Roman Jarow Drugie stadium

Budowlani odjechali, skończyli swoje prace drogowcy i mieszkańcy nowego dziewięciopiętrowego domu zostali sam na sam ze swoimi kłopotami. Oczywiście, że wybór żyrandola czy wbijanie gwoździka, na którym zawisnąć ma portret dziadunia, to sprawy jak najbardziej osobiste, zajęcia niezmiernie miłe. Było jednak coś, z czym można się było uporać tylko wspólnymi siłami. Najdalszy dom na najdalszej ulicy miasta, wielki, biały, przywodzący na myśl transatlantyk, musiał stawić czoło wszystkim suchym wiatrom i burzom piaskowym nadciągającym z obrzydłej postaci, tak rozległej, że nawet z najwyższych pięter nie można było dojrzeć jej końca. Niektórzy laicy sądzili nawet, że to pustkowie kończy się tam dopiero, gdzie się kończy cała w ogóle geografia, czyli na wybrzeżu Oceanu Lodowatego. W dodatku całe otoczenie domu upstrzone było pozostawionymi przez budowlanych zwałami. Nawet najlepsi archeologowie świata nie znaleźliby, kopiąc tu, niczego poza rozbitymi cegłami, zardzewiałym drutem, a w najlepszym razie podeszwą. Każda z tych rzeczy mogłaby ich wprawić w zachwyt, nie wcześniej jednak niż za jakieś pięć tysięcy lat. Tymczasem jednak dobry smak mieszkańców domu nieustannie był obrażany. Jedynie las, który zastąpiłby drogę wiatrom, ciesząc oko swym pierwotnym pięknem, które niepodwładne jest wpływom abstrakcjonizmu, mógłby zapewnić nowym lokatorom sto lub więcej procent równowagi duchowej. Idea zasadzenia lasu unosiła się w powietrzu, dyskutowano ten problem na każdej z sześciu klatek schodowych i na chodniku przed domem, w zimie, wiosną i na początku lata. Było nawet w tej sprawie zebranie, ale nikt go nie protokołował, nie podjęto też żadnej uchwały, w każdym razie nikt jej nie pamiętał. Tymczasem nadeszło lato. A wówczas niemłoda już nauczycielka historii, Lidia Pietrowna, kobieta towarzyska i zapobiegliwa, przypomniała sobie, że na trzecim piętrze mieszka naukowiec Chromosomow. Jest ponoć nawet profesorem i pracuje w jakimś ogrodzie botanicznym. Skoro już za późno, by posadzić topole, klony, akacje czy jakiekolwiek inne drzewa, to może poradziłby, co jeszcze dałoby się zasadzić. Niezwłocznie wdrapała się ze swojego parteru na trzecie piętro. Rozmowa nie trwała długo, następnego dnia na wszystkich klatkach pojawiły się ogłoszenia: „Jutro sadzimy las. Prosimy o stawienie się z łopatami o dziesiątej rano”.

Ludzie czytali i dziwili się — któż to widział, by w czerwcu sadzić drzewa? Ale skoro tak jest napisane, to znaczy, że ma to jakiś sens. Stawimy się oczywiście.

Samochód osobowy przejechał kilka metrów po trotuarze. „Przyjechaliśmy” — powiedział do kierowcy Chromosomow. Obaj wysiedli. Kierowca otworzył bagażnik, wyjął worek, podniósł go. Na chodnik posypały się cieniutkie, delikatne gałązki. „Dziękuję — powiedział Chromosomow — jesteście wolni”. Kierowca odjechał, Chromosomow zaś przykucnął i zaczął przebierać badyle. Ze względu na tuszę bardzo było mu w tej pozycji niewygodnie, ale tylko chrząkał. Po obu stronach łysej czaszki uczonego kręciły się resztki włosów, wyglądało to jak bokobrody, przeniesione nagle na skronie. Okulary spadały mu z nosa, przytrzymywał je jedną ręką, a drugą sortował gałązki według wielkości.

Zebrani patrzyli z niedowierzaniem na rozsypane na asfalcie badyle. Przygotowani byli na to, że nadjadą przynajmniej ze dwie ciężarówki wyładowane drzewami, których rozpostarte korzenie wraz z ziemią poowijane będą workami. Wielkie te drzewa należałoby ostrożnie pozdejmować z ciężarówek, potem kopać pod nie doły, jak to się zawsze robi. A tu tymczasem… Nawet małe dzieci, które ze swoimi łopatkami do piasku przyszły pomagać dorosłym, były naprawdę zdziwione.

Chromosomow rozprostował się i zwykłą uczniowską linijką, którą wymierzał patyki, donośnie poklepał się po dłoni. Był to sygnał, wszyscy się ucieszyli.

— Roślina ta — Chromosomow wskazał posortowane kupki — pojawiła się przed paroma laty w dżunglach Ameryki Południowej. Czy pamiętacie ten olbrzymi wybuch na Słońcu? — Było coś takiego — głośno przytaknął stojący obok profesora mniej więcej czterdziestopięcioletni człowiek.

Szarooki, o prostych włosach, z dolną szczęką tak potężną, że mógłby nią gnieść orzechy, jako jedyny spośród obecnych nie miał łopaty.

— Potok cząsteczek o kolosalnej energii przeniknął do atmosfery i nie wiadomo, czy to dzięki temu, czy też kilka okazów jakichś roślin — teraz już nie sposób ustalić, jakie to pierwotnie były rośliny — było szczególnie dobrze przygotowanych do mutacji — nagle wyrosły drzewa o zgoła zdumiewających właściwościach. W specjalistycznych czasopismach ukazało się na ten temat zaledwie kilka artykułów, dlatego też mało kto o tym słyszał. Stajecie pod takim drzewem — jego wysokość zależy od długości sadzonki, dlatego właśnie je sortowałem — w bardzo złym nastroju. Macie za sobą męczący dzień, jesteście podenerwowani, przygnębieni, rozdrażnieni. Mija kilka minut i w waszych myślach zaczyna panować ład, zaczynacie odczuwać spokój, błogość. Wydajecie się sobie cząstką przyrody i społeczności ludzkiej, bez żadnego, ma się rozumieć, uszczerbku dla waszych cech indywidualnych. Skąd się bierze szczególna właściwość tych drzew, jaki tu działa mechanizm — nie wiadomo. Przyroda nie tworzy niczego specjalnie na użytek człowieka, przyroda nie jest ani dobra, ani zła, jest po prostu celowa. Jest w tym jakiś sens… Zresztą to moja sprawa, nie wasza. Nazwano te drzewa „drzewami radości”. Przysłano nam kilka okazów, nad którymi prowadzimy badania. A te nam pozostały. Rosną szybko, o tej porze roku można je jeszcze sadzić, dobrze znoszą klimat umiarkowany — za miesiąc będzie tu szumiał zagajnik.

— Hura! — zawołała siwa nauczycielka, z okazji niedzielnego czynu społecznego przyodziana w granatowy strój narciarski. — Nie będą nam nawet potrzebne duże łopaty. Weźmiemy łopatki dzieci. Albo nie. Niech dzieci same je zasadzą. To będzie takie symboliczne, uroczyste…

— Chwileczkę, chwileczkę — Chromosomow oddał dziecku łopatkę, którą to mu ufnie podało, pogłaskał je po głowie. — Drzewa radości muszą mieć bardzo głębokie doły. Im głębszy dół, tym wyższe, tym potężniejsze wyrośnie drzewo. Im większy jest opór początkowy, tym aktywniej zaczynają działać utajone siły, które drzewo zachowa także i potem, po ustąpieniu oporu. A zatem — zaczynajmy kopać.

I pod naciskiem jego stopy łopata zagłębiła się w ziemię.

Rozpoczęto pracę o dziesiątej rano, a przed dwunastą ludzie, dla których kopanie dołów było równie codziennym zajęciem, jak rozniecanie ognia za pomocą pocierania dwóch kawałków drewna, zupełnie opadli z sił. Po plecach spływały im strumyczki potu, słone krople zalewały oczy. — To nie będzie las, lecz trawa bagienna — mruczał zmartwiony Chromosomow.

Lidia Pietrowna ruszyła od mieszkania do mieszkania w poszukiwaniu posiłków.

Zakończywszy obchód ogarnęła spojrzeniem pustkowie i koło maleńkiej, drewnianej, obitej blachą budki garażu zobaczyła samochód i sterczące spod niego czyjeś nogi. To było wyzwanie — niezwłocznie podeszła do samochodu, schyliła się i popatrzyła na człowieka, który sprawy osobiste stawiał wyżej niż interes ogółu. Pod samochodem leżał mężczyzna, który tak solidnie przytaknął relacji Chromosomowa o wybuchu na Słońcu. Chyba spod osiemdziesiątego szóstego, zdaje się, że jakiś inżynier, nazywał się bodaj Machorkin. — Pan tutaj? — zapytała życzliwie. — Dlaczego nie z nami?

Mężczyzna nic jej na to nie odpowiedział, było tylko słychać, jak stuka ześlizgujący się z mutry klucz.

— Jakże to tak? Wszyscy są już tacy zmęczeni.

— Przeprowadzam wielki eksperyment naukowy — powstrzymując z wysiłku oddech powiedział inżynier Machorkin. — Ale przecież dziś niedziela… — W poznawaniu prawdy nie może być żadnych przerw.

Milczała zbita z tropu. Teza o kolektywnej pracy, o obowiązkach wobec społeczeństwa zdawała się nie znajdować w tym wypadku zastosowania, podniosłość bowiem pobudek, którymi kierował się inżynier Machorkin, biła na głowę motywy kierujące Lidią Pietrowna. Ale przecież szkoda jej było, aby tak silny fizycznie mężczyzna marnował się bez pożytku dla społecznej sprawy. Powiedziała więc:

— Chromosomow jednak kopie. A podobno jest profesorem…

— Może być nawet członkiem Akademii Nauk — głos spod wozu brzmiał jak wyrok — to nic nie ma do rzeczy i niczego nie dowodzi. Chromosomow przeprowadza swój eksperyment i oto znalazł stu dobrowolnych pomagierów. Gdyby było inaczej, nie daliby mu tych sadzonek! Na pewno kupujemy je za dewizy. A ja mam wytkniętą własną ścieżkę badawczą i niczyim laborantem nie będę. — Wygramolił się spod samochodu, ściągnął brezentowe spodnie i kurtkę, okazało się, że ma na sobie elegancki jasny garnitur. Lidia Pietrowna patrzyła na niego w milczeniu, nie wiedziała, co powiedzieć. Tak głębokie myśli nie przychodziły i — dobrze o tym wiedziała — nigdy by nie mogły przyjść jej do głowy. Ale cóż robić, w kołach naukowych lepiej się zna rzeczywiste motywy postępowania członków Akademii Nauk i laborantów. Inżynier Machorkin wsiadł do samochodu, wykręcił wóz, ruszył i zniknął. To oczywista nie jest zwyczajny samochód. Gdzieś tam w jego głębiach, wśród całkowicie niepojętych pokrętnych żelastw kryje się eksperyment. Ludzie, którzy mają coś wspólnego z kastą pracowników nauki, stają się trudni do zrozumienia. Może inżynier Machorkin jest człowiekiem nie mniejszego formatu niż sam profesor Chromosomow.

Lidia Pietrowna podeszła do leżącej na asfalcie kupki badyli, podniosła gałązkę, wzięła łopatę, wróciła do garażu. Tu właśnie, o trzy metry od ściany garażu, zasadzi drzewko radości. Skoro człowiekowi będą przychodziły do głowy wyłącznie dobre myśli, to odkrycia naukowe posypią się jak z rękawa. Spod łopaty Lidii Pietrowny poleciały grudy.

Słowa Chromosomowa rychło potwierdziły się w całej pełni. Ustawione w pięciometrowym dole — lokatorom nie starczyło sił, by kopać głębiej — sadzonki przysypane ziemią już po dwóch tygodniach przebiły się na powierzchnię i wyzierały z gruntu niczym młode pędy szczypiorku. Z każdym dniem były wyższe.

Wkrótce drzewa radości dorównały wysokością młodym topolom, które jakimś cudem przetrwały niszczycielską działalność maszyn budowlanych. Ludzie, którzy jeszcze w tydzień po owej niedzieli nie mogli rozprostować pleców, pełni byli najtkliwszych uczuć dla tych drzewek.

W środku lata przed domem szumiał już zagajnik. Najwyższe i najbardziej rozrośnięte drzewa osiągnęły pięciometrową wysokość. Sprawdzało się co do joty wszystko, o czym donosili w pisanych do Chromosomowa listach jego zagraniczni koledzy, a co potwierdzały i wcześniejsze doświadczenia przeprowadzone przez niego samego. Sprawdziło się również i to najważniejsze.

Nigdy i nigdzie człowiek nie czuł się równie dobrze, nigdy i nigdzie nie był tak beztroski i szczęśliwy, tak mądry i tak przenikliwy jak wtedy, kiedy przebywał w cieniu tych drzew. Nikt nie miał nigdy tak bezstronnego sędziego, jakim każdy stawał się sam dla siebie, kiedy siadał w trawie pod drzewem. Zwyczajne, leniwie płynące myśli ze zwyczajnego wieczornego spaceru ustępowały nagle miejsca analizie własnego życia, zrozumieniu prawdziwego jego celu.

Często zapytywano Chromosomowa, czym tłumaczyć takie oddziaływanie drzew radości, nie dające się przecież porównać ze skutkami kaukaskich wód mineralnych, kąpieli morskich i wysokogórskiej wspinaczki. Może to sprawka ultradźwięków? Albo jakichś nieznanych promieni. Cząstek kosmicznych?

— Proszę mi powiedzieć — zastanawiał się szesnastoletni wunderkind spod piątego, niewątpliwie przyszły student matematyki — czy to nie może być efekt neutrino — kwarkowy? Skłonny byłbym skorzystać z moich kontaktów z uniwersytetem i przynieść kwarkometr scyntylacyjny. — I okulary nieruchomiały na jego okrągłej buzi.

— Dziękuję, to zbyteczne — delikatnie odpowiadał Chromosomow — tym bardziej że sam tylko blocking — generator hamowania w kwarkometrze waży piętnaście ton.

— Oszczędzajcie się mówił do żądnych wiedzy emerytów, pilnie czytujących czasopisma popularno — naukowe dla młodzieży — i nie rozmyślajcie nad mechanizmem efektu. Przecież spacerując po zwykłym lesie nie zastanawiacie się nad zjawiskiem fotosyntezy. Korzystajcie nie analizując.

I ludzie korzystali. Nie tylko mieszkańcy ich domu. Z całej ulicy schodzono się wieczorami do młodego zagajnika. Proszono Chromosomowa o sadzonki. Ale nowa partia sadzonek nie nadchodziła, a resztki ze starego transportu potrzebne były do eksperymentów. Więc w maleńkim zagajniku wieczorami niekiedy bywał po prostu tłok. Wielu takich, którzy mieszkali w zupełnie innych dzielnicach, po jednym tutaj pobycie wracało potem z rodzinami lub ze znajomymi. Nikt oczywista nic przeciwko temu nie miał, bowiem przebywając pod drzewami ludzie stawali się życzliwi i uprzejmi dla bliźnich i uczucia te nie opuszczały ich przez czas dłuższy.

Któregoś wieczora inżynier Machorkin odstawił samochód do garażu. Słońce przeświecało przez szpary pomiędzy deskami, niektóre jednak szpary były ciemne — ocieniało je drzewo rosnące nieco na uboczu, ów ślad czułej troski Lidii Pietrowny. Z zagajnika dobiegały głosy przybyłych z bliska i z daleka. Inżynier Machorkin burknął coś pod nosem. Był w fatalnym humorze i nic tego humoru nie mogło polepszyć — w odległości półtora metra od korony drzewa oddziaływanie drzew radości ustawało. Inżynier Machorkin długo się krzątał, zamykając po kolei najpierw wszystkie drzwiczki wozu, potem bagażnik, potem wrota garażu. Sprężystym krokiem, wyrzucając stopy nieco w bok i patrząc wprost przed siebie ruszył w stronę domu. Lidia Pietrowna szła mu naprzeciw.

— Dzień dobry — powiedziała, pełna szacunku. — Czemu nigdy nie widać pana w zagajniku? Może krępuje się pan, że nie udało się panu popracować ze wszystkimi? Ależ wszyscy rozumieją, że jest pan bardzo zajęty…

— Inżynier Machorkin nigdy niczym się nie krępuje — głośno i stanowczo oświadczył inżynier

Machorkin. — Wszystkiego, czego wymaga, wymaga sprawiedliwie, a działając w słusznej sprawie nie ma się czego krępować. A jeśli inżynier Machorkin do czegoś nie rości sobie pretensji, to nie dlatego, że się krępuje, tylko dlatego, że wie, iż jeszcze na to nie zasłużył…

— O, przepraszam — powiedziała nieco oszołomiona tymi argumentami Lidia Pietrowna — chciałam po prostu, żeby pan sobie odpoczął w naszym zagajniku. To budzi tak dobre uczucia! Tak…

— Nie potrzebuję ich — wyrąbał inżynier Machorkin — jestem pracownikiem naukowym, muszę być nieustępliwy, by skuteczniej tropić moją ideę, by ścigać ją bezlitośnie. A tymczasem, co pani narobiła z tym pani zagajnikiem? I pod oknami, i koło garażu włóczą się jakieś indywidua, a w garażu stoi przecież eksperymentalny samochód, a w samochodzie są takie części, o których nawet mówić nie wolno. Gdybyż to przynajmniej byli ci, co sadzali, znam ich przecież z widzenia. Ale przychodzi tu cała ulica, przychodzą ludzie z wszystkich krańców miasta, a wkrótce zaczną się zjeżdżać iż innych miast. Czy po to dorobiłem się wreszcie własnego mieszkania, żeby pod moimi oknami spacerowały jakieś osobniki i przerywały mi wątek myśli? Myśl jest płochliwa. Zaledwie zacznę wszechstronnie rozważać nową hipotezę, już — bach! — pojawia się za oknem czyjaś twarz. Twarz niby taka sobie, ale nie spodobała mi się, i już po hipotezie. Czyja to wina, że państwo zostało pozbawione tej hipotezy? Ja jestem pokrzywdzony, bo nie dałem z siebie tego, na co mnie stać. Straciło na tym państwo. A kto na tym skorzystał? Wrogowie? Oto do czego prowadzi nieodpowiedzialne zalesianie.

— Ale przecież Chromsomow pracuje — wargi Lidii Pietrowny drżały.

— Prosiłem już, żeby mnie z nikim nie porównywać. Dla Chromosomowa to eksperyment, na którym dorobi się doktoratu…

— On już jest doktorem…

— Więc tym bardziej…

I zmęczony tak długą — po pracy — rozmową kontynuował swoją wędrówkę w kierunku domu. Lidia Pietrowna zaś nie mogła zrozumieć, dlaczego mianowicie „więc tym bardziej” i wydało jej się, że niechcący zrobiła przykrość porządnemu człowiekowi. Męczyło ją to, póki nie weszła w zagajnik, wówczas nagle poczuła się swobodnie, nie odczuwała już potrzeby zastanawiania się nad sensem tych tajemniczych słów. Zobaczyła, że inżynier Machorkin stoi w oknie drugiego piętra, i posłała mu napowietrznego całusa. Nie było w tym nic płochego. Lidia Pietrowna po prostu szanowała inżyniera i współczuła mu z powodu jego dotychczasowego niełatwego zapewne życia. Ale oddziaływanie drzew radości nie sięgało domu, inżynier jeszcze bardziej się naburmuszył i zaciągnął firankę.

Niebawem na spacery do zagajnika zaczęto przyprowadzać dzieciarnię z pobliskiego przedszkola. Skoro łagodnieją tu zatwardziałe serca dorosłych, serca dziecięce należy zawczasu chronić przed zatwardziałością. „Ach, o iluż więcej dobrych ludzi będzie teraz na świecie!” — marzyła kierowniczka przedszkola w swoim gabinecie. Ten sztuczny środek pomaga dorosłym wyzbyć się zła, dzieci zaś czyni odpornymi na zło już z góry. Małe istotki zmieniały się w oczach, na szczęście zatwardziałość nie zdążyła się jeszcze zadomowić w ich sercach. Zwroty w rodzaju „Pawka-szczypawka, gdzie moja zabawka?” a nawet jeszcze bardziej ekspresywne ustąpiły miejsca takim: „Pawełku, bądź tak dobry i podaj mi szufelkę, ja także chciałbym trochę pokopać”. O ile na zamkniętym terenie przedszkola częste były zwady między dziećmi, o tyle tutaj dzieciaki stawały się wzorem grzeczności, zachowując zresztą całą swoją żywość. Nabywane pod drzewami cechy nie zanikały, kiedy dziatwa opuszczała zagajnik. W ten sposób powstawały podstawy przyszłej charmonii duchowej. „Tych dzieci nic już nie będzie w stanie zdeprawować” — mówiła z dumą kierowniczka przedszkola. I rodziły się w jej głowie projekty, jeden bardziej imponujący od drugiego. Budowa nowego gmachu przedszkola w pobliżu zagajnika drzew radości tak, by serca dzieci ulegały niewidzialnym rozkosznym wpływom w czasie poobiedniej drzemki. Spacery całego przedszkola po zagajniku, zapraszanie innych przedszkoli z całej dzielnicy, a nawet z całego miasta… Były i inne jeszcze plany. Ale ich realizacja napotykała pewne trudności.

Inżynier Machorkin często spotykał przed domem Chromosomowa. Mieli o czym rozmawiać, tylko oni dwaj w całym domu pracowali naukowo.

— Z pewnością rozmyśla pan — mówił bez cienia wątpliwości w głosie inżynier Machorkin. — Ja także zawsze rozmyślam chodząc. My, pracownicy nauki, nie możemy uronić ani jednej cennej sekundy. Hipotezy naukowe nie wiedzą, co to jest normowany czas pracy.

— W jakiej dziedzinie nauki pan pracuje? — uprzejmie zasięgnął informacji Chromosomow. — Zajmuję się problematyką małej energetyki — raźnie mówił Machorkin. — Ale, proszę sobie wyobrazić, ta krzątanina pod oknami to wróg numer jeden hipotez naukowych. Ludziom przyziemnym to, być może, nie przeszkadza, ale ja w tych warunkach nie mogę pracować. A pan…

— Ja, cóż, nie specjalnie… Jako taki… — jak gdyby usprawiedliwiając się mówił Chromosomow.

Inżynier Machorkin rozmawiał z Chromosomowem jak równy z równym. — Wobec nauki wszyscy są równi — mówił — i laborant nie jest gorszy od członka Akademii Nauk. Prawda jest tak wielka i tak wszechogarniająca, że w jej obliczu rozmaite nasze tytuły i honory nie znaczą nic. Tak się złożyło, że muszę przeprowadzać moje eksperymenty w dzielnicowym klubie automobilistów. Ale sam pan rozumie, że błahe prywatne namiętności kierowców-amatorów nie mają nic wspólnego z problemami o ogólnoświatowym znaczeniu, problemami, które zamierzam rozwiązać. Niestety, na to potrzebne są pieniądze, a ci niegodni miłośnicy motoryzacji…

— Ale przecież, zdaje się, pan także ma własny wóz? — nieśmiało przerwał mu Chromosomow.

— Eksperymentalny — skandował inżynier Machorkin. — Nie wolno mi zdradzić nic ponadto. Cofnięto mi dotację, musiałem przerwać prace. Teraz jednak rozważam nad nową hipotezą i przeprowadzam nawet pewne doświadczenia kontrolne. Skoro tylko doprowadzę je do końca, kierownik klubu nie będzie wiedział, gdzie oczy podziać — będzie musiał załatwić dla mnie etat samodzielnego pracownika naukowego i przedstawić Radzie Naukowej Instytutu Silników Jonowych moją kandydaturę, wtedy otrzymam doktorat. Zapewne „honoris causa”. A jeśli będą się domagali, żebym napisał pracę — to cóż, proszę bardzo, będę wiedział, co napisać…

…W każdym razie — mówił inżynier Machorkin do wybitnego uczonego, profesora Chromosomowa — będzie pan pierwszym, którego zaproszę na bankiet z okazji doktoratu. Może pan również przyjść na obronę pracy. Scharakteryzuje mnie pan jako naukowca. — Bardzo dziękuję — odpowiadał dobrze wychowany Chromosomow i zaczynał się spieszyć. — Myśl leci niczym ptak — wznosząc oczy ku niebu deklamował inżynier Machorkin — nagle napotyka potencjalnego darmozjada, włóczącego się pod drzewami, i — płoszy się, ucieka…

— Dlaczego: darmozjada? — dziwił się Chromosomow — to z pewnością jakiś człowiek pracy. — Każdy, kto pracuje od godziny do godziny — wyjaśniał inżynier Machorkin — jest potencjalnym darmozjadem. Gdyby mu na to pozwolono, w ogóle przestałby pracować, wolałby pójść do kina. Natomiast ja i pan — głos drżał mu, kiedy to mówił — pracujemy, ponieważ pragniemy poznać prawdę. Ale ten zagajnik okropnie przeszkadza… Nie mogę patrzyć na ludzi, którzy o niczym nie myślą. Myśl moja wyrywa się do podobłocznych lotów i nagle zjawia się jakiś drobnomieszczanin. Diabli, oczywiście, biorą całą koncentrację umysłu… Wie pan co, wyrąbmy ten zagajnik!… Żeby się tu nikt nie włóczył… — Ale przecież on jest ludziom potrzebny… — oponował Chromosomow.

A inżynier Machorkin długo jeszcze rozprawiał o odkryciach naukowych.

Szczególnie ostro zareagował inżynier Machorkin na pojawienie się w zagajniku dzieci. Drzewa radości wpływały na dzieci kojąco. Niemniej jednak nie stawały się one mniej figlarne. Biegały, skakały, goniły się wzajem. I oczywista szopa, w której garażował eksperymentalny automobil, wystawiona była na wściekłe ataki dzieciarni. Dzieciaki właziły na dach, odzierały szopę z blachy, którą była obita, podważały deski, by móc zajrzeć przez szparę, targały za kłódkę. Wszystko to sprawiało, że z takim trudem osiągana przez inżyniera Machorkina równowaga duchowa, obracała się w nicość, uniemożliwiało dokonywanie odkryć naukowych. Któregoś dnia inżynier nie wytrzymał. Miarowym marszowym krokiem przemierzył przestrzeń dzielącą dom od zagajnika. Kierowniczka przedszkola przyszła akurat, by popatrzyć na swoją dzieciarnię.

— Hmm — zwrócił się do niej inżynier Machorkin — jestem wybitnym pracownikiem nauki. Ale to nie ma nic do rzeczy. Dzieci to nasza przyszłość, a o przyszłość troszczyć się powinni wszyscy. Przyprowadza je pani tutaj po to jakoby, by wpoić im dobre uczucia. Jest to wychowanie za pomocą czynników zewnętrznych i dlatego nie można go uważać za pełnowartościowe. Ale przejdźmy do najważniejszego — gdzie jest samo wychowywanie? Gdzie, pytam?

Kierowniczka patrzyła na inżyniera onieśmielona. Była dopiero na czwartym roku pedagogiki i zdawała sobie sprawę, że zbyt mało ma wiedzy, by dyskutować z tym tak stanowczym człowiekiem.

— Jako przyjaciel dzieci — ciągnął tymczasem inżynier Machorkin — domagam się kategorycznie, by opuściły one ten zagajnik i nie przychodziły tu, dopóki Akademia Nauk nie udzieli pozytywnej odpowiedzi w sprawie możliwości sztucznego działania na centra nerwowe, a także na systemy i emocje retikulodiencefaliczne i rinencefaliczne, i dopóki nie otrzymacie drogą służbową dokumentu, który by oficjalnie zezwalał na odwiedzanie tego ogrodu — nawiasem mówiąc, ogrodu eksperymentalnego — przez dzieci w wieku do lat siedmiu… — Ależ…

– Żadnych „ależ”. W przeciwnym razie pani bezpośredni zwierzchnicy zostaną zawiadomieni o karygodnym naruszaniu podstawowych zasad nauk pedagogicznych.

Dzieci nie trzeba było skrzykiwać, cisnęły się, wylęknione, wokół swojej wychowawczyni. Wyprowadzono je.

Ta akcja inżyniera Machorkina wywarła wielkie wrażenie na mieszkańcach domu. Nie została dobrze przyjęta. Świadkowie tego wydarzenia utrzymywali, że inżynier Machorkin posunął się aż do wymachiwania rękami, a nawet podniósł głos, co w rozmowie z kobietą jest niedopuszczalne. Natomiast inżynier Machorkin zdecydowanie dementował te pogłoski jako oszczercze.

Przepędzenie dzieci okazało się łatwe. Niepomiernie trudniejsze było zadanie następne — uniemożliwienie włóczącym się bez celu darmozjadom, a przecież mogli wśród nich być i wrogowie, zbliżania się do szopy, w której stał eksperymentalny samochód, a jeśli się da — przepędzenie ich wszystkich z zagajnika, a w ideale — wy karczowanie wszystkich drzew. Wszakże człowiek energiczny, który w dodatku nade wszystko umiłował poznanie prawdy, nie lęka się przeciwności. Inżynier Machorkin opracował kilka wariantów realizacji planu przepędzenia przybłędów.

Siedząc przy biurku inżynier Machorkin szkicował schemat promieni słonecznych odbitych od Ziemi, urządzenia, które przekształcałoby to promieniowanie w energię kinetyczną, i transmisji przenoszącej energię z tego urządzenia na koła napędowe samochodu, bądź na koło zamachowe obrabiarki czy też na jakąkolwiek inną maszynę. Było późne popołudnie, do pokoju wpadały ukośne promienie słońca i wędrujące po nich myśli inżyniera Machorkina sięgały aż do słońca. Nagle do uszu inżyniera dobiegł skrzyp odrywanych desek. Było w tym odgłosie coś przejmującego, coś przerażającego. Inżynier Machorkin podszedł do okna. Jakiś siedmiolatek wczepił się w rozchwierutaną deskę w ścianie garażu i usiłował ją oderwać. Być może, że przydałaby mu się jako miecz, a może po prostu chciał ułatwić sobie dokładne obejrzenie samochodu. Przez szparę było już widać lakierowaną karoserię. Inżynier Machorkin zdołał się opanować na tyle, że nie wyskoczył przez okno, znalazł się jednak na dole równie błyskawicznie jak gdyby był skoczył z drugiego piętra. Chłopiec widząc pędzącego doń olbrzyma odskoczył od ściany garażu i kurczowo objął pień drzewa. Inżynier Machorkin oderwał jego ręce i zdrowo huknął w kark, a potem popchnął. Malec co sił w nogach umknął w nieznanym kierunku. Inżynier Machorkin otrzepał dłonie i zawrócił do domu. Z klatki schodowej wyszedł mu na spotkanie Chromosomow. Profesor zerwał z nosa okulary i wymachiwał nimi zadzierzyście. — Co pan zrobił temu dziecku? — zapytał gniewnie.

— Uczyłem rozumu tych łobuzów, którzy włażą, gdzie ich nie proszono, i będę uczył nadal — jeszcze dobitniej odparł inżynier Machorkin. — A rodziców pociągnę do odpowiedzialności administracyjnej… — Niech pan popatrzy — powiedział groźnie Chromosomow.

Inżynier Machorkin obejrzał się. Z drzewa, pod którym przed chwilą złoił malcowi skórę, opadały liście, te zaś, które pozostały na gałęziach, żółkły w oczach. Pień ciemniał, gałęzie dygotały…

— Więdnie! — zawołał z rozpaczą Chromosomow. — Przepala się jak przeciążony silnik. To drzewo za pomocą swego nie wyjaśnionego dotąd promieniowania pokonuje złe uczucia człowieka. Ale w panu tyle tego, że nie dało rady…

— Niech pan to wpisze do swego dziennika eksperymentów — lodowato powiedział inżynier Machorkin. — Przecież po to pan je tu zasadził, żeby robić doświadczenia na ludziach. Zabroniono panu robić to w ogrodzie botanicznym, ponieważ jest to niezgodne ze współczesnymi poglądami naukowymi, więc postanowił pan przenieść się z nimi tutaj? I kontynuować doświadczenia, że tak powiem, konspiracyjnie. Pod pozorem miejskiej zieleni. Miał pan nadzieję pociągnąć za sobą najbardziej zacofane elementy — wskazał na ludzi stojących przed wejściem na klatkę schodową i patrzących nań z dezaprobatą. — Ale ja panu pokażę — wrzasnął na cały głos inżynier Machorkin. — W szeregach pracowników nauki nie ma miejsca…

— Jest pan bardzo niedobrym człowiekiem — cicho powiedział Chromosomow, włożył okulary, odwrócił się i poszedł.

Inżynier Machorkin ruszył naprzód pewnym jak zawsze krokiem. Stanęła przed nim Lidia Pietrowna, społecznica i entuzjastka. — Tak, niedobry z pana człowiek — powiedziała i zaczerwieniła się.

Inżynier Machorkin nie zwrócił najmniejszej uwagi na ten wyskok Lidii Pietrowny. Wszedł na ganek, odwrócił się do wszystkich.

— Nie obchodzi mnie, czy to drzewo uschnie, czy też nie. Ale uprzedzam, że tak czy owak nie dopuszczę do tego, aby rosło w bezpośrednim sąsiedztwie laboratorium, w którym znajduje się obiekt o wielkiej dla nauki wadze, i w dodatku tajny.

I wszedł do domu. Przez otwarte okna klatki schodowej słychać było jego miarowe kroki, kroki człowieka, który wie, czego chce. Tak, inżynier Machorkin był zdolny do tego, by przeciwstawić się niesłusznym nastrojom, które chwilowo owładnęły ludźmi. Nie brakło mu odwagi cywilnej ani uporu.

Minęło kilka dni. Drzewo miało widocznie ogromnie zasoby sił witalnych. Pożółkłe liście nie opadły, ale zazieleniły się na nowo. Poszarzały pień znowu zbielał. I znów, jak dawniej, zjawili się pod drzewem spacerowicze, wielu z nich przechodząc tamtędy opierało się ręką o ścianę garażu — laboratorium. Inżynier Machorkin nie reagował na to. Społeczność klatki schodowej doszła do wniosku, że inżynier nie zamierza zrealizować swoich gróźb.

Zbierało się na burzę. Przed wieczorem postukując i dygocąc zaczęły nadpełzać nad miasto ciężkie jak walce drogowe chmury. Połać czystego nieba była coraz to mniejsza, coraz mniejsze były odstępy między chmurami, aż oto ciężkie brzegi chmur zaczęły się ze sobą zderzać. Skrzesana w takim zderzeniu iskra rozdarła połowę nieba i połowę ziemi. Powiał silny wiatr, liście zaczęły się ze sobą sprzeczać.

W domu zatrzaskiwano okna. Najpierw słychać było stukot pojedynczych kropel po liściach, potem niebiosa się przechyliły, wywróciły, szum wodospadu zagłuszył wszystko. Deszcz lał i lał… Ściemniło się, ale nie zrobiło się mniej mokro. Aż wreszcie nastała noc.

Krzyki i wołanie o pomoc dało się słyszeć o trzeciej nad ranem. Pierwsza obudziła się nauczycielka. Bała się burzy, spała przy zamkniętych oknach, ale jej wrażliwe serce mimo tych przeszkód dosłyszało sygnały cudzego nieszczęścia. Otworzyła okno i od razu stało się oczywiste, że nie na darmo powiał wiatr niepokoju. Na dole ktoś jęczał.

Lidia Pietrowna narzuciła na szlafrok płaszcz i wybiegła na dwór, gotowa swą zdecydowaną postawą odstraszyć złoczyńców. W powietrzu była wilgoć, krople wody czyhały na nieostrożnego ryzykanta. Lidia Pietrowna biegła wzdłuż ściany domu, szukała złoczyńców. Zgaszone latarnie drzemały na szczytach kolumn, na pustych klatkach schodowych paliło się światło. Gdyby nie to, że w życiu Lidii Pietrowny nie pierwszy to był przypadek, w którym potwierdziły się w całej pełni jej niedobre przeczucia, uznałaby, że to halucynacja. Miała się jednak utwierdzić w swej wierze w przeczucia. Z tego miejsca, w którym znajdowało się laboratorium inżyniera Machorkina, dobiegało wyraziste, wypowiedziane z niejakim odcieniem godności wołanie: „Na pomoc!” Lidia Pietrowna pobiegła. Pod drzewem, które zasadziła nie opodal ściany garażu, widać było sylwetkę człowieka. Był to inżynier Machorkin, prawym ramieniem mocno obejmował pień. — Co się panu stało? — zapytała zdumiona nauczycielka. — Czy to pan krzyczał? Źle się pan czuje? Niech pan puści to drzewo. Proszę się oprzeć na mnie. Pomogę panu dojść do domu. — Nikt tu nie potrzebuje paninej idiotycznej pomocy. — Inżynier Machorkin targnął ramieniem. — Gdybym mógł puścić to drzewo, to bym sam stąd poszedł. Och, jak boli! — zawołał nagle i zadygotał — zupełnie jak gdyby mnie trzepnął prąd!…

Nauczycielka oświetliła jego ramię. Granica między ramieniem a drzewem zatarła się. Pień przechodził w ramię równie płynnie jak w konar. — Pan… nie może oderwać ręki? — zapytała osłupiała. — Sama pani widzi — smętnie odparł inżynier Machorkin.

Nauczycielka straciła głowę, pobiegła budzić Chromosomowa. Stała rozdygotana na podeście schodów, a spoza zamkniętych drzwi ciągle jeszcze dopytywano się, a kto, a co, a dlaczego tak późno. Wreszcie Chromosomow wyszedł. Zaledwie zobaczył, w jakim stanie znajduje się inżynier Machorkin, senność przeszła mu jak gdyby ręką odjął. Uważnie obejrzał pień szukając na nim jakiegoś śladu lepkiej żywicy, która znienacka uwięziła inżyniera Machorkina. Pień jednak był czysty, tu i ówdzie szorstkawy, ale bynajmniej nie lepki. Dla profesora był to zupełnie nowy fenomen przyrodniczy i choć w głębi duszy cieszył się, że ma oto do czynienia z tak interesującym faktem, zarazem współczuł inżynierowi Machorkinowi, który znalazł się w tak dziwacznej sytuacji. Oczywista, najlepiej by było pozostawić wszystko tak, jak jest, zaprowadzić dziennik obserwacji i niechby Machorkin wolną ręką odnotowywał w niej wszystkie najdrobniejsze nawet szczegóły związane z jego niecodziennym położeniem. Symbioza drzewa i człowieka — przecież to odkrycie stulecia! Ale chyba nic z tego się będzie, Machorkin się na to nie zgodzi. Gdyby jednak spróbować… Niezmiernie nieśmiało, gęsto uciekając się do aluzji, kładąc nacisk na to, że dla prawdziwego naukowca nieistotna jest sytuacja, w której on sam się znajduje, istotna jest tylko możliwość nieustannego poszukiwania prawdy, Chromosomow zaproponował swój wariant.

— Gdyby mnie się to przydarzyło — dodał — nie przepuściłbym szansy, uczyniłbym wszystko, by wydrzeć naturze jeszcze jedną jej tajemnicę.

— Proszę, niech się pan sam przylepia. A mnie niech pan puści. Bo zrobię taki zamach — powiedział inżynier Machorkin, posługując się żargonowym wyrażeniem z rzędu tych, jakich dawniej nie spotykało się w jego słownictwie — że się wszyscy znajdziecie w ciupie. Chuligaństwo, zła wola. Nagonka na wybitnego uczonego!

Zapomniał najwidoczniej, że znajduje się obecnie w szczególnej sytuacji, a może jeszcze się do niej nie przyzwyczaił, w każdym razie przez jego ciało przebiegły jakieś fale, zaczął się skręcać z bólu. Ostrzyżony na jeża profesor pobiegł po siekierę. Nauczycielka świeciła latarką, Chromosomow zamachnął się i rąbnął siekierą w pień. Ale natychmiast rozległ się taki krzyk, jak gdyby Chromosomow ugodził inżyniera Machorkina w nogę. Z okien wysunęło się kilka głów, ale nikt nie zauważył w ciemności trzech znieruchomiałych ludzi. Chromosomow zrozumiał, że sprawa inżyniera Machorkina wygląda gorzej, niż by się mogło wydać na pierwszy rzut oka.

— Proszę powiedzieć — zaczął Chromosomow — po co pan tu przyszedł w nocy i po co dotykał tego drzewa?

— Wydało mi się po ciemku, że ktoś się dobiera do samochodu. Wybiegłem — nikogo. Więc rozwścieczony tym, że muszę biegać po deszczu, chwyciłem pień i zacząłem trząść drzewem. Prawdę mówiąc chciałem je wyrwać. Od kiedy ono tu rośnie, ciągle mi się wydaje, że coś zagraża samochodowi. A to samochód ekspery… O, Boże, za jakie grzechy tak mnie pokarałeś!…

Znów nim potrząsnęło. Kiedy się uspokoił, powiedział: — Proszę pojechać po lekarza…

— Czym pojechać? — zdziwił się Chromosomow. — Jest czwarta nad ranem.

— Moim samochodem. Dam panu kluczyki…

— Ale to przecież samochód eksperymentalny…

— Tylko ja wiem, gdzie w tym samochodzie są części eksperymentalne. Proszę go traktować tak, jakby to był najzwyklejszy wóz.

Chromosomowowi nie dane było zasnąć tej nocy. Przywiózł lekarza dyżurnego. Lekarz obszedł drzewo parę razy, powiedział: Wypadek bez precedensu. Być może konieczna będzie interwencja chirurga’’ — i poszedł sobie. Odwiózł go tym samym samochodem Chromosomow. I już nie wrócił. Na prośbę inżyniera Machorkina pojechał organizować ochronę obiektu. Wczesnym rankiem podjechała pod dom półciężarówka wyładowana świeżutkimi deskami. Dwóch cieśli zabrało się do budowania płotu wokół inżyniera Machorkina. Skierował ich tu wydział budowlany ogrodu botanicznego, postawiony na nogi przez Chromosomowa. Około południa zjawił się milicjant i zajął stanowisko przy nowo wzniesionym płocie. A wieczorem już cały dom wiedział, że pod czujną ochroną otoczony tajemnicą państwową inżynier Machorkin prowadził tam niezmiernie ważne i śmiertelnie niebezpieczne eksperymenty. Lidia Pietrowna takich właśnie udzielała wyjaśnień na prośbę inżyniera Machorkina, którym raz po raz wstrząsały paroksyzmy bólu.

Minął miesiąc. Lokatorzy przyzwyczaili się do płotu, ale nie zbliżali się doń — obawiali się promieniowania. Obcy zresztą także. Natomiast Chromosomow co wieczór otwierał furtkę. Milicjant uprzejmie usuwał się na bok, profesor wchodził za parkan. Pod drzewem, opierając przywarła do drzewa rękę na specjalnym stole, siedzi inżynier Machorkin. Przed inżynierem leży gruby brulion dużego formatu. Inżynier Machorkin lewą ręką notuje w tym brulionie swoje spostrzeżenia. Chromosomow bierze księgę, podnosi ją do oczu, czyta:

…„18 lipca. Bardzo wysoko przelatuje stado ptaków. Liście zaczynają dygotać i drżą aż do chwili, kiedy stado znika”. — Dobrze — wzdycha Chromosomow i odkłada brulion — ale to za mało. To spostrzeżenie mógłby uczynić każdy człowiek nie związany bezpośrednio z obiektem. Na przykład ja. Pan zaś powinien wykorzystywać wszystkie zalety niecodziennej sytuacji. Proszę, niech się pan wsłuchuje w swój świat wewnętrzny, niech pan rejestruje swoje doznania. Zresztą nie muszę pana pouczać, sam pan jest naukowcem. Może zrobimy analizę krwi, analizę soków trawiennych? Nie możemy przecież ogłosić tego wszystkiego w czasopiśmie naukowym — gorączkował się Chromosomow — ograniczając się tylko do gołego faktu, który zesłał nam sam los? Naszym zadaniem jest wyciśnięcie z tego faktu wszystkiego, co się zeń da. Tak, tak, to nasze zadanie, pańskie także, ponieważ pod artykułem w „Biuletynie Nauk Biologicznych” znajdzie się także i pańskie nazwisko…

I zagrawszy w ten sposób na próżności inżyniera Machorkina Chromosomow pochyla się i zagląda swemu rozmówcy w twarz. Inżynier Machorkin milczy, uśmiecha się i jest to jakiś dziwny, nieobecny uśmiech, tak uśmiechają się pogrążeni w swoich chybotliwych rozmyślaniach niewidomi. Chromosomow ma do siebie pretensję — był niedelikatny. — Niech się pan nie niepokoi — mamrocze — komunikat o tym, co tu zaszło, rozesłany został do pięćdziesięciu instytutów botaniki na całym świecie. To nie do pomyślenia, by przynajmniej w jednym z tych instytutów nie spotkano się już z analogiczną sytuacją, z pewnością ktoś nam podpowie, jakie jest wyjście. Proszę się nie niepokoić, już wkrótce pana stąd wyzwolimy. Człowiek nie może być przedmiotem eksperymentów. Jeśli nie jest pan w stanie się skoncentrować, to proszę tego nie robić. Znajdziemy inne sposoby. Czy Lidia Pietrowna dostatecznie dba o pana? Karmi pana, przynosi czystą bieliznę?

— Dba, karmi — opowiadał szczegółowo inżynier Machorkin. — Uszyła mi specjalną koszulę, którą mogę wkładać nie przesuwając ręki przez rękaw…

— Oczywiście zajmiemy się panem, proszę się nie niepokoić. Do jutra… — I Chromosomow odchodził, przepraszająco oglądając się jeszcze od furtki.

Ale inżynier Machorkin z dnia na dzień coraz dokładniej zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego znalazł się w tej sytuacji, skąd ta symbioza. Wiedział także, że gdyby nawet Chromosomow rozesłał te listy nie do pięćdziesięciu, ale do pięciuset instytutów naukowych na całym świecie, to jemu, Machorkinowi, i tak to nic nie pomoże. Aż do jesieni, do listopada, do zimnych deszczów będzie tu siedział, a potem nagle wstanie, przeciągnie się rozkosznie, wzniesie ku niebu obie ręce i wyjdzie za furtkę, wprawiając w przerażenie stojącego tam milicjanta. Stanie się tak, ponieważ wszystkie siły witalne drzewa cofną się głęboko w rdzeń pnia, może nawet do korzeni. Inżynier wie o czymś, o czym nie wiedzą w żadnym z pięćdziesięciu instytutów biologicznych świata, jeśli oczywiście nie ma tam drugiego takiego jak on. Drzewo się boi. Każda żywa istota na Ziemi musi walczyć ze swymi wrogami; gdyby zaniechała tej walki, wyginąłby cały gatunek. Drzewa wraz z ich sposobami obrony i ataku ukształtowały się na długo przedtem, nim pojawił się na Ziemi człowiek. Żyły sobie niczego się nie obawiając. Cóż dla nich znaczyły choćby nawet najostrzejsze kły, choćby najpotężniejsze trąby słoni! Drzewa umierały śmiercią naturalną. Jak jednak mają się bronić przed piłą tarczową? Gdzieś w głębi ich komórek kształtowały się nowe cechy, nowe właściwości, strumień promieniowania wzmocnił je, spowodował nagły skok mutacyjny, do którego wszystko już od dawna było przygotowane. Każdy, kto wchodzi do lasu, musi stać się życzliwy. Człowiek powinien zacząć współczuć wszystkiemu, do żyje, powinien poczuć się cząstką przyrody, wchodząc do lasu musi być spokojny i zrównoważony. Nie robi się tego dla ludzi, przyroda bowiem nie jest ani dobra, ani zła; jak wiele jednak ludzie mogą skorzystać, dzięki tej nowej właściwości drzew!

— Dobrze, niech drwale mają za swoje! — o mało co nie wykrzyknął na głos inżynier Machorkin, kiedy po raz pierwszy zaczął, niewyraźnie jeszcze, zdawać sobie sprawę z tego, co zaszło. — Cóż za pretensje drzewa mogą mieć do mnie?…

Mijały dni. Powoli, jakby zgodnie z rytmem obiegu soków w drzewie, soków, które niewątpliwie krążyły również i w inżynierze Machorkinie, doznawał on nowych wrażeń, przekładał te wrażenia na język myśli.

— Cóż ukrywać, teraz całe moje życie wewnętrzne jest na widoku. Chodziłem wściekły i jeszcze bardziej wściekałem się dlatego, że musiałem ukrywać to, że jestem wściekły. Strumień promieniowania — a jest on z pewnością proporcjonalny do ogólnej powierzchni listowia — nie mógł przemienić mojej wściekłości w dobroć. Niewiele brakowało, a drzewo by uschło. Nie jest istotne, kim jest człowiek wchodzący do zagajnika, inżynierem, drwalem czy klownem. Wszedłeś do zagajnika pełen niedobrych przeczuć i z tymi samymi uczuciami stamtąd wyszedłeś. I na tym kończy się pierwsze stadium…

A skoro pierwsze stadium nie pomaga, zaczyna się stadium drugie. Polega ono na stworzeniu takiej sytuacji, w której drzewo i jego wróg zlewają się w jeden organizm, żyjący jednym życiem. Drzewo i jego wróg muszą moknąć na tym samym deszczu, oddychać tym samym wiatrem, przykrywać się tym samym niebem. Jeśli ktoś uderzy w drzewo — zaboli to i drzewo, i jego wroga. Kłamliwa czy zła myśl wroga jak sygnał wielkiego niebezpieczeństwa wywołuje natychmiast ból, który odczuwa drzewo, i co za tym idzie, jego wróg.

„Ale dlaczego to właśnie ja?” — myśli niekiedy inżynier Machorkin w momentach, gdy przelatuje wielkie stado ptaków. Drzewo wówczas staje się czujne, związki łączące je z człowiekiem ulegają osłabieniu — jestem najzwyklejszym obywatelem, niczego nadzwyczajnego nie dokonałem. Podskakiwałem, to prawda, rozpychałem się łokciami, gardłowałem o nieistniejących wynalazkach. Przytwierdziłem do drzwi mosiężną tabliczkę: „Inżynier Machorkin, wynalazca. Konsultacje z dziedziny konstruowania urządzeń o całkowicie nowych zasadach działania w soboty od 9.00 do 12.00”. A kiedy przyszedł do mnie ten chłopak, to cudowne dziecko, i przejęty zaproponował wykorzystanie przekształceń obrotowych pola magnetycznego do napędzania dźwigów wysięgnikowych, napinałem mu na karteczce: „PV=GRT”. Długo łamał sobie nad tym głowę, nie podejrzewając, że jest to elementarny wzór termotechniczny i przy przypadkowych spotkaniach patrzył na mnie z jeszcze większym szacunkiem uniż przedtem. Ale nie sadza się przecież za małostkowość; za to, że człowiek chciałby się wydawać kimś lepszym, niż jest w gruncie rzeczy, kimś, kim chciał zostać, ale kim nie został, także nie karze się więzieniem. A ja siedzę niewinnie. Sąd by mnie nie skazał, moraliści niewiele mieliby mi do zarzucenia, takich jak ja jest wielu. „Ale cierpię właśnie ja”.

Ptaki odlatują, dzieci idą spać, dobroduszni dorośli wracają ze spaceru do domów. Drzewo jest spokojne. Inżynier Machorkin śpi. Nic mu się jednak nie śni. Drzewo czuwa i człowiek nie snuje własnych snów, tylko doznaje tych wrażeń, których doznaje drzewo.

Jest to drugie stadium. A jesienią, kiedy liście opadną, funkcje życiowe drzewa zostaną przyhamowane, zasoby energetyczne okażą się wystarczające tylko dla organizmu podstawowego, człowiek stanie się niepotrzebnym obciążeniem i, przeobrażony, będzie wreszcie mógł odejść.

Przez całe życie inżynier Machorkin marzył o dokonaniu odkrycia naukowego. Postanowił, że jeśli mu się to nie uda, to w każdym razie zrobi wszystko, aby udawać, że go dokonał. Ale oto jego odkrycie — wielkie odkrycie, co się zowie — zostało dokonane, a on, inżynier Machorkin nie kwapi się z ogłoszeniem go, nie marzy o zajęciu miejsca w prezydium. Uważa, że za wcześnie jeszcze rozgłaszać, jakie są słabe miejsca przyrody. Mogą się bowiem znaleźć tacy, którzy wymyślą coś w rodzaju maski gazowej zabezpieczającej przed promieniowaniem dobroci. Niechże te drzewa zostaną zasadzone wszędzie tam, gdzie żyją ludzie, niechże uczeni badają je stosując swoje normalne metody. Niczego się nie dowiedzą! Inżynier Machorkin zaś to wszystko ogłosi, kiedy odzyska wolność i upewni się ostatecznie, że został przeobrażony.

Inżynier Machorkin siedzi za wysokim drewnianym parkanem z ciemniejących powoli desek i lewą ręką zapisuje w brulionie swoje spostrzeżenia. Dotyczą one najrozmaitszych mało istotnych wydarzeń. Wygląda na to, że drzewo darzy go zaufaniem — w każdym razie inżynier nie odczuwa już tych nieustannych, to słabszych, to mocniejszych wyładowań. Tylko z rzadka w nowym inżynierze dochodzi do głosu stary Machorkin, podnosi głowę, chichocze. Cieszy się ze złośliwą satysfakcją, uszczęśliwia go to, że inżynier Machorkin raz jeszcze okazał się mądrzejszy od wszystkich. Przecież za to, że sobie tu najspokojniej w świecie siedzi, za to, że będzie mógł złożyć swój podpis pod komunikatem o jednym z najdonioślejszych odkryć naukowych wypłacą mu jeszcze w dodatku zasiłek chorobowy. Ale ta radość nie trwa nigdy dłużej niż trzy minuty. Drzewo czuwa — sinusoida bólu przenika ciało inżyniera Machorkina. Inżynier dygoce i natychmiast przestawia się na rozmyślania o występach wielkiej orkiestry symfonicznej Filharmonii z Bostonu.

Przełożyła Irena Lewandowska

Загрузка...