3

Powrócił do biurka, wyjął dwie filiżanki z szuflady, nalał w nie kawy i zgasił maszynkę.

— Niektórzy twierdzą, że organizmy posiadające milczącą parę genów są zwiastunami jakiegoś powszechnego dźwignięcia się krzywej ewolucyjnej, że milczące geny są czymś w rodzaju kodu, posłannictwa, które my, niższe organizmy, nosimy w sobie na użytek wyższych mających po nas nadejść. Być może kod ten odkryliśmy zbyt wcześnie — powiedział Powers.

— Co pan przez to rozumie?

— Albowiem wnioskując ze śmierci Whitby’ego doświadczenia dokonane tu w laboratorium nie skończyły się fortunnie. Każdy, dosłownie każdy z naświetlonych przez niego organizmów wszedł w fazę zupełnie nieskoordynowanego rozwoju, tworząc wysoce wyspecjalizowane narządy zmysłowe, których sensu nie możemy nawet odgadnąć. Następstwa tego rozwoju są katastrofalne — anemon dosłownie rozpryśnie się w kawałki, drosophilie pożrą się nawzajem, i tak dalej. Czy przyszłość zawarta w tych roślinach i zwierzętach kiedyś się spełni, a może jest to z naszej strony jedynie ekstrapolacja — któż może przewidzieć? Niekiedy wydaje mi się, że te nowo utworzone narządy zmysłowe są jedynie parodią planowanej realizacji. Okazy, które pani tu widzi, są dopiero we wczesnej fazie drugiego cyklu rozwojowego. W miarę upływu czasu wygląd ich będzie coraz bardziej dziwaczny i niewyobrażalny.

Coma pochyliła głowę. — Tak, ale czym jest ogród zoologiczny bez nadzorcy? Co czeka człowieka?

Powers wzruszył ramionami. — Mniej więcej jeden człowiek na sto tysięcy jest w posiadaniu milczącej pary genów. Może pani je ma, może ja? Nikt jeszcze nie odważył poddać się totalnemu naświetleniu. Pomijając już fakt, że byłoby to równoznaczne z samobójstwem, doświadczenia, których rezultaty tu widzimy, wskazują, że to samobójstwo byłoby okrutne i. gwałtowne.

Napił się kawy, czując się nagle ogromnie zmęczony i znudzony. Streszczanie rezultatów wieloletniej pracy bardzo go znużyło.

Dziewczyna pochyliła się ku niemu.

— Wygląda pan bardzo blado — powiedziała z troską. — Nie sypia pan dobrze?

Powers zmusił się do śmiechu.

— Za dobrze — powiedział. — Spanie nie sprawia mi absolutnie żadnej trudności.

— Ach, gdyby to można było powiedzieć o Kaldrenie — powiedziała Coma. — Sypia za mało, co noc go słyszę, jak chodzi po pokoju. Jednak to chyba lepiej niż być nieuleczalnym. Czy nie sądzi pan, że warto byłoby zastosować metodę naświetlenia w stosunku do pacjentów śpiących w klinice? Może by ich to obudziło, zanim przyjdzie koniec. Może właśnie któryś z nich jest nosicielem tych milczących genów?

— Każdy z nich je ma — powiedział Powers. — Te dwa zjawiska w istocie pozostają z sobą w ścisłym związku. — Był już teraz ogromnie zmęczony i zastanawiał się, czy nie poprosić dziewczyny, by zostawiła go samego. Potem jednak przeszedł na drugą stronę biurka i wyciągnął spod niego magnetofon. Włączywszy go, przewinął taśmę i wyregulował siłę głosu.

— Często ze sobą o tym rozmawialiśmy, Whitby i ja — powiedział. — W końcowej fazie tych rozmów zacząłem je nagrywać. Whitby był wielkim biologiem, więc posłuchajmy, co on sam w tej sprawie miał do powiedzenia. To właśnie jest sednem rzeczy. — Nacisnął klawisz i dodał: — Odtwarzałem to już z tysiąc razy, więc taśma jest nieco zniszczona.

Głos starszego mężczyzny, ostry i poirytowany, górował nad zakłóceniami i Coma bez trudu rozróżniła słowa.

WHITBY: …na miłość boską, Robercie, spójrz na statystyki FAO. Pomimo pięcioprocentowego wzrostu wydajności z akra, w ciągu ostatnich piętnastu lat, światowa produkcja pszenicy maleje prawie o dwa procenty. Ta sama historia powtarza się ad nauseam. Dotyczy to wszystkich innych produktów — roślin korzennych i zbożowych, mleka i nabiału, paszy zwierzęcej wszystko spada. Porównaj to z całą masą zjawisk równoległych — od zmian w dziedzinie szlaków migracyjnych do przedłużających się z roku na rok okresów zimowania u zwierząt — i zobaczysz, że ogólna prawidłowość jest nieodwracalna.

POWERS: Przyrost naturalny w Europie i Ameryce Północnej nie wykazuje żadnej zniżki…

WHITBY: Oczywiście że nie, ale o tym już mówiłem. Minie sto lat, zanim taki ułamkowy spadek w płodności wywrze jakiś wpływ na obszarach, gdzie powszechna kontrola urodzeń tworzy sztuczny rezerwuar. Popatrz na kraje Dalekiego Wschodu, a szczególnie na te, gdzie śmiertelność wśród niemowląt utrzymuje się wciąż na tym samym poziomie. Ludność Sumatry na przykład wykazuje spadek powyżej piętnastu procent w okresie ostatnich dwudziestu lat. Jest to statystycznie znaczący spadek! Czy zdajesz sobie sprawę, że jeszcze dwadzieścia czy trzydzieści lat temu wyznawcy neomaltuzjanizmu krzyczeli o „eksplozji” w przyroście naturalnym. Okazuje się, że nie jest to eksplozja, lecz implozja. Dodatkowym czynnikiem jest…

W tym miejscu taśma była widocznie przecięta i sklejona. Whitby bardziej już spokojnym głosem mówił:

…tak po prostu, bo mnie to interesuje, powiedz mi, jak długo sypiasz w nocy?

POWERS: Nie wiem dokładnie. Około ośmiu godzin.

WHITBY: Przysłowiowe osiem godzin. Zapytaj kogokolwiek, ile czasu zabiera mu spanie, a odpowie automatycznie: osiem godzin. W rzeczywistości sypia około dziesięciu godzin, podobnie jak większość ludzi. Niejednokrotnie sprawdziłem to na sobie. Ja sypiam około jedenastu godzin. A jeszcze trzydzieści lat temu ludzie poświęcali na sen nie więcej niż osiem godzin, a wiek wcześniej sześć czy siedem. W swoich „Żywotach” Yasari pisze, że Michał Anioł spał nie dłużej niż cztery czy pięć godzin na dobę, malując przez cały dzień, i to w wieku osiemdziesięciu lat, a potem jeszcze pracował po nocach przy stole anatomicznym z lampą zawieszoną nad czołem. Teraz uważamy to za coś dziwnego, ale współcześni nic w tym niezwykłego nie widzieli. Jak sądzisz, w jaki sposób starożytni, od Platona do Szekspira, od Arystotelesa do Tomasza z Akwinu, osiągnąć mogli aż tyle w ciągu swego życia? Ponieważ mieli sześć czy siedem dodatkowych godzin czasu na dobę. Oczywiście poza elementem czasu mamy niższy stopień metaboliczny. Dodatkowy czynnik, którego nikt nie bierze pod uwagę.

POWERS: Można by przypuszczać, że ten przedłużający się okres snu jest formą wyrównania, jakąś masową próba ucieczki od ogromnego stressu życia miejskiego pod koniec dwudziestego wieku.

WHITBY: Można by, ale byłby to błąd. Jest to bowiem po prostu problem biochemiczny. Templety kwasu rybonukleinowego, które otwierają łańcuch proteinowy w każdym żywym organizmie, są zużyte, a matryce, które określają protoplazmatyczne właściwości — zniekształcają się. I nic dziwnego, jeśli się zważy, że pracują niezmiennie od około miliarda lat. Najwyższy czas na remont kapitalny. W tym samym stopniu, w jakim ograniczony czasem jest żywot każdego organizmu, żywot kolonu drożdżowej lub każdego innego gatunku, w ten sam sposób ograniczony czasem jest żywot całego świata organicznego. Przyjmowano zawsze, że krzywa ewolucyjna biegnie w górę, choć w rzeczywistości szczyt swój już dawno osiągnęła i teraz biegnie w dół, ku powszechnemu biologicznemu końcowi. Jest to, przyznaję, przerażająca i jak na razie trudna do przyjęcia wizja przyszłości, ale jest to wizja jedynie prawdziwa. Za pół miliona lat nasi potomkowie, których dzisiaj wyobrażamy sobie jako wielomózgowe istoty wędrujące wśród gwiazd, będą prawdopodobnie nagimi dzikusami o zarośniętych czołach, biegającymi po tym szpitalu z wyciem, zupełnie jak człowiek neolityczny uchwycony w makabryczną inwersję czasu. Wierz mi, żal mi ich, tak samo, jak żal mi siebie samego. Moje całkowite fiasko, absolutny brak prawa do jakiegokolwiek moralnego czy biologicznego bytu, zawarty jest już teraz w każdej komórce mojego ciała…

Taśma skończyła się, szpulka kręciła się jeszcze przez chwilę, aż stanęła. Powers wyłączył magnetofon i potarł odruchowo napięte mięśnie twarzy. Coma siedziała w milczeniu, patrząc na niego i słuchając stuku kostek w pudełku, którymi bawił się szympans.

— Whitby sądził — przerwał milczenie Powers — że milczące geny stanowią ostatnią rozpaczliwą próbę świata organicznego, by utrzymać — jak to się mówi — głowę ponad wzbierającą wodą. Żywot wszystkich organizmów zależny jest od ilości energii wypromieniowywanej przez Słońce. Z chwilą gdy ilość ta osiągnie punkt krytyczny, przekroczymy linię śmierci i nic już nie uchroni nas od pełnej zagłady. W celach ochronnych wytworzył się w żywych organizmach system alarmowy, który pozwala na dostosowanie się do radiologicznie gorętszego klimatu. Miękkoskóre stworzenia tworzą pancerze, zawierające duże ilości ciężkich metali — tarcze ochronne przed promieniowaniem. Whitby twierdził, że to wszystko i tak z góry przegrana sprawa, ale ja czasem wątpię… — Uśmiechnął się do Comy i wzruszył ramionami. — No, ale pomówmy o czym innym. Jak długo zna pani Kaldrena?

— Mniej więcej od trzech tygodni, choć zdaje się, że upłynęło już tysiąc lat — powiedziała Coma.

— Co pani o nim myśli? Ostatnio jakoś nie kontaktowałem się z nim.

Coma uśmiechnęła się. — Ja sama niezbyt często go widuję. Każe mi ciągle spać. Kaldren to zdolny chłopak, ale żyje wyłącznie dla siebie. Pan odgrywa w jego życiu znaczną rolę. Właściwie jest pan moim jedynym poważnym rywalem.

— Myślałem, że mnie po prostu nie może ścierpieć.

— To tylko pozory. W rzeczywistości nieustannie o panu myśli. Dlatego ciągle pana śledzi. — Spojrzała na Powersa uważnie. — Wydaje mi się, że czuję się czemuś winny.

— Winny? — zdziwił się Powers. — On czuje się winny? Sądziłem, że to ja powinienem poczuwać się do winy.

— Pan? Dlaczego? — Coma zawahała się, a potem zapytała: — Zdaje się, że dokonał pan na nim jakichś eksperymentalnych zabiegów?

— Tak — powiedział Powers. — Ale nie były to zabiegi w pełni udane, jak wiele innych, do których przykładałem rękę. Jeśli Kaldren czuje się winny, to być może wynika to z faktu, że czuje się za moje fiasko w jakimś stopniu odpowiedzialny.

Spojrzał na siedzącą dziewczynę i jej inteligentne ciemne oczy.

— Tak, myślę że powinienem pani o tym powiedzieć. Mówiła pani, że Kaldren chodzi całymi nocami po pokoju, że nie może spać. W rzeczywistości ten brak snu jest u niego stanem normalnym…

Coma skinęła głową.

— Pan… — zrobiła ruch ręką, jakby coś odcinając.

— …znarkotomizowałem go — dokończył Powers.

Z punktu widzenia chirurgicznego operacja świetnie się udała. Można by dostać za nią nagrodę Nobla. W normalnych warunkach okresy snu u człowieka reguluje hipothalamus; podnosząc próg świadomości umożliwia odpoczynek naczyniom włoskowa tym w mózgu i drenuje nagromadzone w nich toksyny. Jednakże, gdy niektóre z pętli sterowań zostają przerwane, pacjent nie otrzymuje, jak w normalnych warunkach, sygnału do snu i drenowanie odbywa się w stanie przytomności. Wszystko, co czuje, to rodzaj chwilowego zamroczenia, które mija po kilku godzinach. W fizycznym sensie Kaldren przedłuża swoje życie zapewne o dwadzieścia lat. Psyche domaga się jednak snu z jakichś nieznanych przyczyn, co sprawia, że Kaldrenem okresowo targają burze. Cała ta sprawa to wielka i tragiczna pomyłka.

Coma zmarszczyła czoło. — Tyle się też domyślałam. W artykułach ogłoszonych w czasopismach neurochirurgicznych nazywa pan swojego pacjenta literami K.A. Analogia z Kafką jest tu niezaprzeczalna.

— Być może, że wkrótce się stąd wyprowadzę i już chyba nigdy nie wrócę — powiedział Powers. — Czy mogłaby pani dopilnować, by Kaldren nie zaniedbał swych wizyt w klinice? Tkanki wokół szramy wciąż jeszcze wymagają okresowej kontroli.

— Spróbuję. Czasami mam wrażenie, że sama jestem jeszcze jednym z obłędnych ostatecznych dokumentów Kaldrena — powiedziała Coma.

— Dokumentów? Jakich dokumentów?

— Nic pan o nich nie wie? To zbiór tak zwanych ostatecznych stwierdzeń o rodzaju ludzkim, które gromadzi Kaldren. Dzieła zebrane Freuda, kwartety Beethovena, sprawozdania z procesu w Norymberdze, powieść automatyczna, i tym podobne… — Coma przerwała widząc, że Powers jej nie słucha. — Co pan rysuje?

— Gdzie?

Wskazała na bibułę i Powers zorientował się, że bezwiednie, lecz z ogromną dokładnością rysował czteroramienne słońce, ideogram Whitby’ego.

— Ach, to… to nic, tak sobie bazgrzę — powiedział, lecz czuł, że rysunek miał w sobie jakąś dziwną i nieprzeparta moc.

Coma wstała, by się pożegnać. — Proszę nas kiedyś odwiedzić, doktorze. Kaldren chciałby panu tyle pokazać. Wydostał skądś starą kopię ostatnich sygnałów przekazanych dwadzieścia lat temu przez załogę Merkurego 7, zaraz po ich lądowaniu na Księżycu. Pamięta pan te dziwne komunikaty, które nagrali na krótko przed śmiercią, pełne jakiejś poetyckiej maligny o białych ogrodach. Przypomina mi to trochę zachowanie się roślin tu, w pana laboratorium.

Włożyła ręce w kieszenie i wyjęła z jednej z nich kartkę. — Przy okazji Kaldren prosił, bym to panu przekazała — powiedziała.

Była to fiszka z kartoteki bibliotecznej obserwatorium. Pośrodku wypisana była liczba:

96 688 365 498 720

— Dużo czasu upłynie, zanim z tą szybkością dojdziemy do zera — powiedział z sarkazmem Powers. — Będę miał całą kolekcję, zanim to się skończy.

Gdy wyszła, wrzucił fiszkę do kosza na śmiecie, usiadł przy biurku i przyglądał się przez godzinę wyrysowanemu na bibule ideogramowi.

W połowie drogi do jego domu letniego szosa rozwidlała się prowadząc na lewo, pośród pustych wzgórz, ku od dawna nie używanej strzelnicy wojskowej, zainstalowanej nad jednym z odległych solnych jezior. Tuż za bramą wjazdową zbudowano kilka małych bunkrów i wież obserwacyjnych, jeden czy dwa metalowe baraki, oraz pokryty niskim dachem budynek magazynów. Cała przestrzeń otoczona była białymi wzgórzami, które odcinały ja od reszty świata. Powers lubił włóczyć się pieszo wzdłuż pozycji strzeleckich zamkniętych cementowymi tarczami na linii horyzontu. Abstrakcyjna prawidłowość rozmieszczenia obiektów na powierzchni pustyni wywoływała w nim uczucie, że jest mrówką krzątającą się po szachownicy, na której ustawiono dwie armie, jedną w formie bunkrów i wież, drugą w kształcie tarcz strzelniczych.

Spotkanie z Comą uświadomiło mu nagłe, jak bezsensownie i niewłaściwie spędzał swoje kilka ostatnich miesięcy. Żegnaj, Eniwetok — zapisał był w dzienniku, ale w istocie rzeczy systematyczne zapominanie było niczym innym, jak pamiętaniem, katalogowaniem wstecz, przestawianiem książek w bibliotece umysłu i stawianiem ich we właściwym miejscu, lecz grzbietem do ściany.

Wspiąwszy się na jedną z wież obserwacyjnych, oparł się o balustradę i patrzył w kierunku tarcz strzelniczych. Pociski i rakiety wygryzły miejscami całe kawały cementu, ale zarys ogromnych s tu jardowych tarcz, pomalowanych na czerwono i niebiesko, wciąż jeszcze był widoczny. Przez pół godziny stał, patrząc na nie, a myśli jego były bezkształtne. Potem bez zastanowienia zszedł z wieży i przeszedł do hangaru. Wewnątrz było chłodno. Chodził pośród zardzewiałych wózków elektrycznych i pustych beczek, aż w przeciwległym końcu hangaru, za stosem drzewa i zwojami drutów, znalazł nienaruszone worki z cementem, trochę brudnego piasku i starą maszynę do rozrabiania cementu.

Pół godziny później podprowadził samochód pod hangar, przyczepił do tylnego zderzaka maszynę do rozrabiania cementu, wyładowaną piaskiem, cementem i wodą, którą wlał z leżących wokoło beczek, po czym załadował jeszcze kilka worków cementu do bagażnika i na tylne siedzenie. Wreszcie wybrał ze sterty drewna kilka prostych desek, wepchnął je przez okno samochodu i ruszył przez jezioro w kierunku środkowej tarczy strzelniczej.

Przez następne dwie godziny pracował bez wytchnienia pośrodku ogromnej, niebieskiej tarczy, rozrabiając ręcznie cement, przenosząc go i wlewając w prymitywne formy, które sklecił z desek. Potem kształtował cement w sześciocalowy murek otaczający tarczę. Pracował bez przerwy mieszając cement lewarem podnośnika i nalewając deklem, który zdjął z koła. Gdy skończył i odjechał, zostawiając sprzęt na miejscu, ściana, którą zbudował, miała nieco ponad trzydzieści stóp długości.

Загрузка...