Edmund Wnuk-Lipiński WYPRAWA RATUNKOWA

Corx miał już za sobą blisko pół godziny lotu. Kręcące się z zawrotną szybkością płaty wirolotu cięły zdradliwą atmosferę tej tajemniczej planety. „Szczególnie uważać z oddychaniem. Wszystkie pomieszczenia dokładnie zahermetyzować. Nie ruszać się bez masek tlenowych. Atmosfera przypomina do złudzenia skład zwykłego gazu rozweselającego; oprócz tego jest jeszcze kilka nie zidentyfikowanych związków chemicznych, które mogą być trujące” — powtarzał machinalnie najważniejsze wskazania instrukcji. W dolnym okienku kabiny, jak na ekranie źle nastrojonego telewizora, przesuwały się z wolna zamglone kontury nieregularnie rozrzuconych wysepek. Z wysokości pięciu kilometrów wyglądały, jak rozsypane nieostrożną ręką wielkie bulwy ziemniaczane.

Leciutkim ruchem drążka począł sprowadzać pojazd w dół. Po chwili można było dostrzec delikatne zmarszczki na dotychczas nieskalanej powierzchni rozlewiska, sięgającego po krańce horyzontu.

„To już trzecia wyprawa ratunkowa” — myślał leniwie. „Każda następna ekspedycja ma ratować coraz większą liczbę osób. My mamy ratować już dziesięciu. Następni będą ratować piętnastu. Najgorsze, że nie wiadomo przed czym ratować i czy w ogóle jest kogo ratować”.


Wszystko zaczęło się od tego, że statek zwiadowczy Galaktycznego Centrum Badawczego w okolicach tej właśnie planety przestał reagować na wszelkie sygnały. Potem, mimo kilkudniowego uporczywego wywoływania na fali alarmowej, nikt już nie odpowiedział. Wówczas Centrum wysłało rakietkę Galaktycznego Pogotowia Ratunkowego. Po odebraniu meldunku, że dotarli do celu, wszelki słuch o nich zaginął. To samo stało się i z drugą rakietką, wysłaną w tydzień później.

Przygotowania do trzeciej wyprawy trwały blisko miesiąc. Statek ratunkowy wyposażony został w najnowszy urządzenia, jakimi aktualnie dysponowała technika. Załogę dobrano z najbardziej doświadczonych żeglarzy kosmicznych, zahartowanych w rozlicznych niebezpieczeństwach. Od początku ekspedycji wszystkich jej uczestników obowiązywał rygor trzeciego stopnia ostrożności (konwencja ratunkowa przewiduje cztery stopnie — najwyższy z nich, czwarty, zabrania ludziom opuszczania pojazdu macierzystego, wszelkie prace na zewnątrz wykonują automaty; trzeci natomiast jest najwyższym stopniem ostrożności, w którym działać mogą ludzie).


Wirolot znalazł się wreszcie nad wysepką, na której rozbili obozowisko. Corx wylądował, założył maskę tlenową i rozhermetyzował kabinę. Po chwili kroczył po elastycznie uginającej się nawierzchni w stronę pękatych budynków Bazy.

— Szef już na ciebie czeka — rzucił od drzwi Ross. Kabina Moora była zaciemniona. Blady blask bijący z ekranu czytnika filmów igrał refleksami na jego pooranej zmarszczkami twarzy. Na wydatnym nosie perliły się ledwie widoczne kropelki potu. Gdy Corx wszedł, szef — nie odwracając głowy — zapytał:

— Są jakieś nowości?

— O to samo mógłbym zapytać ciebie — odparł.

— Przejrzymy na wszelki wypadek twoje taśmy — Moor wyciągnął za siebie rękę, w którą Corx wsunął krążki automatycznie wywołanych błon filmowych.

Po chwili na ekranie począł przesuwać się krajobraz, który w czasie lotu obserwował był Corx. Jednak ekran podawał więcej szczegółów, niż zanotowała jego pamięć. Sprawiły ta silnie powiększające teleobiektywy oraz zdolność reagowania błony na promienie podczerwone.

Z promieniami podczerwonymi wiązała ekspedycja największe nadzieje. Jeżeli ci, których poszukiwali, są jeszcze żywi, to uporczywe fotografowanie powierzchni planety powinno naprowadzić na ich ślad.

I oto Moor zatrzymał taśmę, cofnął ją i puścił na zwolnionych obrotach. Corx poczuł na swoim ramieniu zaciśniętą dłoń szefa i w chwilę potem usłyszał jego spokojny głos:

— Popatrz, jest źródło promieniowania. Albo naturalne co jest raczej nieprawdopodobne — albo też sztuczne. To mogą być… oni. Gdzie to jest?

— Kwadrat F5.

— Polecisz tam natychmiast! Weź ze osobą Rossa.

Corx wstał i wybiegł z kabiny.

— Ross! Lecimy!

— Dokąd?

— Później ci wszystko wyjaśnię!

Ross zerwał z wieszaka swoją maskę i wybiegł za Corxem.

W kilkadziesiąt sekund później wirolot wnosił ich coraz wyżej i wyżej. Budyneczki Bazy malały, aż wreszcie zupełnie zniknęły w nierównościach wysepki.

— Dokąd lecimy? — niecierpliwił się Ross.

— W kwadracie F5 wykryłem jakieś źródło ciepła.

— Myślisz, że to ani?

— Nic nie myślę! — odparł opryskliwie. — Po prostu trzeba to sprawdzić.

Ross nieco urażony nie zadawał więcej pytań. W kabince zapadło milczenie, które wypełnił natychmiast szum pracującego na pełnych obrotach silnika.

Po niespełna dziesięciu minutach nadlatywali nad kwadrat F5.

— To tam — Corx wskazał na największą w polu widzenia wyspę.

Wirolot schodził coraz niżej.

— Źródło promieniowania było na północno-wschodnim skraju tego kartofla.

Ross rozglądał się pilnie za jakimś przyzwoitym miejscem do lądowania.

— Chyba tam — wskazał na malutki płachetek jako tako równego gruntu.

— Dobrze! — Corx nacisnął mocniej drążek i wirolot począł opuszczać się jeszcze szybciej.

— Corx! — zawołał nagle Ross. — Popatrz!

Nad całą wyspą jęły tworzyć się małe, ale zupełnie wyraźne wizy jakiejś białawej zawiesiny.

— Ciekawe — mruknął Corx. — To coś jakby wydobywało się z gruntu.

Ross włączył radio i zakomunikował o poczynionych obserwacjach Bazie. Na polecenie Moora, Ross miał dojść do źródła promieniowania, a Corx — utrzymywać stały kontakt radiowy.

Wirolot zawisł na chwilę nieruchomo. Carx spojrzał na czujniki podczerwieni. Wskazówka na skali zatrzymała się na cyfrze 1.

— W prostej linii znajdujemy się w odległości 1 km od źródła promieniowania — orzekł. — Pokrążymy trochę. Stąd będzie łatwiej obserwować.

Przełączył wirolot na automatyczny pilotaż. Pojazd natychmiast skierował się nad wybrzeże wysepki, której powierzchnia w tym miejscu była mocno pofałdowana.

— Są! Są! — krzyknął Ross.

— Widzę przecież — odparł Corx spokojnym głosem. Będziesz miał bardzo krótką drogę.

— Ale co do diabła stało się z ich maszynami?

— I z ubraniami?! Wygląda na to, że są zupełnie nadzy. — Na szczęście ruszają się i to dość żwawo. Popatrz! Dają mam jakieś znaki!

— Tak, to oni. Gdzie mogli podziać cały sprzęt? I dlaczego zdjęli ubrania? — dziwił się Corx. — A oprócz tego nie widzę nic, czym można by się pożywić. Powietrze jedli, czy jak?

— Może ta wyspa jest jadalna? — podpowiedział Ross, sam nie przekonany do swej hipotezy.

— Lądujemy — rzekł Corx raczej do Bazy niż do towarzysza podróży.

— Popatrz! — wtrącił Ross. — Jak oni skaczą, jak wymachują rękami! Jak dziwnie gwałtowne są ich ruchy. Gdybyśmy nie mieli do czynienia z rozbitkami, pomyślałbym, że zabraniają nam lądowania. Chyba nie powariowali, co? zapytał z troską.

— Chyba za ważyłeś, że ta bulwa — Gorx wskazał na rozpościerający się pod nimi ląd — jest nieco inna niż te, z którymi dotychczas mieliśmy do czynienia.

Im bardziej wirolot zbliżał się do naturalnego lądowiska, tym więcej białej zawiesiny kołowało w powietrzu. Bezładna gromada ludzi zatrzymała się na skraju miniaturowego płaskowyżu.

— Lądujemy — powtórzył nie wiadomo po co Corx. Wirolot zatrzymał się jeszcze przez moment, po czym dotknął lekko gruntu. Ledwie to się stało, cały pojazd ogarnęła wirująca chmura, która odgrodziła ich od czekających rozbitków.

— Nic nie widzę! Biała… — krzyknął Corx. Reszty nie zdążył dodać, gdyż widok, jaki ujrzał, odebrał mu na chwilę mowę. Otóż cały wirolot począł nagle niknąć, jak rozpuszczający się w gorącej wodzie cukier. Butle tlenowe, również rozpuszczające się, z głębokim westchnieniem wypuściły w atmosferę cały zapas gazu.

Po chwili stali obydwaj zupełnie nadzy wśród resztek szybko niknącego podwozia pojazdu. Corx poczuł, że pamiątkowy pierścień, który nosił na najmniejszym palcu lewej ręki, także zniknął.

Nie czując na twarzy maski tlenowej zatamował oddech, ale zdawał sobie sprawę, że nie na długo. Przerażenie ścisnęło mu gardło. Płuca jęły gwałtownie domagać się świeżego dopływu tlenu. Corx zauważył, że Ross również walczy z oddechem. Biała zawiesina powali opadała. „Trzeba szybciej z tym skończyć” — pomyślał i odetchnął pełną piersią. Zdążył jeszcze spostrzec, że Ross zrobił to samo, i nagle poczuł, że jest mu strasznie wesoło. Ogarnął go paroksyzm śmiechu. Zwijał się i ryczał przez czas jakiś, po czym zwalił się na elastyczny, miękki grunt wysepki.

Gdy ocknął się po jakimś czasie, zobaczył, że otoczony jest grupą takich samych jak on golasów. Kątem oka dostrzegł leniwie przeciągającego się Rossa.

Z kręgu milczących dotychczas postaci wystąpił człowiek, w którym Corx rozpoznał kapitana pierwszej rakietki ratunkowej. Kapitan, niezbyt maskując ironię, ozwał się:

— Witamy na Ziemi Organiczników.

— Na jakiej ziemi? — nie zrozumiał Carx.

— Na Ziemi Organiczników.

— Dzień dobry — rzekł Ross zdawkowo. — Nie wiesz przypadkiem, co się stało z naszym pojazdem i z tym wszystkim, co mieliśmy ze sobą?

— Rozpłynęło się — kapitan zrobił gest, jaki może wykonać człowiek nie po raz pierwszy obserwujący niepojęte zjawisko. — Po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Ja wiem — dorzucił widząc z matury sceptyczną twarz Corxa że w normalnych warunkach powiedzenie czegoś takiego naraziłoby mnie na śmieszność. Wysepka ta jednak — w odróżnieniu od wszystkich innych ma tej planecie — charakteryzuje się tym, że wszystkie przedmioty martwe są natychmiast rozkładane na proste związki, a te z kolei na atomy, które zabiera atmosfera. Inaczej nie potrafimy wyjaśnić dziejących się tutaj rzeczy.

— Czym żyjecie? — zapytał jak zwykle praktyczny Corx.

— Powietrzem, dosłownie powietrzem… Przypuszczamy, że zawiera ono jakieś nieznane ludziom związki. W każdym razie oddychanie w zupełności wystarcza do podtrzymania przy życiu naszych organizmów. Siedzimy już tutaj ponad dwa miesiące i dotychczas nikt z nas nie poczuł się ani głodny, ani zmęczony, ani chory… Wy też zapewne czujecie się dobrze, prawda? — spojrzał na nich badawczo, jakby doszukiwał się jakichś znamion choroby.

— Prawda, prawda — przytaknął skwapliwie Ross. Ale powiedzcie nam, kochani, jak się stąd wydostać?

— Nie wiem — kapitan bezradnie rozłożył ręce. — Wątpię, czy komukolwiek przyjdzie na myśl wyciągnąć nas stąd bez lądowania. Przydałaby się najnormalniejsza w świecie drabinka nie dotykająca gruntu.

— Będą nas szukać! Baza wie, gdzie jesteśmy. Powinni niebawem przylecieć! — rzekł podniesionym głosem zniecierpliwiony Corx.

— W takim razie nasze grono nieco się powiększy.

— Czy nie można by ułożyć tutaj jakiegoś ostrzegawczego napisu? — indagował Ross.

— Próbowaliśmy, ale tej gąbki nie można gołymi rękami rozedrzeć. To świństwo jest chyba też żywe. Na całej wyspie nie ma żadnego ostrego przedmiotu. Zastanawialiśmy się nawet nad ułożeniem z nas jakiegoś żywego napisu, ale na razie jest nas za mało. Będziemy czekać na następnych. Któraś z kolei wyprawa ratunkowa zdoła nas chyba odczytać.

— Dlaczego nikt nie próbował przepłynąć na inną wyspę? — zapytał Ross. — Być może tamte kartofle nie mają takiej dziwnej właściwości.

— I tego próbowaliśmy — rzekł z łagodną perswazją kapitan. — Ale tego ścierwa nie można przepłynąć — wskazał na oleiste rozlewisko okalające wyspę. — Uparcie wyrzuca na brzeg.

— Będziemy czekać? — zapytał Corx.

— Musimy czekać — odrzekł z naciskiem kapitan.

Corx spojrzał w kierunku, z którego niedawno przylecieli. Jego wyczulone ucho wychwyciło delikatny szum silnika. To nadlatywał następny wirolot…

Загрузка...