Ariadna Gromova Bardzo dziwny świat

Ogromna biała gwiazda stała w zenicie, promienie jej były nieznośnie jasne i palące. Trzeba było włączyć na pełną moc regulatory światła i temperatury, które zużywały mnóstwo energii. Może należało nałożyć hermetyczne skafandry, ale przecież wysłane na zwiady roboty wróciły z zupełnie innymi danymi — promienie gwiazdy padały wtedy na tę część planety z ukosa, sponad horyzontu, i wydawało się, że są nieszkodliwie ciepłe…

— Co za dziwna planeta! — powiedział Młodszy. — Oślepiające światło, upał i ta mordercza, zatruta atmosfera… Czy tu naprawdę mogą żyć jakieś rozumne istoty?

— Są na pewno dostosowane do życia w tych warunkach — spokojnie zaoponował Starszy. — Ucz się myśleć w skali kosmosu… — Popatrzył przez gęstą plątaninę gałęzi i sztywnych jasnych liści na rozległą równinę zalaną białym światłem, na jarzące się oślepiająco jezioro. — Musimy zejść niżej, w cień tego wzgórza. W przeciwnym wypadku regulatory zużyją całą energię, jaką dysponujemy, zanim dowiemy się czegokolwiek i cokolwiek zrozumiemy.

Chwytając się szorstkich gałęzi krzewów, wysokich rurkowatych łodyg, traw o długich obwisłych liściach zeszli na dół. Od razu poczuli się lepiej. Od jeziora wionęło rześkim wilgotnym chłodem, głęboki cień wzgórza skrywał ich przed palącymi promieniami.

Z ulgą usiedli w gęstej wysokiej trawie — była twardawa, sprężysta. Rozejrzeli się. Nad nimi nieruchomo zwisały okrągłe mięsiste liście jakiegoś krzaka — czy też może jakiejś gigantycznej trawy? — liście te miały grube zielone łodygi. Były wielkie, pokrywał je gęsty jasny puszek poprzecinany wyrazistą siatką grubych wypukłych żyłek. Łodygi także pokrywał puch. Młodszy dotknął takiego liścia.

— Przypomina mi to roślinność Estry — powiedział. — Ale tam jest przecież zimno, znacznie zimniej niż u nas. A tu, w takim upale, po co im ta osłona?

— Tak, wygląda to dziwnie — odpowiedział Starszy. — Tym bardziej że inne rośliny jej nie mają. Chociaż… ta na przykład ma…

Popatrzyli na niedużą roślinę o jasnych błyszczących liściach — od spodu pokrywał je gęsty białawy puszek. — Jedne osłaniają się tylko od dołu, inne ze wszystkich stron, a większość nie ma żadnej osłony. Dlaczego? — zastanawiał się Młodszy.

— Daj spokój — poradził mu Starszy. — Widocznie bronią się w jakiś inny sposób. Zresztą nie o to chodzi. Bardziej mnie interesuje, gdzie są gospodarze planety?

— A jeżeli Główny się pomylił i nie ma tu żadnych istot rozumnych? — zapytał melancholijnie Młodszy.

— A satelity? Przecież są sztuczne — przypomniał mu Starszy. — A i tutaj… Widzisz tę drogę? Jest zbyt prosta i zbyt równa jak na naturalną.

— To prawda — niechętnie przyznał Młodszy. — Ale wiesz, to może być wymarła cywilizacja. Powiedzmy, że nagle zakłócona została równowaga biosfery, zwiększyła się na przykład przejrzystość atmosfery albo zmienił się jej skład i oni nie zdołali się przystosować… Przecież sam widzisz, jakie jaskrawe jest tu światło, jak gęste powietrze…

— Okropnie lubisz fantazjować — skrytykował go Starszy. — Przecież z rakiety widziałeś ogromne skupiska mieszkalne, sztuczne światło…

— Sztuczne światło może się palić także i po zagładzie tych, którzy je stworzyli — upierał się

Młodszy. — A takie skupiska domów, jeżeli oczywiście są to domy, mogą być świadectwem katastrofy. Przewidzieli grożące im niebezpieczeństwo i zaczęli się gromadzić w jakichś określonych miejscach… Być może, chcieli zbudować sobie schrony ze sztucznym klimatem, ale już nie zdążyli…

— Może i masz rację — zgodził się bez przekonania Starszy. — W każdym razie to dziwne, że do tej pory żaden się nie pojawił.

— Tak, przecież nie mogli nas nie zauważyć. Jeśli oczywiście żyją.

— Mogli nas nie widzieć — zaprotestował Starszy. — To zależy od tego, jak zbudowany jest ich organ wzroku. Dawniej tego u nas nie rozumiano, w każdym razie, póki nie zaczęły się loty kosmiczne. Jesteś młody. Wylądowałem na Ankrze, kiedy cię jeszcze nie było na świecie. Z początku mieszkańcy Ankry nie widzieli nas ani nie słyszeli. A myśmy widzieli ich zupełnie inaczej, niż wyglądali w rzeczywistości, ich głosy ogłuszały nas. Musieliśmy zastosować transformatory optyczne i akustyczne, dopiero wtedy uzyskaliśmy szansę nawiązania kontaktu. Mieszkańcy tej planety także widzą swój świat zupełnie inaczej niż my.

— Jest zatem możliwe, że ich po prostu nie widzimy! — zawołał Młodszy z przerażeniem. — A tymczasem oni są tuż obok nas?

— Nie… Nie sądzę. Na Ankrze wiedzieliśmy, bardzo dobrze wiedzieliśmy, że jej rozumni mieszkańcy są w pobliżu, wiedzieliśmy to nawet wtedy, kiedy nie nauczyliśmy się jeszcze widzieć ich naprawdę. Oni także wyczuwali naszą obecność. Dla nich to było pierwsze spotkanie z mieszkańcami innego świata. Dobrze, że mieliśmy już niejakie doświadczenie, inaczej nic by z tego wszystkiego nie wyszło… Jak dotąd nie ma tu nikogo. To znaczy — nie ma tu żadnych istot rozumnych…

— Spójrz! — powiedział nagle Młodszy. — Co to?

W górze, na niebie, płynnie i szybko przesuwał się podłużny skrzydlaty kształt, skrzydła były nieruchome, wygięte ku tyłowi. Kształt ów jarzył się w białych promieniach nieubłaganego blasku.

— Ptak? Nie, to nie ptak. Skrzydła są nieruchome. A poza tym — ten metaliczny połysk… — głośno myślał Młodszy. — Oczywiście, to nie jest żywe stworzenie, lecz jakaś aparatura latająca. Słyszysz?

Podłużny kształt już znacznie się oddalił, był niemal niedostrzegalny, niknął w jasności dnia i dopiero teraz doganiając go dał się słyszeć głuchy, narastający grzmot — przelewał się przez niebo w ślad za malejącą sylwetką.

— Leci z szybkością naddźwiękową. W tak gęstej atmosferze! — skonstatował Starszy. — A ty wątpiłeś, czy są tu istoty rozumne?

— Tak… — powiedział cicho Młodszy. — Ale… Ale, wiesz, zaczynam się obawiać spotkania z nimi.

— Dlaczego? — zdziwił się Starszy.

— Przez cały czas mam uczucie, że coś nie jest w porządku. Wydaje mi się, że coś wisi w powietrzu… coś niebezpiecznego. Czuję to przez cały czas.

— Sprawdź — poważnie powiedział Starszy. — Wierzę w te wasze nowe metody, chociaż sam ich nie stosuję, jestem już za stary, żeby przestawić organizm na inny reżym. Ale wierzę w nie, choćby dlatego, że nasz Główny — wtedy nie był jeszcze Głównym — uratował nam wszystkim życie, kiedy byliśmy na planecie Rinkri. Dzięki tym wszystkim nowym metodom. Szybkościowe strojenie psychologiczne, katalizatory wrażeń… Pamiętam. Zginęlibyśmy, nie zdążywszy nawet zrozumieć, co się z nami dzieje, gdyby nie on. Przedtem sądziłem, że to jedna z tych bzdurnych nowinek, ale teraz wierzę.

Młodszy szedł powoli brzegiem jeziora, często przystawał i wpatrywał się w wodę, w zarośla, w trawę. Starszy wyczuwał napięcie i niepokój swego towarzysza i to go trochę męczyło. Pomyślał, że jest już zbyt stary ma loty międzygwiezdne, choć te loty są teraz tak krótkie. Męczy go nawet kontakt z młodą, aktywniejszą niż jego własna, psychiką. „Może to już ostatni mój lot. Ostatnia planeta, jaką oglądam. Ostatnie istoty rozumne z innych światów — myślał Starszy. — Czemu on się niepokoi! Czyżby te istoty były zdolne napaść nas niespodziewanie, tak jak tamte na Rinkri? Ale tam panowała epidemia, oni na przemian to popadali w zupełne otępienie, to znów opanowywał ich ślepy, niepohamowany gniew… A tu? A jeśli to powietrze…” Przypomniał sobie, że po wyjściu z rakiety raz tylko otworzył zawór skafandra i raz tylko wciągnął w płuca to gęste, ostre, odurzające powietrze, a wtedy o mało nie stracił przytomności. Analiza dostarczonych przez roboty próbek wykazała, że atmosfera tutejsza nie jest trująca, ale przesycona tlenem, należy zatem pozostać w skafandrach. „Jeśli to powietrze… Ale nie, przecież oni mieszkają tu stale i zdołali się do niego przystosować… ale jeżeli rzeczywiście zaszły tu jakieś nagłe zmiany w biosferze…”.

— Zdaje się, że już rozumiem, w czym rzecz — powiedział zbliżając się Młodszy. — Chodź, coś ci pokażę. Spójrz choćby tu.

Starszy spojrzał i cofnął się ze wstrętem. — To prymitywne formy życia — stwierdził po chwili milczenia.

— Tak. Ale przecież pożerają się wzajemnie. I popatrz,z jakim okrucieństwem! Widzisz? Te małe czarne rzuciły się kupą ma tego dużego skrzydlatego. On jest martwy, a one go pożerają. — No to co? Gdyby to były istoty rozumne…

— Może są rozumne — sprzeciwił się Młodszy. — Popatrz, przecież działają w wysoko zorganizowany sposób. I, patrz, mają tu dom! O, tam, pod tym dużym krzakiem. A może to całe miasto?…

— Fantazjujesz. Tak by miały wyglądać istoty rozumne? Przecież to przypomina nasze owady. — A mieszkańcy Ankry? Co sobie o nich z początku myślałeś?

— W każdym razie nie braliśmy ich za owady. Po prostu no, niedokładnie ich widzieliśmy… To zupełnie coś innego.

— Być może — powiedział Młodszy, śledząc ożywiony ruch wśród czarnych istotek. — Ale to bardzo duże owady, bardzo duże…

— Tutaj przecież wszystko jest bardzo duże. To planeta gigantów. Jej rozumni mieszkańcy z pewnością będą dwa lub trzy razy więksi niż my. Popatrz na te kwiaty, na tę trawę. I cóż za zadziwiająca siła witalna! Widzisz, korzenie tej rośliny rozłupały kamień. Ostre światło, pod dostatkiem ciepła i wilgoci, zwiększone napromieniowanie, niewyobrażalne zagęszczenie tlenu… tak, życie tutaj musi się rozwijać znacznie bujniej niż u nas, jego formy muszą być znacznie różnorodniejsze. I właśnie dlatego tutejsze życie wydaje nam się drapieżne, okrutne, agresywne…

Łopocąc jaskrawo rozmalowanymi wzorzystymi skrzydłami przeleciał nad nimi dziwny stwór o smukłym, pokrytym puchem tułowiu. Od jego wypukłych błyszczących oczu odbijało się światło napływające z nieba. Starszy zapatrzył się na cudaczny, trzepotliwy lot tego dziwnego stworzenia. Ale nagle z góry dobiegł jakiś szum, głuchy gwizd rozcinanego gęstego powietrza. Wielki ciemny cień prześliznął się nad nimi, rozłożył szeroko gładkie skrzydła, rozdziawiła się trójkątna paszcza pełna twardych narośli, dał się słyszeć wstrętny chrzęst i ciemny cień znów wystrzelił ku górze unosząc trzepoczącą się bezradnie istotę o pstrych skrzydłach.

— Tak, życie jest tu rzeczywiście intensywne! — stwierdził ironicznie Młodszy. — A teraz chodźmy tam — poprowadził Starszego na sam brzeg jeziora. — Popatrz, tu jeszcze lepiej widać tę siłę witalną. Spójrz w wodę, tu, przy samym brzegu.

Nad połyskliwą wodą tańczyły małe leciutkie owady. Przy brzegu było płytko, dno porastała gęsta trawa. W podwodnych zaroślach siedziało w bezruchu dziwaczne stworzenie o gładkiej lśniącej skórze — miało płaską głowę i szeroki otwór gębowy. Jego lśniące boki wydymały się miarowo. Kolor owego stworzenia nieomal uniemożliwiał odróżnienie go od tła podwodnych traw. Jego głowa odrobinę wystawała z wody, oczy były wybałuszone i wydawało się, że są martwe. Gdy tylko zbliżyły się szybujące owady, z szerokiej paszczy błyskawicznie wytrysnął wąziutki błyszczący języczek i nieostrożne tancerki przylgnęły doń i zniknęły w czeluściach rozwartej paszczęki. Stworzenie to działało sprawnie jak precyzyjny mechanizm.

— Pierwszy stopień… prawdopodobnie pierwszy… — powiedział Młodszy. — Teraz popatrz na tego stwora. Cóż za konstrukcja!

Dalej wzdłuż brzegu stała zwarta ściana wysokich roślin o gładkich pniach i długich jedwabistych i błyszczących liściach. Ściana ta sięgała daleko w jezioro. Pośród tych liści głupawo sterczał gigant cudem utrzymujący się na jednej długiej i cienkiej nodze. Jego niewiarygodnie długi i wyostrzony nos wycelowany był w wodę. Stwór ów raptem szybko uderzył nosem w wodę i natychmiast poderwał głowę. W zaciśniętej paszczy trzepotało i wymachiwało długimi łapami takie samo lśniące stworzenie jak to, które łowiło małe owady przy brzegu. Stwór odrzucił głowę do tyłu i zaczai żywcem pożerać nieszczęsne zwierzątko. Starszy odwrócił się.

— Popatrz tam — powiedział Młodszy. Po wodzie pływały inne jeszcze ptaki — niewielkie, eleganckie, o płaskich szerokich nosach.

— Widzisz, tam, z boku, jest matka z całą rodziną. — Młodszy wskazał ptaka, wokół którego krążyły pstre puszyste pisklęta. — Dopiero co było ich sześć, teraz jest tylko pięć. Patrz na tego, który płynie ostatni.

Pisklę pisnęło słabo i żałośnie, zadarło krótkie skrzydełka i nagle zniknęło pod wodą. Po wodzie rozeszły się kręgi, a potem na powierzchni rozpłynęła się niewielka czerwona plama. — Co o tym powiesz? — zapytał Młodszy.

— Dziwi cię to? Na niższych stopniach rozwoju można się z tym zetknąć dosyć często. Przecież byłeś na Mitegrze, widziałeś sam.

— Mitegra to zupełnie inna sprawa! — zaprotestował Młodszy. — Tam eliminowano degeneratów, którzy przeszkadzali normalnemu rozwojowi.

— No, nie zawsze można się w tym tak łatwo połapać. Okrucieństwo na Mitegrze było przerażające.

— A tu, gdzie całe powietrze przesycone jest mordem? Przecież tutaj zabójstwo jest prawem natury! Czy tego nie widzisz? Jakaż tu może być cywilizacja? Nawet na Mitegrze nie było cywilizacji. — A paistry?

— Paistry! Paistry prawie się nie różniły od dinków, a dinki…

— Dinki miały wskaźnik mniejszy od jedności. Doskonale o tym wiesz. A paistry przekroczyły jedność.

— Tylko najzdolniejsze egzemplarze! — zaprotestował Młodszy. — Sam skontrolowałem całe plemię, które mieszkało nad wielką rzeką na zachodzie. Mniej więcej co dwunasty miał wskaźnik wyższy niż jeden. Reszta była na poziomie dinków. Zresztą to nie o to chodzi. Tak czy owak na Mitegrze obserwowaliśmy zaledwie pierwsze kroki cywilizacji i baliśmy się nawet, że jej rozwój pójdzie w niewłaściwym kierunku… właśnie z powodu tego ich okrucieństwa… A poza tym — skąd wiesz, że spotkaliśmy tu właśnie niższe formy życia? Być może, że te ptaki… albo te czarne owady, które żyją w tak wielkich koloniach… — A po co ptakom aparatury latające? Cóż to, czy nie potrafią latać?

— A po co nam aparaty, które służą do poruszania się po równej powierzchni? Przecież potrafimy się po niej poruszać i bez nich — zaprotestował Młodszy. — Zresztą nie twierdzę bynajmniej, że te ptaki czy te owady to właśnie rozumni mieszkańcy tej planety. Chciałem tylko powiedzieć, że istnieje i taka możliwość. A także że tutejsze istoty rozumne, jakkolwiek by wyglądały, z pewnością również biorą udział w tym okrutnym drapieżnym kołowrocie. Pomyśl, jak może wyglądać cywilizacja na takiej planecie?

— Bardzo różnie — odparł zniecierpliwiony Starszy. — Niesłusznie zakładasz istnienie tak prostych związków między prawami obowiązującymi w przyrodzie a prawami, którymi się rządzi wyżej rozwinięte społeczeństwo. Dzięki rozumowi mogli się wznieść ponad to, przerwać ten krąg okrucieństwa i tępienia się nawzajem.

Ale mówiąc to bał się w głębi ducha, że Młodszy ma rację. Ta obfitość światła, ciepła, wilgoci, która zrodziła tak bujne i tak niepohamowane życie, być może, rzeczywiście popychała wszystko, co żyje, do walki, włączała w nieustający krąg wzajemnego unicestwiania się. Być może działo się tak wszędzie, nawet na najwyższych stopniach rozwoju… Zupełnie inaczej niż na ich ojczystej planecie, gdzie wszystko, co żyje, związane jest nierozerwalnym łańcuchem i może istnieć tylko w warunkach nienaruszalnej pokojowej symbiozy. Wszystko — zwierzęta i ptaki, i owady, i rośliny — zależy od siebie nawzajem, ale ta zależność polega na wzajemnym wzbogaceniu się, a nie na unicestwianiu…

— Zdaje mi się, że trzeba włączyć lanti — powiedział Młodszy. — Nie zajdziemy daleko przy takim upale, a termoregulatory pochłoną co najmniej tą samą ilość co lanti.

— Spróbujemy. Nie wiemy jeszcze, czy oni mogą nas widzieć. Kiedy dam sygnał, natychmiast włączaj migotanie i ląduj.

Przesunęli w prawo małe dźwignie na miękkich tarczach, umieszczonych na piersiach, i dolne części ich ciał osnuły się na wpół przejrzystymi obłoczkami. Potem oderwali się od ziemi i poszybowali nad jeziorem, nad zaroślami, łagodnym łukiem omijali wzgórze. I Starszy, i Młodszy patrzyli uważnie na dziwny nieznany świat, który rozciągał się pod nimi.

Kiedy znaleźli się po tamtej stronie wzgórza, stało się jasne, że cywilizacja na tej planecie nie tylko zdążyła się ukształtować, ale żyje nadal, nie zniszczyło jej, jak się tego obawiał Młodszy, owo wzajemne unicestwianie się tutejszych mieszkańców. Wzdłuż dróg, po których pędziły wyjące maszyny, stały szeregi słupów połączonych ze sobą wieloma rzędami mocno napiętych nici metalowych. Młodszy chciał się zbliżyć do tych słupów, by zbadać, co to takiego, ale Starszy go powstrzymał.

— Być może, że zachował się u nich jeszcze taki archaiczny sposób przesyłania energii na odległość. Gdzieś o tym czytałem… Chyba było coś w tym rodzaju na planecie Niebieskich Gór.

— Więc to niezbyt wysoko rozwinięta cywilizacja — stwierdził z przekonaniem Młodszy. — Rozwój może być nierównomierny… — zaprotestował Starszy. — Uwaga! Zdaje się, że to oni… Włączaj migotanie! Ląduj tam, w tych zaroślach nad rzeką.

Przesunęli dźwigienki ku dołowi i nacisnęli małe guziczki po lewej stronie tarczy. Na wpół przezroczyste obłoczki zaczęły szybować w dół, a wokół przybyszów wytworzyło się migotanie o wysokiej częstotliwości, rozmyło kontury ich ciał, które przemieniły się w mieniące się, opalizujące plamki, nie sposób było je i zauważyć w jasnym świetle dziennym. Wylądowali w zaroślach na brzegu powolnej przejrzystej rzeki i zaczęli obserwacje.

Ci, których dostrzegł z góry Starszy, zbliżali się do rzeki. Poruszali się powoli i dość niezręcznie. Ich ciała okryte były czymś w rodzaju skafandrów, ale głowy i przednie kończyny mieli obnażone. Przybysze wpatrywali się w nich z uwagą.

— Myślisz, że to właśnie oni? Tacy niezgrabni, tacy źle przystosowani?… — cicho zapytał Młodszy. — Jak oni w ogóle zachowują równowagę, przecież są cudacznie wyciągnięci ku górze? Popatrz na te przednie kończyny. Są chwytne. Ale co za żałosny kształt!

— Nie są wcale tak źle skonstruowani — zaprotestował Starszy. — Gorzej jest z ich głowami. Jak sądzisz, co to za obrzeżone otwory po bokach? To organ słuchu, czy co? A poza tym odnoszę wrażenie, że widzą tylko z jednej strony, jak zresztą wszystkie tutejsze stworzenia. Mają specjalne organy wzroku jak ci z Ankry. Te błyszczące otworki na przedniej części głowy to ich oczy. Widzisz, kiedy chcą zobaczyć, co jest z tyłu, muszą się odwrócić. — Ależ oni są olbrzymi, ależ ogłuszające mają głosy — powiedział Młodszy. — Zobaczysz, że są tak samo okrutni jak wszystko na tej planecie.

Olbrzymie dwunogie istoty przeszły koło nich rozmawiając głośno. Starszy włączył psychosyntezator, ale z przetłumaczonych urywków zdań prawie niczego nie zrozumiał. Tylko jedno było jasne jest im gorąco i są źli. — Patrz, tam, za nami — szepnął nagle Młodszy. — Co to?

Z rzeki gramoliły się na brzeg trzy istoty podobne do tych, które minęły ich przed chwilą, ale znacznie mniejsze i bez skafandrów. Krople wody błyszczały na ich gładkiej skórze. Istoty położyły się na porośniętym trawą brzegu i zaczęły szybką, ożywioną rozmowę. Ich głosy były wysokie. Syntezator tłumaczył: „Zimna woda. Nie, po prostu za długośmy w niej siedzieli. Patrz, poszli… (tu syntezator opuścił kilka wyrazów, zasygnalizował tylko, że to imiona własne). Wczoraj złapał dużo ryb. Mojej matce dał (syntezator skomentował, że nie chodzi tu o» dawanie «w normalnym znaczeniu, to coś bardziej skomplikowanego). Swojemu… (znowu imię własne) też dał tyle ryb, że teraz leży i nawet ogonem nie machnie”. — Czyżby oni mieli ogony? — zapytał Młodszy, który uważnie śledził tłumaczenie syntezatora. — Być może niektórzy z nich mają — powiedział bez przekonania Starszy. — Ci nie mają. Co to za jedni, jak myślisz, czy to jakiś inny ich gatunek? — Raczej niedorozwinięte osobniki. — A może to dzieci?

— Dzieci także miałyby skafandry… O, popatrz, ubierają się. Więc to jednak dzieci. Ale dlaczego zdejmują skafandry, kiedy wchodzą do wody?

— Być może, że woda jest ich naturalnym środowiskiem i nic im w tym żywiole nie zagraża. Ale co to znaczy: „złapał ryby”? I dał je na jakichś warunkach matce tego stworzenia? I jeszcze nakarmił nimi kogoś, kto ma ogon? Czy to dziecko także jadło rybę? — Sam przecież mówiłeś, że oni też muszą być włączeni w ten obieg…

— Tak, ale jednak nie wszystko rozumiem. Przypuśćmy, że oni się odżywiają właśnie rybami. Czyżby doprawdy mieli tak prymitywne pożywienie? Każdy z nich łapie ryby, zjada je, czasem karmi nimi innych… Widzieliśmy wielkie skupiska domów… Nawet jeśli wzniesiono je nad wielką rzeką, to przecież ryb dla wszystkich nie wystarczy. I kto w takim razie buduje i obsługuje wszystkie urządzenia, kto wychowuje dzieci i młodzież, kto się troszczy o ich zdrowie, skoro każdy sam się musi martwić o swoje pożywienie i zdobywać je w tak prymitywny sposób?

— Nie wiem. — Starszy nadal słuchał tłumaczenia. — Nie, wątpię, żeby robili to z konieczności.

Zapewne sprawia im to… przyjemność. Łowią ryby w wolnych chwilach.

— No widzisz! — triumfował Młodszy. — Mają naturę drapieżników. Patrz, te większe rozsiadły się nad rzeką. Podejdźmy do nich bliżej.

Biała gwiazda pochylała się już ku widnokręgowi, kiedy przybysze wyszli z nadbrzeżnych zarośli i znowu włączywszy lanti ruszyli w stronę pobliskiego skupiska dziwacznych wielokątnych budowli. Byli wstrząśnięci.

— Nic nie mogę zrozumieć — powiedział Starszy. — Nigdzie niczego podobnego nie widziałem. Widocznie w tych naczyniach, które przynieśli, jest jakaś trucizna, która działa przede wszystkim na świadomość. Widziałeś? Ich ruchy stały się mniej skoordynowane, świadomość się zamgliła, impulsy agresywne wyraźnie się wzmogły. Kiedy ten najwyższy uderzył tamtego w głowę, a tamten upadł, pomyślałem… — zająknął się.

— Ja też pomyślałem, że zacznie go pożerać. To by w każdym razie było logiczne, choć straszne. Ale on nawet nie dotknął tego leżącego bez przytomności, tylko usiadł i pił nadal trujący płyn. Dlaczego?

— Tak… A u niektórych spośród nich wcale się nie wzmogły impulsy agresywne tylko raczej instynkty towarzyskie, co prawda chaotyczne…

— W pierwszej chwili myślałem, że chce zabić jeszcze jednego… Kiedy rzucił się na niego i objął go przednimi kończynami i zaczął ściskać… i obaj tak krzyczeli.

— Tak… A potem tak długo wyli wszyscy naraz… Cóż za dziwne zachowanie! Nie mogę zrozumieć, po co oni to wszystko robią. A teraz śpią.

— A może jednak któryś z nich się obudzi i pożre pozostałych? Chociaż… nie, nie wygląda mi na to.

Powoli przelatywali nad wierzchołkami wysokich drzew. Młodszy wpatrzył się w zielony gąszcz, a potem nagle pośpiesznie rzucił się do przodu.

— Bardzo dziwny świat — powiedział ze smutkiem, kiedy Starszy się z nim zrównał. — Ptaki, małe ptaki karmią swoje pisklęta owadami! Nieustannie znoszą im żywe owady, a te maleństwa pochłaniają takie ich ilości… W pewnym gnieździe duże pisklę na moich oczach wypchnęło drugie pisklę, które spadło i zabiło się… Nie boisz się zbliżyć do tych domów? — Sądzę, że oni nas nie widzą — powiedział bez przekonania Starszy. — A zresztą, być może, lepiej będzie, jeżeli poczekamy, aż gwiazda skryje się za horyzontem. Istoty, które mają tak zbudowany organ wzroku, zazwyczaj nie rejestrują promieni podczerwonych, po zachodzie gwiazdy powinny widzieć bardzo źle.

Wylądowali na skraju lasu i przeczekali tam do zmroku.

Potem ruszyli do miasta. Im bliżej byli domów, tym wolniej i ostrożniej się poruszali. Kiedy znaleźli się na wąskich ulicach miasta, zrozumieli niebawem, że nikt ich właściwie nie widzi ani nie słyszy. W wątłym świetle zmierzchu wydawali się mieszkańcom miasta jakimś skupiskiem ledwie widocznych mętnych i porozrzucanych plamek. Raz zainteresowało się nimi jakieś powoli wędrujące stworzenie o siwej głowie, był to najwidoczniej stary osobnik. Przez pewien czas osobnik ten wędrował w ślad za nimi, przyglądał się im, ale coraz częściej potrącali go inni, nie wiadomo dokąd śpieszący mieszkańcy, aż wreszcie przystanął, zgubili mu się. Ich także potrącano brutalnie, niekiedy nawet boleśnie, zapragnęli się więc wydostać na mniej uczęszczane ulice. Nie można było włączyć lanti — pomiędzy domami porozpinana była gęsta siatka metalowych nici, przez którą trudno byłoby przeniknąć ku górze, byłoby to zresztą niebezpieczne, widzieli już bowiem, że tymi nitkami rzeczywiście przekazuje się energię.

Wreszcie, zmęczeni i porządnie poobijani, znaleźli się na przestronnym placu i odetchnęli swobodniej. Wielka gwiazda całkowicie się już skryła za linią horyzontu, na niebie były teraz widoczne inne dalekie gwiazdy, które prawie wcale nie dawały światła, potem wypłynął na niebo wąski biały sierp, zalał wszystko niewyraźną zimną poświatą. Przybysze zobaczyli, jak niepewnie poruszają się tubylcy. Oni sami natomiast widzieli nadal wszystko — domy, maszyny i tutejsze stworzenia promieniowały w podczerwieni, a poruszanie się w świetle promieni podczerwonych nie było bynajmniej trudniejsze niż za dnia. Nawet łatwiejsze. Upał zelżał, powoli milkły ogłuszające dźwięki, które jeszcze tak niedawno wypełniały wąskie szczeliny między domami — głosy, łoskot maszyn, stukoty, piski i wycie dysharmonijnej w odczuciu przybyszów muzyki. Miasto się uciszało, jego mieszkańcy coraz to rzadziej przemykali ulicami, zapalały się i znowu gasły przezroczyste prostokątne otwory w ścianach domów.

Po drugiej stronie placu znajdował się wielki ogród. Było w nim prawie zupełnie ciemno, ciemność panowała na jego bocznych drogach, tylko główne oświetlone były szeregami niezbyt jasnych latarń. Mieszkańcy miasta wchodzili do tego ogrodu, rozchodzili się po nim. Przybysze kryjąc się w cieniu drzew ruszyli za największą grupą tubylców. Znaleźli się w części ogrodu, która ze wszystkich stron ogrodzona była jakimiś dziwnymi płaskimi przedmiotami. Zbadawszy te przedmioty skonstatowali, że są to sztucznie dzielone pnie drzew. Z drzew również zrobione były długie rzędy siedzeń, które zajmowały całą przestrzeń między ogrodzeniami. Z przodu, dość wysoko, bielał prostokątny ekran.

— Jak oni lubią kanty! — westchnął Młodszy. Nieraz już miał okazję przekonać się, jak twarde potrafią być takie kanty. Czyż można porównywać te zimne bezduszne linie z naszymi łagodnymi zaokrągleniami? Jak sądzisz, gdzieśmy się znaleźli? — Ponad ławeczkami pobiegł w kierunku ekranu szeroki snop światła, ekran za jaśniał, wystąpiły na nim jakieś duże znaki. Starszy nie odważył się na włączenie syntezatora — zbyt dużo tu było tuziemców — więc przybysze nie zrozumieli znaczenia tych znaków. Ale potem zjawiły się na ekranie ruchome obrazy i przybysze siedzieli zapatrzeni.

Obrazy te były płaskie, czarno-białe, dźwięk również był niedoskonały i zawsze dobiegał z jednego tylko punktu, wszystko to było niezmiernie staroświeckie w porównaniu z tym, do czego byli przyzwyczajeni, a więc w porównaniu z trójwymiarowym, plastycznym w ruchach obrazem w naturalny sposób zsynchronizowanym z dźwiękami, zapachami, dającym pełne złudzenie materialnej rzeczywistości. Ale i tu, w tych umownych, płaskich i pozbawionych koloru obrazach dawało się wyczuć piękno prawdziwej sztuki i przybysze potrafili docenić to piękno, choć to nie tyle ono, ile żądza poznania sprawiała, że tak uważnie śledzili dzieje bohaterów na ekranie.

Obejrzeli do końca jeden film, zostali jeszcze i na drugim, po czym wyszli, czując, że ich umysły pełne są sprzeczności i niejednoznacznych odczuć. Nie chciało im się teraz opuszczać miasta, tak spokojnego i cichego o tej porze, śpiącego i bardziej zrozumiałego niż za dnia. Położyli się pod krzakami, na zimnej ostrej trawie przy ciemnej bocznej alejce. — Tak, to bardzo zawiła cywilizacja. Rozwijają się z trudem, z niewiarygodnym trudem, niełatwo dm się uwolnić od strasznego dziedzictwa, które pozostawiła im okrutna przyroda tej planety. Nic dziwnego, że są pełni sprzeczności… — mówił Młodszy.

— Tym bardziej zasługują na zbadanie — powiedział Starszy.

— Tylko na zbadanie? Czy nie wolno nam im dopomóc, choćby tylko trochę?

— Nie, nie wolno nam. Wiesz przecież, że to jest niedozwolone. Nie możemy zakłócać naturalnego toku rozwoju cywilizacji. A w ogóle jesteś nazbyt impulsywny. Przecież jeszcze niedawno nienawidziłeś tubylców. Czułem to.

— To prawda — przyznał Młodszy. — Ale przecież miałem wystarczające powody także i do nienawiści, czyż nie? Dopóki się nie zrozumie, jak oni tu żyją…

— Nie polubiłem ich nawet, jak ich trochę lepiej poznałem. Nadal są nam obcy. Ale zachwycają mnie. Rozumiem, jak im jest trudno. Słabsi ulegliby w takich warunkach, oni zaś idą naprzód — potykają się, przewracają, kaleczą się do krwi, znów się podnoszą, ale idą.

Wydaje mi się, że to warte uznania. Wierzę, że zdołają odnieść zwycięstwo nad samym sobą, że wyzbędą się tych okrutnych zgubnych sprzeczności.

— To możliwe. Ich siła witalna jest bardzo potężna — powiedział z zadumą Młodszy. –

Gdybyśmy mieli taką… zresztą nie jest nam potrzebna.

— Taka siła rodzi się w walce z przeciwnościami. Na szczęście nie musieliśmy zdobywać takiej niesłychanej wytrzymałości, takiej umiejętności dostosowywania się do warunków.

— Tak. Czy pamiętasz tego, który odmawiał spożywania posiłków i zupełnie opadł z sił? Oni powinni przecież jadać trzy razy na dobę. A on nie jadł przez wiele dni i żył nadal.

— Ale przecież to, przeciwko czemu protestował, już nie istnieje, prawda? — zapytał Starszy. –

To był najwyraźniej film historyczny. Czy też pokazują go potajemnie, kiedy jest ciemno?

— Nie, w otaczających nas tubylcach nie wyczułem ani napięcia, ani strachu — zaprotestował

Młodszy. — Denerwowali się, ale tylko dlatego, że podzielali uczucia bohatera filmu.

Widocznie ten sposób sprawowania rządów należy już do przeszłości. Artyści zresztą byli ubrani inaczej niż się ubierają dzisiejsi mieszkańcy miasta. Jak nazywali tego głównego władcę? Zdaje się, że Tsaar? No, więc tego Tsaara już na pewno nie ma. Ale za to wojna…

Pamiętasz te straszliwe sceny w pierwszym filmie? Co za potworna i wymyślna technika służy wzajemnemu wymordowaniu się! Trudno uwierzyć, że wymyśliły to istoty rozumne…

— Tylko istoty rozumne mogły to wymyślić — cicho powiedział Starszy. — Sądzisz zatem, że taka wojna może się jeszcze powtórzyć?

— Tak. Docierało do mnie promieniowanie psychiki widzów, bardzo wielu z nich było zaniepokojonych. Bali się. To niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.

— A czy zrozumiałeś, jaka jest przyczyna tego dziwnego zjawiska? Czy to epidemia?

— Nie. Tego nie zrozumiałem. Być może, że to epidemia. Choć wątpię. Ale musimy rozstrzygnąć ten problem. Bo przecież, jeśli to jest choroba, to powinniśmy interweniować, prawda?

— Tak, oczywiście… — Starszy milczał przez chwilę — Więc już nie uważasz, że cywilizacja tutejsza jest ogniwem w łańcuchu wzajemnego unicestwiania się? Przecież patrząc na rzeczy w ten sposób, nietrudno by było wyjaśnić przyczyny powstawania wojen. Można nawet założyć, że wojna powinna trwać nieustannie to przygasając, to znowu wybuchając z nową siłą. To logiczniejsze niż teoria epidemii. Ale w takim razie nie mamy prawa wtrącać się do tych spraw.

Młodszy długo się zastanawiał. Kontakt z nim tym razem nie męczył Starszego — to już nie były eksplozje żywiołowych emocji, ale wytężona i rytmiczna praca myśli. Kontakt z tym jasnym teraz i zdyscyplinowanym umysłem sprawiał przyjemność.

— Masz rację, nazbyt ulegam emocjom — powiedział wreszcie Młodszy. — Teraz jednak spróbowałem usystematyzować wrażenia, jakich doznałem na tej planecie, i wydaje mi się, że słuszna jest hipoteza, którą zbudowałeś na samym początku. Tak, oni są włączeni w krąg morderstw, każdy osobnik od chwili narodzin jest w to włączony, każda gałąź tutejszego drzewa genetycznego. I niezmiernie im trudno wyrwać się z tego kręgu. Ale oni — na razie tylko najlepsi z nich — dzięki potędze swojej myśli i swojej świadomej woli usiłują się jednak z niego wyrwać. Ich sztuka także skierowana jest przeciwko morderstwom, przeciwko złej woli, przeciwko gwałtowi i przemocy.

— To ich sztuka przekonała cię o tym?

— Tak, przede wszystkim sztuka. Przecież bardzo mało ich jeszcze znamy.

— Tak, bardzo mało. A jeśli ich sztuka wyraża tylko nierealne marzenia wybrańców… a raczej nie wybrańców tylko odszczepieńców? Tych osobników, którzy czują swoją straszliwą samotność wśród brutalnego, przepychającego się, wiecznie dokądś się śpieszącego tłumu, który oszałamia się truciznami, aby uzyskać złudzenia szczęścia?

Młodszy znowu długo milczał. — Zastanawiasz się, czy to, co mówię, jest dostatecznie przemyślane. Masz do tego prawo — zapalczywie wypowiadałem wiele lekkomyślnych sądów, popadałem w skrajności. Powtórzyłeś zresztą jedno ze stadiów moich przemyśleń o tutejszej cywilizacji. Tak, myślałem o tamtych na brzegu rzeki i pomyślałem — cóż dla nich znaczy sztuka? Ale potem przypomniałem sobie tych, którzy wraz z nami patrzyli na ekran. Było ich znacznie więcej, dla nich sztuka była czymś żywym, czymś nieodzownym. O nie, tak namiętna, tak bardzo pewna słuszności swoich celów sztuka nie mogła się zrodzić w oderwaniu od życia całego społeczeństwa.

Usłyszeli ciche, powolne kroki i u wylotu owej bocznej alejki zobaczyli dwie dziwne świetliste sylwetki.

— Włączę psychosyntezator — powiedział Starszy kryjąc się w gąszczu. — Zrobimy jeszcze jedno doświadczenie. Ostatnie. Czas już na nas, musimy wracać.

Świetliste sylwetki zbliżyły się do nich. Być może, że przybysze zdążyli się już przyzwyczaić do tuziemców, w każdym razie ta para nie wydała im się ani brutalna, ani niezręczna, choć osobniki były wysokie dziwaczne, niestabilnie zbudowane. Para usiadła na ławeczce i zdziwieni przybysze zobaczyli, że ciała tubylców mogą się zginać i załamywać w najprzedziwniejszych miejscach, jak gdyby były na zawiasach. A jednak przybysze dostrzegali w tych cudacznych ruchach swoistą grację i wyrazisty rytm. Ale pierwsze słowa, które zamieniła owa para, sprawiły, że przybysze przywarli do syntezatora. — To wina wojny! — Gdyby mój ojciec wrócił z wojny, wszystko ułożyłoby się inaczej…

Starszy śledząc ich promieniowanie zorientował się, że są to młode, pełne sił osobniki. I że się kochają. Już poprzednio zauważył, że rozumne istoty na tej planecie są dwupłciowe, a teraz wywnioskował, że osobniki siedzące na ławeczce reprezentują różne płci — ich kształty i ich głosy różniły się od siebie. Starszy podsumował znane sobie fakty i w myślach zaczął nazywać tego wyższego, mocniej zbudowanego, którego głos składał się z niższych tonów — „On”, a drugą istotę, drobniejszą i krąglejszą, o śpiewnym wysokim głosie nazwał „Ona”. — Ale teraz już nie będzie wojny. Ludzie jednak zmądrzeli — powiedziała Ona.

— Kto wie? Niektórzy są zdania, że człowiek wcale się nie zmienia nawet w porównaniu z zamierzchłą starożytnością. A w każdym razie są to zmiany nieistotne, nie są to zmiany na lepsze.

— Tak mówią reakcjoniści.

— Dlaczego reakcjoniści? Sam niekiedy patrząc na jakiegoś pijanicę, darmozjada czy chuligana myślę sobie — tacy jak oni zawsze byli, są i chyba będą.

— A co w takim razie będzie z komunizmem?

Przybysze byli wstrząśnięci. Tam, nad rzeką, wydawało im się, że psychosyntezator daje niedokładne przykłady, że sposób budowy myśli i mowy tubylców jest dlań nazbyt skomplikowany. Teraz zaś syntezator tłumaczył nieomal słowo w słowo. Największe trudności miał z rozszyfrowaniem tego, co On powiedział o ludziach, którzy zawsze byli, są i będą. Syntezator przełożył to „istoty niepełnowartościowe”, potem jednak dodał: „Ale z różnych powodów. Jedne z nich nie chcą nic robić, inne są bardzo złe i niedobrze się zachowują, a jeszcze inne piją coś niedobrego”.

— Widzisz! — powiedział Młodszy. Miał na myśli tamten obrazek nad rzeką. — Ich język zna negatywne określenia takich postępków.

Pytanie, które zadała Ona, syntezator w pierwszej chwili także rozszyfrował niedokładnie: „A co będzie ze wspólną pomyślnością?” i dopiero później dodał: „Mowa jest zapewne o idealnym ustroju społecznym, który wkrótce powinien zapanować na całej planecie”. Ale w zasadzie syntezator znakomicie dawał sobie radę i im dalej, tym było lepiej.

Dzieje się tak, bo ich psychika jest na wyższym poziomie, bardziej zbliżonym do naszego — pomyślał Starszy, a Młodszy natychmiast powiedział to samo na głos. Usiłowali wydedukować z rozmowy, kim są ci wieczorni rozmówcy. Młodszy sądził, że są to uczeni, okazało się jednak, że to zupełnie młodzi ludzie, że dopiero niedawno zdecydowali się, jaki sobie wybrać zawód, i teraz przygotowują się do wykonywania tych zawodów. Ona w przyszłości będzie uczyła dzieci. On chce budować drogi i mosty. Ale długo jeszcze muszą się w tym celu uczyć. Teraz, z powodu gorącej pory roku, mają przerwę w nauce i przyjechali tu, ponieważ tu się urodzili i tu mieszkają ich rodzice.

— Słuchaj, wygląda na to, że to zupełnie zwykli, niczym się nie wyróżniający spośród innych przedstawicieli rozumnej rasy! — powiedział Młodszy.

Starszy zgodził się z nim — tak, chyba tak właśnie jest. Więc Młodszy mówił dalej: — Czy teraz wierzysz, że oni będą w stanie wyrwać się z kręgu nienawiści i zabójstw? Że podźwigną się na wyższy szczebel rozwoju?

On i Ona siedzieli trzymając się za ręce. Twarze ich zwrócone były ku dalekim gwiazdom. — Już niedługo — mówili. Za rok, za dwa, no, najdalej za pięć lat ludzie zaczną latać na pobliskie planety… A potem — podróże międzygwiezdne… My już tego chyba nie zobaczymy. Ale chciałbym polecieć na Księżyc i na Marsa… Więc polecisz. A co, czy tam nie będą potrzebne drogi i mosty? Mój zawód jest pod tym względem gorszy… No, dla ciebie też się tam znajdzie zajęcie, skoro już się z tym uporamy… Dobrze by to było… Tak…

Starszy dał znak i powolutku zaczęli się odsuwać od ławki, na której siedziała zakochana para. Wyszli za ogrodzenie opustoszałego parku, włączyli lanti i polecieli ponad cichym uśpionym miastem, które wygasiło już swoje światła. Chcieli się jak najszybciej dostać na wzgórze, u którego stóp ukryta była ich mała rakieta patrolowa — kończył im się już zapas mieszanki do oddychania, a syntetyzowanie jej z otaczającego środowiska byłoby zbyt kłopotliwe.

— Trzeba będzie jeszcze tu wrócić — powiedział z zadumą Młodszy. — Zbadać wszystko dokładnie. Jest tu mnóstwo ciekawych i zupełnie niezwykłych rzeczy.

— Oczywiście, że tak to zreferujemy Głównemu — odparł Starszy. — Trzeba będzie nawiązać z nimi kontakt, wymienić doświadczenia.

— Tak. Bo pomóc im nie możemy. Byłem w błędzie. Nie jest im potrzebna żadna pomoc.

Światła miasta z wolna tonęły i rozpływały się w mroku. Jakiś czas widać było jeszcze na horyzoncie rudawą łunę — odblask tych świateł na chmurach — potem i ona zniknęła. Lanti łagodnym łukiem wymijały wzgórze. — Nie, nie jest im potrzebna — powtórzył Starszy. — Są silni, sami dadzą sobie radę…

Wskazał na coś pod nimi. Szybko i bezszelestnie leciał tam wielki ptak o okrągłych fosforyzujących oczach. Złożył skrzydła, spadł ku ziemi i przejęci wstrętem i litością przybysze usłyszeli pełen bólu i przerażenia krzyk — przedśmiertny krzyk jakiegoś nieszczęsnego zwierzątka.

— Tak, sami dadzą sobie radę… Ale będą się musieli nad tym napracować. Niełatwo jest przebudować coś, co wywodzi się z najtajniejszych głębi psychiki, z ogólnych praw natury wspólnych dla całej planety. Trudne to będzie, bardzo trudne…

W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin w rejonowym mieście N. nie zaszło nic nadzwyczajnego. Ciężarówka zderzyła się z autobusem, ale ofiar w ludziach nie było; amatorzy popijawy na świeżym powietrzu udali się nad rzeczkę, żeby oblać wolny od pracy dzień, tam wszczęli awanturę, rozbili głowę malarzowi pokojowemu, I. Nikiforowowi, on zaś zełgał w poliklinice, że spadł ze strychu i dostał zwolnienie „z powodu wypadku przy pracy”. Obywatelce L. Sidorowej, zamieszkałej na Kosmonautów pod czwartym, skradziono z podwórza dwie pary męskich trykotowych kalesonów suszących się na sznurze. I to już wszystko, co zarejestrowały protokoły milicyjne — jak na dzień wolny od pracy wyjątkowo skromnie.

Co prawda, zdarzyło się jeszcze to i owo, czego protokoły milicyjne nie zanotowały, ale nikt temu nie dawał wiary. Może zresztą nic z tego w ogóle się nie zdarzyło, może ludzie wszystko zmyślili z nudów.

I tak na przykład emeryt W. Małaszkin przezywany na podwórku „nieznośnym dziadygą” z powodu swego niepohamowanego wścibstwa (byli nawet tacy, którzy używali dosadniejszych określeń) przysięgał na wszystkie świętości, że kiedy przed wieczorem spacerował sobie po głównej ulicy miasta, po Prospekcie Jurija Gagarina (dawniej Hutnicza, a jeszcze dawniej Gubernatorska), był świadkiem niespotykanego zjawiska. Mianowicie poprzez zwarty tłum spacerowiczów przepychał się niewidzialny człowiek. Jego, W. Małaszkina, również ów niewidzialny człowiek potrącił, na szczęście niezbyt boleśnie — Małaszkin odniósł wówczas wrażenie, że niewidzialny jest z gumy, nadmuchiwany. Zresztą nie był on tak zupełnie niewidzialny, bo ten i ów fragment jego ciała można było dostrzec, wszakże bardzo niewyraźnie. Małaszkin chciał schwytać niewidzialnego, wiedząc wszakże jak rozbestwioną mamy dzisiaj młodzież, obawiał się, że przy realizacji tego szlachetnego zamiaru mógłby oberwać po karku, a potem — szukaj wiatru w polu. Na pytanie: „Co tu ma do rzeczy młodzież?” emeryt Małaszkin odpowiedział, że komu, jeśli nie młodym, przyszło do głowy wynajdować niewidzialność. Zaś te darmozjady mogły coś takiego wykombinować, wiadomo bowiem, że nie pociąga ich rzetelna praca, nie uprawiają sportów, żyją w izolacji od kolektywu i taka czapka-niewidka bardzo by im się przydała przy popełnianiu przestępstw. Dalsze rozwijanie tej tezy przerwał Małaszkinowi przedstawiciel komitetu blokowego K. Łukjanow, który zaprotestował przeciwko takiemu krzywdzącemu naszą młodzież uogólnianiu. Poza tym K. Łukjanow dał do zrozumienia, że w ogóle nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co tu wygadywał emeryt W. Małaszkin i że niewidzialni ludzie to nienaukowe wymysły. Obecni przy tej dyskusji wyrazili w kuluarach pogląd, że staruch załgał się ze szczętem, skleroza go wykańcza, ale że w każdym razie mając do czynienia z takim intrygantem, trzeba się mieć na baczności, a także, że K. Łukjanow myli się, jeśli sądzi, że jego stopień pułkownika w stanie spoczynku i jego odznaczenia wywrą jakieś wrażenie na staruchu, bo emeryt nie z takimi dawał sobie radę, a teraz to już na pewno zajmie się zbieraniem interesujących wiadomości o pułkowniku i przekazywaniem ich redakcjom, komitetowi blokowemu, organizacji partyjnej, a w ogóle to lepiej trzymać się od niego z dala.

Natomiast fotoamatorów Kolę Piechtierowa i Walerka Czajkina nawet przyjaciele wyśmiali — Kola i Walerek pletli zupełne bzdury. Twierdzili, że robili zdjęcia nad rzeką i że po wywołaniu filmu na jednym z kadrów zobaczyli jakieś dziwne, podobne do ośmiornic stwory. Stwory te kryły się za krzakami. Kola i Walerek obstawali przy swoim, niczego jednak nie mogli udowodnić, ponieważ ów kadr z ośmiornicami wycięli z filmu i pobiegli z nim do nauczycielki, do Klaudii Siergiejewny, ale po drodze w jakiś niewytłumaczony sposób go zgubili. I nie znaleźli go już, choć przeszukali całą drogę od strychu w domu Koli do ganku domu Klaudii Siergiejewny. Może porwał go wiatr. A szkoda. Był to przecież bądź co bądź dowód rzeczowy, a nie jakaś tam zdziecinniała gadanina o czapce niewidce.

Studentce drugiego roku Instytutu Pedagogiki Gali Swiridowej przyjaciółki również nie uwierzyły, choć mówiła nie o żadnych ośmiornicach ani niewidzialnych ludziach tylko o Witi Szewcowie, w którego istnienie nikt bynajmniej nie wątpił. Gala wszakże oświadczyła, że Witia to bardzo rzeczowy i wartościowy chłopak, jej przyjaciółki zaś jak na złość uważały go za wartogłowa i faceta bez charakteru.

Kiedy Gala próbowała bronić swojego poglądu, przyjaciółki zjadliwie przyznały, że Witia rzeczywiście jest dość przystojny, i zapytały Galę, czy się aby w nim nie podkochuje. Nie ona pierwsza, mówiły, nie ona ostatnia… I choć Gala gorąco protestowała przeciwko tym podejrzeniom, przyjaciółki nie uwierzyły jej.

Ale właściwie trudno to nazwać jakimś wydarzeniem…

Przełożyła Irena Lewandowska

Загрузка...