jestem zdrowa niestety Głodna, ale Wkrutce Obiad. I kazała jeszcze Matka Nenneke napisać, że modlitwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła, ani mnie ani tobie też z całą pewnością.
Geralt, ponownie mam wolny czas, napiszę więc, że się uczę. Czytać i pisać poprawne Runy. Historia. Natura. Poezja i Proza, Ładnie się wysławiać we Wspólnym Języku i w Starszej Mowie. Najlepsza jestem w Starszej Mowie, umiem też pisać Starsze Runy. Napiszę Ci coś, to sam zobaczysz. Elaine blath, Feainnewedd. To znaczyło: Piękny kwiatuszek, dziecko Słońca. Widzisz sam, że umiem. I jeszcze Teraz mogę znowu pisać, albowiem znalazłam nowe pióro albowiem tamto stare złamało się. Matka Nenneke przeczytała i chwaliła mnie, że poprawnie. I że jestem posłuszna kazała napisać i żebyś się nie martwił. Nie martw się, Geralt.
Znów mam czas, więc napiszę, co się przydarzyło. Jak karmiłyśmy indyczki, ja, Iola i Katje, to wielki Jeden Indyk na nas napadł, szyję miał czerwoną i był Okropny Straszny. Najpierw napadł na Iolę a później na mnie chciał napaść, ale ja się nie bałam, bo on był i tak mniejszy i wolniejszy niż Wahadło. Zrobiłam zwód i piruet i walnęłam go dwa razy rózgą, aż Umknął. Matka Nenneke nie pozwala mi tu nosić Mojego Miecza, szkoda, albowiem bym temu Indykowi pokazała, czego się nauczyłam w Kaer Morhen. Ja już wiem, że poprawnie Starszymi Runami należy pisać Caer a'Muirehen i że to znaczy Warownia Starego Morza. To pewnie dlatego tam wszędzie są Muszle i Ślimaki oraz Ryby odciśnięte w kamieniach. A Cintrą poprawnie pisze się Xin'trea. Zaś moje imię pochodzi od Zireael, albowiem to znaczy Jaskółka, a to znaczy, że…
— Czytacie sobie?
Uniósł głowę.
— Czytam. A co? Stało się coś? Ktoś coś zauważył?
— Nie, nic — odrzekł szyper, wycierając ręce o skórzany kabat. - Spokój na wodzie. Ale mgła jest, a my już blisko Żurawiej Kępy…
— Wiem. Płynę tędy już szósty raz, Pluskolec, nie licząc powrotów. Zdążyłem poznać szlak. Mam oczy otwarte, nie obawiaj się.
Szyper kiwnął głową, odszedł w stronę dziobu, przestępując piętrzące się wszędzie paki i tobołki podróżnych. Ściśnięte na śródokręciu konie parskały i łomotały podkowami o deski pokładu. Byli na środku nurtu, wśród gęstej mgły. Szkuta orała dziobem połacie nenufarów, rozgarniała kępy. Geralt wrócił do lektury.
… to znaczy, że mam elfie imię. A przecież nie jestem elfka. Geralt, tutaj u nas też się mówi o Wiewiórkach. Czasem nawet wojsko przyjeżdża i wypytuje i mówi, że rannych elfów nie wolno leczyć. Ja nie pisnęłam nikomu ani słóweczka o tym, co było wiosną, nie bój się. I o tym, żeby ćwiczyć, też pamiętam, nie myśl sobie. Chodzę do parku i trenuję, gdy mam czas. Ale nie zawsze albowiem muszę też pracować w kuchni albo w sadzie, jak wszystkie dziewczęta. I nauki też mamy okropnie dużo. Ale to nic, będę się uczyć. Ty przecież też uczyłeś się w Świątyni, mówiła mi o tym Matka Nenneke. I powiedziała jeszcze, że machać mieczem może byle dureń a wiedźminka musi być modra.
Geralt, obiecałeś, że przyjedziesz. Przyjedź.
Twoja Ciri
PS Przyjedź, przyjedź.
PS II. Matka Nenneke kazała napisać na koniec Chwała Wielkiej Melitele, niech jej błogosławieństwo i przychylność zawsze będą z Tobą. I żeby Ci się nic nie stało.
Ciri
Pojechałbym do Ellander, pomyślał, chowając list. Ale to niebezpieczne. Mógłbym naprowadzić ich na ślad… Z tymi listami też trzeba skończyć. Nenneke korzysta z poczty kapłańskiej, ale jednak… Cholera, to zbyt ryzykowne.
— Hmmm… Hmm…
— Co znowu, Pluskolec? Żurawią Kępę już minęliśmy.
— I chwalić bogów, bez wypadku — westchnął szyper. - Ha, panie Geralt, znowu spokojny będzie rejs, widzę. Mgła tylko patrzeć, jak się podniesie, a gdy słońce wyjrzy, to już po strachu. Potworzysko przy słońcu się nie pokaże.
— Wcale się tym nie zmartwię.
— Ja myślę — uśmiechnął się krzywo Pluskolec. - Kompania płaci wam od rejsu. Czy się co wydarzy, czy nie, grosz i tak w kabzę wpada?
— Pytasz, jak byś nie wiedział. Co to, zawiść przez ciebie przemawia? Że zarabiam, stojąc oparty o burtę i obserwując czajki? A tobie za co płacą? Za to samo. Za to, że jesteś na pokładzie. Gdy wszystko idzie gładko, to nie masz nic do roboty, szwendasz się od dziobu do rufy, szczerzysz zęby do pasażerek lub próbujesz naciągnąć kupców na wódkę. Mnie też wynajęto, bym był na pokładzie. Na wszelki wypadek. Bezpieczny przewóz, bo wiedźmin w eskorcie. Koszt Wiedźmina wliczony w cenę przewozu, prawda?
— Ano, pewnie, że prawda — westchnął szyper. - Kompania nie straci. Znam ich dobrze. Pływam dla nich po Delcie piąty rok, od Piany do Novigradu, od Novigradu do Piany. No, to do pracy, panie wiedźmin. Wy opierajcie się o burtę, ja idę się przejść od dziobu do rufy.
Mgła zrzedła nieco. Geralt wyjął z torby drugi list, który otrzymał niedawno od dziwnego posłańca. Czytał ten list już około trzydziestu razy. List pachniał bzem i agrestem.
Miły przyjacielu…
Wiedźmin zaklął z cicha, patrząc na ostre, równe, kanciaste, rysowane energicznymi pociągnięciami pióra runy, bezbłędnie oddające nastrój piszącej. Ponownie poczuł ogromną ochotę, by podjąć próbę ugryzienia się ze złości w tyłek. Gdy przed miesiącem pisał do czarodziejki, przez dwie noce z rzędu zastanawiał się, jak zacząć. Wreszcie zdecydował się na "Miła przyjaciółko". I teraz miał za swoje.
Miły przyjacielu, ogromnie uradował mnie Twój niespodziewany list, otrzymany niecałe trzy lata po naszym ostatnim spotkaniu. Radość moja była tym większa, że o Twoim nagłym i gwałtownym zgonie krążyły różne plotki. Dobrze, że zdecydowałeś się zdementować je, pisząc do mnie, dobrze też, że czynisz to tak rychło. Z Twego listu wynika, że wiodłeś życie spokojne, rozkosznie nudne i wyprane z wszelkich ewenementów. W dzisiejszych czasach takie życie to prawdziwy przywilej, drogi przyjacielu, cieszę się, że udało Ci się go dostąpić.
Wzruszyła mnie nagła troska o moje zdrowie, jaką raczyłeś przejawić, drogi przyjacielu. Spieszę z wieścią, że i owszem, czuję się już dobrze, okres niedyspozycji mam już za sobą, uporałam się z kłopotami, opisem których nie chcę Cię nudzić.
Martwi mnie bardzo i niepokoi to, że niespodziewany prezent, jaki otrzymałeś od Losu, przysparza Ci zmartwień. W przypuszczeniu, że wymaga to fachowej pomocy, masz absolutną słuszność. Choć opis trudności — co zrozumiale — jest enigmatyczny, jestem pewna, że znam Źródło problemu. I zgadzam się z poglądem, że absolutnie konieczna jest pomoc jeszcze jednej czarodziejki. Czuję się zaszczycona tym, że jestem drugą, do której się zwracasz.
Czymże zasłużyłam na tak wysoką pozycję na liście?
Bądź spokojny, miły przyjacielu, a jeżeli nosiłeś się z zamiarem suplikowania o pomoc u dodatkowych czarodziejek, zaniechaj tego, bo nie ma potrzeby. Wyruszam nie zwlekając, jadę wprost do miejsca, które wskazałeś w zawoalowany, ale zrozumiały dla mnie sposób. Rzecz jasna, wyruszam w pełnej tajemnicy i przy zachowaniu środków ostrożności. Na miejscu zorientuję się w naturze kłopotu i zrobię, co będzie w mej mocy, aby uspokoić bijące źródło.
Postaram się przy tym nie wypaść gorzej niż inne panie, do których zanosiłeś, zanosisz lub zwykłeś zanosić supliki. Jestem wszak Twą miłą przyjaciółką. Zbyt zależy mi na Twej cennej przyjaźni, bym mogła Cię zawieść, drogi przyjacielu.
Jeśli w ciągu najbliższych kilku lat zapragnąłbyś napisać do mnie, nie wahaj się ani chwili. Listom Twoim jestem niezmiennie rada.
Twoja przyjaciółka Yennefer
List pachniał bzem i agrestem.
Geralt zaklął.
Z zadumy wyrwało go nagie poruszenie na pokładzie i kołysanie szkuty, sygnalizujące zmianę kursu. Część pasażerów obiegła prawą burtę. Szyper Pluskolec wywrzaskiwał z dziobu komendy, szkuta powoli i opornie skręcała w stronę temerskiego brzegu, schodziła z farwateru, ustępując miejsca dwóm wyłaniającym się z mgły okrętom. Wiedźmin spojrzał ciekawie.
Jako pierwszy płynął wielki, długi na co najmniej siedemdziesiąt sążni trójmasztowy galeas, powiewający amarantową flagą ze srebrnym orłem. Za nim, rytmicznie pracując czterdziestoma wiosłami, sunęła mniejsza, smukła galera, ozdobiona znakiem złoto-czerwonej krokwi w czarnym polu.
— Uch, ależ smoki wielgachne — powiedział Pluskolec, stając obok Wiedźmina. - Ależ rzekę orzą, aż fala idzie.
— Ciekawe — mruknął Geralt. - Galeas płynie pod redańską banderą, a galera jest z Aedirn.
— Z Aedirn, a jakże — potwierdził szyper. - I nosi wimple namiestnika z Hagge. Ale zważcie, oba statki mają ostrodenne kadłuby, blisko dwa sążnie zanurzenia. Znaczy to, że do samego Hagge nie płyną, bo nie przeszłyby przez porohy i mielizny w górze rzeki. Płyną do Piany albo do Białego Mostu. A spójrzcie, na pokładach mrowie wojska. To nie kupcy. To wojenne korabie, panie Geralt.
— Na galeasie podróżuje ktoś ważny. Rozpięli namiot na pokładzie.
— Ano, tak nynie wielmoże podróżują — kiwnął głową Pluskolec, dłubiąc w zębach odłupaną od burty drzazgą. - Rzeką bezpieczniej. Po lasach grasują elfie komanda, nie wiedzieć, zza którego drzewa smyknie strzała. A na wodzie nie ma strachu. Elf, jak ten kot, wody nie lubi. W chaszczach woli siedzieć…
— To musi być ktoś naprawdę ważny. Namiot jest bogaty.
— Ano, może to być. Kto wie, może sam król Vizimir rzekę zaszczycił? Różny naród teraz podróżuje… A jeśli my już przy tym, prosiliście w Pianie, bym ucha nadstawiał, czy się ktoś wami nie ciekawi, czy ktoś o was nie wypytuje. Otóż tamta łamaga, widzicie go?
— Nie pokazuj palcem, Pluskolec. Co to za jeden?
— A bo ja wiem? Sami spytajcie, przecie idzie ku nam. Baczcie, jak to się chwieje! A woda by lustro, zaraza, gdyby trochę powełniło, pewnie na czworakach by lazł, niezguła.
"Niezgułą" okazał się niewysoki, chudy mężczyzna W trudnym do określenia wieku, ubrany w wełniany obszerny i niezbyt czysty płaszcz, spięty kolistą mosiężną broszą. Przetyczkę od broszy, widać zgubioną, zastępował krzywy gwóźdź ze sklepaną główką. Mężczyzna podszedł, chrząknął, zmrużył krótkowzroczne oczy.
— Hmm… Czy mam przyjemność z Geraltem z Rivii, wiedźminem?
— Tak, mości panie. Macie.
— Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Linus Pitt, magister bakałarz, wykładowca historii naturalnej w Akademii Oxenfurckiej.
— Niezmiernie mi miło.
— Hmm… Powiedziano mi, że ochraniasz waszmość przewóz na zlecenie Kompanii Malatiusa i Grocka. Jakoby przed niebezpieczeństwem napaści jakiegoś monstrum. Zastanawia mnie, o jakież to monstrum może chodzić?
— Sam się nad tym zastanawiam — wiedźmin oparł się o, burtę, patrząc na majaczące we mgle ciemne zarysy nadrzecznych łęgów na temerskim brzegu. - I dochodzę do wniosku, że wynajęto mnie raczej na wypadek ataku komanda Scoia'tael, które podobno grasuje w okolicy. Podróżuję bowiem między Pianą a Novigradem po raz szósty, a żagnica nie pokazała się ani razu…
- Żagnica? To jakaś ludowa nazwa. Wolałbym, byście posługiwali się nazewnictwem naukowym. Hmm… Żagnica… Doprawdy nie wiem, który gatunek macie na myśli…
— Mam na myśli kostropate potworzysko, długie na dwa sążnie, przypominające obrośnięty glonami pniak, mające dziesięć łap i szczęki jak piły.
— Opis pozostawia wiele do życzenia pod względem naukowej ścisłości. Czyżby szło o któryś z gatunków z rodziny Hyphydridae?
— Nie wykluczam tego — westchnął Geralt. - Żagnica, z tego, co o niej wiem, pochodzi z wyjątkowo parszywej rodziny, żadna nazwa nie jest dla tej rodziny krzywdząca. Rzecz w tym, mości bakałarzu, że podobno któryś z członków tego niesympatycznego rodu zaatakował dwa tygodnie temu szkutę Kompanii. Tu, w Delcie, niedaleko miejsca, w którym się właśnie znajdujemy.
— Kto tak twierdzi — zaśmiał się skrzekliwie Linus Pitt — ten jest nieukiem albo kłamcą. Nic podobnego zdarzyć się nie mogło. Znam bardzo dobrze faunę Delty. Rodzina Hyphydridae w ogóle tu nie występuje. Ani inny aż do tego stopnia niebezpieczny, drapieżny gatunek. Znaczne zasolenie i nietypowy skład chemiczny wody, zwłaszcza w czasie przypływu…
— W czasie przypływu — przerwał Geralt — gdy fala pływowa przejdzie przez kanały Novigradu, w Delcie w ogóle nie ma wody w ścisłym znaczeniu tego słowa. Jest ciecz składająca się z odchodów, mydlin, oleju i zdechłych szczurów.
— Niestety, niestety — zasmucił się magister bakałarz. - Degradacja środowiska… Nie uwierzycie, ale z ponad dwóch tysięcy gatunków ryb, które żyły w tej rzece jeszcze pięćdziesiąt lat temu, zostało nie więcej niż dziewięćset. To doprawdy przykre.
Obaj oparli się o reling i w milczeniu patrzyli na zieloną mętną toń. Przypływ już się zaczynał, bo woda śmierdziała coraz silniej. Pojawiły się pierwsze zdechłe szczury.
— Wyginął ze szczętem głowacz białopłetwy — przerwał milczenie Linus Pitt. - Zniknął kefal, wężogłów, kitara, wiun pasiasty, brzanka, kiełb długowąsy, zębacz królewski…
W odległości około dziesięciu sążni od burty woda zakotłowała się. Przez moment obaj widzieli ponad dwudziestofuntowy okaz królewskiego zębacza, który połknął zdechłego szczura i zniknął w głębinie, machnąwszy wdzięcznie płetwą ogonową.
— Co to było? — wzdrygnął się magister.
— Nie wiem — Geralt spojrzał w niebo. - Może pingwin?
Uczony rzucił na niego okiem, zaciął wargi.
— Z pewnością nie była to jednak wasza legendarna żagnica! Mówiono mi, że wiedźmini dysponują znaczną wiedzą o niektórych rzadkich gatunkach. A wy nie dość, że powtarzacie plotki i bajędy, to jeszcze próbujecie drwić ze mnie w prostacki sposób… Czy wy mnie w ogóle słuchacie?
— Mgła się nie podniesie — rzeki cicho Geralt.
— Hę?
— Wiatr wciąż słaby. Gdy wpłyniemy w odnogi, między ostrowy, będzie jeszcze słabszy. Będzie mglisto aż do samego Novigradu.
— Ja nie płynę do Novigradu, wysiadam w Oxenfurcie — oznajmił sucho Pitt. - A mgła? Nie jest aż tak gęsta, by uniemożliwiła nawigację, jak myślicie?
Chłopczyk w czapeczce z piórkiem przebiegł obok nich, wychylił się mocno, próbując patykiem złowić obijającego się o burtę szczura. Geralt podszedł, wyrwał mu patyk.
— Zmykaj stąd. Nie zbliżaj się do burt!
— Maaaamaaaa!
— Everett! Chodź tu natychmiast!
Magister bakałarz wyprostował się, popatrzył na Wiedźmina przenikliwie.
— Wy, zdaje się, prawdziwie wierzycie, że coś nam zagraża?
— Panie Pitt — rzekł Geralt najspokojniej jak umiał. - Dwa tygodnie temu coś ściągnęło dwoje ludzi z pokładu jednej ze szkut Kompanii. We mgle. Nie wiem, co to było. Może była to wasza hyfydra, czy jak jej tam. Może był to kiełb długowąsy. Ale ja myślę, że to była żagnica.
Uczony wydął wargi.
— Przypuszczenia — oświadczył — winny opierać się na solidnych naukowych podstawach, nie na pogłoskach i plotkach. Mówiłem wam, hyfydra, którą uparcie nazywacie żagnica, nie występuje w wodach Delty. Została wytępiona dobre pół wieku temu, nawiasem mówiąc wskutek działalności wam podobnych, gotowych natychmiast zabijać wszystko, co nieładnie wygląda, bez namysłu, bez badań, bez obserwacji, bez zastanawiania się nad niszą ekologiczną.
Geralt miał przez chwilę ochotę szczerze powiedzieć, gdzie ma żagnicę i jej niszę, ale rozmyślił się.
— Panie bakałarzu — rzekł spokojnie. - Jedną ze ściągniętych z pokładu osób była młoda dziewczyna w ciąży. Chciała schłodzić w wodzie spuchnięte stopy. Teoretycznie jej dziecko mogłoby kiedyś zostać rektorem waszej uczelni. Co powiecie na takie podejście do ekologii?
— To jest podejście nienaukowe, emocjonalne i subiektywne. Natura rządzi się własnymi prawami i choć są to prawa okrutne i bezwzględne, nie ma co ich poprawiać. To walka o byt! — magister przechylił się przez reling i splunął do wody. - A tępienia gatunków, nawet drapieżnych, nie można niczym usprawiedliwić. Co na to powiecie?
— Powiem, że niebezpiecznie się tak wychylać. W okolicy może być żagnica. Chcecie sprawdzić na własnej skórze, w jaki sposób żagnica walczy o byt?
Linus Pitt puścił reling, odskoczył gwałtownie. Pobladł lekko, ale natychmiast odzyskał kontenans, ponownie wydął wargi.
— Zapewne wiele wiecie o owych fantastycznych żagnicach, panie wiedźminie?
— Bez wątpienia mniej niż wy. Może więc skorzystamy z okazji? Oświećcie mnie nieco, panie bakałarzu, wyłóżcie trochę wiedzy o drapieżnikach wodnych. Chętnie posłucham, podróż mniej się będzie dłużyła.
— Drwicie ze mnie?
— Pod żadnym pozorem. Naprawdę chciałbym uzupełnić luki w wykształceniu.
— Hmmm… Jeśli naprawdę… Czemu nie. Posłuchajcie zatem. Rodzina Hyphydridae, należąca do rzędu Amphipoda, czyli Obunogów, obejmuje cztery znane nauce gatunki. Dwa z nich żyją wyłącznie w wodach tropikalnych. W naszym klimacie spotyka się natomiast, obecnie bardzo rzadko, niewielką Hyphydra Longicauda, oraz osiągającą nieco większe rozmiary Hyphydra marginata. Biotopem obu gatunków są wody stojące lub wolno płynące. Są to rzeczywiście gatunki drapieżne, preferujące jako pokarm stworzenia ciepłokrwiste… Macie coś do dodania?
— Chwilowo nie. Słucham z zapartym tchem.
— Tak, hmm… W księgach znaleźć też można wzmianki o podgatunku Pseudohyphydra, żyjącym w bagnistych wodach Angrenu. Jednak ostatnio uczony Bumbler z Aldersbergu dowiódł, że jest to całkowicie odrębny gatunek z rodziny Mordidae, czyli Zagryźców. Żywi się wyłącznie rybami i małymi płazami. Został nazwany Ichtyouorax Bumbleri.
— Ma potwór szczęście — uśmiechnął się wiedźmin. - Już po raz trzeci został nazwany.
— Jak to?
— Stwór, o którym mówicie, to żyrytwa, w Starszej Mowie nosząca nazwę cinerea. A jeśli uczony Bumbler twierdzi, że żywi się wyłącznie rybami, to wnoszę, że nigdy nie kąpał się w jeziorku, w którym żyrytwy bytują. Ale pod jednym względem Bumbler ma rację: z żagnicą cinerea ma tyle wspólnego, co ja z lisem. Obaj lubimy jeść kaczuszki.
— Jaka cinerea? — żachnął się bakałarz. - Cinerea to stwór mityczny! Doprawdy rozczarowuje mnie wasza niewiedza. Zaiste, zaskoczony jestem…
— Wiem — przerwał Geralt. - Bardzo tracę przy bliższym poznaniu. Niemniej pozwolę sobie na kilka dalszych poprawek do waszych teorii, panie Pitt. Otóż żagnice zawsze żyły w Delcie i żyją nadal. Owszem, był taki czas, gdy wydawało się, że wyginęły. Żywiły się bowiem tymi małymi fokami…
— Karłowatymi morświnami rzecznymi — poprawił magister. - Nie bądźcie ignorantem. Nie mylcie fok z…
— … żywiły się morświnami, a morświny wytrzebiono, bo przypominały foki. Dostarczały foczego futra i tłuszczu. Później zaś w górze rzeki pokopano kanały, pobudowano tamy i przegrody. Prąd osłabł, Delta zamuliła się i zarosła. A żagnica uległa mutacji. Przystosowała się.
— Hę?
— Ludzie odbudowali jej łańcuch pokarmowy. Dostarczyli ciepłokrwistych stworzeń na miejsce morświnów. Zaczęto wozić przez Deltę owce, bydło, nierogaciznę. Żagnicę w mig nauczyły się, że każda płynąca po Delcie szkuta, barka, tratwa lub komięga to jeden wielki półmisek z żarciem.
— A mutacja? Mówiliście o mutacji!
— To płynne łajno — Geralt wskazał na zieloną wodę — zdaje się żagnicy odpowiadać. Wzmaga wzrost. Cholera potrafi podobno być tak wielka, że bez wysiłku ściąga krowę z tratwy. Ściągnięcie z pokładu człowieka to dla niej fraszka. Zwłaszcza z pokładów tych kryp, które Kompania wykorzystuje do transportu pasażerów. Sami widzicie, jak to głęboko siedzi w wodzie.
Bakałarz szybko cofnął się od burty, najdalej, jak mógł, jak pozwalały wózki i bagaże.
— Słyszałem plusk! — sapnął, wpatrując się w mgłę między kępami. - Panie wiedźminie! Słyszałem…
— Spokojnie. Oprócz plusku słychać też skrzyp wioseł w dulkach. To celnicy z redańskiego brzegu. Zobaczycie, zaraz tu będą i zrobią zamieszanie, jakiego nie zdołałyby zrobić trzy, a nawet cztery żagnice.
Pluskolec przebiegł obok. Zaklął plugawie, bo chłopczyk w czapeczce z piórkiem zaplątał mu się pod nogi.
Pasażerowie i kupcy, wielce zdenerwowani, przeglądali swe mienie i usiłowali ukryć przemyt.
Za małą chwilę o burtę stuknęła duża łódź, a na pokład szkuty wskoczyło czterech ruchliwych, rozgniewanych i bardzo hałaśliwych osobników. Otoczyli szypra kołem, pokrzyczeli groźnie, usilnie próbując nadać swym osobom i funkcjom pozory ważności, po czym z entuzjazmem rzucili się na bagaż i dobytek podróżnych.
— Kontrolują jeszcze przed lądowaniem! — poskarżył się Pluskolec, podchodząc do Wiedźmina i magistra. - To bezprawie jest, no nie? Przecieżeśmy jeszcze nie na redańskiej ziemi. Redania jest na prawym brzegu, pół mili stąd!
— Nie — zaprzeczył bakałarz. - Granica między Redania a Temerią przebiega środkiem nurtu Pontaru.
— A jak tu, kurwa, nurt wymierzyć? Tu jest Delta! Kępy, łachy i ostrowy cięgiem zmieniają położenie, farwater jest co dnia inny! Skaranie boskie! Hej! Gówniarzu! Zostaw ten bosak, bo ci rzyć posiniaczę! Wielmożna pani! Pilnujcież dzieciaka! Skaranie boskie!
— Everett! Zostaw to, bo się ubrudzisz!
— Co jest w tym kufrze? — wrzeszczeli celnicy. - Hej, rozwiązać mi ten tobół! Czyj ten wózek? Waluta jest? Waluta, pytam? Temerski albo nilfgaardzki pieniądz?
— Tak oto wygląda wojna celna — skomentował rozgardiasz Linus Pitt, robiąc mądrą minę. - Vizimir wymógł na Novigradzie wprowadzenie prawa składu. Foltest z Temerii odpowiedział retorsyjnym, bezwzględnym prawem składu w Wyzimie i Gors Velen. Mocno ugodził tym redańskich kupców, więc Vizimir zaostrzył cła na temerskie wyroby. Chroni redańską gospodarkę. Temeria zalewana jest tanimi towarami pochodzącymi z nilfgaardzkich manufaktur. Dlatego celnicy są tacy gorliwi. Gdyby nilfgaardzkie towary w nadmiarze przedostały się przez granicę, gospodarka Redanii mogłaby runąć. Redania prawie nie ma manufaktur, a rzemieślnicy nie wytrzymaliby konkurencji.
— Krótko mówiąc — uśmiechną! się Geralt — Nilfgaard powoli zdobywa towarem i złotem to, czego nie zdobył orężem. Temeria nie broni się? Foltest nie wprowadził blokady południowych granic?
— Jakim sposobem? Towar idzie przez Mahakam, przez Brugge, przez Verden, przez porty w Cidaris. Dla kupców liczy się zaś wyłącznie zysk, nie polityka. Gdyby król Foltest zablokował granice, gildie kupieckie podniosłyby straszne larum…
— Waluta jest? — warknął, podchodząc do nich, celnik o przekrwionych oczach i zarośniętej gębie. - Coś do oclenia?
— Jestem uczonym!
— Bądźcie sobie nawet księciem! Pytam, co wwozicie?
— Zostaw ich, Boratek — rzekł przywódca grupy, wysoki i barczysty celnik z długim czarnym wąsem. - Wiedźmina nie poznajesz? Witaj, Geralt. To twój znajomy? Uczony? A więc do Oxenfurtu, panie? I bez bagażu?
— W rzeczy samej. Do Oxenfurtu. I bez bagażu.
Celnik wyciągnął z rękawa wielką chustkę, wytarł czoło, wąsy i szyję.
— I jak dzisiaj, Geralt? — spytał. - Potwór nie objawił się?
— Nie. A ty, Olsen, widziałeś coś może?
— Ja nie mam czasu się rozglądać. Ja pracuję.
— Mój tatuś — oświadczył Eyerett, podkradłszy się bezszelestnie — jest rycerzem króla Foltesta! I ma jeszcze większe wąsy!
— Zjeżdżaj, pętaku — powiedział do niego Olsen, po czym westchnął ciężko. - Masz może trochę wódki, Geralt?
— Nie.
— Ale ja mam — zaskoczył wszystkich uczony mąż z Akademii, wyciągając z sakwy płaski bukłak.
— A ja mam zakąskę — pochwalił się Pluskolec, wyłaniając się jak spod ziemi. - Wędzone miętusy!
— A mój tatuś…
— Zjeżdżaj, gówniarzu.
Usiedli na zwojach lin w cieniu jednego ze stojących na śródokręciu wozów, kolejno pociągając z bukłaka i pożerając miętusy. Olsen musiał ich na chwilę opuścić, bo wybuchła awantura. Krasnoludzki kupiec z Mahakamu żądał niższego wymiaru cła, próbując wmówić celnikom, że wwożone futra nie są futrami srebrnych lisów, lecz wyjątkowo wielkich kotów. Matka wścibskiego i wszędobylskiego Eyeretta nie chciała natomiast w ogóle poddać się kontroli, piskliwie powołując się na rangę męża i przywileje szlacheckie.
Statek wolno sunął szerokim przesmykiem wśród zakrzaczonych ostrowów, wlokąc przy burtach warkocze zgarnianych nenufarów, grążeli i rdestnic. Wśród trzcin groźnie buczały bąki i pogwizdywały żółwie. Czaple, stojąc na jednej nodze, ze stoickim spokojem patrzyły w wodę, wiedząc, że nie ma się co gorączkować — ryba prędzej czy później sama podpłynie.
— I co, panie Geralt? — odezwał się Pluskolec, wylizując miętusią skórę. - Jeszcze jeden spokojny rejs? Wiecie, co wam rzeknę? Ten potwór głupi nie jest. On wie, żeście się na niego zasadzili. U nas, we wiosce, była, uważacie, rzeczka, w niej żyła wydra, onaż zakradała się na podwórko, kury dusiła. A taka była cwana, że nie przylazła nigdy, jeśli doma był ojciec albo ja z braćmi. Przyłaziła jeno wtedy, gdy ostawał dziadunio, samiuteńki jeden. A dziadunio nasz, uważacie, na rozumie trochę słabował i nogi mu paralusz odjął. Wydra, psia jej mać, jakby wiedziała o tym. No to pewnego razu nasz tatko…
— Dziesięć procent ad valorem! — rozdarł się ze śródokręcia krasnoludzki kupiec, wywijając skórą lisa. - Tyle się należy i więcej ni miedziaka nie zapłacę!
— To wam skunfiskuję wszystko! — ryknął gniewnie Olsen. - I straży novigradzkiej doniosę, a wtenczas do ciupy pójdziecie, razem z tym waszym Walorem! Boratek, inkasuj co do grosza! Hej, zostawiliście coś dla mnie? Nie wyżłopaliście do dna?
— Siadaj, Olsen — Geralt zrobił mu miejsce na linach.
— Nerwową masz pracę, jak widzę.
— Ach, mam już tego wyżej uszu — westchnął celnik, po czym łyknął z bukłaka, wytarł wąsy. - Rzucam to w zarazę, wracam do Aedirn. Ja jestem prawy Vengerberczyk, pociągnąłem do Redanii za siostrą i szurzym, ale nynie wracam. Wiesz, Geralt, zamiaruję zaciągnąć się do wojska. Podobnież król Demawend ogłosił zaciąg do wojsk specjalnych. Pół roku szkolenia w obozie, a potem już leci żołd, trzy razy więcej, niźli tu dostaję, nawet jeśli wliczyć łapówki. Przesolone te miętusy.
— Słyszałem o tym specjalnym wojsku — potwierdził Pluskolec. - To na Wiewiórki szykowane, bo z elfimi komandami leguralne wojsko nie daje rady. Najchętniej, jakem słyszał, zaciągają tam półelfów. Ale ten obóz, gdzie ich wojowania uczą, to podobnież istne piekło. Stamtąd pół na pół wychodzą, jedni po żołd, drudzy na żalnik, nogami do przodu.
— Tak trza — rzekł celnik. - Wojsko specjalne, szyper, to nie byle szysz. To nie zasrani tarczownicy, co to im starczy pokazać, którym końcem oszczep kole. Wojsko specjalne musi się umieć bić, że hej!
— Takiś to wojownik srogi, Olsen? A Wiewiórków się nie bojasz? Że ci rzyć szypami nadzieją?
— O wa! Też wiem, jak łuk naciągnąć. Wojowałem już z Nilfgaardem, to co mi tam elfy.
— Powiadają — wzdrygnął się Pluskolec — że jak im kto żywcem w ręce wpadnie, owym Scoia'tael… To lepiej by mu było się nie rodzić. Okrutnie zamęczą.
— Ech, zamknąłbyś gębę, szyper. Pleciesz by baba. Wojna to wojna. Raz ty wroga, wtóry raz wróg ciebie rypnie w zad. Nasi złapanych elfów też nie głaszczą, nie bój się.
— Taktyka terroru — Linus Pitt wyrzucił za burtę głowę i kręgosłup miętusa. - Przemoc rodzi przemoc. Nienawiść wrosła w serca… i zatruła krew pobratymczą…
— Czego? — skrzywił się Olsen. - Mówcież po ludzku!
— Ciężkie czasy nastały.
— Jużci, prawda — przytaknął Pluskolec. - Ani chybi będzie wielka wojna. Krucy co dnia gęsto po niebie latają, ścierwo widać już im pachnie. A wieszczka Itlina koniec świata przepowiedziała. Białe Światło nastanie, zasię potem Białe Zimno. Albo na odwyrtkę, zapomniałem, jak to szło. A ludziska powiadają, że były też widome znaki na niebie…
— Ty na farwater patrz, szyper, miast w niebo, bo się na mielizny wpieprzy ten twój korab. Ha, jużeśmy na wysokości Oxenfurtu. Spójrzcie jeno, już Baryłę widać!
Mgła przerzedziła się wyraźnie, tak że mogli widzieć kępy i łęgi prawego brzegu i wznoszący się nad nimi fragment akweduktu.
— To jest, moi panowie, eksperymentalna oczyszczalnia ścieków — pochwalił się magister bakałarz, odmawiając kolejki. - To wielki sukces nauki, wielkie osiągnięcie Akademii. Wyremontowaliśmy dawny elfi akwedukt, kanały i osadnik, neutralizujemy już ścieki całego uniwersytetu, miasteczka, okolicznych wsi i farm. To, co nazywacie Baryłą, to jest właśnie osadnik. Ogromny sukces nauki…
— Głowy w dół, głowy w dół — ostrzegł Olsen, kryjąc się za nadburciem. - Łońskiego roku, jak toto wybuchło, gówno doleciało aż do Żurawiej Kępy.
Szkuta wpłynęła pomiędzy wyspy, przysadzista wieża osadnika i akwedukt zniknęły we mgle. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
— Nie płyniesz wprost oxenfurcką odnogą, Pluskolec? — spytał Olsen.
— Wpierw zawijam do Grabowej Buchty. Po handlarzy ryb i kupców z temerskiej strony.
— Hmm… — celnik podrapał się w szyję. - Do Buchty… Słuchaj no, Geralt, nie masz ty przypadkiem jakichś zatargów z Temerczykami?
— A co? Ktoś o mnie wypytywał?
— Zgadłeś. Jak widzisz, pamiętam o twej prośbie, by baczyć na takich, co się tobą ciekawią. Otóż, wystaw sobie, dopytywała się o ciebie temerska Straż, Donieśli mi o tym tamtejsi celnicy, z którymi mam sztamę. Coś tu śmierdzi, Geralt.
— Woda? — przestraszył się Linus Pitt, oglądając się płochliwie na akwedukt i ogromny sukces nauki.
— Ten gówniarz? — Pluskolec wskazał na Everetta, wciąż kręcącego się w pobliżu.
— Ja nie o tym — skrzywił się celnik. - Posłuchaj, Geralt, temerscy celnicy powiadali, że owa Straż zadawała dziwne pytania. Oni wiedzą, że pływasz na szkutach Malatiusa i Grocka. Pytali… czy pływasz samojeden. Czy nie wozisz ze sobą… Do diabła, tylko się nie śmiej! Szło im o jakąś niedorosłą pannicę, którą jakoby widywano w twoim towarzystwie.
Pluskolec zarechotał. Linus Pitt spojrzał na Wiedźmina wzrokiem pełnym niechęci, takim, jakim należy spoglądać na białowłosych mężczyzn, którymi prawo interesuje się z tytułu skłonności do niedorosłych pannic.
— Dlatego też — odchrząknął Olsen — temerscy celnicy mniemali, że to najrychlej prywatka. Osobiste porachunki, w które ktoś wciąga Straż. Tak jakby… No, rodzina panienki albo narzeczony. Celnicy podpytali więc ostrożnie, kto za tym stoi. I dowiedzieli się. Otóż szlachcic to jest, podobnież, wyszczekany jak kanclerz, niebiedny i nieskąpy, każący się nazywać… Rience, czy jakoś tak. Na lewym policzku ma kraśną plamę, jakby oparzelinę. Znasz takiego?
Geralt wstał.
— Pluskolec — powiedział. - Schodzę z pokładu w Grabowej Buchcie.
— Jakże to? A co z potworem?
— To wasze zmartwienie.
— Względem zmartwienia — przerwał Olsen — to spójrz no na prawą burtę, Geralt. O wilku mowa.
Zza wyspy, z podnoszącej się szybko mgły, wyłonił się barkas, na którego maszcie leniwie powiewał czarny proporzec usiany srebrnymi liliami. Załogę stanowiło kilku ludzi w szpiczastych czapkach temerskiej Straży.
Geralt szybko sięgnął do torby, wydobył oba listy — ten od Ciri i ten od Yennefer. Szybko podarł je na drobne strzępy i wyrzucił do rzeki. Celnik obserwował go w milczeniu.
— Co ty wyrabiasz, można wiedzieć?
— Nie można. Pluskolec, zaopiekuj się moim koniem.
— Ty chcesz… — zmarszczył się Olsen. - Ty zamierzasz…
— Tb moja rzecz, co zamierzam. Nie mieszaj się do tego, bo będzie incydent. Płyną pod temerska flagą.
— Chędożę ich flagę — celnik przesunął kord w bardziej dostępne miejsce na pasie, przetarł rękawem emaliowany ryngraf ze znakiem orła na czerwonym polu. - Jeśli ja jestem na pokładzie i czynię kontrol, to tu jest Redania. Nie pozwolę…
— Olsen — przerwał wiedźmin, chwytając go za rękaw.
— Nie wtrącaj się, proszę. Tego z poparzoną twarzą nie ma na barkasie. A ja muszę wiedzieć, kim on jest i czego chce. Muszę się z nim zobaczyć.
— Pozwolisz, by cię w dyby wzięli? Nie bądź durny! Jeśli to osobiste porachunki, zemsta na prywatne zlecenie, to zaraz za ostrowiem, na Odmęcie, polecisz za burtę z kotwicą u szyi. Zobaczysz się, ale z rakami na dnie!
— To jest temerska Straż, nie bandyci.
— Tak? A spójrz tylko na ich gęby! Ja zresztą zaraz będę wiedział, kim oni po prawdzie są. Zobaczysz.
Barkas, zbliżywszy się szybko, dobił do burty szkuty. Jeden ze Strażników rzucił linę, drugi zaczepił bosak o reling.
— Jam jest szyprem! — Pluskolec zagrodził drogę trzem wskakującym na pokład osobnikom. - To statek Kompanii Malatiusa i Grocka! Czego tu…
Jeden z osobników, krępy i łysy, bezceremonialnie odepchnął go ramieniem, grubym jak konar dębu.
— Niejaki Gerald, zwany Geraldem z Rivii! — zagrzmiał, mierżąc szypra wzrokiem. - Jest takowy na pokładzie?
— Nie ma.
— To ja — wiedźmin przestąpił toboły i paki, zbliżył się. - To ja jestem Geralt, zwany Geraltem. O co chodzi?
— W imieniu prawa jesteście aresztowani — łysy powiódł wzrokiem po tłumie podróżnych. - Gdzie dziewczyna?
— Jestem sam.
- Łżesz!
— Zaraz, zaraz — Olsen wyłonił się zza pleców Wiedźmina, położył mu rękę na ramieniu. - Spokojnie, bez krzyków. Spóźniliście się, Temerczycy. On już jest aresztowany i też w imieniu prawa. Jam go capnął. Za przemyt. Wedle rozkazu zabieram go do kordegardy w Oxenfurcie.
- Że jak? — zmarszczył się łysy. - A dziewczyna?
— Nie ma tu i nie było nijakiej dziewczyny.
Strażnicy popatrzyli na siebie w niezdecydowanym milczeniu. Olsen uśmiechnął się szeroko, podkręcił czarny wąs.
— Wiecie, co uczynimy? — parsknął. - Płyńcie z nami do Oxenfurtu, Temerczycy. My i wy ludzie prości, jakże się nam wyznać w prawie? A komendant oxenfurckiej kordegardy to człek niegłupi i bywały, on nas rozsądzi. Przecież znacie naszego komendanta, nie? Bo on waszego, z Buchty, zna świetnie. Wyłożycie mu waszą sprawę… Pokażecie nakaz i pieczęcie… Bo wszakże macie nakaz z pieczęciami jak trzeba, hę?
Łysy milczał, patrząc na celnika ponuro.
— Nie mam czasu ni ochoty do Oxenfurtu! — wrzasnął nagle. - Zabieram ptaszka na nasz brzeg i tyle! Stran, Vitek! Jazda, przepatrzeć mi szkutę! Znaleźć mi dziewuchę, migiem!
— Zaraz, pomaleńku — Olsen nie przejął się wrzaskiem, cedził słowa powoli i dobitnie. - Jesteście po redańskiej stronie Delty, Temerczycy. Nie macie aby czego do oclenia? Albo jakiejś kontrabandy? Zaraz sprawdzimy. Poszukamy. A jeśli coś znajdziemy, to jednak będziecie musieli na chwilę pofatygować się do Oxenfurtu. A my, jeśli chcemy, zawsze coś znajdziemy. Chłopy! Do mnie!
— Mój tatuś — zapiał nagle Everett, zjawiając się przy łysym nie wiedzieć skąd — jest rycerzem! Ma jeszcze większy nóż!
Łysy błyskawicznie chwycił go za bobrowy kołnierz, poderwał z pokładu, strącając czapeczkę z piórkiem. Otoczywszy go w pasie ramieniem, przyłożył chłopcu kordelas do gardła.
— Cofnąć się! - ryknął. - Cofnąć się, bo szyję urżnę smarkaczowi!
— Evereeeeett! — zawyła szlachcianka.
— Ciekawe metody — rzekł wolno wiedźmin — stosuje temerska Straż. Zaiste, tak ciekawe, że wierzyć się nie chce, że to naprawdę Straż.
— Zamknij gębę! - wrzasnął łysy, potrząsając kwiczącym jak prosię Everettem. - Stran, Vitek, bierzcie go! W pęta i na barkas! A wy, cofnąć się! Gdzie jest dziewczyna, pytam? Dawać mi ją, bo jak nie, to zarżnę gówniarza!
— A zarżnij — wycedził Olsen, dając znak swym celnikom i dobywając korda. - Co to on, mój, czy jak? A jak go już zarżniesz, to sobie pogadamy.
— Nie wtrącaj się! - Geralt rzucił miecz na pokład, powstrzymał gestem celników i żeglarzy Pluskolca. - Jestem wasz, panie łże-strażniku. Puść dzieciaka.
— Na barkas! — łysy, nie puszczając Everetta, cofnął się ku burcie, uchwycił liny. - Vitek, wiąż go! A wy wszyscy do tyłu! Jeśli któryś się ruszy, szczeniak zdechnie!
— Zwariowałeś, Geralt? — warknął Olsen.
— Nie wtrącaj się!
— Everreeeett!!!
Temerski barkas zakołysał się nagle, odskoczył od szkuty. Woda eksplodowała z głośnym pluskiem, wystrzeliły z niej dwie długie, zielone, kostropate łapy, najeżone kolcami jak odnóża modliszki. Łapy chwyciły Strażnika z bosakiem i w mgnieniu oka wciągnęły go pod wodę. Łysy zawył dziko, puścił Everetta, uczepił się lin zwisających z burty barkasu. Eyerett chlupnął w wodę, która już zdążyła poczerwienieć. Wszyscy — ci na szkucie i ci na barkasie — zaczęli wrzeszczeć jak opętani.
Geralt wyszarpnął się dwóm próbującym go wiązać Strażnikom. Jednego trzasnął pięścią w podbródek i wyrzucił za burtę. Drugi zamachnął się na niego żelaznym hakiem, ale zmiękł i oklapł w uścisku Olsena, z kordem celnika wbitym po rękojeść pod żebra.
Wiedźmin przesadził niski reling. Zanim gęsta od wodorostów woda zamknęła się nad jego głową, usłyszał jeszcze krzyk Linusa Pitta, wykładowcy historii naturalnej w Akademii Oxenfurckiej.
— Co to jest? Co to za gatunek? Takich zwierząt nie ma!
Wynurzył się tuż przy temerskim barkasie, cudem unikając pchnięcia ościeniem, którym chciał go dziabnąć jeden z ludzi łysego. Strażnik nie zdążył uderzyć ponownie, plusnął w wodę ze strzałą w gardle. Geralt, chwytając upuszczony oścień, odbił się nogami od burty, zanurkował w kłębiący się wir, z rozmachem dźgnął coś, mając nadzieję, że to nie Everett.
— To niemożliwe! — słyszał wrzaski bakałarza. - Takie zwierzę istnieć nie może! A przynajmniej istnieć nie powinno!
Z tym ostatnim stwierdzeniem zgadzam się w pełni, pomyślał wiedźmin, dziobiąc ościeniem twardy, najeżony wyrostkami pancerz żagnicy. Trup temerskiego strażnika podrygiwał bezwładnie w sierpowatych szczękach potwora, smużył krwią. Żagnica machnęła ostro płaskim ogonem, zanurkowała ku dnu, wzbijając chmury mułu.
Usłyszał cienki krzyk. Everett, kotłując wodę jak mały piesek, uchwycił się nóg łysego, usiłującego wspiąć się na barkas po zwisających z burty linach. Liny puściły, obaj, Strażnik i chłopiec, z bulgotem zniknęli pod powierzchnią. Geralt rzucił się w ich stronę, zanurkował. To, że prawie natychmiast trafił palcami na bobrowy kołnierz chłopczyka, było absolutnym przypadkiem. Wyrwał Everetta z matni wodorostów, wypłynął na wznak, młócąc nogami dopłynął do szkuty.
— Tutaj, panie Geralt! Tutaj! — słyszał zagłuszające się wzajemnie ryki i wrzaski. - Dawaj go! Lina! Łap linę! Zaraaazaaaa!!! Lina! Geraaaalt! Bosakiem, bosakiem! Moje dzieckooooo!!!
Ktoś wyszarpnął chłopca z jego uścisku, powlókł w górę. W tym samym momencie ktoś złapał go od tyłu, walnął w potylicę, nakrył sobą i wepchnął pod wodę. Geralt wypuścił oścień obrócił się, ucapił napastnika za pas. Drugą ręką chciał chwycić za włosy, ale nic z tego nie wyszło. To był ten łysy.
Wynurzyli się obaj, tylko na chwilę. Temerski barkas oddalił się już nieco od szkuty, Geralt i łysy, spleceni w uścisku, byli pośrodku. Łysy chwycił go za gardło, wiedźmin wbił mu kciuk w oko. Strażnik wrzasnął, puścił go, odpłynął. Geralt nie mógł odpłynąć — coś trzymało go za nogę i ciągnęło w dół, w głębię. Obok, niby korek, wyprysnęło na powierzchnię przepołowione ciało. Wiedział już, co go trzyma, zbędna mu była informacja Linusa Pitta, drącego się z pokładu szkuty.
— To stawonóg! Rząd Amphipoda! Gromada Wielkoszczęki!
Geralt wściekle zamłócił rękami po wodzie, usiłując wyszarpnąć nogę z kleszczy żagnicy, ciągnących go ku kłapiącym miarowo szczękom. Magister bakałarz znowu miał rację. Szczęki nie były małe.
- Łap linę! - ryczał Olsen. - Linę łap!
Nad uchem Wiedźmina świsnął rzucony oścień, z trzaskiem wbijając się w wynurzony, obrośnięty glonami pancerz potwora. Geralt chwycił trzonek, naparł nań, odepchnął się z mocą, podkurczył wolną nogę i z rozmachem kopnął żagnicę. Wyrwał się z kolczastych łap, zostawiając w nich but, sporo spodni i niemało skóry. W powietrzu zaświszczały dalsze ościenie i harpuny, w większości chybiając. Żagnica stuliła łapy, machnęła ogonem, z gracją zanurkowała w zieloną toń.
Geralt chwycił linę, która spadła mu wprost na twarz.
Bosak, boleśnie raniąc bok, zahaczył go za pas. Poczuł szarpnięcie, pojechał w górę, pochwycony wieloma rękami przetoczył się przez reling i runął na deski pokładu, ociekając wodą, szlamem, zielskiem i krwią. Obok tłoczyli się pasażerowie, załoga szkuty i celnicy. Krasnolud od lisich futer i Olsen strzelali z łuków, wychyleni za nadburcie.
Everett, mokry i zielony od glonów, szczękał zębami w objęciach matki, łkał i wyjaśniał wszystkim, że nie chciał.
— Panie Geralt! — wrzeszczał mu nad uchem Pluskolec. - Żyjecie aby?
— Psiakrew… — wiedźmin wypluł wodorosty. - Za stary już na to wszystko jestem… Za stary…
Obok krasnolud spuścił cięciwę, a Olsen ryknął radośnie.
— Prosto w kałdun! Ua-ha-ha! Piękny strzał, panie kuśnierz! Hej, Boratek, oddaj mu pieniądze! Zasłużył tym strzałem na ulgę celną!
— Stójcie… — wycharczał wiedźmin, nadaremnie usiłując wstać. - Nie pozabijajcie wszystkich, do diabła! Muszę mieć któregoś żywcem!
— Zostawiliśmy jednego — zapewnił celnik. - Tego łysonia, co się ze mną przekomarzał. Resztę wystrzelaliśmy. A łysoń, o, tam pływa. Zaraz go wyłowim. Dawajcie bosaki!
— Odkrycie! Wielkie odkrycie! — krzyczał Linus Pitt, podskakując przy burcie. - Całkiem nowy, nie znany nauce gatunek! Absolutny unikat! Ach, jakże jestem wam wdzięczny, panie wiedźminie! Gatunek ten będzie od dziś figurował w księgach jako… Jako Geraltia maxiliosa pitti!
— Panie bakałarzu — wystękał Geralt. - Jeśli naprawdę chcecie okazać mi wdzięczność… To niechaj ta cholera nazywa się Everetia.
— Też pięknie — zgodził się uczony. - Ach, cóż za odkrycie! Cóż za unikalny, wspaniały okaz! Zapewne jedyny żyjący w Delcie…
— Nie — powiedział nagle ponuro Pluskolec. - Nie jedyny. Patrzcie!
Przylegający do niedalekiej wysepki dywan grążeli drgnął, zakołysał się gwałtownie. Zobaczyli falę, a potem wielkie, podłużne, przypominające przegniły pień cielsko, szybko przebierające licznymi odnóżami i kłapiące szczękami. Łysy obejrzał się, zawył przeraźliwie i popłynął, burząc wodę rękami i nogami.
— Cóż za okaz, cóż za okaz — notował prędko Pitt, przejęty do granic. - Chwytne odnóża głowowe, cztery pary szczękonóżek… Silny wachlarz ogonowy… Ostre kleszcze…
Łysy obejrzał się ponownie, zawył jeszcze przeraźliwiej. A Eueretia maxiliosa pitti wyciągnęła chwytne odnóża głowowe i silniej machnęła wachlarzem ogonowym. Łysy zakotłował wodę w rozpaczliwej i beznadziejnej próbie ucieczki.
— Niech mu woda lekką będzie — powiedział Olsen. Ale czapki nie zdjął.
— Mój tatuś — zaszczekał zębami Everett — umie pływać szybciej niż ten pan!
— Zabierzcie stąd dzieciaka — warknął wiedźmin.
Potwór rozwarł kleszcze, kłapnął szczękami. Linus Pitt zbladł i odwrócił się.
Łysy wrzasnął krótko, zachłysnął się i zniknął pod powierzchnią. Woda zatętniła ciemną czerwienią.
— Zaraza — Geralt usiadł ciężko na pokładzie. - Za stary już na to jestem… Wybitnie za stary…
Co tu dużo mówić — Jaskier wprost uwielbiał miasteczko Oxenfurt. Teren uniwersytetu otoczony był pierścieniem muru, zaś dookoła muru był drugi pierścień — wielki, gwarny, zdyszany, ruchliwy i hałaśliwy pierścień miasteczka. Drewnianego, kolorowego miasteczka Oxenfurt o ciasnych uliczkach i szpiczastych dachach. Miasteczka Oxenfurt, które żyło z Akademii, z żaków, wykładowców, uczonych, badaczy i ich gości, które żyło z nauki i wiedzy, z tego, co towarzyszy procesowi poznania. Z odpadków i odprysków teorii w miasteczku Oxenfurt rodziły się bowiem praktyka, interes i zysk.
Poeta jechał wolno błotnistą, zatłoczoną uliczką, mijając warsztaty, pracownie, kramy, sklepy i sklepiki, w których dzięki Akademii wytwarzano i sprzedawano dziesiątki tysięcy wyrobów i wspaniałości, niedostępnych w innych zakątkach świata, których wyprodukowanie było w innych zakątkach świata uważane za niemożliwe lub niecelowe. Mijał gospody, oberże, stragany, budki, lady i przenośne ruszty, od których płynął smakowity zapach wymyślnych, nieznanych w innych zakątkach świata potraw, przyrządzonych na nieznane gdzie indziej sposoby, z dodatkami i przyprawami, których gdzie indziej nie znano i nie używano. To był Oxenfurt, barwne, wesołe, gwarne i pachnące miasteczko cudów, w jakie sprytni i pełni inicjatywy ludzie potrafili zmieniać suchą i bezużyteczną teorię, wyławianą po trochu z uniwersytetu. Było to też miasteczko rozrywek, wiecznego festynu, stałego święta i nieustającego birbanctwa. Uliczki dniem i nocą rozbrzmiewały muzyką, śpiewem, brzękiem kielichów i stukiem kufli, wiadomo bowiem, że nic nie wzmaga pragnienia tak, jak proces przyswajania wiedzy. Pomimo iż zarządzenie rektora zabraniało studentom i bakałarzom picia i hulania przed zapadnięciem zmroku, w Oxenfurcie pito i hulano całą dobę, na okrągło, wiadomo bowiem, że jeśli coś może wzmóc pragnienie jeszcze silniej niż proces przyswajania wiedzy, to tym czymś jest pełna lub częściowa prohibicja.
Jaskier cmoknął na swego skarogniadego wałacha, pojechał dalej, przebijając się przez wędrujący uliczkami tłum. Przekupnie, kramarze i wędrowni wydrwigrosze hałaśliwie reklamowali towary i usługi, potęgując panujący dookoła rozgardiasz.
— Kalmary! Pieczone kalmary!
— Maść na krosty! Tylko u mnie! Niezawodna, cudowna maść!
— Koty, łowne, czarodziejskie koty! Posłuchajcie tylko, dobrzy ludzie, jak miauczą!
— Amulety! Eliksiry! Miłosne filtry, lubczyki i gwarantowane afrodyzjaki! Od jednej szczypty nawet nieboszczyk wigoru nabierze! Komu, komu?
— Zęby wyrywam, prawie bez bólu! Tanio, tanio!
— Co to jest tanio? — zainteresował się Jaskier, gryząc nabitego na patyk kalmara, twardego jak zelówka.
— Dwa halerze za godzinę!
Poeta wzdrygnął się, szturchnął wałacha piętą. Obejrzał się ukradkiem. Dwaj osobnicy, idący jego tropem od ratusza, zatrzymali się przy balwierni i udawali, że interesują ich ceny usług balwierza, wypisane kredą na desce. Jaskier nie dał się oszukać. Wiedział, co naprawdę ich interesuje.
Pojechał dalej. Minął wielki budynek zamtuza "Pod Pączkiem Róży", gdzie, jak wiedział, oferowano wyrafinowane, nieznane lub niepopularne w innych zakątkach świata usługi. Z chęcią, by wstąpić na godzinkę, jego rozsądek walczył czas jakiś z jego charakterem. Rozsądek zatriumfował. Jaskier westchnął i ruszył w kierunku Uniwersytetu, starając się nie patrzeć w stronę szynków, z których dobiegały odgłosy wesołej zabawy.
Tak, co tu dużo mówić — trubadur kochał miasteczko Oxenfurt.
Obejrzał się ponownie. Dwaj osobnicy nie skorzystali z usług balwierza, choć bezwzględnie powinni byli to uczynić. Obecnie stali przy sklepiku z instrumentami muzycznymi, udając zainteresowanie glinianymi okarynami. Sprzedawca wyłaził ze skóry, zachwalał towar, licząc na zarobek. Jaskier wiedział, że nie ma na co liczyć.
Skierował konia ku Bramie Filozofów, głównym wrotom Akademii. Szybko załatwił formalności, polegające na wpisaniu się do księgi gości i oddaniu wałacha do stajni.
Za Bramą Filozofów powitał go inny świat. Teren uczelni był wyłączony ze zwykłej miejskiej zabudowy, nie był, jak miasteczko, placem zaciętego boju o każdy sążeń powierzchni. Wszystko było tu niemal tak, jak zostawiły to elfy. Szerokie, wysypane kolorowym żwirkiem aleje między zgrabnymi, cieszącymi oko pałacykami, ażurowe parkany, murki, żywopłoty, kanały, mostki, klomby i zielone parki tylko w niewielu miejscach przytłoczone zostały jakiś wielkim, surowym gmaszyskiem, dobudowanym w późniejszych, poelfich czasach. Wszędzie było czysto, spokojnie i dostojnie — zakazana była tu wszelka forma handlu i płatnej usługi, nie wspominając o rozrywkach czy uciechach ciała.
Alejkami parku przechadzali się żacy, zaczytani w księgach i pergaminach. Inni, siedzący na ławeczkach, trawnikach i klombach, przepowiadali sobie zadane lekcje, dyskutowali lub dyskretnie grali w cetno i licho, w "kozła", w "kupę" lub w inne wymagające inteligencji gry.
Dostojnie i godnie spacerowali tu też profesorowie pogrążeni w rozmowach i dysputach. Kręcili się młodsi bakałarze ze wzrokiem wlepionym w tyłki studentek. Jaskier z radością stwierdził, że od jego czasów nic się w Akademii nie zmieniło.
Powiał wiatr od Delty, niosąc nikły zapach morza i nieco silniejszy smród siarkowodoru z kierunku imponującego gmachu Katedry Alchemii, górującego nad kanałem.
Wśród krzewów przylegającego do studenckich dormitoriów parku poćwierkiwały szarożółte dzwońce, a na topoli siedział orangutan, zbiegły zapewne ze zwierzyńca przy Katedrze Historii Naturalnej.
Nie tracąc czasu, poeta szybko pomaszerował labiryntem alejek i żywopłotów. Znał teren uniwersytetu jak własną kieszeń, i nie dziwota — studiował tu cztery lata, potem zaś przez rok wykładał w Katedrze Truwerstwa i Poezji. Posadę wykładowcy zaproponowano mu, gdy zdał końcowe egzaminy z celującym wynikiem, wprawiając w osłupienie profesorów, u których w czasie studiów zapracował sobie na opinię lenia, hulaki i idioty. Później zaś, gdy po kilku latach wałęsania się po kraju z lutnią jego sława jako minstrela sięgnęła daleko i szeroko. Akademia zaczęła usilnie zabiegać o jego wizyty i gościnne wykłady.
Jaskier z rzadka dawał się uprosić, albowiem zamiłowanie do włóczęgi stale walczyło w nim z upodobaniem do wygody, luksusu i stałego dochodu. Jak również, jasna rzecz, z sympatią do miasteczka Oxenfurt.
Obejrzał się. Dwaj osobnicy, którzy nie nabyli okaryn, fujarek ani gęśli, kroczyli za nim w pewnym oddaleniu, z uwagą obserwując czubki drzew i fasady budynków.
Pogwizdując niefrasobliwie, poeta zmienił kierunek marszu i skierował się ku pałacykowi mieszczącemu Katedrę Medycyny i Zielarstwa. Alejka wiodąca ku Katedrze roiła się od studentek w charakterystycznych jasnozielonych szatach. Jaskier rozglądał się uważnie, szukając znajomych twarzy.
— Shani!
Młodziutka medyczka o ciemnorudych, przystrzyżonych tuż poniżej uszu włosach podniosła głowę znad atlasu anatomii, wstała z ławeczki.
— Jaskier! — uśmiechnęła się, mrużąc wesołe piwne oczy. - Kopę lat cię nie widziałam! Chodź, przedstawię cię przyjaciółkom. Uwielbiają twoje wiersze…
— Później — mruknął bard. - Spójrz dyskretnie, Shani. Widzisz tych dwóch?
— Szpicle — medyczka zmarszczyła zadarty nosek, parsknęła, nie po raz pierwszy wprawiając Jaskra w podziw nad łatwością, z jaką żacy rozpoznawali wywiadowców, szpiegów i konfidentów. Awersja żywiona przez studentów do tajnych służb była przysłowiowa, choć niezbyt racjonalna. Teren uniwersytetu był eksterytorialny i święty, a studenci i wykładowcy nietykalni — służby, choć węszyły, nie ośmielały się dokuczać i naprzykrzać akademikom.
— Idą za mną od rynku — rzekł Jaskier, udając, że obejmuje medyczkę i zaleca się. - Zrobisz coś dla mnie, Shani?
— Zależy co — dziewczyna szarpnęła zgrabnym karkiem jak spłoszona sarna. - Jeśli znowu wpakowałeś się w coś głupiego…
— Nie, nie — uspokoił ją szybko. - Chcę tylko przekazać wiadomość, a sam nie mogę z tym gównem, które przykleiło mi się do obcasów…
— Zawołać chłopców? Wystarczy, że krzyknę, a zaraz będziesz miał szpicli z głowy.
— Daj spokój. Chcesz, by wybuchły zamieszki? Awantura o getto ławkowe dla nieludzi ledwie się skończyła, a tobie już pilno do nowej? Poza tym brzydzę się przemocą. Poradzę sobie ze szpiegami. Ty zaś, jeśli możesz…
Zbliżył usta do włosów dziewczyny, szeptał przez chwilę. Oczy Shani rozszerzyły się.
— Wiedźmin? Prawdziwy wiedźmin?
— Ciszej, na bogów. Zrobisz to, Shani?
— Jasne — medyczka uśmiechnęła się ochoczo. - Choćby z samej ciekawości zobaczenia z bliska słynnego…
— Ciszej, prosiłem. Tylko pamiętaj, nikomu ani słowa.
— Tajemnica lekarska — Shani uśmiechnęła się jeszcze śliczniej, a Jaskier znowu nabrał ochoty, by wreszcie ułożyć balladę o dziewczętach takich jak ona — niezbyt ładnych, a pięknych, takich, które śniły się po nocach, podczas gdy te klasycznie urodziwe zapominało się po pięciu minutach.
— Dziękuję, Shani.
— Drobiazg, Jaskier. Do rychłego. Bywaj.
Obcałowawszy sobie należycie policzki, bard i medyczka ruszyli szparko w przeciwnych kierunkach — ona w stronę Katedry, on w kierunku Parku Myślicieli.
Minął nowoczesny ponury budynek Katedry Techniki, noszący wśród żaków nazwę "Deus ex machina", skręcił na Most Guildensterna. Nie uszedł daleko. Za zakrętem alejki, przy klombie z brązowym popiersiem Nicodemusa de Boot, pierwszego rektora Akademii, czekali obaj osobnicy. Zwyczajem wszystkich szpicli świata unikali patrzenia w oczy i jak wszyscy szpicle świata mieli pospolite i wyblakłe gęby, którym usilnie starali się nadać mądry wyraz, dzięki czemu przypominali umysłowo chore małpy.
— Pozdrowienia od Dijkstry — powiedział jeden ze szpiegów. - Idziemy.
— Nawzajem — odrzekł bezczelnie bard. - Idźcie.
Szpiedzy popatrzyli po sobie, po czym, nie ruszając się z miejsca, wbili oczy w plugawe słowo, które ktoś nabazgrał węglem na cokole rektorskiego popiersia. Jaskier westchnął.
— Tak myślałem — powiedział, poprawiając lutnię na ramieniu. - Będę więc nieodwołalnie zmuszony udać się dokądś z szanownymi panami? Trudna rada. Chodźmy zatem. Wy przodem, ja z tyłu. W tym konkretnym przypadku niechaj wiek ustąpi urodzie honorowego miejsca w szyku.
Dijkstra, szef tajnych służb króla Vizimira Redańskiego, nie wyglądał na szpiega. Daleko odbiegał zwłaszcza od stereotypu, zgodnie z którym szpieg zawsze powinien być niski, chudy, szczurowaty, łyskający małymi przenikliwymi oczkami spod czarnego kaptura. Dijkstra, jak wiedział Jaskier, nigdy nie nosił kapturów i zdecydowanie przedkładał jasne kolory stroju. Mierzył blisko siedem stóp, a ważył prawdopodobnie niewiele mniej niż dwa centnary. Kiedy krzyżował przedramiona na piersi — a krzyżował z upodobaniem — wyglądało to tak, jak gdyby dwa kaszaloty uwaliły się na wielorybie. Jeżeli szło o rysy twarzy, kolor włosów i karnację, przypominał świeżo wyszorowanego wieprza. Jaskier znał bardzo mało osób, których aparycja byłaby równie myląca co aparycja Dijkstry. Bo ów wieprzowaty olbrzym, sprawiający wrażenie wiecznie sennego, rozlazłego matoła, dysponował niebywale żywym umysłem. I nielichym autorytetem. Popularne na dworze króla Vizimira powiedzonko głosiło, że jeśli Dijkstra twierdzi, że jest południe, a dookoła panują nieprzebite ciemności, należy zacząć niepokoić się o losy słońca.
Obecnie poeta miał jednak inne powody do niepokoju.
— Jaskier — rzekł sennie Dijkstra, krzyżując kaszaloty na wielorybie. - Ty pało zakuta. Ty głupku patentowany. Czy ty zawsze musisz popsuć wszystko, czego byś się tylko podjął? Czy choć jeden jedyny raz w życiu nie mógłbyś zrobić czegoś tak, jak należy? Wiadomym jest mi, że samodzielnie myśleć nie potrafisz. Wiadomym jest mi, że masz lat blisko czterdzieści, wyglądasz na blisko trzydzieści, wyobrażasz sobie, że masz nieco ponad dwadzieścia, a postępujesz tak, jakbyś miał niecałe dziesięć. Będąc świadomym powyższego, zwykle udzielam ci precyzyjnych wskazówek. Mówię ci, co masz zrobić, kiedy masz coś zrobić, i w jaki sposób. I regularnie odnoszę wrażenie, że mówiłem do ściany.
— Ja zaś — odpowiedział poeta, pozorując zuchwałość — regularnie mam wrażenie, że mówisz, by gimnastykować wargi i język. Przejdź zatem do konkretów, eliminując z wypowiedzi figury retoryczne i chybione krasomówstwo. O co ci tym razem chodzi?
Siedzieli przy dużym dębowym stole wśród zastawionych księgami i zawalonych rulonami pergaminu regałów, na najwyższym piętrze rektoratu, w dzierżawionych pomieszczeniach, które Dijkstra dowcipnie nazywał Katedrą Historii Najnowszej, a Jaskier Katedrą Szpiegostwa Porównawczego i Dywersji Stosowanej. Było ich, wliczając poetę, czworo — oprócz Dijkstry w rozmowie uczestniczyły jeszcze dwie osoby. Jedną z tych osób był, jak zwykle, Ori Reuven, sędziwy i wiecznie zakatarzony sekretarz szefa redańskich szpiegów. Druga osoba nie była osobą zwykłą.
— Dobrze wiesz, o co mi chodzi — odpowiedział zimno Dijkstra. - Ponieważ jednak udawanie idioty bawi cię najwyraźniej, nie będę ci zabawy psuł i wytłumaczę w przystępnych słowach. A może ty chciałabyś skorzystać z tego przywileju, Filippa?
Jaskier rzucił okiem na milczącą do tej pory, czwartą uczestniczącą w spotkaniu osobę. Filippa Eilhart musiała przybyć do Oxenfurtu niedawno, względnie zamierzała zaraz wyjechać, nie miała bowiem na sobie sukni i nie nosiła ani ulubionej biżuterii z czarnych agatów, ani ostrego makijażu. Nosiła krótką męską kurtkę, legginsy i wysokie buty — strój, który poeta nazywał «polowym».
Ciemne włosy czarodziejki, zwykle rozpuszczone i noszone w malowniczym nieładzie, były sczesane do tyłu i związane tasiemką na karku.
— Szkoda czasu — powiedziała, unosząc regularne brwi. - Jaskier ma rację. Możemy darować sobie krasomówstwo i efekciarską elokwencję prowadzącą donikąd, podczas gdy sprawa, którą mamy załatwić, jest prosta i banalna.
— Och, tak — uśmiechnął się Dijkstra. - Banalna. Niebezpieczny nilfgaardzki agent, który mógłby już banalnie siedzieć w moim najgłębszym lochu w Tretogorze, banalnie zwiał, banalnie ostrzeżony i spłoszony banalną głupotą panów Jaskra i Geralta. Widziałem ludzi, którzy wędrowali na szafot za mniejsze banały. Dlaczego nie powiadomiłeś mnie o waszej zasadzce. Jaskier? Czy nie poleciłem, byś informował mnie o wszystkich zamiarach Wiedźmina?
— Nic nie wiedziałem o planach Geralta — skłamał z przekonaniem Jaskier. - O tym, że wyprawił się do Temerii i Sodden, by szukać tego Rience'a, mówiłem ci przecież. Powiadomiłem cię również, że wrócił. Byłem pewien, że dał za wygraną. Rience dosłownie rozpłynął się w powietrzu, wiedźmin nie znalazł najmniejszego tropu, o tym, jeśli sobie przypominasz, mówiłem ci także…
- Łgałeś — stwierdził zimno szpieg. - Wiedźmin znalazł ślady Rience'a. W postaci trupów. Wtedy postanowił zmienić taktykę. Zamiast uganiać się za Rience'em, postanowił czekać, aż Rience znajdzie jego. Zaciągnął się na szkuty Kompanii Malatiusa i Grocka, jako eskorta. Zrobił to z rozmysłem. Wiedział, że Kompania szeroko to rozgłosi, a wówczas Rience dowie się i coś przedsięweźmie. I pan Rience przedsięwziął. Dziwny, nieuchwytny pan Rience. Bezczelny, pewny siebie pan Rience, któremu nawet nie chce się używać aliasów ani fałszywych imion. Pan Rience, który na milę śmierdzi dymem z nilfgaardzkiego komina. I czarodziejem renegatem. Prawda, Filippa?
Czarodziejka nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła. Milczała, patrząc na Jaskra badawczo i przenikliwie. Poeta spuścił wzrok, chrząknął niepewnie. Nie lubił takich spojrzeń.
Jaskier dzielił atrakcyjne kobiety, w tej liczbie i czarodziejki, na przemiłe, miłe, niemiłe i bardzo niemiłe. Przemiłe na propozycję pójścia do łóżka reagowały radosną zgodą, miłe wesołym śmiechem. Niemiłe reagowały w sposób trudny do przewidzenia. Do bardzo niemiłych trubadur zaliczał zaś te, wobec których sama myśl o złożeniu propozycji wywoływała dziwne zimno na plecach i drżenie kolan.
Filippa Eilhart, choć bardzo atrakcyjna, była zdecydowanie bardzo niemiła.
Oprócz tego Filippa Eilhart była ważną osobą w Radzie Czarodziejów i zaufaną nadworną magiczką króla Vizimira. Była bardzo zdolną magiczką. Wieść głosiła, że była jedną z niewielu, które posiadły sztukę polimorfii.
Wyglądała na trzydzieści lat. Prawdopodobnie miała nie mniej niż trzysta.
Dijkstra, splótłszy pulchne dłonie na brzuchu, kręcił młynka kciukami. Filippa nadal milczała. Ori Reuven kasłał, pociągał nosem i wiercił się, bezustannie poprawiając swą obszerną togę. Toga przypominała profesorską, ale nie wyglądała na otrzymaną od senatu. Wyglądała na znalezioną na wysypisku śmieci.
— Twój wiedźmin — warknął nagle szpieg — nie docenił jednak pana Rience'a. Zastawił zasadzkę, ale wykazując kompletny brak rozsądku założył, że Rience pofatyguje się do niego osobiście. Rience, zgodnie z planem Wiedźmina, miał czuć się bezpieczny. Rience nie mógł nigdzie wywęszyć zasadzki, nigdzie nie mógł wypatrzeć czatujących na niego podkomendnych pana Dijkstry. Bo na polecenie Wiedźmina pan Jaskier nie pisnął panu Dijkstrze o zaplanowanej pułapce. A stosownie do otrzymanych poleceń pan Jaskier obowiązany był to uczynić. Pan Jaskier miał w tej sprawie wyraźne, jednoznaczne rozkazy, które uznał za celowe zlekceważyć.
— Nie jestem twoim podwładnym — nadął się poeta. - I nie muszę stosować się do twoich poleceń i rozkazów. Pomagam ci czasem, ale robię to z własnej woli, z patriotycznego obowiązku, by nie pozostawać bezczynnym wobec nadchodzących zmian…
— Szpiegujesz dla wszystkich, którzy ci płacą — przerwał zimno Dijkstra. - Donosisz wszystkim, którzy mają na ciebie haki. A ja mam na ciebie parę niezłych haków, Jaskier. Więc się nie stawiaj.
— Nie ulęknę się szantażu!
— A może się założymy?
— Panowie — Filippa Eilhart uniosła dłoń. - Więcej powagi, jeśli mogę prosić. Nie odbijajmy od tematu.
— Słusznie — szpieg rozparł się w fotelu. - Posłuchaj, poeto. Co się stało, to się nie odstanie. Rience został ostrzeżony i powtórnie nabrać się nie da. Ale nie mogę dopuścić, by coś podobnego przydarzyło się w przyszłości. Dlatego chcę się zobaczyć z wiedźminem. Przyprowadź go do mnie. Przestań kluczyć po mieście i próbować gubić moich agentów. Idź prosto do Geralta i sprowadź go tu, do Katedry. Muszę z nim porozmawiać. Osobiście i bez świadków. Bez hałasu i rozgłosu, które powstałyby, gdybym Wiedźmina aresztował. Przyprowadź go do mnie, Jaskier. To wszystko, czego od ciebie na razie wymagam.
— Geralt wyjechał — zełgał spokojnie bard. Dijkstra rzucił okiem na czarodziejkę. Jaskier sprężył się w oczekiwaniu sondującego mózg impulsu, ale niczego nie poczuł. Filippa patrzyła na niego, mrużąc oczy, ale nic nie wskazywało, by próbowała czarami sprawdzać prawdomówność.
— Zaczekam na jego powrót — westchnął Dijkstra, udając, że wierzy. - Sprawa, którą do niego mam, jest ważna, dokonam więc zmian w moim rozkładzie zajęć i zaczekam na Wiedźmina. Gdy wróci, przyprowadź go. Im szybciej to nastąpi, tym lepiej. Dla wielu osób będzie lepiej.
— Mogą być trudności — skrzywił się Jaskier — z przekonaniem Geralta, by zechciał tu przyjść. On, wystaw sobie, żywi niewytłumaczalny wstręt do szpiegów. Choć zdaje się rozumieć, że to praca jak każda inna, brzydzi się tymi, którzy ją wykonują. Pobudki patriotyczne, zwykł mawiać, to jedno, ale do szpiegowskiego fachu zaciągają się wyłącznie skończeni łajdacy i ostatnie…
— Dosyć, dosyć — Dijkstra niedbale machnął ręką. - Bez frazesów, proszę, frazesy mnie nudzą. Są takie prostackie.
— Też tak uważam — parsknął trubadur. - Ale wiedźmin to prostoduszny, prostolinijny w sądach poczciwiec, gdzie mu tam do nas, światowców. On po prostu gardzi szpiegami i za nic nie zechce z tobą rozmawiać, a o tym, by zechciał pomagać tajnym służbom, i mowy być nie może. A haka na niego nie masz.
— Mylisz się — powiedział szpieg. - Mam. I to niejeden. Ale na razie wystarczy mi ta rozróba na szkucie pod Grabową Buchtą. Wiesz, kim byli ci, którzy weszli na pokład? To nie byli ludzie Rience'a.
— Nic dla mnie nowego — rzekł swobodnie poeta. - Jestem pewien, że było to kilku łotrów, jakich nie brak w temerskiej Straży. Rience wypytywał o Wiedźmina, prawdopodobnie za wieści o nim obiecywał ładne sumki. Było jasne, że bardzo mu na wiedźminie zależy. Kilku cwaniaczków spróbowało więc capnąć Geralta, zadołować go w jakiejś jamie, a potem sprzedać Rience'owi, dyktując warunki, wytargowawszy ile się da. Bo za samą informację dostaliby mało albo wręcz nic.
— Gratuluję domyślności. Rzecz jasna, wiedźminowi, nie tobie, ty byś nigdy na to nie wpadł. Ale afera jest bardziej złożona, niż ci się wydaje. Otóż moi konfratrzy, ludzie z tajnej służby króla Foltesta, też, jak się okazuje, interesują się panem Rience. Oni przejrzeli plan owych, jak się wyraziłeś, cwaniaczków. To oni weszli na szkutę, oni chcieli capnąć Wiedźmina. Może jako przynętę na Rience'a, może w innym celu. Wiedźmin pod Grabową Buchtą ukatrupił temerskich agentów, Jaskier. Ich szef jest bardzo, bardzo zły. Mówisz, że Geralt wyjechał? Mam nadzieję, że nie do Temerii. Stamtąd może nie wrócić.
— I to jest ten twój hak?
— A jakże. Właśnie to. Mogę załagodzić sprawę z Temerczykami. Ale nie za darmo. Dokąd wyjechał wiedźmin, Jaskier?
— Do Novigradu — zełgał trubadur bez namysłu. - Pojechał szukać tam Rience'a.
— Błąd, błąd — uśmiechnął się szpieg, udając, że nie zauważył kłamstwa. - Widzisz, jednak szkoda, że nie pokonał wstrętu i nie skontaktował się ze mną. Zaoszczędziłbym mu fatygi. Rience'a nie ma w Novigradzie. Za to temerskich agentów jest tam bez liku. Prawdopodobnie czekają na Wiedźmina. Oni już wpadli na to, co ja wiem od dawna. Na to mianowicie, że wiedźmin Geralt z Rivii, odpowiednio zapytany, może odpowiedzieć na mnóstwo pytań. Pytań, które zaczynają zadawać sobie tajne służby wszystkich Czterech Królestw. Układ jest prosty: wiedźmin przyjdzie tu, do Katedry, i odpowie na te pytania mnie. I będzie miał spokój. Uciszę Temerczyków i zapewnię mu bezpieczeństwo.
— O jakie pytania chodzi? Może ja mógłbym na nie odpowiedzieć?
— Nie rozśmieszaj mnie, Jaskier.
— A jednak — odezwała się nagle Filippa Eilhart — może mógłby? Może zaoszczędziłby nam czasu? Nie zapominaj, Dijkstra, że nasz poeta siedzi w tej aferze po uszy, a jego tu mamy, Wiedźmina jeszcze nie. Gdzie jest dzieciak, z którym widziano Geralta w Kaedwen? Dziewczynka o szarych włosach i zielonych oczach? Ta, o którą Rience pytał cię wtedy w Temerii, gdy cię przydybał i torturował? Co, Jaskier? Co wiesz o tej dziewczynie? Gdzie wiedźmin ją ukrył? Dokąd pojechała Yennefer po otrzymaniu listu od Geralta? Gdzie ukrywa się Triss Merigold i jakie ma powody, by się ukrywać?
Dijkstra nie poruszył się, ale po jego krótkim spojrzeniu na czarodziejkę Jaskier zorientował się, że szpieg jest zaskoczony. Pytania, które zadała Filippa, najwyraźniej zostały zadane zbyt wcześnie. I niewłaściwej osobie. Pytania sprawiały wrażenie pochopnych i nieostrożnych.
Problem polegał na tym, że Filippę Eilhart można było posądzić o wszystko — poza pochopnością i nieostrożnością — Przykro mi — powiedział wolno — ale na żadne z tych pytań nie znam odpowiedzi. Pomógłbym wam, gdybym potrafił. Ale nie potrafię.
Filippa patrzyła mu prosto w oczy.
— Jaskier — wycedziła. - Jeśli wiesz, gdzie przebywa ta dziewczynka, powiedz nam to. Zaręczam ci, że i mnie, i Dijkstrze chodzi wyłącznie o jej bezpieczeństwo. O bezpieczeństwo, które jest zagrożone.
— Nie wątpię — skłamał poeta — że właśnie o to wam chodzi. Ale ja naprawdę nie wiem, o czym mówicie. W życiu nie widziałem dzieciaka, który tak was interesuje. A Geralt…
— Geralt — przerwał Dijkstra — nie dopuścił cię do konfidencji, nie pisnął ci ani słówka, choć nie wątpię, że zarzucałeś go pytaniami. Ciekawe, czemu, jak myślisz. Jaskier? Czyżby ten prostoduszny i brzydzący się szpiegami prostaczek wyczuł, kim naprawdę jesteś? Daj mu spokój, Filippa, szkoda czasu. On gówno wie, nie daj się zwieść jego przemądrzałym minom i wieloznacznym uśmieszkom. On może nam pomóc wyłącznie w jeden sposób. Gdy wiedźmin wynurzy się z ukrycia, skontaktuje się z nim, z nikim innym. Uważa go, wystaw sobie, za przyjaciela.
Jaskier wolno uniósł głowę.
— Owszem — potwierdził. - Uważa mnie za takowego. I wystaw sobie, Dijkstra, że niebezpodstawnie. Przyjmij to nareszcie do wiadomości i wyciągnij wnioski. Wyciągnąłeś? No to teraz już możesz spróbować szantażu.
— No, no — uśmiechnął się szpieg. - Aleś czuły na tym punkcie. Ale bez dąsów, poeto. Żartowałem. Szantaż między nami kamratami? I mowy o tym być nie może. A twojemu wiedźminowi, wierzaj mi, nie życzę źle i nie myślę szkodzić. Kto wie, może się nawet z nim dogadam, ku obopólnej korzyści? Ale żeby do tego doprowadzić, muszę się z nim spotkać. Gdy się ujawni, przyprowadź go do mnie. Bardzo cię o to proszę, Jaskier. Bardzo cię proszę. Czy zrozumiałeś, jak bardzo?
Trubadur parsknął.
— Zrozumiałem, jak bardzo.
— Chciałbym wierzyć, że to prawda. No, a teraz idź już. Ori, odprowadź pana trubadura do wyjścia.
— Bywaj — Jaskier wstał. - Życzę powodzenia w pracy i w życiu osobistym. Uszanowanie, Filippa. Aha, Dijkstra! Agenci, którzy za mną łażą. Odwołaj ich.
— Oczywiście — zełgał szpieg. - Odwołam. Czyżbyś mi nie wierzył?
— Skądże — skłamał poeta. - Wierzę ci.
Jaskier zabawił na terenie Akademii aż do wieczora. Cały czas rozglądał się pilnie, ale nie zauważył śledzących go szpicli. I to właśnie najbardziej go niepokoiło.
W Katedrze Truwerstwa wysłuchał wykładu o poezji klasycznej. Następnie pospał słodko na seminarium o poezji nowoczesnej. Obudzili go znajomi bakałarze, z którymi udał się do Katedry Filozofii, by wziąć udział w długotrwałej burzliwej dyspucie na temat "Istota i pochodzenie życia". Zanim jeszcze się ściemniło, połowa dyskutantów była pijana w dym, a reszta szykowała się do rękoczynów, przekrzykując nawzajem i czyniąc trudny do opisania harmider. Wszystko to było poecie na rękę.
Wymknął się niepostrzeżenie na poddasze, wylazł lufcikiem, spuścił po rynnie na dach biblioteki, przeskoczył, omal nie łamiąc nóg, na dach prosektorium. Stamtąd dostał się do ogrodu przylegającego do muru. Wśród gęstych krzaków agrestu odnalazł dziurę, którą sam poszerzał jeszcze jako student. Za dziurą było już miasteczko Oxenfurt.
Wtopił się w tłum, potem szybko przemknął się bocznymi zaułkami, klucząc jak ścigany przez ogary zając. Gdy dotarł do wozowni, czekał, ukryty w cieniu, dobre pół godziny. Nie zauważywszy niczego podejrzanego, wlazł po drabinie na strzechę, przeskoczył na dach domu znajomego piwowara, Wolfganga Amadeusza Kozibrody. Czepiając się omszałych dachówek, dobrnął wreszcie do okienka właściwej mansardy. W izdebce za okienkiem paliła się oliwna lampka. Stojąc niepewnie na rynnie. Jaskier zastukał w ołowiane ramki. Okno nie było zamknięte, ustąpiło przy lekkim pchnięciu.
— Geralt! Hej, Geralt!
— Jaskier? Zaczeka]… Nie wchodź, proszę…
— Jak to, nie wchodź? Co to znaczy, nie wchodź? - poeta pchnął okno. - Nie jesteś sam, czy co? Czy może chędożysz akuratnie?
Nie doczekawszy się odpowiedzi i nie czekając na nią, wgramolił się na parapet, strącając leżące na nim jabłka i cebule.
— Geralt… — sapnął i natychmiast umilkł. A potem zaklął półgłosem, patrząc na jasnozielony strój medyczki leżący na podłodze. Otworzył usta ze zdumienia i zaklął jeszcze raz. Wszystkiego mógł się spodziewać. Ale tego nie.
— Shani… — pokręcił głową. - A niech mnie…
— Bez komentarzy, bardzo proszę — wiedźmin usiadł na łóżku. A Shani zakryła się, podciągając prześcieradło aż po zadarty nos.
— No, wejdźże — Geralt sięgnął po spodnie. - Skoro włazisz oknem, to musi to być ważna sprawa. Bo jeśli to nie jest ważna sprawa, to zaraz cię tym oknem wyrzucę.
Jaskier zlazł z parapetu, strącając resztę cebul. Usiadł, przysunąwszy sobie nogą zydel. Wiedźmin podniósł z podłogi odzież Shani i własną. Minę miał nietęgą. Ubierał się w milczeniu. Medyczka, kryjąc się za jego plecami, mocowała się z koszulą. Poeta obserwował ją bezczelnie, w myśli szukając porównań i rymów do złotawego w świetle kaganka koloru jej skóry i kształtu malutkich piersi.
— O co chodzi, Jaskier? — wiedźmin zapiął klamry butów. - Gadaj.
— Pakuj się — odrzekł sucho. - Musisz pilnie wyjechać.
— Jak pilnie?
— Niezwykle pilnie.
— Shani… — Geralt chrząknął. - Shani powiedziała mi o szpiclach, którzy cię śledzili. Zgubiłeś ich, jak rozumiem?
— Niczego nie rozumiesz.
— Rience?
— Gorzej.
— W takim razie naprawdę nie rozumiem… Zaraz. Redańczycy? Tretogor? Dijkstra?
— Zgadłeś.
— To jeszcze nie powód…
— To już powód — przerwał Jaskier. - Im już nie chodzi o Rience'a, Geralt. Chodzi im o dziewczynkę i o Yennefer. Dijkstra chce wiedzieć, gdzie one są. Zmusi cię, byś mu to wyjawił. Teraz rozumiesz?
— Teraz tak. Wiejemy zatem. Trzeba będzie oknem?
— Bezwzględnie. Shani? Dasz sobie radę?
Medyczka obciągnęła na sobie szatę.
— To nie pierwsze okno w moim życiu.
— Byłem tego pewien — poeta spojrzał na nią uważnie, licząc, że zobaczy godny rymu i metafory rumieniec. Przeliczył się. Wesołość w piwnych oczach i bezczelny uśmiech były wszystkim, co zobaczył.
Na parapet bezszelestnie spłynęła wielka szara sowa. Shani krzyknęła cicho. Geralt sięgnął po miecz.
— Nie wygłupiaj się, Filippa — powiedział Jaskier.
Sowa znikła, w jej miejscu zjawiła się Filippa Eilhart, niezgrabnie przykucnięta. Czarodziejka natychmiast wskoczyła do izby, wygładzając włosy i ubranie.
— Dobry wieczór — powiedziała zimno. - Przedstaw mnie, Jaskier.
— Geralt z Rivii. Shani z Medycyny. A ta sowa, która tak sprytnie leciała moim śladem, to wcale nie sowa. To Filippa Eilhart z Rady Czarodziejów, obecnie w służbie króla Vizimira, ozdoba dworu w Tretogorze. Szkoda, że mamy tu tylko jedno krzesło.
— Wystarczy w zupełności — czarodziejka rozsiadła się na zwolnionym przez trubadura zydlu, powiodła po obecnych powłóczystym spojrzeniem, nieco dłużej zatrzymując wzrok na Shani. Medyczka, ku zdumieniu Jaskra, zarumieniła się nagle.
— W zasadzie to, z czym przybywam, dotyczy wyłącznie Geralta z Rivii — zaczęła Filippa po krótkiej chwili. - Świadoma jestem jednak, że wypraszanie stąd kogokolwiek byłoby nietaktem, a zatem…
— Mogę wyjść — powiedziała niepewnie Shani.
— Nie możesz — mruknął Geralt. - Nikt nie może, dopóki sytuacja nie będzie jasna. Czy nie tak, pani Eilhart?
— Dla ciebie Filippa — uśmiechnęła się czarodziejka. - Odrzućmy konwenanse. I nikt nie musi stąd wychodzić, niczyje towarzystwo mi nie przeszkadza. Co najwyżej zaskakuje, ale cóż, życie to nieprzerwane pasmo niespodzianek… jak mawia jedna z moich znajomych… Jak mawia nasza wspólna znajoma, Geralt. Studiujesz medycynę, Shani? Który rok?
— Trzeci — burknęła dziewczyna.
— Ach — Filippa Eilhart nie patrzyła na nią, lecz na Wiedźmina. - Siedemnaście lat, cóż za piękny wiek. Yennefer wiele by dała, by znowu tyle mieć. Jak sądzisz, Geralt? Zresztą zapytam ją o to przy sposobności.
Wiedźmin uśmiechnął się paskudnie.
— Nie wątpię, że zapytasz. Nie wątpię, że wzbogacisz pytanie komentarzem. Nie wątpię, że ubawi cię to setnie. A teraz przejdź do rzeczy, proszę.
— Słusznie — kiwnęła głową czarodziejka, poważniejąc. - Najwyższy czas. A czasu za dużo nie masz. Jaskier zapewne już zdążył ci przekazać, że Dijkstra nabrał nagle ochoty na spotkanie z tobą i na rozmowę mającą na celu ustalenie miejsca pobytu pewnego dziewczęcia. Dijkstra ma w tej sprawie rozkazy od króla Vizimira, sądzę więc, że będzie bardzo nalegał, byś mu owo miejsce wyjawił.
— Jasne. Dziękuję za ostrzeżenie. Jedno tylko dziwi mnie trochę. Mówisz, że Dijkstra dostał rozkazy od króla. A ty nie otrzymałaś żadnych? W radzie Vizimira zasiadasz wszakże na prominentnym miejscu.
— Owszem — czarodziejka nie przejęła się drwiną. - Zasiadam. I poważnie traktuję moje obowiązki, polegające na tym, by ustrzegać króla przed popełnianiem omyłek. Niekiedy, tak jak w tym konkretnym przypadku, nie wolno mi mówić królowi wprost, że popełnia błąd, i odradzać pochopne działanie. Po prostu muszę mu uniemożliwić popełnienie pomyłki. Rozumiesz mnie?
Wiedźmin potwierdził skinieniem głowy. Jaskier zastanawiał się, czy rzeczywiście rozumie. Wiedział bowiem, że Filippa łgała jak z nut.
— Widzę więc — powiedział wolno Geralt, dowodząc, że świetnie rozumie — że Rada Czarodziejów również interesuje się moją podopieczną. Czarodzieje pragną dowiedzieć się, gdzie moja podopieczna jest. I chcą jej dopaść, zanim zrobi to Vizimir lub ktokolwiek inny. Dlaczego, Filippa? Cóż takiego jest w mojej podopiecznej, czym wzbudza ona aż takie zainteresowanie?
Oczy czarodziejki zwęziły się.
— Nie wiesz? — syknęła. - Tak mało wiesz o twojej podopiecznej? Nie chciałabym wyciągać pochopnych wniosków, ale taka niewiedza zdaje się wskazywać, że twoje kwalifikacje jako opiekuna są żadne. Zaiste, dziwi mnie, że będąc aż tak nieświadomy i nie doinformowany zdecydowałeś się na opiekę. Mało tego — zdecydowałeś się odebrać prawo do opieki innym, tym, którzy mają zarówno kwalifikacje, jak i prawo. I przy tym wszystkim pytasz, dlaczego. Uważaj, Geralt, by arogancja cię nie zgubiła. Strzeż się. I strzeż tego dziecka, do licha! Strzeż dziewczyny jak źrenicy oka! A jeśli sam nie potrafisz, poproś o to innych!
Jaskier przez chwilę sądził, że wiedźmin napomknie o roli, której podjęła się Yennefer. Nie ryzykował niczego, a wybiłby Filippie argumenty. Ale Geralt milczał. Poeta domyślił się powodów. Filippa wiedziała o wszystkim. Filippa ostrzegała. A wiedźmin rozumiał ostrzeżenie.
Skupił się na obserwacji ich oczu i twarzy, zastanawiając się, czy coś aby nie łączyło tych dwojga w przeszłości. Jaskier wiedział, że podobne, dowodzące wzajemnej fascynacji pojedynki na słowa i półsłówka, toczone przez Wiedźmina z czarodziejkami, nader często kończyły się w łóżku. Ale obserwacja, jak zwykle, nie dała nic. Na to, by dowiedzieć się, czy Wiedźmina coś z kimś łączyło, był tylko jeden sposób — trzeba było w odpowiednim momencie wejść przez okno.
— Opieka — podjęła po chwili czarodziejka — to wzięcie na siebie odpowiedzialności za bezpieczeństwo istoty niezdolnej do samodzielnego zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Jeżeli narazisz twoją podopieczną… Jeżeli spotkają nieszczęście, odpowiedzialność spadnie na ciebie, Geralt. Tylko na ciebie.
— Wiem.
— Obawiam się, że wciąż za mało wiesz.
— A zatem oświeć mnie. Co powoduje, że nagle tyle osób chce uwolnić mnie od ciężaru odpowiedzialności, pragnie przejąć moje obowiązki i zaopiekować się moją wychowanką? Czego chce od Ciri Rada Czarodziejów? Czego chcą od niej Dijkstra i król Vizimir, czego chcą od niej Temerczycy? Czego chce od niej niejaki Rience, który w Sodden i Temerii zamordował już trzy osoby, które przed dwoma laty miały kontakt ze mną i z dziewczynką? Który omal nie zamordował Jaskra, próbując zdobyć o niej informacje? Kim jest ten Rience, Filippa?
— Nie wiem — powiedziała czarodziejka. - Nie wiem, kim jest ten Rience. Ale podobnie jak ty, bardzo chciałabym się dowiedzieć.
— Czy ten Rience — odezwała się niespodzianie Shani — ma na twarzy bliznę po poparzeniu trzeciego stopnia? Jeśli tak, to ja wiem, kim on jest. I wiem, gdzie on jest.
Wśród milczenia, które zapadło, o rynnę za oknem zastukały pierwsze krople deszczu.