II

Na statkach kosmicznych ludzie mają dość czasu, żeby się poznać nawzajem. Podróże kosmiczne z reguły nie trwają dłużej niż dwa miesiące, ale dwa miesiące to bardzo dużo, kiedy poza jedzeniem i spaniem nie ma się nic do roboty.

Podróżując morzem można przynajmniej grać w tenisa, pływać czy spacerować po pokładzie. W czasie podróży kosmicznych najbardziej podniecającą rozrywką jest gra w szachy. Granie w karty nie jest niemożliwe, ale opanowywanie techniki posługiwania się metalowymi kartami i przesuwania ich po namagnetyzowanym stole nie pozwala właściwie graczom się skupić.

Przed wyruszeniem nie mieliśmy okazji spotykać się w celach towarzyskich. Cała piątka tworząca mój Zespół została wdrażana do wspólnej pracy, a ja miałem możność obserwować ich od urodzenia aż do osiągnięcia dojrzałości, jak by to można nazwać. Ale dopiero na „Kluczu wiolinowym” mieliśmy warunki do tego, by przebywać razem i poznać się wzajemnie.

Pierwszego dnia po opuszczeniu Nowego Jorku piliśmy z Dickiem poranną kawę.

— No, to do rzeczy — powiedział energicznie. — O ile dobrze zrozumiałem, na Perryonie powstały dwa zwalczające się obozy. Oficjalnie zostaliśmy wysłani, by ten spór załagodzić, ale tak naprawdę to podejrzewają, że na Perryonie mieści się główna baza szmuglerów, prawna?

Zaskoczyło mnie trochę to bezceremonialne oświadczenie. W zasadzie była to prawda, ale kiedy mnie o tym mówiono, sprawa nie została zredukowana do tak suchej informacji.

— Rzeczywiście — powiedziałem.

— A jeśli stwierdzimy, że Perryon jest główną bazą szmuglerów, to co mamy zrobić?

— Po prostu „podjąć odpowiednią akcję” — odparłem.

Dick skinął głową.

— Rozumiem, mamy wolną rękę. Okay. Muszę się czegoś dowiedzieć o Perryonie. Mam kilka książek na ten temat. No, to do zobaczenia.

Śmignął przez bar nie zwracając uwagi na uchwyty.

A więc był to nowy, pełen dynamiki Dick, mózg mojego Zespołu. Bardzo bezpośredni młody człowiek.

Powiedział wiele w tych paru słowach. Oficjalnie rzeczywiście mieliśmy być ciałem rozjemczym. Perryon, jak wiele innych krajów w wielu innych okresach historycznych, przeżywał konflikt Północ — Południe. Mój Zespół miał odegrać rolę gubernatora, ze wszystkimi uprawnieniami związanymi z tym urzędem, ale znacznie większą odpowiedzialnością.

Prawdopodobnie i tak wysłano by nas na Perryona, nawet gdyby nie było problemu szmuglerów. Najwyższy bowiem czas, żeby ta nie znająca pieniędzy, niegościnna, choć odznaczająca się łagodnym klimatem planeta miała swój pierwszy Zespół.

Szmuglerami nazywano gang przemytników.

Zanim podróże kosmiczne stały się faktem, uważano zawsze, że jeśli kiedykolwiek ludzie dostaną się na inne planety czy gwiazdy, koszty transportu będą niezwykle wysokie. Dlaczego tak sądzono — właściwie nie bardzo wiadomo. Używane obecnie statki są tanie zarówno w eksploatacji, jak i obsłudze. Podróż dwumiesięczna jest wyjątkowo długa, zwykle bywają znacznie krótsze, a problem utrzymania dróg na szlakach gwiezdnych praktycznie nie istnieje. Transport między Ziemią i Arcturusem kosztuje niewiele drożej niż między Paryżem a Nowym Jorkiem. Czasem, z uwagi na niezbędny wkład pracy, przewóz towarów między światami, na przestrzeni całych lat świetlnych, jest tańszy niż na odcinku powiedzmy setek mil na Ziemi.

Wynikały z tego różne kłopoty. Nowo zasiedlone planety nie chciały na przykład rozwijać u siebie pewnych gałęzi przemysłu. Nie opłacało im się to po prostu, skoro wyroby z Nowego Jorku, Berlina czy Londynu kosztowały niewiele drożej niż w tych miastach.

To z kolei prowadziło do chaosu ekonomicznego. Kapitał, inwestowany w kolonie, zamiast w nich pozostawać — wracał, wcale jednak nie do kieszeni inwestorów, tytko przemytników. Popyt na różnego rodzaju towary zaczął przekraczać podaż. Ziemia nie była w stanie dostarczać już więcej towarów, a kolonie nie wykorzystywały swoich możliwości produkcyjnych.

Nałożono więc wysokie cła na większość artykułów eksportowanych do nowych światów. Oczywiście, nie na gazety, pisma ilustrowane, książki, filmy czy płyty, ale na pralki, samochody, radia, meble, maszyny do pisania, ubrania. System ceł miał stać się bodźcem do rozwijania lokalnego przemysłu. Osiągnięto w ten sposób pewną równowagę.

I wtedy oczywiście zaczął się przemyt. Było to aż nazbyt proste. Każdy, kto miał statek kosmiczny, mógł go załadować powiedzmy pralkami i sprzedać je z zarobkiem czterdzieste dolarów od sztuki na jednej z planet, gdzie obłożone wysokim cłem pralki były bardzo kosztowne, a za to niezbyt dobre. Trzy tysiące pralek, sprzedanych z czterdziestodolarowym czystym zyskiem, daje sto dwadzieścia tysięcy dolarów, przy koszcie transportu nie przekraczającym piętnastu tysięcy dolarów.

Obojętne, z której strony na to spojrzeć, był to dla przemytników dobry interes.

Prawdopodobieństwo tego, że właśnie Perryon stanowi ich bazę, było nikłe. Nie ulegało jednak wątpliwości, że musi to być któraś z zasiedlonych planet. Wiadomo było również, że tą planetą nie jest Ziemia.

Na tym etapie rozwoju podróży kosmicznych miejsca zdobyte były dostępne dla wszystkich. Podobnie jak z komunikacją kolejową: tam, gdzie są szyny — każdy pociąg może dojechać. Gdzie szyn nie ma — nie dojedzie nikt.

Nasze zadanie polegało częściowo na tym, żeby zbadać Perryona — jeden z pięćdziesięciu światów, na których mogła się mieścić centrala przemytników.

Kiedy tak sobie siedziałem — mówię „siedziałem” nie dlatego, żeby to było precyzyjne określenie, tylko dlatego, że tak mi jest wygodniej — przyszła Lorraine łapiąc się po drodze uchwytów. Miała ze sobą ręcznik i czysty kombinezon; najwyraźniej szła się wykąpać.

Kiedy mnie jednak zobaczyła, podciągnęła się do mnie i zabezpieczyła się pasem ochronnym w talii, drugim pasem przymocowując swoje rzeczy.

— Powiedz mi, Edgar — zaczęła — ty mnie przecież znałeś przedtem, prawda?

— Zanim zgłosiłaś się do Zespołu? — spytałem. Wiedziałem, że jej o to chodzi, ale chciałem zyskać na czasie, żeby przemyśleć swoją odpowiedź.

— Tak. Jaka ja byłam?

Miała na myśli, jaka była w porównaniu ze stanem obecnym. Spojrzałem na nią. Fizycznie oczywiście się nie zmieniła, z tą różnicą, że teraz może była odrobinę żwawsza, trochę swobodniejsza i pewniejsza siebie. No i nosiła się dumniej. Jeśli zaś chodzi o temperament, nie przypominała w niczym dawnej Lorraine. Była teraz pogodna, ale nie pogodnie — łagodna, raczej pogodnie — energiczna. Nabrała poza tym poczucia humoru, którego dawniej zupełnie nie zdradzała.

— Nie zachowuj się tak, jakby to była informacja poufna — rzekła. — Bo nie jest. Oni mi powiedzieli w NZZ, ale powiedzieli mi tylko to, co chcieli, żebym wiedziała. Dlaczego się zgłosiłam?

— Zamierzałaś popełnić samobójstwo — odparłem.

— Nie! — wykrzyknęła z niedowierzaniem.

— Z jakiego powodu?

— Z powodu mężczyzny.

— O Boże, musiałam być stuknięta. Dlaczego mi o tym nie powiedzieli?! Znałeś go?

— Nie.

— A mnie dobrze znałeś?

— Nie.

— Niewiele się można od ciebie dowiedzieć — rzekła zawiedziona.

— Członkowie Zespołów nie powinni interesować się swoją przeszłością — odparłem.

— Nie zależy mi na tym tak znów bardzo — wzruszyła ramionami. — Ale mogliby nam mówić trochę więcej. Czy byłam biedna, czy bogata, towarzyska czy odludek, miałam powodzenie, czy nie? Czy mężczyźni pisali na moją cześć sonety, czy nie dostrzegali mnie na ulicy? Czy byłam uczciwą dziewczyną, czy kobietą lekkich obyczajów?

— Przestań o tym myśleć. To naprawdę nie ma żadnego znaczenia.

— Wiem, że nie ma — zgodziła się potulnie. — Ale powiedz mi jedno: którą mnie wolisz — tę obecną czy tę dawną?

— Tę obecną — odparłem bez namysłu.

Uśmiechnęła się i odpięła pasek, którym była przymocowana.

— To już coś jest — powiedziała i odepchnęła się nogami. Patrzyłem, jak z wdziękiem odpływa. Niektórzy uważają, że kobiety wyglądają najkorzystniej właśnie w statkach kosmicznych. Wszystkie łuki są wysoko sklepiane, nie ma siły ciężkości, która napina mięśnie piersi, brzucha, pośladków i ud. Z drugiej jednak stromy noszony zwykle w przestrzeni kosmicznej kombinezon — jednoczęściowy strój, ujęty tylko w przegubach dłoni i kostkach — trudno byłoby nazwać wdzięcznym.

Pod wpływem myśli o kombinezonach spojrzałem w bok. Lorraime zostawiła swoje rzeczy.

Roześmiałem się serdecznie. Miało to być niemożliwe. Ludzie po praniu mózgów po prostu nie zapominają. A więc tego ręcznika nie ma, mam halucynacje.

Odczepiłem rzeczy Lorraime i ruszyłem za nią.

Była już w tak zwanej kąpieli, kiedy przyszedłem do tak zwanej łazienki. Mieliśmy jedną łazienkę na sześcioro.

Jeśli chcecie zbić forsę i zyskać sobie dozgonną wdzięczność tysięcy pasażerów statków kosmicznych, wymyślcie jakiś dobry sposób na kąpiel w stanie nieważkości. Ze zwykłymi potrzebami toaletowymi jakoś sobie nie najgorzej poradzono — w sprawie kąpieli ludzki geniusz nie dał się jeszcze poznać.

Można się bez trudu opryskać wodą jak prysznicem, ale kiedy woda odskakuje od człowieka we wszystkie strony, odbija się od ścian i znów od ciała — jak uniknąć utopienia. Woda i powietrze w przestrzeni kosmicznej to dwie najgorsze plagi. Napięcie powierzchniowe jest wystarczające, żeby utrzymać razem drobne kropelki, ale za małe, żeby utrzymać duże. Lekkie dotknięcie powoduje jak gdyby rozsypywanie się wody.

Jedyny sposób na kąpiel to założyć maskę tlenową i wejść do pełnego wody zbiornika, z rodzajem skomplikowanej śluzy, która pozwala wejść i wyjść bez zabierania ze sobą całej wody.

Lorraine siedziała właśnie w takim zbiorniku. Jej ubranie zwisało z uchwytu. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że zostawiła przy mnie swoje rzeczy. Przyczepiłem je innym paskiem i miałem już odejść, kiedy usłyszałem stłumione stukanie.

Zdumiewające. Dlaczego Lorraine miałaby stukać od wewnątrz? A poza tym stukanie gołymi rękami o metalową ściankę pojemnika, przy silnym oporze wody, musi być bolesne — chyba że wzięła ze sobą do kąpieli jakiś twardy przedmiot.

Stukanie nie cichło, przeciwnie — stawała się coraz natarczywsze.

Spróbowałem odsunąć zawór — ani drgnął.

Zastukałem z kolei ja; odpowiedziało mi stukanie szybsze i silniejsze.

Nie dość, że Lorraine zapomniała swoich rzeczy, to jeszcze zatrzasnęła się w zbiorniku. Znów się uśmiechnąłem. I wtedy zauważyłem, że ona jest zamknięta od zewnątrz. Te zbiorniki, podobnie jak drzwi łazienki, mają zasuwkę od środka. Ale tutaj było jeszcze zamknięcie od zewnątrz, używane prawdopodobnie, kiedy pojemnik był pusty, zepsuty czy przeznaczony chwilowo do innych celów. Krótko mówiąc, ktoś musiał zamknąć w nim Lorraine.

Zajrzałem do drugiej łazienki. W zamku pojemnika kąpielowego tkwił klucz. Wyjąłem go i spróbowałem otworzyć zbiornik Lorraine. Okazało się, że klucz pasuje.

Lorraine wyszła w masce tlenowej i porwała ręcznik i kombinezon.

— Bądź dżentelmenem, Edgar, i wyjdź.

— Dlaczego? — zapytałem. — Czy przy okazji „prania” nie pozbywacie się wszelkich tego rodzaju przesądów?

— Owszem — odparła z buzią w ciup. — Ale ty się ich nie pozbyłeś.

— W każdym razie nie mam zamiaru zastawić cię samej — rzekłem już trzeźwiej. — Ktoś usiłuje cię zabić. I może ponowić próbę.

Larraine wpatrywała się we mnie przez moment. Po czym wytarła się spiesznie i ubrała. Poszliśmy szukać pozostałej czwórki.

Było to pierwsze zadanie Zespołu.

Szybko doszli do wniosku, że moje przypuszczenia są słuszne i że ktoś rzeczywiście usiłował zabić Lorraine.

Niewielka maseczka zapewnia powietrze na jakieś piętnaście minut i gdyby nie przypadek z zostawieniem przez Lorraine ręcznika, w przeciągu przynajmniej pół godziny w pobliżu łazienki nie byłoby żywego ducha. Wreszcie ktoś by zapytał, gdzie jest Lorraine, i po jakimś kwadransie ustalono by, że widziałem, jak szła się kąpać. Zaczęlibyśmy jej szukać i znaleźlibyśmy ją w końcu — nieżywą, w otwartym już oczywiście zbiorniku. Doszlibyśmy z pewnością do wniosku, że jej maska była uszkodzona.

Gdyby do tego jeszcze Lorraine nie zorientowała się niemal natychmiast po wejściu do wody, że zostawiła swoje rzeczy, i nie usiłowała po nie wrócić, stwierdziłaby, że jest zamknięta, być może już po moim odejściu.

Zbyt prawdopodobne było to, że mogła się utopić, by ten incydent mógł wyglądać na cokolwiek innego, jak starannie uplanowane morderstwo.

Dick poszedł na chwilę da kapitana po informacje i listę pasażerów. Po jego powrocie Zespół znów zabrał się do roboty.

Ja nie brałem w tym udziału. Siedziałem i przysłuchiwałem się tylko, nie mogąc im w niczym pomóc; zresztą niewiele rozumiałem z tego, co się dzieje. Ktoś zaczynał mówić i nagle przerywał. To znów Lorraine i Dick mówili naraz. Albo Brent poddawał jakąś myśl, podejmowała ją Helen, Dick potrząsał głową. Lorraine spoglądała nagle, Jona interpretowała to spojrzenie i przez chwilę wszyscy gadali w podnieceniu. Z początku nic z tego nie pojmowałem. Dopiero potem okazało się, że za każdym razem, kiedy ktoś z nich przestawał mówić, oznaczało to, że proces myślowy dobiegł końca i reszta jest oczywista.

Czasem można to zaobserwować, kiedy rozmawiają ze sobą ludzie bardzo bystrzy i bardzo dobrze znający się nawzajem. Ktoś zaczyna o coś pytać; ledwie powie słowo czy dwa, jego rozmówca odpowiada, a wtedy ten pierwszy mu przerywa, domyślając się reszty.

Kiedyś byłem świadkiem konkursowego kwizu w klasie wyjątkowo zdolnych chłopców. Wyglądało to mniej więcej tak: „Pewnemu mężczyźnie śniło się jednej nocy…” Odpowiedź: „jak on mógł…” „Dobrze”. Zespół pracował na takiej właśnie zasadzie. Nie posługiwali się telepatią; nie musieli. Język i wzajemna znajomość własnych procesów myślowych była zupełnie wystarczająca.

Dick musiał mówić więcej niż inni — pozostałym członkom Zespołu znacznie trudniej było go zrozumieć niż odwrotnie. Ale i on nie mówił wiele.

Zespół ustalił wstępnie najbardziej prawdopodobny motyw zamierzonego morderstwa — najwidoczniej przemytnicy mają jakieś interesy na Perryonie i chcą storpedować akcję Zespołu — po czym zajął się listą pasażerów. Zawierała ona sporo informacji o ludziach znajdujących się na pokładzie. Mimo to ani przez chwilę nie myślałem, że jedynie na tej podstawie zdołają wskazać mordercę.

Oni nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości. Wytypowali trzy nazwiska i doszli do wniosku, że morderca musi być jednym z tej trójki, nie usiłując nawet tego uzasadniać. Znów poszliśmy do kapitana.

Kapitan Rawlson miał pod opieką cały statek, a my — przynajmniej teoretycznie — byliśmy tylko sześcioma spośród jego pasażerów. Ale dzięki temu, że stanowiliśmy Zespół, i że we wszystkich swoich działaniach korzystaliśmy z poparcia NZZ, za którym stały jeszcze potężniejsze czynniki, robił, co mógł, żeby nam pomóc.

Ja pełniłem rolę referenta, jakkolwiek Dick musiał mnie poinformować, co mam mówić.

— Gdyby pan i pańscy dwaj oficerowie — powiedziałem — zechcieli z nami odwiedzić te trzy osoby, bylibyśmy w stanie ustalić, która z nich jest winna.

— W jaki sposób? — zapytał kapitan zdumiony.

Nie potrafiłem mu odpowiedzieć, zwróciłem się więc do Dicka.

— Przez odpowiednią interpretację ich reakcji na nasze pojawienie się — wyjaśnił Dick.

— Ale… co potem? — Kapitan w dalszym ciągu gotów był nam pomóc, ale przecież nie mógł aresztować człowieka na tej tylko podstawie, że nam się wydaje winien.

— Nie wiem — odparłem włączając się ponownie — to będzie zależało od okoliczności. W najgorszym razie będziemy wiedzieli, kogo obserwować.

Kapitan w dalszym ciągu miał wątpliwości, ale nie bardzo mógł nam odmówić. Ruszyliśmy więc w towarzystwie jego i dwóch oficerów na poszukiwanie trojga podejrzanych.

Najpierw złożyliśmy wizytę kobiecie, niejakiej pani Walker. Rhoda Walker okazała się przystojną dwudziestoośmioletnią wdową, bystrą i energiczną. Przypominała mi trochę Helen sprzed „prania”. Oczywiście Helen nie mogła o tym wiedzieć.

W momencie kiedy ją zobaczyłem, odniosłem wrażenie, że przyszliśmy pod właściwy adres. Wyglądała nie tylko na osobę, która mogłaby popełnić morderstwo, ale na kogoś, kto w tym celu byłby zdolny obmyśleć taki plan.

Tym razem mówiła Lorraine.

— Przepraszamy bardzo, że panią niepokoimy, pani Walker — zaczęła uprzejmie. — Ale właśnie ktoś usiłował mnie zabić. Czy nie pomogłaby nam pani ustalić, kto to mógł być?

— Zabić panią? Tutaj, na statku?! — wykrzyknęła kobieta.

Lorraine skinęła głową.

— Jeśli mam być szczera — rzekła tym samym uprzejmym tanem — to posądzamy o to panią.

Rhoda Walker spojrzała po obecnych.

— Zaczynam rozumieć — powiedziała wolno. — Jesteście Zespołem i jedziecie na Perryona. W czyimś interesie jest, żebyście się tam nie dostali — jako Zespół oczywiście.

— I my doszliśmy do takiego wniosku — zgodziła się z nią Lorraine. — A pani pewnie wraca na Perryona, żeby powtórnie wyjść za mąż?

Po raz pierwszy kobieta okazała zdziwienie.

— Skąd pani wie? — zapytała.

— Potrafimy zgadywać — odparł Dick. — Ile pani ma lat, pani Walker?

Spojrzała na kapitana, który stał ze mną w drzwiach. Wszyscy członkowie Zespołu stłoczyli się w niewielkiej kabinie.

— Czy ja muszę odpowiadać na te pytania?

Kapitan zawahał się.

— Radziłbym pani — rzekł w końcu. — Mogę pani powiedzieć…

— Nie, nie może pan — przerwał mu spiesznie Dick.

— Dobrze — odparła kobieta. Odwróciła głowę, żeby spojrzeć na kręcącego się gdzieś za nią Brenta. — Ale proszę stanąć tak, żebym wszystkich widziała.

— Pani wybaczy — rzekł grzecznie Brent i wsunął jej rękę za kombinezon. Nastąpiła krótka walka, z której Brent wyszedł z małym pistolecikiem. Spod rozpiętego kombinezonu Rhody widać było dziwnie masywny stanik. Noszenie stanika w przestrzeni kosmicznej było nieprzyjęte i zbędne. Ale jego rola stała się dla nas oczywista. Pistolet tkwił w maleńkiej pochwie między piersiami kobiety.

— Teraz pani odpowie na pytania — rzekł kapitan z niejaką satysfakcją. — Posiadanie broni na pokładzie statku jest niedozwolone. Mam prawo panią z miejsca aresztować.

— Proszę bardzo — odparła Rhoda, która odzyskała już zimną krew i spokojnie zapinała kombinezon.

— Nie sądzę, żeby pani mówiła to poważnie, pani Walker — powiedział kapitan. — Areszt na pokładzie statku kosmicznego jest bardzo uciążliwy.

Lorraine załagodziła sprawę powracając do pytań, jak gdyby nigdy nic.

— Dick pytał, ile pani ma lat.

— Dwadzieścia osiem. Jest napisane na liście pasażerów, wystarczyło spojrzeć.

— Owszem, spojrzeliśmy. Myślę jednak, że pani ma jakieś trzydzieści cztery.

Rhoda wzruszyła ramionami.

— Pani syn ma około czternastu — zauważyła Lorraine. — A w każdym razie miałby, gdyby żył.

Rhoda rzuciła się konwulsyjnie.

— Jak wy to robicie? — zapytała. W gruncie rzeczy było jej obojętne. Zadała to pytanie dla odwrócenia ich uwagi od innych spraw.

— Czy to pani usiłowała zabić Lorraine?

— Nie — odparła Rhoda.

Dick zwrócił się do Zespołu.

— To prawda — rzekł. — Ona coś ukrywa, ale my tu jeszcze wrócimy, żeby się dowiedzieć co. A tym czasem musimy znaleźć kogoś innego. Chodźmy.

Już otworzyłem usta, żeby powiedzieć, że jeśli Rhoda rzeczywiście coś wie, to z wielu powodów lepiej wydobyć to z niej od razu, ale nie powiedziałem nic. Dick wiedział, co robi.

Brent spojrzał na kapitana machając pistoletem.

— Czy mam to oddać panu, czy jej?

— Mnie — odrzekł kapitan oszołomiony. — Dostanie go pani z powrotem na końcu podróży, pani Walker.

Kiedy wychodziliśmy, Rhoda powiedziała:

— Wpadnijcie do mnie kiedyś pogawędzić!

— Nie ma obawy — rzucił Dick przez ramię — na pewno wpadniemy.


Rozumiałem z tego wszystkiego nie więcej niż kapitan, ale po trochu zarzynało mi coś świtać.

Zwykły człowiek, usiłując coś zgadnąć, opiera się na wielu czynnikach, często nieznanych. Jedne są pożyteczne i mogą mu pomóc, inne, gorzej niż bezużyteczne, sugerują niewłaściwą odpowiedź. Szczęściarz instynktownie odrzuca błędne rozwiązania, z reguły trafiając w sedno. Pechowiec zawsze znajdzie dość powodów, by zrobić niewłaściwe posunięcie. Doradzisz mu dobrze, i tak wymyśli „roś lepszego” i straci pieniądze, rozbije samochód, obrazi klienta, wyląduje w więzieniu czy złamie nogę.

Taki pechowiec ma niejako z gary zaprogramowane niepowodzenia. Sam o tym zresztą mówi: „Cokolwiek zrobię, obraca się na złe”, powtarzając w kółko to albo coś w tym rodzaju.

Nie dotyczy to zupełnie Zespołów — nawet kiedy zgadują w ciemno. Pragnienia, nadzieja czy strach nie mają żadnego wpływu na ich wnioski, zawsze oparte na mocnych podstawach, o precyzyjnie określonym stopniu prawdopodobieństwa.

W jaki sposób Lorraine doszła do tego, że Rhoda Walker wraca na Perryona, żeby powtórnie wyjść za mąż — nie mam pojęcia. Jej domysł okazał się jednak słuszny, ale nawet gdyby nie był, i tak z pewnością dziewczyna wyciągnęłaby z tego jakąś pożyteczną dla siebie informację. A potem Dick zapytał Rhodę, ile ma lat — prawdopodobnie, by zyskać na czasie — ale z jej reakcji Lorraine domyśliła się, że jest w rzeczywistości starsza. Tymczasem Brent kręcił się od niechcenia, bacznie obserwując ją z bliska; musiała zrobić jakiś nieznaczny ruch w stronę pistoletu. Zaraz potem Lorraine strzeliła ponownie, trochę niedokładnie, ale poprawiła się natychmiast, zgadując właściwie.

Lorraine i Dick przypominali wróży — powiedzieli Rhodzie wszystko na podstawie własnych domysłów. Dick wyprowadził nas stamtąd, jak tylko zorientował się, że zamach na Lorraine nie był dziełem Rhody. Ona coś ukrywa, powiedział na odchodnym, a fakt, że nie próbował tego od niej wyciągnąć, świadczył jedynie, że mu na tym nie zależało — w każdym razie jeszcze nie wtedy.

Drugie nasze odwiedziny okazały się pomyłką; nie będę się wdawał w szczegóły. Krótko mówiąc, Zespół zadał podejrzanemu wiele pytań i wyciągnął na ich podstawie wiele inteligentnych wniosków, ale nie był to człowiek, którego postukiwaliśmy.

Jack Kelman, ostatni podejrzany, zdziwił się na nasz widok, ale przyjął nas uprzejmie. Był to mały, niespokojny człowieczek, tak niespokojny, że nie potrafił odprężyć się nawet w stanie nieważkości.

— O co chodzi — powiedział — nie mam nic do ukrycia.

Jona węszyła.

— Perfumy.

Poza nią nikt nic nie poczuł. Jona przed praniem mózgu miała znacznie wrażliwsze powonienie niż inni i to jej pozostało.

— Helen! — powiedział ostro Dick.

Był to wybieg. Helen poruszyła się, a wtedy na Kelmana rzucił się Brent.

I tutaj znalazł się pistolet, ale tym razem padł strzał. Broń została wymierzona w Lorraine, ale zanim wypaliła, Brent, nie wyjmując jej z ręki Kelmana zdołał ją zwrócić przeciwko niemu. Pistolet dosłownie odstrzelił doliną połowę Jacka Kelmana.

Kobiety spiesznie opuściły kabinę. Poddane „praniu” znosiły zupełnie dobrze nawet takie sceny, mimo to żadna nie miała ochoty na to patrzeć.

— Wracamy do Rhody Walker — zarządził Dick.

Kapitan nie protestował.

Rhoda Walker unosiła się pośrodku swojej kabiny. Nie zginęła od strzału; została uduszona. Przedstawiała widok jeszcze mniej przyjemny niż Kelman, a rozpaczliwe i bezowocne wysiłki upozorowania gwałtu dodatkowo odbiły się na jej wyglądzie.


Kapitan, Dick i ja szybko doszliśmy do porozumienia. Kapitan najwyraźniej nie podzielał mojego podejrzenia, że Brent mógł równie łatwo odebrać broń Kelmanowi, tak jak odebrał Rhodzie — bez strzału. Z łatwością ustaliliśmy, że to ręce Kelmana udusiły Rhodę Walker. A kapitan chętnie — a nawet skwapliwie — uwierzył, że to ta dwójka dokonała zamachu na Lorraine.

W ten sposób sprawa zastała załatwiana, przynajmniej oficjalnie.

— I tak byśmy się niewiele od nich dowiedzieli, Edgar — powiedział później Dick. — Była to para nędznych opryszków, których ktoś wynajął. Zauważyłeś, jak łatwo popadali w panikę? Ich mocodawcy z pewnością nic im nie powiedzieli. Znacznie ważniejsze było, żeby się ich obojga pozbyć.

— Aha, to znaczy, że celowo dałeś Rhodzie czas na pójście do Kelmana i ostrzeżenie go, żeby w nagrodę za swoje starania została przez niego zamordowana — powiedziałem. — Nie mówiąc już o „przypadkowym” zastrzeleniu się Kelmana z własnej broni.

— Gdybyśmy tego tak nie wyreżyserowali — odparł Dick z prostotą — jak inaczej dalibyśmy sobie z nimi radę?

Zaczynałem rozumieć, dlaczego ludzie nie mieli zaufania do Zespołów i nalegali na istnienie Ojców.

Загрузка...