W gąszczu coś nagle ryknęło straszliwie i na polankę wypadła przerażająca postać. Wielka, uszargana, zakrwawiona, pokryta czarnymi kudłami. Wszystkie obecne przy wydarzeniu dzieci uciekły w dzikiej panice i została tylko jedna dziewczynka, unieruchomiona lękiem radykalnie. Pięcioro wystraszonych, ale zdolnych do ruchu, tupiąc i łomocząc, wpadło razem na spróchniały mostek, wcześniej przekroczony pojedynczo, delikatnie i na paluszkach. Mostek, jak było do przewidzenia, nie wytrzymał, zachwiał się, załamał z ostrym trzaskiem i dzieci runęły do kamienistego potoku z wysokości trzech metrów.
Całkowicie bez szwanku wyszła z tego wydarzenia tylko znieruchomiała na polanie dziewczynka.
Koszmarna postać, która wypadła z gąszczu, znikła równie szybko, jak się pojawiła i nie zrobiła jej nic złego wyłącznie dzięki temu, że w ogóle jej nie dostrzegła. Rychło wyszedł na jaw przerażający fakt, iż był to złoczyńca, od dwóch dni poszukiwany przez władze wykonawcze. Uwłosienie miał z natury obfite, kudły i broda czyniły z niego wręcz troglodytę, krwawe ślady wszędzie pochodziły nie tylko z przestępstwa, lecz także z przedzierania się przez jeżyny, tarniny, jałowce i tym podobne kłujące zarośla, ryknął zaś dlatego, że użądliła go osa. Chwilowy azyl znalazł sobie akurat obok osiego gniazda w ziemi. Pośpiesznie opuścił niegościnny las i znikł z ludzkich oczu, nie zauważywszy małej, osłoniętej nieco listowiem, absolutnie nieruchomej figurki.
Figurka za to przyjrzała mu się bardzo dokładnie.
Poruszyła się dopiero, kiedy nadbiegli ludzie dorośli i z krzykiem rozpoczęli akcję ratunkową. Wszystkie dzieci z mostku okazały się silnie poszkodowane, na szczęście jednak żadne nie straciło życia. Niemniej jednak lato było dla nich stracone, a niektóre ślady katastrofy pozostały na zawsze.
Całe wydarzenie stanowiło kliniczny przykład słuszności twierdzenia: „Kto się nie słucha ojca matki, ten się słucha psiej skóry”. W tym wypadku postać psiej skóry przybrał spróchniały mostek.
Dawno było wiadomo, że mostek się wali i rodzice kategorycznie zabraniali przechodzenia po nim na drugą stronę potoku. Racjonalniej byłoby wprawdzie naprawić go, względnie zburzyć do reszty, ale postępowanie racjonalne pociągało za sobą koszty i dotychczas jeszcze nie zdołano uzgodnić, kto ma za dzieło zapłacić. Mostek zatem trwał w chwiejnym braku równowagi i groził niebezpieczeństwem.
Nikt dorosły, widząc kiwające się resztki konstrukcji, za skarby świata nie postawiłby na niej nogi, nawet samobójca, ponieważ upadek z wysokości trzech metrów nie gwarantował skutków nieodwracalnych, dzieci jednakże, jak to dzieci, dopatrywały się w imprezie emocjonującej rozrywki. Korciło je.
Dzieci miejscowe może by jakoś wytrzymały bez podejmowania ryzyka, ale nastał okres wakacyjny i przyjechały dzieci z miasta. I oczywiście spróchniały mostek okazał się największą atrakcją.
W konkurencji wzięło udział sześcioro. Do pięknego lasu po drugiej stronie potoku można było dostać się drogą okrężną, całkowicie bezpieczną, ale mostek kusił. Troje miejscowych dało się namówić trojgu przyjezdnym, w tamtą stronę przeleźli szczęśliwie, z powrotem zaś popłoch spowodował katastrofę.
Ściśle biorąc, z trojga miejskich gości zapał wykazywało tylko dwoje, trzecie, jedyna ocalała dziewczynka, poddawała się propozycjom dość biernie, nie zgłaszając żadnych sprzeciwów. Na mostek wstąpiła, pokonała go dzielnie i zręcznie, no a potem, w obliczu potwora, zastygła w bezruchu.
Elunia Burska bowiem od samego urodzenia odznaczała się cechą szczególną, mianowicie pod wpływem wszelkich emocji nieruchomiała na kamień. Nawet jako niemowlę, przestraszona czymś lub zachwycona, nie wybuchała rykiem, nie machała rączkami, nie pokwitowała radośnie, tylko zamieniała się w produkt sztuczny, atrapę dziecka, co trwałe dłużej albo krócej, zależnie od rozmiaru doznań. Całe otoczenie przyjmowało to zjawisko jako łaskę boską, bo takie grzeczne i ciche dziecko to sama przyjemność, i przez ładne parę lat nikt z jej skłonnością nie walczył. Później zaś zrobiło się za późno na przeciwdziałanie.
Raz jeden tylko spowodowała wstrząs potężny. W wieku lat pięciu, na wsi, rzecz jasna pod opieką rodziny, tak samo jak wszyscy, przechodziła przez tor kolejowy. Nikt jej za rękę nie trzymał, bo chodzić i biegać umiała doskonale. Zza dalekiego zakrętu ukazał się pociąg. Ktoś krzyknął: „Pociąg! Szybciej!”, Elunia odwróciła głowę, w odległości prawie kilometra ujrzała pędzącą machinę i oczywiście zamarła.
Aczkolwiek był to pociąg pośpieszny, to jednak kilkaset metrów wystarczało w zupełności, żeby uciec przed nim pięć razy. Elunia jednakże trwała pomiędzy szynami niczym wysoce realistyczna rzeźba, posąg dziewczynki, wyrosły nagle z podkładów kolejowych, niezdolny do najmniejszego drgnięcia.
Pierwsze cztery sekundy poświecono panicznym i bezproduktywnym krzykom, w sekundzie piątej ojciec Eluni zawrócił, uczynił trzy kroki i ściągnął córkę z szyn. Pociąg dawno przeleciał z łomotem, zanim Elunia zdołała wydusić z siebie odpowiedź na liczne pytania, co też jej wpadło do głowy, żeby stać na torze, kiedy pociąg jedzie.
– Nie wiem – powiedziała żałosnym głosikiem. – Ja nie chciałam.
Odpowiedź przyjęto jako wyraz skruchy i żadnej osobie nic rozumnego nie przyszło do głowy.
Potwór z lasu natomiast na jakiś czas utkwił w jej życiorysie. Włamanie, kradzież i ciężkie pobicie całej jednej rodziny kwalifikowały go w pełni do zapudłowania radykalnego, niestety jednak, popełniwszy czyny karalne, uciekł. Był obcy. Nikt go dokładnie nie widział i nikt nie umiał opisać. Gdyby ściął kudły i ubrał się przyzwoicie, nie zostałby rozpoznany, istniały zaś obawy, że podobnych przestępstw odpracuje więcej. Zręczność w działaniu wskazywała na dużą wprawę.
Szukano go zatem intensywnie i od razu okazało się, że jedna jedyna Elunia przyjrzała mu się porządnie. Niezdolna do zamknięcia oczu, wpatrywała się w dzikie oblicze przez cały czas swojego skamienienia, w jej pamięci zaś utrwalał się każdy szczegół bandyckiej gęby. Miała jednakże dopiero sześć lat. Od istoty w tym wieku trudno oczekiwać rzeczowych i wiarygodnych zeznań, istniały zatem obawy, że pożytku z niej nie będzie.
Tymczasem ujawniło się coś wręcz przeciwnego. Elunia nie tylko patrzyła, umiała także powiedzieć, co widzi. Służbowy rysownik, sporządzający portret pamięciowy, był nią zachwycony, zdołała dostrzec nawet to, co kryło się pod kudłami. Opisywała wszystko z zapałem, czując się niezmiernie ważna, bardzo swoją ważnością uradowana.
– Tu miał takie – oznajmiła, wskazując swoją dolną wargę. – Dużo, takie czerwone, wystawało mu z brody. I groszek na oku, jak tak stał, to na tym, z tej strony. A nos miał taki, o, tu rozklapany, taki rozlazły, a wyżej miał niżej, a w środku na końcu taki psi, ale więcej kanciasty. I gulę koło ucha, a te uszy okropnie wielkie. Słońce mu prześwitywało.
Grafik te określenia zrozumiał doskonale i bez trudu stworzył gębę z obwisłą dolną wargą, z szerokim i złamanym nosem z wyraźną chrząstką na końcu, z naroślą na lewej powiece i ogromnymi uszami typu wiotkie. Pełna uznania Elunia potwierdziła trafność rysunku.
W dwa lata później na doskonale zapamiętany pysk natknęła się osobiście na kolejnych wakacjach. Złoczyńca grasował na prowincji, omijając większe miasta i preferując wsie, gdzie klasie chłopskiej zdarzało się miewać pieniądze. Krew. cudzą i własną, rzecz oczywista dawno już z siebie zmył. odzież zmienił, kudły nieco skrócił, ale twarz mu została i na jarmarku w okolicy Kazimierza Elunia rozpoznała go bezbłędnie.
Absolutną skamieniałość córki dostrzegł jej ojciec, człowiek inteligentny i rozsądny. Bandyta również zauważył posągowo nieruchomą dziewczynkę, ale nie widział jej przy poprzednim spotkaniu i żadne skojarzenia nie zaświtały mu w głowie. Zajęty był podglądaniem, kto tu coś sprzedaje i ile dostaje pieniędzy, typował sobie ofiary i wrośniętymi w grunt dziewczynkami nie zamierzał się interesować. Ojciec sprawdził, w co jego chwilowo niekomunikatywna córka jest wpatrzona, oglądaną przez nią postać ocenił właściwie i zdążył złapać stróża prawa.
W rezultacie postrach licznych wsi poszedł siedzieć, przyłożyli mu, z racji kilku ofiar śmiertelnych, całe dwadzieścia pięć lat i wiadomo było, że przesiedzi co najmniej piętnaście. Dzięki Eluni na jakiś czas był z nim spokój.
I nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że tych skojarzeń wreszcie doznał i jasnowłosą, nieruchomą, wpatrzoną w niego oczami rozmiaru talerzyków deserowych dziewczynkę zapamiętał sobie na zawsze.
W późniejszych latach swego życia Elunia zamierała i nieruchomiała jakoś bardziej kameralnie, nikomu przy tym nie wpadając w oko i ponosząc straty możliwe do ukrycia. Chociażby ciasteczka. W sklepie, gdzie w innym miejscu wybierało się kuszący towar, a w innym płaciło i odbierało paczkę, ktoś przez pomyłkę zabrał jej pakunek. Zamiast wydać okrzyk i upomnieć się o swoje, Elunia, rzecz jasna, zamarła, tym razem z oburzenia. Ciasteczka jednakże stanowiły jej prywatną własność i nikogo nie musiały interesować, nie zjadła ich po prostu.
Za to później, w szkole, omal nie zaprzepaściła matury. Pisemne egzaminy odpracowała bezboleśnie, ale już pierwszy ustny padł jej kłodą pod nogi. Z przejęcia i zdenerwowania nie była w stanie wydobyć z ust nawet słowa „dzień dobry”, nie wspominając już o przejściu na właściwe miejsce i udzieleniu odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie. Na szczęście nauczycielki znały już nieco jej osobliwe reakcje i dały spokój na dostatecznie długą chwilę, żeby skamieniałość jej przeszła. Zamierzony ślub natomiast miał wielkie szansę zakończyć się skandalem.
Został zrealizowany zgoła cudem. Elunia już studiowała na ASP, zamierzając poświęcić się grafice i reklamiarstwu, umysłowo bowiem nie była niedorozwinięta i zdawała sobie sprawę, że musi wybrać zawód, na który ewentualne nieruchomienie i zamieranie pozostałoby bez wpływu. Potrafiła wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby oddała się zajęciom silnie stresującym i została na przykład stewardessą albo aktorką. Względnie dróżniczką kolejową. Pierwsze doświadczenie z pociągiem pozwalało mniemać, iż właściwe manipulacje ze szlabanem nie zostałyby dokonane w odpowiedniej chwili i rychło nastąpiłoby nieszczęście, nie mówiąc już o tym, że jako aktorka w ogóle nie wyszłaby na scenę, zamarłszy za kulisami. Zawód grafika wydawał się dość bezpieczny, a przy tym miłosierna opatrzność obdarzyła ją dostatecznymi zdolnościami, żeby wybór miał sens.
Rychło zakochała się w koledze z wyższego roku, bez trudu zyskała wzajemność i radośnie zgodziła się młodzieńca poślubić. Narzeczony posiadał strych, świetnie nadający się nie tylko na pracownie, ale także na miejsce zamieszkania, coś tam nawet zarabiał i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie szczególna cecha panny młodej. Świadoma swojej ułomności Elunia od dawna już starała się ją opanowywać, wysiłki jednakże dawały mierne rezultaty. Gorzej. Szkodziły. Na samą myśl, że emocja znów ją unieruchomi i odbierze jej mowę, Elunia nieruchomiała jeszcze prędzej, tyle że konieczność powrotu do normalnych ludzkich cech tkwiła już w niej i pozwalała szybciej odzyskać przyrodzone zdolności. Niekiedy zdarzało się to nawet dostatecznie wcześnie, w ostatniej właściwej chwili, ale kosztowało ją tyle sił, że długo potem czuła się osłabiona.
Czasami zaś, jeśli dość długo nie doznała żadnego grubszego wstrząsu, zapominała o dolegliwości i narażała się na nią z zaskoczenia, co miało skutki nader urozmaicone. I oczywiście dotknęło ją przy ślubie.
W obliczu urzędnika stanu cywilnego i wszystkich zaproszonych gości, przy boku narzeczonego, nagle zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Jezus Mario, wychodzi za mąż! Za Pawełka! Jak dorosła kobieta! Ślub! To jest jej ślub…! Płomień w niej buchnął i zamarła.
Na pytanie, czy zgadza się poślubić obecnego tu Pawła Wiśniewskiego, nie odpowiedziała ani słowa. Urzędnik, formalista, twardo czekał. Pawełek usiłował podsunąć jej półgębkiem właściwy tekst, rodzina z krzeseł posykiwała, Elunię zadławiło do reszty i w oczach jej zaszkliły się łzy, ale poza tą jedną drobną zmianą prezentowała sobą figurę z granitu.
Urzędnik stanu cywilnego, nie dość że był formalistą, to jeszcze, widząc młodość damy, wyobraził sobie, iż do zamążpójścia została zmuszona, przed jego oblicze dowleczona przemocą i nie umie zaprotestować inaczej jak tylko milczeniem. Bez jej wyraźnego „tak” ślubu zatem nie udzieli. Pan młody robił wprawdzie sympatyczne wrażenie, ale pozory często mylą.
Kiedy przerwał ceremonię, awantura wybuchła okropna, Elunia zaś z miejsca odzyskała głos i siły. Odpierając ataki obu rodzin, własnej – zdenerwowanej i zrozpaczonej, oraz narzeczonego – zdumionej i ciężko obrażonej, rzuciła się ku władzy, już składającej dokumenty i zupełnie rozsądnie, ze stosowną skruchą, wyjaśniła zjawisko. Zapewniła także, kurczowo ściskając w dłoni rękaw narzeczonego, że za mąż wychodzi całkowicie dobrowolnie i nawet z wielką przyjemnością. Rodzina poparła ją energicznie, wmieszały się przyjaciółki, po wielu korowodach ceremonia została wznowiona i zakończona szczęśliwie, acz w atmosferze urzędowego potępienia.
Po trzech latach zaś wydatnie wspomogła przyczyny rozwodu.
Ślubu kościelnego, rzecz oczywista, nikt się już nie ośmielił zaryzykować i w ten sposób Elunię, ku jej wielkiemu żalowi, ominął welon i biała suknia z trenem.
Jakim cudem Elunia zrobiła prawo jazdy, ona sama nie umiała zrozumieć. Sytuacji stresujących na jezdniach spotyka się zatrzęsienie, najwidoczniej miała ślepy fart i trafiała na wyjątkowo korzystne układy. Żadnych zaskoczeń, żadnych korków, żadnych półgłówków nie spotykała, może dzięki temu, że odbywała swoje jazdy w okresie wakacyjnym, kiedy miasto było prawie puste, a pogoda piękna, nieruchomienie nie dotknęło jej ani razu i na instruktorze uczyniła wrażenie istoty najzupełniej normalnej. Następnie kupiła nawet samochód, mocno przechodzonego volkswagena-garbusa, który wciąż jeszcze jeździł ku zdumieniu stacji obsługi.
Kupiła go zaś, ponieważ wzbogaciła się znienacka tuż przed zakończeniem studiów. W przypływie natchnienia wymyśliła reklamę, która okazała się zgoła rewelacyjna i przyniosła szalone zyski inwestorowi, a Elunia od tych zysków dostała prowizję. W upojeniu natychmiast kupiła przyzwoite mieszkanie, dzięki czemu po rozwodzie miała gotowe miejsce dla siebie.
Razem z mężem zamieszkać tam nie zdążyła, aczkolwiek apartament przewidziany był na kompletną rodzinę z dziećmi, ponieważ roboty wykończeniowe trochę potrwały i wcześniej rozpadła się zasadnicza komórka społeczeństwa, niż dało się lokal użytkować. Przeniosła się tam już sama.
Ogólnie biorąc, Elunia była bardzo ładna. Miała metr siedemdziesiąt wzrostu, doskonałą figurę, piękne nogi, piękne włosy blond, niebieskie oczy z gatunku gwiaździstych i trochę piegów, które dodawały jej wdzięku. Tyle że nie zaliczała się do tych przesadnie seksownych, co nie przeszkadzało, że mąż był w niej wściekle zakochany przez całe dwa lata. W trzecim roku jednakże bezustanna irytacja zabiła miłość, a ostatnim gwoździem do trumny stał się makaron.
Należy zauważyć, że Elunia poślubiła Pawełka, nie myśląc nic. Najzwyczajniej w świecie zakochała się w pięknym chłopcu od pierwszego rzutu oka, zamarłszy przy okazji na sam jego widok. Uwielbienie z niej biło, co Pawełek z miejsca docenił. Z racji wdzięcznej urody od dzieciństwa przywykł do brania, nie zaś dawania, i obdarzenie go uczuciem wydało mu się ze wszech miar słuszne i naturalne. Gwałtownie zapragnął brać od Eluni, a racjonalne myśli również były od niego odległe o lata świetlne.
Pracownia dwojga grafików część kuchenną miała mocno ograniczoną. Elunia bez żadnego oporu gotowała obiady na dwupalnikowej kuchence gazowej, czasem tylko, zajęta pracą, zapominała, że na ogniu stoi jakaś potrawa, potrawa przypalała się, Elunia wyrzucała ją bez żalu i od razu użytkowała produkt zastępczy, na wszelki wypadek posiadany pod ręką. Produkt zastępczy bywał niekiedy dość dziwny i nie zawsze Pawełkowi smakował, a należy zauważyć, iż Pawełek był żarty i jakość pożywienia cenił wysoko. Po krótkim okresie przewagi łóżka nad stołem zaczął się denerwować.
Ponadto niemal od początku pojawiły się zadrażnienia dodatkowe, bezustannie rosnące. Wyszło na jaw, iż młodzieniec jest pedantem najgorszego gatunku, czego na studiach jakoś nie dało się zauważyć, w dodatku otaczanym dotychczas opieką przez troskliwą mamusię, która ową pedanterię przekazała mu w genach. Wszystko w domu musiało leżeć na swoim miejscu, poukładane symetrycznie, gacie musiały być uprasowane bez jednej fałdki, a guziki do koszul przyszyte idealnie jednakowo, nitkami w jedną stronę. Podłoga powinna lśnić, żadne resztki pożywienia nie miały prawa do egzystencji, szklankę po herbacie należało natychmiast myć, wycierać i ustawiać w szafeczce, a ścierkę do naczyń rozwieszać z dokładnością do jednego milimetra. To samo dotyczyło przepierki, suszącej się na sznurku piżamy i halki przybierały postać wręcz dostojną, rozpostarte bez najmniejszego załamania i w dodatku dobrane kolorystycznie.
Całość starań o ten przeraźliwy porządek spadała na Elunię, bo tak Pawełka mamusia nauczyła. On sam tylko przestawiał krzesła i przesuwał popielniczki, czyniąc to najzupełniej odruchowo, kiedy poraził go brak symetrii doskonałej. Elunia, jednostka pod tym względem normalna, acz odrobinę roztargniona, przywykła do czystości i średniego porządku, zajęta studiami i pracą, rychło zaczęła tęsknić do życia w możliwie zaniedbanym taborze cygańskim, lub też zgoła na śmietniku. Klepisko zamiast parkietu powolutku stawało się szczytem jej marzeń.
Co gorsza, swoje przyzwyczajenie do brania Pawełek przeniósł także na seks. Lubił być zachęcany, namawiany i obsługiwany, stosując nawet niekiedy symulowany opór, który Elunia winna była przełamywać. Elunia zaś, jak normalna kobieta, inicjatywy oczekiwała od mężczyzny, o kuszących zabiegach zaś nie miała pojęcia i obawiała się popaść w wulgarną przesadę. Ponadto do seksu Pawełek odnosił się równie pedantycznie jak do innych dziedzin życia, ze świadczeń małżeńskich czyniąc rodzaj rytuału, z Eluni zaś kapłankę wielbiącą bóstwo. Rola nie przypadła jej do gustu i mimo szczerych starań nie udawało jej się stawać na wysokości zadania. Zapominała o złożeniu w kostkę zdjętej z siebie piżamy, myliły jej się nieco kolejne zabiegi erotyczne, a nawet, o zgrozo, w łóżku bywała rozczochrana, nie mówiąc już o rannych pantoflach, zrzuconych z nóg i wcale nie ustawionych równo. Obsługiwanie bóstwa wychodziło jej wysoce nieudolnie.
Jasne jest zatem, że, razem wziąwszy, Pawełek czuł coraz głębszy niedosyt ładu i rozczarowanie żoną i ten cholerny makaron po prostu przelał czarę rozgoryczeń.
Tym razem zostało uzgodnione, że przyprowadzi na późny obiad swojego aktualnego inwestora, szalenie skąpego wydawcę, któremu robił ilustracje do całej serii książek dla dzieci. Prawdę mówiąc, Pawełek też był skąpy, co starannie ukrywał, i dlatego wymyślił obiad w domu, a nie w knajpie. Obiad w domu, nawet z najlepszym winem świata, zawsze wypadał taniej.
Świadoma postępujących zadrażnień i mocno już zniechęcona do małżonka Elunia lojalnie postanowiła przygotować wystrzałową potrawę, coś, co wychodziło jej zgoła rewelacyjnie, mianowicie zraziki w śmietanie. Pawełek je uwielbiał, wydawca też. Do zrazików najlepiej pasował makaron.
Obiad miał być zwyczajny, a nie wystawny, przystawki zatem nie zostały przewidziane. Tylko deser, naleśniki z konfiturami na gorąco, z bitą śmietaną. Dodatkową zaletę obu dań stanowił fakt, że można je było przygotować wcześniej, a potem tylko odgrzać, co dla Eluni było akurat istotne, miała bowiem robotę, a także umówione spotkania służbowe. Obie potrawy odwaliła o poranku, przytomnie zaczęła od zrazików, które doszły we właściwej chwili, odpracowała naleśniki i opuściła dom. Wróciła dokładnie na gotowanie makaronu, jedynego produktu, który powinien być świeży.
Na wydawcy jej specjalnie nie zależało, siedziała w reklamie, w ilustracjach specjalizował się Pawełek, wydawało jej się jednak obrzydliwe robić mu koło nogi. Chce tego pacana, niech ma, po co go zniechęcać, wszystkie zarobione pieniądze wciąż jeszcze były wspólne i niewątpliwie potrzebne, ewentualny rozwód zaledwie pobłyskiwał i niepewnie migał w myślach, a szansa na trwałość mariażu nadal istniała. Postanowiła się upiększyć i zrobić dobre wrażenie. Gruby makaron wymagał trzech kwadransów, pozostawiając jej dosyć czasu na zabiegi koło siebie.
Postawiła gar na ogniu, woda się zagotowała, Elunia wrzuciła makaron, zaczekała, aż zaczął bulgotać, i przykręciła palnik. Wszystko, zdawałoby się, zrobiła jak trzeba. Po czym udała się do łazienki.
Zważywszy, iż fragment kuchenny od początku traktowany był po macoszemu, brakowało w nim miejsca. Płaszczyzny poziome, w każdej kuchni niezbędne, ulokowane zostały w pionie. Dwupalnikowa kuchenka gazowa tkwiła na czymś w rodzaju stelażu, pod nią znajdowała się jakby podręczna ażurowa półka, na której można było ustawiać garnki z produktami, potrzebnymi na poczekaniu, niżej zaś jeszcze następna, gdzie doskonale mieściły się patelnie. Tuż pod palnikami stał w owym momencie garnek ze zrazikami, a pod nim, na wielkiej patelni, naleśniki, nadziane już i gotowe do odsmażenia. Bita śmietana czekała w lodówce.
W ostatniej chwili, oddalając się, Elunia spróbowała sosu w zrazikach dla upewnienia się, czy na pewno jest dobry. Był znakomity. Kiwnęła głową z uznaniem sama do siebie i zapomniała położyć z powrotem przykrywkę. Zważywszy młody wiek i duże zainteresowanie pracą zawodową, nie miała w sobie wyrobionych odruchów dobrej gospodyni.
Kiedy przyodziana wdzięcznie i zrobiona na domowe bóstwo zbliżyła się do kuchennego kąta makaron odwalał już niezłą robotę. Wykipiał, spęczniał i kipiał nadal. Na ten widok Elunia zamarła.
Dokładnie w owym momencie głodny, łakomy i z zasady punktualny Pawełek wprowadził do apartamentu swojego wydawcę, równie głodnego i nastawionego na doskonały domowy posiłek.
Obaj razem zamarli nie gorzej niż Elunia. Ujrzeli elementy następujące: potoki spienionej cieczy, lejące się do garnka ze zrazikami, pełną tejże cieczy patelnię, na której miękły i traciły właściwy smak naleśniki, i panią domu, wpatrzoną z klęską w skamieniałym bezruchu. Cały dowcip polegał na tym, że w pierwszym momencie Elunia mogła jeszcze uratować posiłek, gdyby rzuciła się błyskawicznie ku utensyliom kuchennym, odrobina wody z makaronu zbytnio by zrazikom nie zaszkodziła, Elunia jednakże swoim zwyczajem zastygła na kamień i całym tym osolonym i spienionym wodospadom dała czas. Makaronu było dużo, wody w nim również, sos w zrazikach przeistoczył się w potrawę więzienną, a naleśniki, nadziane słodkimi konfiturami, stały się niejadalne. Dla ludzi. Świnie, być może, spożyłyby je z przyjemnością.
Znający swoją żonę Pawełek bez najmniejszej wątpliwości odgadł to wszystko i coś mu się w środku zrobiło. Oczyma duszy zobaczył sumy, jakie wyda w restauracji, oczyma ciała patrzył właśnie na potworny nieporządek i decyzja życiowa podjęła mu się sama. Rozwód.
Tym sposobem makaron typu rurki zadecydował o życiu Eluni.
Rozwodem przejęła się średnio, ponieważ Pawełek zrobił się już nieznośnie męczący i, co gorsza, niezadowolony z małżonki, zaczynał okazywać nadmierne zainteresowanie rozmaitym rywalkom. Chociaż, prawdę mówiąc, Elunia sama nie była pewna, która z tych nieprzyjemności wydaje się jej gorsza… Miała go w każdym razie całkowicie dosyć ł w czasie całej procedury ani razu nawet nie musiała skamienieć. Poszło lekko, dzieci nie mieli, dwaj adwokaci zgodnie wywlekli sprawę skandalu na ślubie. Elunia chętnie przyświadczyła, że brała ten ślub w chwilowym zamroczeniu i nikt nie stwarzał żadnych przeszkód. Ogólnie czuła się obrażona na tego głupka, któremu byle co przeszkadzało, a wymagania prezentował idiotyczne i żadna rozpacz nie miała do niej dostępu. Ponadto zdążył objawić się pocieszyciel.
Nieco już wcześniej, w trakcie trwania mariażu, Elunia odnalazła faceta.
Był to kolega ze szkoły podstawowej. W wieku kiedy jeszcze lekceważy się dziewczyny, dostrzegł w Eluni cechę, która wprawiła go w podziw, mianowicie bezprzykładną, wręcz męską odwagę. Ową odwagę Elunia okazała w obliczu szarżującego buhaja, na szkolnej wycieczce. Wszyscy uciekli, chroniąc się za drzewa, ona jedna stała mężnie na drodze parskającego gniewnie niebezpieczeństwa i nawet nie drgnęła. Rzecz oczywista, swoim zwyczajem skamieniała ze strachu, ale o tym Kazio Radwański nie wiedział i na widok takiej zuchwałej dzielności dech mu zaparło. Swój podziw ukrył głęboko, a w każdym razie starał się go ukryć, co nie najlepiej mu wychodziło i Elunia jakoś niejasno poczuła się czczona i wielbiona. Wzbudziło to w niej sympatię do Kazia i pod koniec szkoły byli już w przyjaźni. Buhaj zaś nie zrobił jej żadnej krzywdy, ponieważ obiekt nieruchomy nie budził jego zainteresowania, zmienił kierunek ataku i zajął się jazgoczącym pieskiem. Piesek uciekł bez trudu, a buhajem z kolei zajął się jego właściciel.
Straciwszy Kazia z oczu jeszcze przed maturą, ponieważ zmienił szkołę, Elunia spotkała go ponownie po ośmiu latach. Okoliczności spotkania były zupełnie zwyczajne, usiłowała zadzwonić z budki telefonicznej, numer był zajęty, ustąpiła zatem miejsca czekającemu facetowi. Spojrzeli na siebie i równocześnie wydali okrzyk.
– Elunia!
– Kazio!
Elunia wydała się Kaziowi piękniejsza, niż mógł się spodziewać, Kazio Eluni bardziej interesujący, niż zapowiadał się w szkole. Machnęli ręką na telefon i poszli na kawę.
– Co w ogóle robisz? – spytała Elunia. – Mam wrażenie, że wybierałeś się na prawo?
– Pochodziłem trochę, czemu nie. Ale potem wszedłem w pośrednictwo handlowe i to mi bardziej leży, studia kończę z doskoku, dyplom się przyda. A ty?
– W reklamie siedzę. ASP skończyłam.
Kazio rzucił okiem na rękę Eluni.
– Ejże! Wyszłaś za mąż?
– Wyszłam. Już prawie trzy lata.
– Że też, cholera, najlepsze dziewczyny zawsze są zajęte! Nie mogłaś poczekać, aż się spotkamy? Rozwodu w planach nie masz?
Elunia pokręciła głową i poczuła nagle nieprzepartą chęć zwierzyć się Kaziowi, opowiedzieć mu o swoich perypetiach matrymonialnych i tej upiornej pedanterii Pawełka. Powstrzymała ją lojalność, bo w owym momencie byli jeszcze małżeństwem.
– Prędzej on się ze mną rozwiedzie, niż ja z nim – oświadczyła w jasnowidzeniu. – A ty?
– Co ja?
– Ożeniłeś się?
– Niech mnie ręka boska broni! Udało mi się jakoś wyłgać od tego. Pewno miałem nadzieję na ciebie.
– Już to widzę. Śniłam ci się po nocach. Ale miło słyszeć takie rzeczy.
– Co to za jakiś, ten palant… pardon, chciałem powiedzieć ten superman?
Elunia stłumiła chichot i posłużyła pobieżnymi danymi o mężu. Kazio pohamował kręcenie nosem, aczkolwiek palant-superman nie spodobał mu się od razu, na niewidzianego. Elunia go szczerze zachwyciła i pożałował, że nie zaczął z nią romansować jeszcze w szkole, chociaż może i rzeczywiście byli wtedy odrobinę za młodzi… Ona piętnaście, on szesnaście…
– Nie traćmy kontaktu, ja cię proszę – powiedział z większym żarem, niż zamierzał. – A kto wie, może tego, pan Bóg kule nosi, nie to miałem na myśli, sama rozumiesz, wszystko się może wydarzyć…
Elunia była tego samego zdania, a przy tym ciepło jej się zrobiło na sercu. Lubiła Kazia, podobał się jej, ze szczupłego, kościstego chłopca wyrósł barczysty mężczyzna, który wciąż okazywał jej podziw i zachwyt, zatracający o rzetelne uwielbienie. Pawełek już od roku uwielbieniem nie tryskał. Skoki w bok wykluczała, ale co szkodziło spotykać się z przyjacielem…
Wychodzili już z kawiarni i znajdowali się w drzwiach, kiedy tuż przed ich nosem na ulicy nastąpiła kraksa. Widzieli ją doskonale.
Parkujący samochód ruszył nagle i wyjechał na jezdnię, dokładnie przed maską drugiego, nadjeżdżającego z wielką szybkością, ten drugi rąbnął go rzetelnie i oba razem potrąciły faceta, któremu udało się akurat wyskoczyć spomiędzy innych pojazdów i wplątać w kolizję. Odrzucony potężną siłą, upadł do tyłu i walnął głową w krawężnik.
Elunia, rzecz jasna, skamieniała, Kazio natomiast zareagował błyskawicznie.
– W nogi! – syknął dziko. – Spieprzamy, już nas tu nie ma!
Chwycił ją za rękę i z szaloną energią pociągnął w bok. Elunia o mało się nie przewróciła, bo jej górna część ciała, szarpnięta znienacka, ruszyła, nogi natomiast pozostały wrośnięte w ziemię. Kazio chwycił ją w locie, silny był, oderwał także jej nogi od podłoża i powlókł ją przed siebie, Elunia zaś po kilku sekundach zaczęła samodzielnie stawiać kroki. Spróbowała nawet wyrwać się z trzymających ją objęć.
Odzyskała także głos.
– No coś ty, zwariowałeś?! Jezus Mario, ten człowiek się zabił…! Dlaczego…?! Może tam coś pomóc…? Ten kretyn winien, ten, co wyjechał, byliśmy świadkami…!
– Toteż właśnie – przyświadczył Kazio i zmniejszył tempo. Obejrzał się za siebie, wypuścił Elunię z ramion i chwycił ją zwyczajnie pod rękę. – No dobra, już nas nie złapią. Fakt, najlepszymi świadkami, cały spektakl odpracowali nam przed nosem.
– No to przecież musimy wrócić…!
– Dziewczyno, masz źle w głowie? Czy ty wiesz, co to znaczy świadczyć w sądzie?! Życie byś miała zmarnowane! Nie masz co robić?
– Mam, ale… Słuchaj, tak nie można, to potworny wypadek, on nie żyje, ten co upadł, niewinny człowiek…! Kazio pociągnął ją dalej, bo usiłowała zwalniać kroku.
– Niewinnego to tam nie było ani jednego – zaopiniował stanowczo. – Jeden wyjechał na ślepo, drugi leciał za ostro, a trzeci wyskoczył jak zajączek z miedzy. Było patrzeć, czy co nie jedzie. A poza tym, temu akurat już chyba wszystko jedno, globus mu poszedł w drzazgi, mało estetyczny widok. Niech się teraz sami po sądach kotłują, nie twoja parafia. Do pomocy już tam jest cała ulica, a ty przestań być taka wściekle uspołeczniona.
Elunia chciała jeszcze protestować, ale nagle poraziła ją myśl, że stojąc przed sądem w charakterze świadka, niewątpliwie zdenerwowana, może znów znieruchomieć. Nie odpowie na pytania, nie odezwie się słowem. Mało, że zrobi z siebie pośmiewisko, to jeszcze przyłożą jej jaką grzywnę albo co. Milczenie przed sądem zapewne jest karalne.
Przestała stawiać opór i odetchnęła głęboko.
– Może masz rację – przyznała. – Ale głupio… To co, gdybym była świadkiem zbrodni, też mam uciekać?
– Nad zbrodnią można by się zastanowić. Z serca ci radzę: nie bądź.
– W razie czego odwrócić się tyłem?
– I zamknąć oczy. Paproch ci wpadł, powiedzmy.
– Wiesz, że to okropne…
– Zapewniam cię, że sąd jest okropniejszy. Za bydlę tam robisz, a nie za człowieka i wcale nie musisz być oskarżona. Twój czas i obowiązki to oni mają gdzieś, a błąkać się po tym całym labiryncie… Unikaj tego jak morowej zarazy!
Nieubłagana stanowczość Kazia wywarła swój wpływ. Elunia ochłonęła i przypomniała sobie, dokąd idzie i co ma do roboty. Zarazem dotarło do niej, co by było, gdyby Kazio nie usunął jej tak energicznie z miejsca katastrofy. Nie odebrałaby pantofli od szewca, nie zdążyłaby do banku, nie wróciłaby do domu, nie usiadła do roboty, nie zadzwoniła do firmy, wciąż jeszcze czekałaby tam na przybycie policji, potem składałaby zeznania…
Poczuła do Kazia głęboką wdzięczność. Równocześnie jednak zaczęła myśleć i przyszło jej do głowy, że jego opinia o sądach musi wynikać chyba z doświadczenia, być może miał jakieś okropne przeżycia osobiste. Dokopał mu ten sąd bezpośrednio…?
– Miałeś już z tym do czynienia? – spytała z ostrożnym zainteresowaniem.
– A jak? – odparł Kazio, ponuro patrząc w dal. – Spotkało mnie to szczęście dwa razy w życiu i powiedziałem sobie, że nigdy więcej. Nawiewam przy każdej okazji, pół miasta może się wzajemnie wymordować, ja jestem ślepy i głuchy. Czekaj, zdaje się, że jesteśmy na miejscu. Tu się gdzieś wybierałaś?
Elunia rozejrzała się po ulicy Hożej i kiwnęła głową.
– Tu. Mniej więcej. Teraz muszę pomyśleć, co mam pozałatwiać.
– Dobra, zostawiam cię niechętnie. Licz się z tym, że zadzwonię…
Pozostawiona samej sobie Elunia nadal myślała, teraz już jakby dwutorowo. Na jednym torze próbowała przypomnieć sobie, gdzie właściwie zostawiła samochód i ocenić szansę zaparkowania przed bankiem, na drugim miała Kazia. Instynkt mówił jej, że jego zażarty wstręt do stawania przed sądem miał jakieś głębsze podłoże, sama strata czasu nie zdołałaby wzbudzić uczuć aż tak intensywnych, i ciekawiło ją trochę, co to mogło być. Na swoich dwóch torach pojechała do szewca.
Instynkt miał rację…
Rozprawa rozwodowa jeszcze się toczyła, kiedy Elunia zdołała się przeprowadzić do nowego mieszkania. Porzuciła Śródmieście i wyniosła się na Służewiec, co sprawiło jej nawet przyjemność, powietrze tam było świeższe i bliżej miała do terenów rozrywkowych, które właśnie zaczynały budzić jej wielkie zainteresowanie.
Mieszkanie wyglądało dość osobliwie. Kupiła je w stanie surowym i zdołała wykończyć na pięć minut przed klęską z makaronem. Zamontowano jej wszystkie krany, kontakty i gniazdka elektryczne, ustawiono normalną gazową kuchnię i zawieszono żyrandole. W charakterze mebli występowały dwie szafy ścienne i na tym był koniec. Nic więcej zrobić nie zdążyła, a przy tym zabrakło jej pieniędzy. Z wielkim wysiłkiem postarała się o tapczan, ponieważ musiała na czymś spać, i o jedno kuchenne krzesło, ponieważ musiała na czymś siadać, przynajmniej przy jedzeniu. Nie lubiła jadać na stojąco. Narzędzia pracy w postaci wielkiego rajzbretu i kreślarskiego stołka zabrała z Pawełkowego poddasza, należały bowiem do niej od czasów jeszcze panieńskich. Zabrakło jej komputera, który mieli wspólny i, w znacznie mniejszym stopniu, telewizora. Za to warunki do urządzenia prawdziwej parapetówy zyskała wręcz idealne, w trzech pustych pokojach miejsca do siedzenia na podłodze było mnóstwo, a parapety okienne miały właściwą szerokość.
Smętne wyposażenie lokalu nie spędzało jej snu z powiek, bo szansę na poprawę bytu widniały przed nią wyraźnie. Od pierwszego sukcesu miewała dużo zleceń i zarabiała nieźle, a następny kolejny błysk natchnienia znów mógł przynieść większe pieniądze. Bez błysku urządzałaby się po prostu sukcesywnie.
Pawełek pod względem finansowym, mimo skąpstwa, okazał się dżentelmenem i nie rościł żadnych pretensji do lokalu, aczkolwiek został on nabyty już w czasie trwania związku małżeńskiego. Nie czepiał się także samochodu, uważając go za osobistą własność Eluni, co przychodziło mu tym łatwiej, że samochodów ogólnie nie lubił. Oddał jej nawet bez żadnego oporu duże lustro do zawieszenia na ścianie.
Teraz wreszcie Elunia mogła poddać się nowej, rozkwitającej w niej delikatnie, namiętności.
Już w dwa tygodnie po pierwszym spotkaniu Kazio zadzwonił i namówił ją na rozrywkę. Zaproponował mianowicie skromną wycieczkę na wyścigi w środę, dzień neutralny i niekoniecznie rodzinny. Pawełek, wówczas jeszcze mąż, zapowiedział swoją nieobecność aż do późnego wieczora, obszernie wyjaśniając, iż chodzi o konsultację z autorem w sprawce charakteru ilustracji, co niewątpliwie się przeciągnie, zdania bowiem są podzielone. On chce tak, zaś autor inaczej. W pełni świadoma płci i wieku autora, Elunia mocno podejrzewała, że konsultacja nie ograniczy się do argumentów słownych, ale nie powiedziała nic. Mogła sobie za to swobodnie pozwolić na przyjęcie zaproszenia Kazia.
Nie zainteresowało jej nawet w pierwszej chwili, o jakie wyścigi chodzi, miała mglistą wizję rywalizujących ze sobą biegaczy, względnie rajdu samochodowego, było jej wszystko jedno, bo ucieszyło ją, łagodnie i niewinnie, samo spotkanie z Kaziem, po czym z zaskoczeniem stwierdziła, iż w grę wchodzą wyścigi końskie.
Znalazła się na torze pierwszy raz w życiu. Kazio zadbał o dobre wrażenie, miał wstęp do miejsca ekskluzywnego, loży dyrekcji, gdzie panowała atmosfera znacznie wytworniejsza niż na trybunach publicznych. Tłoku wielkiego nie było i Eluni się tam spodobało.
Kazio pokazał jej elementy zasadnicze.
– Tu jest padok, chodzą po nim konie i można je obejrzeć – poinformował, przy czym w głosie jego zaczynał się lęgnąć odcień niecierpliwości. – Z drugiej strony masz tor, tam lecą. Tu widzisz kasy, w nich się gra. Tu bufet, co byś chciała? Piwko czy koniaczek…? A jakby co, toaleta jest tam. Przepraszam cię na chwilę, skoczę załatwić parę drobiazgów i zaraz wracam, znajdę cię tu, na tych fotelach…
Odbiegł gdzieś w dal, Elunia zaś, lekko oszołomiona, z ciekawością jęła się rozglądać. Żadnych koni na razie nigdzie nie widziała, obejrzała zatem pozostałe wskazane jej elementy i z uwagą przeczytała część programu. Z lektury zrozumiała połowę, to znaczy pojęła, że widzi imiona koni, nazwy stajni i nazwiska dżokejów, zapewne na tych koniach jadących. Przypomniała sobie wiedzę teoretyczną, pochodzącą z lektur i mniej więcej zorientowała się, na czym polega gra. Trzeba sobie wybrać jakiegoś konia, postawić na niego pieniądze… w kasie, Kazio powiedział, że w kasie… po czym wygrać, jeśli ten wybrany koń przyjdzie pierwszy. Konie powinny mieć numery, pewnie te same co w programie…
Przyjrzała się także innym ludziom, ale nic jej to nie dało, bo ludzie zachowywali się jakoś niemrawo i jedyne, w czym mogła ich naśladować, to nabycie sobie piwa w świeżo otwartym bufecie. Niecierpliwie czekała na pojawienie się koni, pojęcia nie mając o tym, że Kazio przywiózł ją tu bardzo wcześnie, prawie na godzinę przed rozpoczęciem gonitw. Odpracowała, co mogła, przespacerowała się dookoła kolejny raz i wreszcie ujrzała jakiś ruch na padoku.
Kazio znalazł ją przy wielkiej szybie, wspartą o balustradę i z zajęciem wpatrzoną w osiem koni, prowadzonych dookoła wielkiego trawnika przez chłopaków stajennych.
– No, już – powiedział z zadowoleniem. – Musiałem chwilę pogadać. To jest pierwsza gonitwa, trzylatki, folbluty. Wybrałaś coś sobie? Chcesz zagrać?
Elunia znała angielski język i zrozumiała wypowiedź. Folblut, full blood, pełna krew, jak każdy przeciętnie inteligentny człowiek pojęła, iż oznacza to konia bardzo rasowego. Nie robiło jej to różnicy, gdyby miały lecieć jakieś mieszańce, też by jej się podobało.
– Tak – odparła żywo. – Ale mam problem. Ten mi się podoba, o, ten, idzie trzeci i ma numer cztery, nie wiem, dlaczego nie idą po kolei. A w programie, tutaj… dobrze patrzę…? Od razu wybrałam sobie Sewerynę, rozumiem, że to klacz…?
Kazio rozpromienił się jak wiosenny poranek.
– Wiedziałem, że się na tobie nie zawiodę, ty jesteś bystra dziewczyna! Zgadza się, a nie idą po kolei, bo zawsze najpierw prowadzi się ogiery, a potem klacze, inaczej ogiery się denerwują i zaczynają zajmować klaczami, a nie gonitwą. W czym problem?
– Nie wiem, na którego grać. Który przyleci pierwszy. Można grać na dwa?
– Można i na pięć. Seweryna…? Szóstka…Nie bardzo się liczy, ale kto wie, na jesieni chodzą klacze, nie będę cię zniechęcał. Czwórka niezła… O ile wiem, dwójka ma być, jadą na nią, a napust jest na siódemkę, dla zmyłki, dwójka była chowana…
Elunia przestała rozumieć, co Kazio mówi, ale postanowiła wyjaśnić to później. Teraz chciała zagrać, nabrała na to ochoty.
– To znaczy, że jak się gra? Na dwa? Jak na dwa? Albo na trzy?
Kazio wyjaśnił. Elunia słuchała w skupieniu i podjęła męską decyzję. Zagra dwa swoje wybrane konie, Sewerynę i tę czwórkę, Taran się ta czwórka nazywa, wedle słów Kazia porządek w obie strony, cztery-sześć i sześć-cztery, a potem dołoży im tę proponowaną dwójkę. Kazio zaleca wymieszanie, nie wiadomo, co to znaczy, ale proszę bardzo, może mieszać…
Dotarła do stolika, który stanowił kasę, i mężnie wymówiła podsunięte przez Kazia słowa:
– Poproszę cztery sześć i z powrotem na front, a dalej w kółko jeden pięć osiem. I… zaraz… dwójkę cztery sześć i sześć cztery po dwa razy.
Musiało to nie być całkiem głupie, bo kasjerka zrozumiała od razu. Wybiła jej bilet bez słowa i zażądała trzydziestu dwóch złotych, co Eluni nie wydało się rujnujące. Kazio pociągnął ją na fotel i przyniósł następne piwo.
Nie mając pojęcia o tym, iż gra bardzo trudną kombinację, piątkę, polegającą na odgadnięciu pierwszych pięciu koni we właściwej kolejności, bo tak kasjerka przyjęła jej życzenie, ogromnie zadowolona Elunia wdała się w odkrywanie tajemnic wyścigowych. Kazio chętnie służył wyjaśnieniami, starając się usilnie ograniczać żargon wyścigowy i używać normalnego ludzkiego języka, co nie w pełni mu się udawało. Ogłuszona z lekka określeniami w rodzaju „jadą na stajnię”, „kryty koń”, „ściana”, „gonitwa robiona”, „brać za spuszczenie” i tym podobnymi, Elunia pojęła wreszcie, że Kazio jest tu bywalcem i zgoła fachowcem.
– Ty to wszystko znasz – powiedziała, zdumiona. – Przychodzisz tu często?
– Ustawicznie – wyznał Kazio. – Chciałem to ukryć, ale co tam, powiem. Ja jestem hazardzista. Nie wiedziałaś o tym?
Po pedanterii i skąpstwie Pawełka cecha wydała się Eluni zachwycająca.
– Ależ to piękne! – wykrzyknęła z radością. – Nareszcie widzę jakiś rozmach!
– A co? – spytał Kazio ostrożnie. – Twój mąż…?
– Mój mąż prędzej by umarł, niż wydał ryzykownie jedną złotówkę – wyrwało się Eluni. – Co to za szczęście, że mam własne pieniądze!
Kazio nie zdążył złożyć jej razem gratulacji i wyrazów współczucia, szczególnie że nie wiedział, czemu dać pierwszeństwo, ponieważ nad ich uchem rozległo się straszliwe wycie i bomba poszła w górę.
W Eluni nagle zapłonęła emocja. O czymś takim jak „bomba w górę” wielokrotnie czytywała i zdawało jej się, że rozumie zjawisko, ale teraz po raz pierwszy ujrzała to na własne oczy. W dodatku ta bomba dotyczyła jej osobiście. To było piękne, fascynujące, nie przypuszczała nawet, że można doznać takich wspaniałych uczuć za jedne trzydzieści dwa złote! W oczach zaświecił jej blask, a twarz pokrył rumieniec. Kątem oka Kazio to dostrzegł i małym fragmentem umysłu ocenił, ona była znacznie piękniejsza, niż mu się wydawało!
– Tam startują – wskazał, sięgając po lornetkę. – Widzisz? To jest dystans tysiąc sześćset metrów, o, tam. Wchodzą do maszyny, masz, popatrz.
Wyrzeczenie się lornetki bodaj na chwilę było dla niego ciężkim przeżyciem i gdyby nie uroda Eluni zapewne by się na nie, nie zdobył, ale teraz szarpnęły nim uczucia dodatkowe. Oddał jej przyrząd. Elunia chciwie popatrzyła na coś, co wydało jej się okropnym zamieszaniem, zdenerwowała się i zwróciła lornetkę właścicielowi.
– Nie rozumiem, co się tam dzieje – oznajmiła niespokojnie. – Ty patrz i mów!
Kazio ją za to pokochał.
Konie spełniły swoje obowiązki, wystartowały, obiegły pół toru i dotarły do mety, zwanej tu celownikiem. Elunia wpatrywała się w nie roziskrzonym wzrokiem, zarazem usiłując przyswajać sobie informacje Kazia. Komunikaty z głośnika trochę go zagłuszały. Wokół rozległy się jakieś okrzyki.
– Nie do wiary – powiedział Kazio, szybko ochłonąwszy z wrażenia. – Zdaje się, że wygrałaś, no, dwójkę masz na pewno, a ja przy tobie. Co do piątego miejsca, nie dam głowy, zaraz zobaczymy…
– Naprawdę wygrałam? – przerwała mu Elunia, śmiertelnie zdumiona i dziko przejęta. Kazio nie dał się zbić z toku myślenia.
– Majątek dadzą. Połamało im się wszystko. Coś tam im musiało nie wyjść, ktoś po mordzie dostanie, no, zobaczymy po wypłacie… Piąty koń ważny, dociągnęła ta jedynka czy nie? Cała piątka bez faworytów, tego dawno nie było, inna sprawa, że w środy chodzą wybuchy… Jasne, że wygrałaś, ale to prawie normalne, pierwszy raz tu jesteś, za pierwszym razem zawsze się wygrywa, chyba że ktoś ma ślepy niefart. Tyle że, zdaje się, wygrałaś cholernie dużo…
Istotnie, w gonitwie przyszły fuksy-monstre i wypłata przerosła wszelkie oczekiwania Eluni. Za swoje trzydzieści dwa złote dostała przeszło osiem tysięcy i wzruszyło ją to niezmiernie. Kazio był uszczęśliwiony.
– Chwalić Boga, miałem tyle rozumu, żeby zagrać za tobą chociaż tę dwójkę. Co do piątki, to masz jeden bilet na torze. Jakim cudem miałaś jedynkę…? Gadaliśmy o dwójce i sam, jak ten kretyn, ją w ciebie wpierałem. Jak to zrobiłaś?
– Nie wiem – wyznała z zakłopotaniem Elunia. – Jakoś za dużo było tych dwójek, pomyślałam, że się pomylą, to znaczy nic nie pomyślałam, tylko tak mi się powiedziało cokolwiek innego. Teraz też mi się mylą.
Dla uniknięcia pomyłek omijając w każdej gonitwie konia numer dwa, Elunia trafiała przez cały dzień dzikie fuksy, a rozumny Kazio, wybuchając śmiechem, bogacił się przy okazji. Świadom osobliwych praw, jakie rządzą wszelkim hazardem, stawiał to samo co i ona, bez względu na poglądy własne i zakulisową wiedzę. Obydwoje wyszli z tego interesu potężnie wygrani.
– Kupię dużą lodówkę z zamrażalnikiem – powiedziała rozpromieniona Elunia, opuszczając tor. – A może zmienić samochód…? Nie, lodówkę i pralkę muszę mieć. Czy mogłabym tu przyjść jeszcze raz?
– Nawet tysiąc razy – zapewnił ją Kazio i zapalił silnik swojej eleganckiej toyoty, – Wezmę dla ciebie bilety, a na przyszły sezon załatwię ci stałą wejściówkę. Z tym, że nie co dzień świętego Jana, więcej pierwszego razu nie będzie. Licz się z tym.
Wierząc głęboko w jego doświadczenie, Elunia postanowiła przegrywać bardzo ostrożnie i postanowienia dotrzymała. Nie przegrywała zresztą, z reguły raczej wychodziła do przodu, acz nie tak wiele, jak za pierwszym razem. Miała w sobie instynkt, znacznie cenniejszy niż fachowa wiedza o koniach i jeźdźcach, który pozwalał jej w tajemniczy sposób wyłapywać rozmaite kanciarskie układy, nie typowała, tylko zgadywała co przyjdzie i przeważnie jej się udawało.
Polubiła tę rozrywkę i upodobanie w niej rosło. Powolutku zaczynały się w niej zagłębiać jeszcze może nie szpony, ale małe pazurki namiętności.
W ostatnią środę sezonu, która wypadła już po decydującej rozprawie rozwodowej, Kazio jej znów towarzyszył. Spotykali się na wyścigach dość często bez uprzedniego umawiania, niekiedy się jednak mijali, bo Eluni skłonność do hazardu nie opanowała jeszcze bez reszty, a Kazio często wyjeżdżał w interesach. Ich związek jednakże kwitł, przy czym ze strony Eluni była to przyjaźń i łagodne upodobanie, ze strony Kazia zaś miłość zgoła wulkaniczna. Upierał się przy ślubie. Rozwód Eluni lada chwila miał się uprawomocnić, na nowe małżeństwo jednakże na razie nie miała ochoty. Pozbywszy się obowiązków żony, oddychała z ulgą, robiła co chciała, sprzątała swoje puste mieszkanie kiedy jej się podobało, wychodziła z domu i wracała fanaberyjnie, i ta swoboda podobała się jej nadzwyczajnie. Może za jakiś czas ustabilizuje się przy Kaziu, chwilowo jeszcze nie. W obliczu jego uporu najrozsądniejszym wyjściem wydało jej się sypianie z nim po prostu, na co przystała bardzo chętnie. O pierwotnej przyczynie jego uwielbienia nie miała zielonego pojęcia
W ową ostatnią środę sezonu doznała okropnie głupiego przeżycia.
Tłok panował nieco większy, niż w zwykłe środy z tej racji właśnie, iż ta była ostatnia, loża jednakże akurat świeciła pustką. Wszyscy oglądali konie na padoku, jakiś jeden facet stał przy bufecie, dwie osoby rozmawiały na fotelach tyłem zwrócone do pomieszczenia, kasjerka przy swoim urządzeniu robiła sobie kanapkę, a przy jednym stoliku siedziało dwóch osobników, z których jeden był nieziemsko pijany. Usiłował zapalić papierosa i domacać się popielniczki, musiał jednakże widzieć już podwójnie, a może nawet potrójnie, bo w nic nie trafiał. Drugi, na bani odrobinę mniejszej, na coś go namawiał, machając trzymanym w ręku dowodem osobistym. Pierwszy nie zwracał na niego uwagi, uparcie operując przy papierosie, drugi się zniecierpliwił, wygrzebał mu z kieszeni portfel i odnalazł w nim dowód osobisty, nie napotykając oporu. Scena dla doświadczonych graczy była w pełni zrozumiała, jeden pijany nakłaniał drugiego pijanego, żeby zagrać jakąś kombinację na numery dowodów, co na wyścigach przytrafia się częściej, niżby kto przypuszczał.
Ten pierwszy, zabalsamowany w czarnoziem, do protestów nie był zdolny. Drugi usiłował napisać coś na serwetce śniadaniowej, nie szło mu, zgniótł serwetkę i podniósł się od stolika, zgarniając oba dowody tożsamości. Na ten właśnie moment trafiła Elunia. Ściśle biorąc, trafiła na moment wcześniejszy, ten, w którym drugi osobnik wyrywał pierwszemu portfel z kieszeni, chodząc powoli do szeroko otwartych drzwi i zastanawiając się, co zagrać, patrzyła przed siebie i doskonale widziała ostatnie chwile konwersacji pijaków. Pierwszego znała z twarzy drugi był jej kompletnie obcy. Zdawałoby się też pijany, ciąż nieco mniej. I nagle ujrzała w jego oczach błysk absolutnej trzeźwości, podniósł się swobodnie, wcale nie skierował się do kasy, tylko szybko ruszył ku drzwiom, a oba dowody zniknęły w jego kieszeni.
Elunia nie pomyślała nic, ale za to znieruchomiała radykalnie, do tego stopnia, że nie była w stanie nawet odwrócić oczu. Dzięki czemu przechodzący obok niej osobnik nie napotkał jej spojrzenia, zobaczył tylko zadumaną facetkę, wpatrzoną w dal. Nie przejął się nią, pośpiesznie zbiegi po schodach i znikł w wyjściu.
Pozostała przy stoliku moczymorda zrezygnowała z walki z papierosem, złożyła utrudzona głowę w talerzu z resztkami golonki i zasnęła.
Elunia poruszyła się samodzielnie dopiero po bardzo długiej chwili. Złapała dech i uruchomiła myśl. Najpierw konsekwentnie udała się do kasy i zagrała pierwsze kombinacje, jakie jej przyszły do głowy, a dopiero potem usiadła w fotela i spróbowała się zastanowić.
Co właściwie widziała? I dlaczego wywarło to na niej takie wstrząsające wrażenie? Dwóch facetów, z których jeden tylko udawał pijanego. No to co? Udawał może z grzeczności, temu prawdziwie pijanemu do towarzystwa, i cóż takiego… Zabrał mu dowód osobisty i dokądś z nim poszedł, zapewne znajomy, poszedł coś załatwiać. Nie kradł mu tego dowodu podstępnie i ukradkiem, zabrał go wręcz jawnie, nie obchodziło go, czy ktoś tego nie widzi. A że sam mu wyciągnął portfel…? Pijany nie był zdolny do skoordynowanych ruchów, może nawet nie wiedział, gdzie ma kieszeń. I tamten trzeźwy nie tknął żadnych pieniędzy…
Wciąż nie pojmując, skąd w tym wypadku wziął się w niej wybuch emocji, Elunia dała sobie spokój i wróciła do zainteresowania wyścigami. Kiedy Kazio padł na fotel obok niej, zapomniała już prawie o wydarzeniu, pozostało jej tylko jakieś podświadome, nieprzyjemne uczucie obawy.
Na niedokładnie przemyślane kombinacje przegrała, co spowodowało, że ogólnie w ową środę wyszła na zero.
Telefon, w który nowe mieszkanie zaopatrzone było od początku, zadzwonił w niedzielę rano. Kazio, mocno już zadomowiony, brał prysznic w łazience, Elunia w kuchni robiła skromne śniadanko. Razem wybierali się na wyścigi, które o tej porze roku zaczynały się o jedenastej, żeby zakończyć się przed zmrokiem, zaś Kazio trwał przy jej boku już od wczoraj. Obecnie, w tej łazience, śpiewał. Elunia podniosła słuchawkę.
– Czy pani Eleonora Burska? – spytał zimno jakiś obcy głos.
Bez żadnych złych przeczuć Elunia odpowiedziała twierdząco. Rozmaici nowi zleceniodawcy dzwonili do niej o najrozmaitszych porach i do rozmów z nieznajomymi ludźmi była przyzwyczajona.
– Otóż zawiadamiam łaskawą panią, że ja idę na glinowo – rzekł głos. – Tak się składa, że moja forsa jest po praniu, więc albo do mnie wróci, termin do jutra, albo prokurator się wami zajmie. Łapówę przebiję, bo mnie na was cholera trzaska, a żonę i dzieci wysłałem do ciepłych krajów. Żegnam panią.
Osłupiała kompletnie Elunia wpatrywała się w trzymaną w ręku słuchawkę, chociaż z drugiej strony połączenie zostało przerwane, aż Kazio zakończył razem śpiewy i ablucje i wyszedł z łazienki.
– Co się stało? – spytał, zaskoczony. – Dlaczego tak stoisz?
Elunia odzyskała zdolność ruchu i odłożyła słuchawkę.
– Nie wiem – odparła w oszołomieniu. – Albo jakiś wariat, albo pomyłka. Ale nie, wymienił moje nazwisko. Komuś coś źle zrobiłam…? Tylko dlaczego mówił do mnie w liczbie mnogiej…?
– Kto?
– Nie wiem…
Kazio miał wprawdzie szczery zamiar jeszcze przed śniadaniem zużytkować ukochaną kobietę erotycznie, bo Eluni nigdy mu nie było za dużo, ale teraz nagle seks wyleciał mu z głowy.
– Powtórz porządnie, co to było – rozkazał surowo. – Od początku do końca!
Elunia postarała się skupić. Z jej strony padły dwa słowa, „słucham” i „tak”, nie miała z tym zatem problemu, gorzej wyglądała wypowiedź rozmówcy. W zdenerwowaniu umknęły jej szczegóły.
– Żonę i dzieci wysłał na wczasy – powiedziała żałośnie. – Jakieś pieniądze miał w pralce, nie wiem, może zapomniał wyjąc z kieszeni. I jutro idzie do prokuratora.
– Oszołom – zawyrokował podejrzliwie Kazio. – Chyba to nie tak wyglądało. Przypomnij sobie porządnie, bo to nigdy nie wiadomo.
Po bardzo długiej chwili, już w trakcie śniadania, Elunia odtworzyła komunikat obcego osobnika nieco bardziej dokładnie. Kazio, młodzieniec życiowy, zaczął rozumieć przekazaną treść.
– Ciekawe – mruknął w zamyśleniu. – Jesteś komuś coś winna?
Elunia poszukała w pamięci.
– Agacie, sto złotych. Znalazłam się na mieście bez pieniędzy i pożyczyłam sobie od niej. Do licha, zapomniałam jej oddać!
– Ale to nie była Agata? Ani jej mąż?
– Nie. Ona nie ma męża.
– Robiłaś może coś z kimś, a inwestor nie zapłacił? Albo zapłacił tylko tobie, a tamtemu nie?
– Nic o czymś takim nie wiem. Dotychczas wszyscy wszystko płacili.
– Znasz jakichś hochsztaplerów? Bywają u ciebie?
– Nie wiem. Zdawało mi się, że nie. To znaczy, co do bywania jestem pewna… Kaziu, oszalałeś…?! Kto ma tu bywać, gdzie usiąść, na tym jednym stołku, czy na podłodze?!
Kazio z wysiłkiem pohamował chęć rzucenia okiem w kierunku tapczanu. Zdołał zachować się jak dżentelmen.
– No to nie wiem. Typowa groźba w kwestii zwrotu pieniędzy. Może istnieje jeszcze jakaś inna Eleonora Burska?
– Może istnieje – zgodziła się Elunia. – Ale ja nic o tym nie wiem. W naszej rodzinie czegoś podobnego nie ma, oni tylko mnie jednej dali takie idiotyczne imię. Ale nazwisko popularne, więc nie mogę wykluczyć… A w ogóle co mnie to obchodzi, facet się rąbnął, jego zmartwienie.
Kazio był zdania, że niekoniecznie, porzucił jednakże temat. W poniedziałek wyjeżdżał na dwa dni, musiał dopilnować ustalania granic działek budowlanych na Mazurach, nie mógł oferować klientom czegoś, o czym sam nie miał pojęcia. Ogarnął go niepokój, czy przez te dwa dni pomyłka się przypadkiem nie pogłębi, dzięki czemu Elunia znalazłaby się sama w oku cyklonu. Niepokój nosił wyraźne znamiona proroczego przeczucia.
– Obiecaj mi jedno – poprosił już w drodze na Służewiec. – Przez te dwa dni, kiedy mnie nie będzie, nie otworzysz drzwi nikomu obcemu. Choćby żebrał i błagał na klęczkach.
Zważywszy, iż warunków na przyjmowanie gości Elunia wciąż jeszcze nie miała i prawie nikt u niej nie bywał, obietnicę złożyła chętnie.
Pierwszy telefon, jaki odezwał się w poniedziałek rano, znów zawierał w sobie tajemniczą treść.
– Ja mówiłem poważnie – rzekł głos, który Elunia rozpoznała dopiero po chwili. – A od pani się zacznie. Nie liczcie na to, że się wygłupię osobiście, czekam do jedenastej, a potem ruszam gliny…
Tym razem Elunia zdołała się odezwać, bo zaskoczenie było mniejsze.
– Proszę pana, to pomyłka! Nie mam pojęcia, o czym pan mówi! Pan czegoś chce, ja rozumiem, ale przecież nie ode mnie! Niech pan się zastanowi, do kogo pan dzwoni!
– Do Eleonory Burskiej, z zawodu artysta plastyk, zamieszkałej ostatnio przy Gruszczyńskiego sześć, mieszkania osiem, numer dowodu osobistego DB 2585817. Zgadza się?
Elunia na nowo poczuła oszołomienie.
– Tak, z tym że dowodu nie pamiętam. Ale i tak nie rozumiem, o czym pan mówi! Czy pan może mi jakoś przystępnie wyjaśnić, o co tu chodzi?
– Nie zgrywaj słodkiej kretynki, laleczko. Już wyjaśniłem. Niech świńską szczeciną porosnę, jeśli nie przekazałaś wszystkiego swoim mocodawcom. Do jedenastej, ostatni termin i więcej przekomarzać się nie będziemy. A w domu mam goryla, stać mnie na to, o czym dobrze wiecie.
– No to porośniesz tą świńską szczeciną, kretynie, bo Kazio nie jest moim mocodawcą – powiedziała rozzłoszczona Elunia do głuchej już słuchawki. – A w domu możesz mieć całą hodowlę goryli, tylko hoduj je dobrze, bo są pod ochroną.
Na moment, zważywszy, iż nieco zgłupiała, błysnęła jej myśl zawiadomienia o tym gorylu Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, ale opamiętała się. Jasne, że nie chodziło o zwierzę. Facet się czegoś boi i zorganizował sobie ochronę, Bóg z nim, jak dla niej, niech się zamknie w bunkrze przeciwatomowym i sam szczeka.
Usiadła do roboty i ze złości wymyśliła reklamę płatków kukurydzianych, która błyskawicznie zrobiła furorę w całej Europie i napędziła jej mnóstwo pieniędzy. Nastąpiło to jednak odrobinę później i w ów poniedziałek Elunia jeszcze nie wiedziała, że odniesie kolejny sukces.
Kiedy wczesnym wieczorem, po rozmowie z redakcją „Twojego Stylu” i uzgodnieniu szczegółów nowej reklamy firmy, sprowadzającej obuwie z całego świata, wróciła do domu, telefon dzwonił jak wściekły.
– Czy wy naprawdę wolicie dochodzenie i sprawę sądową? – spytał z irytacją znajomy już głos. – Naprawdę chcecie, żebym stracił cierpliwość? Przecież ja nie popuszczę! Nie zbankrutuję przez was, ale dla zasady, mnie nikt przewiewał nie będzie. Czy ty się nie boisz, idiotko? Kto cię kryje?! Premier?!
Przez krótki moment Elunia usiłowała sobie przypomnieć, kto w jej własnym kraju jest aktualnie premierem, ale wyleciało jej z głowy.
– Przecież miał pan więcej nie gawędzić – wytknęła i pretensją. – Niech pan sobie weźmie tego goryla, stado nawet samce i samice, może się panu rozmnożą. Czego pan się mnie w ogóle czepia ze szkodą dla siebie?
Rozmówcę na ułamek sekundy jakby zatkało.
– Dlaczego ze szkodą? – spytał ostro.
– Bo ze mnie nic pan nie wydoi. Wszystkie siły pan poświęca, żeby ode mnie czegoś chcieć, a ja nawet nie wiem czego. No, rozumiem, pieniędzy. Na szczęście nie mam. Mogę panu dać sto złotych dla świętego spokoju, ale to góra.
– Dowcipy sobie robisz? Wolisz gliny?
– No pewnie, że wolę gliny niż pana. Przynajmniej nie dzwonią codziennie z idiotycznym gadaniem.
Tego po drugiej stronie słuchawki nagle chyba szlag trafił.
– A, do jasnej, chropowatej cholery! – ryknął straszliwie. – Kurrrrrtyzana twoja matuchna, w decybele kopana, jolka spróchniała twojej babci, żeby ją parchy pokryły, kij ci na monogram złotem haftowany! Ty gumo do żucia, ja ci pokażę, krowo niebiańska! Dosyć tego!!!
Trzasnął słuchawką. Eluni ostatnia wypowiedź ogromnie się spodobała i usiłowała ją sobie zapamiętać. Zapisała nawet, pełna obaw, iż czyni to niedokładnie, bo wszystko przebijała krowa niebiańska, wyjątkowo przypadła jej do gustu. Przypomniał jej się Kazio, jego dziwaczne obawy wydawały się nie do pojęcia.
We wtorek o siódmej rano wyrwał ją ze snu dzwonek do drzwi. Ziewając okropnie, pamiętna obietnicy, wyjrzała przez wizjer. Ujrzała dwóch facetów, jednego w zwykłym cywilnym ubraniu, a drugiego w mundurze. Mundur sprawił, iż uchyliła drzwi na długość łańcucha.
– Policja – powiedział ten w cywilu. – Zechce pani nas wpuścić.
Elunia jeszcze nie rozbudziła się całkowicie.
– Ogólnie biorąc pewnie zechcę – zgodziła się. – Szczególnie że mi panów zapowiadano. Ale chcę zobaczyć legitymacje i nie tak, majtnął i już, tylko porządnie. Umiem czytać.
Przytomniejąc stopniowo, przeczytała z uwagą dwa zaprezentowane jej dokumenty, po czym otworzyła drzwi. Żaden z dwóch panów nie rzucił się na nią w zbrodniczych celach, pojęła zatem, że ma do czynienia z prawdziwą policją.
– Komisarz Edward Bieżan – przedstawił się ten w cywilu. – Pani Burska?
– Tak, to ja – odparła Elunia i niepewnie rozejrzała się dookoła. – Przepraszam, nie ma na czym usiąść.
– Nic nie szkodzi. Czy może nam pani pokazać dowód osobisty?
– Proszę bardzo.
Obejrzała się i sięgnęła po swoją wielką torbę na długim pasku, wiszącą na oparciu kreślarskiego stołka. Wygrzebała z niej kosmetyczkę, w której trzymała wszystkie dokumenty, zajrzała do niej, chwilę przeglądała zawartość, po czym wszystko wyjęła na stół.
Dowodu osobistego nie było.
Zaskoczona i zdumiona Elunia przekładała rozmaite legitymacje sztukę po sztuce, każdej przyglądając się pilnie. Wreszcie uniosła głowę.
– Nie ma – powiedziała bezradnie. – Jak to?
– To chyba raczej ja mógłbym zadać takie pytanie. Może ma go pani gdzie indziej?
Elunia bez słowa uniosła z podłogi duże kartonowe pudło i odwróciła je na stole do góry dnem. Wysypała się z niego ogromna kupa papierów, umów, rachunków, pokwitowań, cały chłam, posiadany przez normalnego człowieka. Nie mając mebli. Elunia całą swoją życiową dokumentację trzymała w pudle.
Rozgarnęła ten śmietnik i zaczęła wrzucać z powrotem do pudła po jednym papierku. Policja czekała cierpliwie. Dowodu nie było.
Teraz już Elunia poczuła niepokój. Mogła wprawdzie posługiwać się paszportem, który objawił się wśród papierów, wolałaby jednak wiedzieć, co się stało z dowodem, używała go od wieków, gdzież mógł się podziać?
– No i co? – spytał trochę cierpko komisarz Bieżan.
– No właśnie nie wiem. Zaraz…
Otworzyła ścienną szafę, w której między inną odzieżą znajdowały się torebki letnie i wieczorowe. Przeszukała wszystkie. Udała się do kuchni i beznadziejnie obmacała torby. Już czuła, że coś się stało, ten cholerny dowód znikł i teraz będzie miała kłopoty z wyrabianiem nowego.
– Nie ma – powiedziała żałośnie – Nie mam pojęcia, się z nim stało, i nawet nie wiem, kiedy mi zginął. Nie używałam go od wieków.
– A kiedy miała go pani w ręku ostatni raz?
– Parę miesięcy temu, jeszcze w lecie, jak się tu meldowałam i… Ach nie, co ja mówię! W sądzie, na ostatniej rozprawie rozwodowej… Ale to też już trzy miesiące. Schowałam go do kosmetyczki i dlaczego go nie ma?
Komisarz Bieżan przyglądał się jej w zadumie. Zmartwienie i niepokój Eluni były autentyczne, puste mieszkanie nie obfitowało w kryjówki, wyglądało na to, że ten dowód rzeczywiście jej przepadł, o czym w ogóle nie wiedziała. Z zawodu jednak musiał być nieufny.
– Kiedy pani ostatni raz podejmowała pieniądze w banku? – spytał sucho.
– Bardzo dawno temu, ale mnie w banku dowód nie jest potrzebny. W ogóle nie miałam żadnych pieniędzy, wszystkie wydałam na mieszkanie, dopiero teraz mi napłyną i kupię jakieś meble…
– A w środę?
– W jaką środę?
– W ostatnią środę. W zeszłym tygodniu?
– Co w ostatnią środę? – zaciekawiła się Elunia.
– Pytam, czy nie podejmowała pani pieniędzy z banku w ostatnią środę.
– Nie skąd. Przecież mówię panu, że nic nie mam na koncie…
– Mogła pani podejmować z innego konta.
Elunia się nagle zdenerwowała.
– Ja w ogóle nie rozumiem, co pan mówi. Nie mam innego konta i od wieków moja noga w banku nie postała, a dowód, nawet gdyby, nie ma z tym nic wspólnego. Teraz będę musiała starać się o nowy, nie wiem, jak to się robi, trzeba chyba dać ogłoszenie…
– Więc twierdzi pani, że w ostatnią środę nie była pani w żadnym banku?
– No pewnie, że nie byłam, dlaczego miałam być? O co właściwie chodzi z tą środą? Mam zmartwienie, a pan się upiera, środa i środa! Tożsamość, proszę bardzo, paszport, prawo jazdy, legitymacje różne, wszystko z fotografiami, widzi pan, że ja to ja, nawet i bez dowodu! Czy coś się stało?
– A co pani w takim razie robiła w środę?
– O Boże…! Nic nie robiłam, rano pracowałam w domu, a potem pojechałam na wyścigi. To chyba nie jest karalne?
Komisarz Bieżan zainteresował się wyraźnie.
– Na wyścigi? O której godzinie i jak długo pani tam była?
– O dwunastej. I byłam do czwartej. A co…?
– Czy ktoś panią tam widział?
Pytanie Elunię wręcz ogłuszyło. Czy ktoś ją tam widział…!
– Ależ tłumy ludzi! Kłaniają mi się, więc chyba rozpoznają mnie z twarzy? I w ogóle byłam ze znajomym… A… rozumiem! Coś się stało w środę w jakimś banku i pan mnie podejrzewa? Nie, to nie ja, w żadnym banku nie byłam. Bo później, po tych wyścigach, poszliśmy na obiad, bo tam się człowiek robi strasznie głodny, ściśle biorąc pojechaliśmy do Konstancina, do takiej małej restauracyjki, na kotlety schabowe z kapustą, doskonałe. I bardzo tanio. Wróciłam stamtąd do domu, parę minut po szóstej i potem już wisiałam i słuchawce, bo wszyscy dzwonili…
Komisarz Bieżan zdołał jej wreszcie przerwać.
– Nazwiska tych osób, które widziały panią na wyścigach – może mi pani podać?
Elunia rozbudziła się już ostatecznie i doznała ataku skojarzeń. Zlekceważyła jego pytanie.
– O Boże, to chyba ma jakiś związek! I ten dowód…! On mi podał numer przez telefon! Ale przecież chyba niemożliwe, żeby dyrektor banku zwracał się do mnie per „ty krowo niebiańska”…?
Mimo licznych już doświadczeń życiowych, krową niebiańską Edzio Bieżan poczuł się lekko trzepnięty. Atmosfera ogóle robiła się jakaś skomplikowana. Rozmawiali stojąc, nikt nie zajmował jedynego mebla do siedzenia ze zwykłej grzeczności, Elunia opierała się o swój stół do pracy, policjant w mundurze dyskretnie i nieznacznie przysiadł na parapecie okiennym, subtelnym ruchem przesunąwszy nieco książki, a Bieżan czynił po kilka kroków to tu, to tam, tęsknie wypatrując ściany, na której mógłby się wesprzeć. Przesłuchanie, odbywane w pozycji na baczność, zaczynało wydawać mu coraz bardziej uciążliwe. Zmobilizował się ostro.
– O czym pani mówi? W pierwszej chwili powiedziała pani że spodziewała się naszej wizyty…
– No przecież właśnie o tym mówię! – przerwała mu Elunia niecierpliwie i dodała z naganą: – Zawsze i wszędzie czytałam, że takie władze jak pan chętnie słuchają świadków i przestępców, bo może im się coś głupiego wyrwie, a pan mi przerywa! Dlaczego pan jest taki nietypowy? Ten półgłówek przez telefon obiecywał, że będę miała do czynienia z policją, no i mam, proszę bardzo, wolę panów niż jego. chociaż ciągle nic nie rozumiem. Ale coś mi się chyba kojarzy, zaczynam podejrzewać, że mój dowód osobisty znajduje się u niego, bo mi podał numer, chociaż wcale nie wiem czy prawdziwy i nawet nie mogę sprawdzić, bo zapomniałam, co powiedział. A w ogóle tu jest okropnie niewygodnie, ja bym gdzieś usiadła, może w kuchni, nie chcę się teraz kotłować z tapczanem, w kuchni mam krzesło i stołek i można zabrać to – wskazała palcem swoje ciężkie, obrotowe krzesło kreślarskie. – Ja normalnie wcale nie jestem taka potwornie gadatliwa, ale teraz mi się nazbierało. Co pan na to?
Bieżan zrozumiał bezbłędnie, że ostatnie pytanie dotyczy zmiany miejsca konwersacji i przyklasnął pomysłowi. Sierżant skwapliwie przeniósł krzesło kreślarskie do kuchni, wreszcie wszyscy usiedli przy stole, przy czym Elunia zdołała odruchowo prztyknąć elektrycznym czajnikiem. Kawa i herbata znajdowały się w zasięgu ręki.
– No to teraz powiedzmy sobie to wszystko porządnie – zarządził, udając, że nie widzi gestów pani domu, sięgającej po filiżanki i łyżeczki. – Proszę bardzo, nie będę pani przerywał.
Aczkolwiek Elunia lubiła sobie spokojnie sypiać do ósmej trzydzieści, to jednak pod względem wyrywania ze snu mieściła się w granicach przeciętności. Nie budziła się świeża jak skowronek, ale też nie musiała przytomnieć do południa. Nic jej nie wyleciało z rąk, mocna kawa z odrobiną śmietanki przywróciła jej pełnię równowagi umysłowej. Zrelacjonowała porucznikowi trzy ostatnie rozmowy telefoniczne rozsądnie i nawet dokładnie.
Bieżan dysponował doświadczeniem życiowym w tej dziedzinie lepszym niż Kazio. Instynkt i dusza powiedziały mu wyraźnie, że podejrzana stoi po właściwej stronie barykady i powinna przestać być podejrzana. Mechanizm działania całej imprezy zrozumiał błyskawicznie.
– No tak – rzekł znacznie łagodniej. – Wierzę pani. Ale formalność wymaga potwierdzenia pani bytności na wyścigach, muszę mieć zeznania świadków. Niech pani wymieni osoby, które ją potwierdzą.
– Kasjerka – odparła bez namysłu Elunia. – To jest jedna kasjerka i grałam u niej w każdej gonitwie. Mogę nawet powiedzieć, co jadła na śniadanie, a może to było drugie śniadanie, kanapki sobie zrobiła, z mortadelą i z ogórkiem, miała także jajko na twardo. W loży dyrekcji istnieje tylko ta jedna kasa. I jeden taki, pan Jurek, nazwiska nie znam, rozmawialiśmy co chwila. O Boże drogi, i Kazio mój chłopak, razem byliśmy!
– Nazwisko chłopaka chyba pani zna?
– Oczywiście, razem chodziliśmy do szkoły. Kazimierz Radwański. Wyjechał służbowo, ale jutro wraca, a może jeszcze dzisiaj wieczorem. Poza tym bufetowa, nawet brałam herbatę, piwo i pierogi. One tam mają prawdziwe domowe pierogi, bardzo lubię. I wszyscy inni ludzie, ale nie każdy musi mnie pamiętać. Mogę ich panu palcem pokazać w sobotę, bo nazwisk nie znam, najwyżej imiona.
Edzio Bieżan postarał się pozbyć myśli, że służbowy pobyt na wyścigach, gdzie dotychczas nigdy w życiu nie był, będzie bądź co bądź, jakąś atrakcją i wrócił do tonu urzędowego.
– Zajmijmy się zatem tym pani dowodem osobistym… – zaczął.
– A…! I właśnie! – krzyknęła nagle Elunia. Poróżowiała na twarzy rumieńcem emocji i cała policja w dwóch osobach, płci, jak by nie było, męskiej, na moment zapatrzyła się w nią, wyzuta z wszelkich doznań, poza zachwytem. Zemocjonowana Elunia prezentowała sobą prawdziwą piękność.
– Tak…? – wydusił z siebie Bieżan z dużym wysiłkiem. – Słucham.
– Widziałam tam takie coś – rzekła Elunia tajemniczo i z przejęciem. – Wcale nie wiem. czy to ma jakiś sens, ale okropnie mi się kojarzy. Powiem panu trudno, najwyżej wyrzuci pan z protokółu czy tam czegoś…
Opisała oglądaną w znieruchomieniu scenę rozmowy pijaków tak, że obaj, komisarz i sierżant, bez mała ujrzeli ją i własne oczy. Ostatecznie Elunia była plastykiem i umiała przetworzyć obrazy na zrozumiały ludzki język.
– No tak – skomentował Bieżan po krótkim namyśle – Tego pijanego też pani potrafi pokazać palcem?
– Oczywiście. On zresztą nie bywa bez przerwy pijany to był sporadyczny wypadek. Mam w ogóle wrażenie, że to dziennikarz, może go nawet wszyscy znają. No? Pójdzie pan tam ze mną w sobotę?
– Myślę, że będę zmuszony…
Wbrew pierwotnym zamiarom zabrania ze sobą ewidentnej przestępczyni, Edzio Bieżan nie tylko pozostawił ją wolności, ale nawet doradził, jak ma najprościej załatwić sprawę nowego dowodu osobistego. Dzięki niej zrozumiał bardzo dużo. Dziwaczna afera, której przedtem właściwie prawie nie było, nagle nabrała rumieńców. Urody jej wprawdzie od tego nie przybyło, ale przynajmniej zaczęła istnieć i okazywać się interesująca.
Zważywszy brak jakichkolwiek wyjaśnień ze strony przeciwnej, dla Eluni cała sprawa była wciąż niepojęta. Dopiero po wyjściu władzy uświadomiła sobie, że nic jej nie powiedzieli. Ona im wszystko, oni jej wcale. O co tu, do diabła, mogło chodzić? Kazio… może Kazio coś zrozumie, robił wrażenie, jakby ogólnie się czegoś domyślał…
Kazio objawił się w środę, najpierw telefonicznie, a potem, przed wieczorem, osobiście.
Odpracowawszy, z bardzo niewielkim zniecierpliwieniem, ekscesy natury czysto osobistej. Elunia zaczęła zadawać pytania, pomiędzy nimi udzielając informacji.
W ciągu tej środy, zanim jeszcze Kazio się odezwał, uświadomiła sobie, że posiada pieniądze. Wygranej z wyścigów jeszcze w pełni nie wydała, zostało jej dosyć, żeby zająć się tymi cholernymi meblami, a już był najwyższy czas zacząć żyć jak człowiek. Bez żadnych dalszych namysłów ruszyła do Ikei.
Nabywając umeblowanie salonu, załatwiła od razu transport. Magazyn dostarczał towary do domu z wniesieniem i ustawieniem włącznie, ustaliła godzinę i podała nazwisko. Wóz meblowy przyjechał punktualnie.
O tym, że jeden z tragarzy, sprawdziwszy nazwiska i adresy klientów, specjalnie postarał się jechać właśnie do niej, nie miała najmniejszego pojęcia i żadne złe przeczucia nawet jej nie zaświtały. Przejęta i zemocjonowana urządzaniem swojego apartamentu, nie zauważyła także osobliwych ewolucji owego tragarza, który uparcie i całkiem zręcznie odwracał się do niej tyłem. Ani przez chwilę nie widziała jego twarzy, co nie przysporzyło jej najmniejszego niepokoju, bo nie oblicza tych nosicieli były jej potrzebne, tylko ich siła fizyczna.
Dzięki błyskawicznej, wręcz męskiej decyzji jej pusty dotychczas salon zyskał kanapę, dwa fotele, niski stół i coś w rodzaju barku, który mógł służyć wszechstronnie. Na nic więcej nie starczyło jej pieniędzy, niemniej Kazio potrzebował długiej chwili, żeby ochłonąć. Wytworność wnętrza zauroczyła go niepomiernie, szczególnie że sam się do niej przyczynił kwiatami. Wazon dla kilometrowych róż Elunia miała z dawien dawna.
Stosunki słowne jęli zatem uprawiać w salonie.
– Czekaj chwilę, to właściwie jak masz zamiar to gniazdko urządzić? – spytał, jeszcze nieco oszołomiony, przerywając Eluni pełne przejęcia zwierzenia.
Mieszkaniem Elunia również była przejęta.
– Tu będzie salon. Dla gości. Tam mam pracownię, a to ostatnie to sypialnia. Salon zrobię nietypowo, jest miejsce, sam widzisz… Albo może nie, jeszcze się waham, gdzieś muszę rozmawiać służbowo, więc może w pracowni. A tu będzie część jadalna, bo w kuchni to jednak głupio. Jak mi dojdzie na konto, kupię co trzeba, już niedługo, należy mi się. A co? Tak ci się nie podoba?
Kaziowi podobało się wszystko z Elunią na czele.
– Nie, dlaczego…? Świetnie wygląda. Tylko nie widzę tu miejsca dla siebie… Nie, nie słuchaj, co mówię, nie ty masz mieć miejsce dla mnie, tylko ja dla ciebie… Dotychczas zaniedbywałem, jak kretyn… Elunia, kochanie, powiem ci szczerze… W nędzy nie tonę, do cholery, ale ciągle jestem na tak zwanym dorobku, przestrzeń życiową lekceważyłem, teraz mnie dopiero strzeliło. Bydlę głupie.
– Zaraz – powiedziała zdezorientowana Elunia. – Co masz na myśli?
– Ciebie, kochana. Twoją pracę. To ja powinienem stworzyć tak zwany dom, w którym tobie będzie wygodnie. O estetykę sama zadbasz, potrafisz. Czekaj, coś mówiłaś…?
Elunia zakłopotała się nieco, bo samodzielne życie wciąż jej się nadzwyczajnie podobało.
– Mówiłam całkiem o czym innym, nie o domu. Ta cała heca z telefonami i była u mnie policja…
W trakcie szczegółowej relacji Kazio, słuchający już teraz uważnie, stopniowo posępniał.
– I podałaś im moje nazwisko? I adres?
– Tylko nazwisko. Adresu nie. Nie pytali. Ale mają się ze mną umówić na wyścigi, w sobotę. Słuchaj, o co tu może chodzić?
Dość długo Kazio milczał, a Elunia cierpliwie czekała.
– Na moje oko jest tu jakaś afera – rzekł wreszcie. – Facet ględził o pieniądzach. Nie zyskał ich, to pewne. Stracił. I chce zwrotu. Przyplątał się twój dowód osobisty, czekaj, pomyśl chwilę, była jakaś szansa, żeby ci go ktoś rąbnął? Jaka i kiedy?
Na ten temat Elunia na razie nie miała nic do powiedzenia. Zgodnie z poleceniem Kazia zaczęła myśleć. Dowód zawsze przebywał w jej kosmetyczce, otwartej co prawda, ale upchniętej w głębi torebki. Gdzie i kiedy jej torebka bywała dostępna dla byle kogo…?
– W telewizji – powiedziała po namyśle. – Byłam tam ze dwa razy. Patrzyłam, jak nagrywali reklamę, torebkę zostawiłam w innym pokoju. I w redakcjach, trzech chyba, sprawdzę w kalendarzu, które to były, to samo, rozmawiałam, na komputerze sprawdzaliśmy, jak wyjdzie, nie wiem, gdzie ona była, ta moja torba. Nie pamiętam. Myślisz, że ktoś specjalnie chciał mi go ukraść?
– Myślę, że wykorzystał okazję.
– A po co mu to było?
– Cholera go wie. Dowody osobiste bywają przydatne rozmaitym swołoczom. Sama widzisz, padły na ciebie jakieś podejrzenia, diabli wiedzą, co zrobiła ta osoba z twoim dowodem osobistym… Czekaj! Zaraz, chwileczkę… Wedle tego co rozumiem, osoba zrobiła to coś w środę w godzinach jak w sam raz wyścigowych, mnie się będą czepiać… Dasz radę pokazać innych świadków…?
Jakimś malutkim fragmentem świadomości Elunia odczuła zdziwienie, ale nie miała czasu tym się zajmować.
– No pewnie. Mnóstwo. Sam wiesz przecież, tam się wszyscy widzą nawzajem.
– No to ich pokaż. Tak się składa, że w sobotę mnie tam nie będzie. Kochana, wyłącz mnie z imprezy, nie na rękę mi cholernie, chyba że w ostateczności. Mówiłem ci, co myślę o świadkowaniu…
Osobliwa i zgoła namiętna niechęć Kazia do prawa wciąż jeszcze nie dała jej nic do myślenia, ale postarała się ją uwzględnić. Komisarz Edzio Bieżan, osobnik w gruncie rzeczy, w opinii Eluni, sympatyczny, nie zgłaszał żadnych protestów, umówił się na właściwą godzinę, okazał się punktualny i wszedł do loży dyrekcji bez żadnych starań z jej strony. Wydało jej się to naturalne, policja ma dostęp wszędzie. Zarówno pan Jurek, jak kasjerka i bufetowa, a nawet dwie bufetowe, bez chwili namysłu potwierdzili jej obecność w ostatnią środę sezonu. Pan Jurek nawet zwierzył się konfidencjonalnie, iż na typy Eluni wygrał. Edzio Bieżan pozbył się ostatnich wątpliwości, a przy okazji, jako jednostka znajdująca się na torze po raz pierwszy i pod wpływem sugestii dotychczasowej podejrzanej, sam wygrał przeszło sto złotych, co go usposobiło do podejrzanej wysoce pozytywnie. Policjant to też człowiek.
– W porządku – rzekł pod koniec gonitw. – Ma pani alibi. Jest pani ofiarą, a nie sprawcą. W razie czego proszę nas o wszystkim informować.
Elunia nie miała wprawdzie zielonego pojęcia, czego padła ofiarą i o czym powinna go informować, ale chętnie przyjęła polecenie. Zajęta była ostatnią gonitwą, co do której dusza informowała ją, że faworyt nie przyjdzie i wygra jakiś dziki fuks. Dzikiego fuksa zgadła i ujrzała przed sobą perspektywę pełnego umeblowania swojego apartamentu.
Przy okazji pokazała jeszcze palcem owego pijanego osobnika, który po pierwsze, okazał się istotnie dziennikarzem, a po drugie, był idealnie trzeźwy, ale cele i skutki pokazywania już jej nie interesowały…
– A otóż, proszę pani – rzekła do niej dama w sile wieku, bywalczyni wyścigowa, poza tym normalna pracująca kobieta, przy czym w jej tonie dźwięczał odcień smętnego rozgoryczenia – osobiście znałam jednego takiego, który wyniósł z tego toru mieszkanie spółdzielcze trzypokojowe, domek letniskowy, samochód i parę innych drobiazgów. A kto wie, może pani też się uda? Pod jakim znakiem pani się urodziła?
– Pod Koziorożcem – wyznała Elunia.
– Koziorożec niezły. Może być. Jeśli zachowa pani umiar i zdrowy rozsądek… W kasynie pani bywa?
– W jakim kasynie?
– W jakimkolwiek. Marriot, Grand hotel, Victoria, Pałac Kultury…
– Nie. W życiu tam nie byłam.
– Głupia pani czy jaka…? Przepraszam, nie chciałam być niegrzeczna. Marriot najlepszy, ewentualnie Pałac Kultury. Co pani zależy, ja też pracuję, dla relaksu coś tam trzeba…
Wypowiedź damy w średnim wieku, która przy odrobinie uporu mogłaby być matką Eluni, wywarła swój wpływ. We wnętrzu Eluni drgnęło jakieś przypomnienie. Jej własna, rodzona matka w życiu i za skarby świata nie wypowiedziałaby takich słów. Natomiast babcia… Babci wczesna młodość przebiegała jakoś burzliwie i podobno takie Monte Carlo było jej znane osobiście. Babcię usiłowano od niej separować… A kto wie, jakiś sens w tym był, obawiano się zapewne demoralizacji…
Z emocjonującym piknięciem w sercu postanowiła spróbować nowej rozrywki.
Na razie jednak odpracowała pilniejsze obowiązki. Załatwiła nowy dowód osobisty, dokupiła kilka mebli i mniej więcej urządziła mieszkanie. Na brak pracy nie narzekała, jej reklamy przyczyniały zysków inwestorom, a od każdego zysku dostawała prowizję, pod wpływem Kazia bowiem zaczęła zawierać korzystne dla siebie umowy. Pieniądze na konto doszły, zamieniła zatem starego volkswagena na nową toyotę i wyraźnie poczuła, że życie ma swój urok.
Wyścigi się skończyły, nastąpiła przerwa zimowa i Eluni nagle czegoś zabrakło.
Gdyby nie cały rejwach ze świętami i Nowym Rokiem, zapewne od razu wpadłaby w dalszą rozpustę, chwilowo jednak nie miała czasu. Święta spędzała u rodziców, z przyjemnością kupowała gwiazdkowe prezenty, nareszcie, po raz pierwszy w życiu, nie przejmując się ich ceną. Sylwestra spędziła hucznie, z Kaziem, na balu w Victorii, bo Kazio szczęśliwie też się nie przejmował kosztami imprezy, w przeciwieństwie do Pawełka, skąpiącego na wszystko przez całe trzy lata małżeństwa, podstępnie i dyplomatycznie. Na Sylwestra z reguły dostawał kataru, zatrucia przewodu pokarmowego albo co najmniej bólu głowy, żeby przypadkiem nigdzie nie pójść. Kazio odwrotnie, lubił rozrywki, a skąpstwo było od niego odległe o lata świetlne. Rzecz oczywista na ten bal Elunia musiała zdobyć nową suknię, nowe pantofle, zrobić się na bóstwo…
Po Nowym Roku jednakże Kazio znów wyjechał w podróż służbową i nastała chwila spokoju.
Świat się wprawdzie na Kaziu nie kończył, grono przyjaciół Elunia miała liczne, ładna była, zamożna, propozycje dostawała obficie, istniał w niej wszakże jeden mankament, wysoce niemiły dotychczasowym przyjaciółkom. Mianowicie rozwiodła się ostatnio i była do wzięcia. Uroda pogarszała sytuację, wszystkie dziewczyny, jak jedna, obawiały się o swoich mężczyzn i z całej siły starały się młodą piękność od nich odsunąć. Teoretycznie miały rację, aczkolwiek Elunia na żadnego ze znajomych mężów ani też gachów nie leciała. Oni jednakże mogli polecieć na nią, bo nigdy nie wiadomo, co głupiemu chłopu strzeli do głowy, i przytomne kobiety wolały zachować bezpieczny dystans. W związku z czym Elunia wyraźnie czuła, że tu i ówdzie bywa bardzo źle widziana, nie rozumiała powodu i kłębiła się w niej jakaś nieprzyjemność.
Przyjaciółka jeszcze ze szkoły średniej, niejaka Jola, wyjaśniła wreszcie sytuację.
Nastąpiło to w początkach stycznia. Elunia siedziała przy komputerze, który nabyła w pierwszej kolejności, razem z meblami do salonu, bo projektowanie bez komputera było już zupełnie niemożliwe, dobierając kolory do reklamy kosmetyków. Akurat w momencie kiedy osiągnęła upragniony rezultat i wydała z siebie potężne westchnienie ulgi, zadzwonił telefon.
– Ty, słuchaj – powiedziała Jola. – Ty nigdy świnia nie byłaś, to ja ci powiem wprost. Podobno wybierasz się do dyskoteki, sama w dodatku, bo ten twój, co go nigdy nie widać, gdzieś się zapodział. Z pięć osób mi to powiedziało. Zgadza się?
– Owszem – przyznała Elunia. – A co…?
– A to, że ja cię proszę, ty nie przychodź. Z chłopakiem będę i cholernie mi na nim zależy. A ty taka samotna, jak ta wierzba na wygwizdowie, stanowisz konkurencję, od której człowiekowi dupa się marszczy. Ja nie chcę cię podtykać jemu pod nos. Zrób mi grzeczność i idź gdzie indziej.
Elunia poczuła w sobie nagłą eksplozję buntu, połączonego z oburzeniem i rozgoryczeniem.
– Zwariowałaś! Co ty sobie wyobrażasz, że ja będę podrywać twojego…?!
– Głupia jesteś, nie ty jego, tylko on ciebie. Oni wszyscy próbują na ciebie lecieć, nie widzisz tego? Zaślepłaś?
– Przecież ty jesteś ładniejsza ode mnie!
– Nie ładniejsza, tylko mądrzejsza, jak się okazuje. Chłopu mądrość potrzebna jak dziura w moście. Wszystkie baby się ciebie boją i będą się bały, dopóki cię kto nie zakontraktuje. Mogłabyś nie robić nam koło nogi. Miej sumienie, do cholery!
Całych trzech sekund potrzeba było Eluni, żeby mogła wreszcie zrozumieć osobliwą oziębłość przyjaciółek. Pojęła w czym rzecz, ale oburzenie i gorycz w niej zostały.
– No wiesz…! – powiedziała z urazą. – To co ja mam zrobić, zamknąć się w klasztorze? Czy ja się w ogóle kiedykolwiek czepiałam chłopów? Żadnej żadnego nie odbijałam nigdy w życiu i powinnaś o tym wiedzieć!
– A Pawełek to co…?
– Jak to, Pawełek…
– Pawełek z Baśką chodził prawie dwa lata, a ty się ledwo pokazałaś na pierwszym roku i co? Ożenił się z tobą.
Elunię oszołomiło.
– O Boże! Nic o żadnej Baśce nie wiedziałam…
– A bo on taki głupi, żeby ci mówić! A Baśką ambicja szarpnęła i wycofała się z honorem. Teraz się znowu koło niego kręci, to na marginesie. Oni wszyscy pomyleni, na wolną dziewczynę każdy poleci, a dodatkowo to masz mieszkanie i pieniądze. I nawet samochód. Pierwsza lepsza łajza rzuci się na ciebie, a skąd ja mam wiedzieć, czy nie zakochałam się w łajzie? Bądź człowiekiem i nie przychodź dzisiaj. Niech on się najpierw do mnie chociaż trochę przyzwyczai.
Przygnębiona nieco Elunia obiecała nieobecność. Odłożyła słuchawkę i bunt wybuchł w niej na nowo. Lubiła rozrywki, lubiła tańczyć, była normalną młodą kobietą, lubiła się podobać i być obdarzana sympatią. Lubiła swoich przyjaciół i znajomych. Nagle okazało się, że powinna ich unikać, jeśli ma w sobie bodaj cień przyzwoitości, co za cholerna niesprawiedliwość! Nie dość, że małżeństwo z Pawełkiem nie wypaliło, nie dość, że Kazia diabli noszą po całym kraju, a nawet czasem po Europie, to jeszcze teraz budzi trwogę wśród przyjaciółek. Całkowicie niewinnie…!
Odechciało jej się pracować, szczególnie że przed chwilą zakończyła jakiś etap. Miała w końcu prawo odpocząć i nawet się rozerwać. Cieszyła się na spotkanie w dyskotece, nic z tego, to co teraz, ma siedzieć w domu i płakać? A otóż nie, nie będzie siedzieć i płakać!
Przed oczami stanęła jej korpulentna dama w średnim wieku. Kasyna…!
Tym sposobem Elunia znalazła się w jaskini hazardu.
Na początek wybrała sobie Mariott. Wjechała ruchomymi schodami na drugie piętro, bez trudu znalazła wejście, po czym ucieszyła się, że odzyskała już dowód osobisty. Należało go pokazać. Oddala palto w szatni i ruszyła w obchód pomieszczenia.
Nie próbując na razie gry, przyjrzała się wszystkiemu. W pierwszej kolejności rzuciły jej się w oko ruletki, trwając chwilę przy każdym stole, zgadywała, co wyjdzie. W połowie trafiła, co ogromnie podniosło ją na duchu. Ponadto ujrzała tam kilku znajomych z wyścigów i poczuła się swojsko. Obejrzała black-jacka, zrozumiała, że jest to zwyczajne oko, po czym dokonała przeglądu automatów. Spodobały jej się te pokerowe.
Elunia umiała grać w karty. Nauczono ją jeszcze w dzieciństwie, rodzinie potrzebny bywał czwarty do brydża, wujek pokazał jej kiedyś pokera, czasem dla zabawy grywano w oko, w tysiąca licytowanego, w remi-brydża, w makao. Pawełek uwielbiał garibaldkę i chciwie wygrywał od niej drobne kwoty, cierpiąc wyraźnie, kiedy sam musiał zapłacić. Karty były jej znajome i bliskie.
Z uwagą przeczytała wszystkie napisy, polskie i angielskie. Angielski język znała nieźle. Zaciekawiła ją ta gra do tego stopnia, że przykrość po Joli uleciała w siną dal. Wręcz była jej wdzięczna za przymusową zmianę planów i znakomita rozrywka kwitła jej już na horyzoncie. Podjęła męską decyzję, udała się do kasy.
Znajomy z wyścigów złapał ją w połowie drogi, kiedy z garnkiem złotówek wracała do upatrzonego automatu pokerowego.
– Dobry wieczór, nie widziałem tu pani dotychczas. Pani tu jest pierwszy raz?
– Pierwszy.
– O rany boskie. To niech pani robi, co chce, nie będę się wtrącał. Nie namawiam do niczego, jak człowiek jest pierwszy raz, to wygrywa sam z siebie…
Pełna wielkich, acz nieśmiałych nadziei, Elunia usiadła na wysokim krześle. Zorientowała się od razu, że może grać za jedną złotówkę, za dwie, za pięć, aż do dwudziestu. Ponadto istnieje możliwość podwajania wygranej, świeci się jakiś guzik z napisem „double”, wiedziała co to znaczy, aczkolwiek nie miała pojęcia, jak tym należy operować. Co jej szkodziło, mogła sprawdzić.
Wrzuciła dwie złotówki i prztyknęła guzikiem „start”. Na ekranie pojawiły się jej trzy damy. Kierując się wiedzą pokerową, zatrzymała te trzy damy i prztyknęła guzikiem ponownie. Ujrzała siódemkę i dżokera, automat zaś jął wydawać z siebie optymistyczne dźwięki. Zaprawiona w remi-brydżu Elunia zrozumiała, że dżoker zastąpił czwartą damę, dostała pokerową karetę.
Mniej więcej po godzinie rozpłomieniona Elunia, mając na pozycji „credit” dwa tysiące czterysta punktów, czyli, jak zdołała policzyć, dwadzieścia cztery miliony starych złotych, postanowiła to uczcić. Poprosiła kelnerkę o whisky, najlepiej Ballantine, z wodą i lodem. Przed hotelem widziała taksówki, nie musiała wracać własnym samochodem.
Miała dwa tysiące sześćset, kiedy znów pojawił się przy niej znajomy z wyścigów.
– Pani to weźmie – rzekł rozkazująco. – Wyjdzie pani wygrana. Inaczej on zeżre wszystko, te automaty płacą seriami.
– Nie chcę – odparła Elunia z energią, pochodzącą z whisky. – Spotkało mnie dzisiaj zmartwienie, teraz to sobie odbijam, będę grała dalej i niech szlag trafi te sto złotych, które w to włożyłam. Przez jedne sto złotych nie skoczę do Wisły.
– Jak pani chce. Ja panią ostrzegłem.
W tym momencie, dopiero teraz po raz pierwszy, zwróciła uwagę na guzik „double”. Wygrana była wysoka, uznała, że może sobie pozwalać na eksperymenty. Na ekranie pokazał się ful, dwa asy i trzy ósemki. Elunia beztrosko prztyknęła owym „double”, ujrzała pięć kart, jedną odkrytą, była to siódemka, i cztery zakryte, grzbietami do góry. Prztyknęła w środkową, bardzo ciekawa, co z tego wyniknie.
Środkową okazał się walet, automat zaś zaproponował jej następne dublowanie. Elunia chętnie przyjęła propozycję. Pierwszą kartą była dwójka, Elunia rozumiała już, iż powinna znaleźć większą od tej dwójki, co nie wydawało jej się trudne. Prztyknęła w przedostatnią, którą okazał się król. Prztyknęła w dublowanie jeszcze raz, ponownie dwójka. Wybrała środkową, czwórka…
W tym momencie ktoś za nią wydał z siebie rozdzierający jęk.
– Żółta pani? – spytał. – Oczka skośne?
Elunię tak to zaskoczyło, że całą swoją wygraną przerzuciła na kredyt, nie zdając sobie sprawy, że przerzuca zdobyte niespodziewanie sześć tysięcy czterysta nowych złotych. Obejrzała się. Za jej plecami stał inny znajomy wyścigowy.
– A co? – spytała niepewnie. – Coś źle zrobiłam?
– Przeciwnie, zrobiła pani doskonale, ale to podejrzana sprawa. Jakim cudem pani wyszło? Nie widzę w pani wschodnich cech.
Elunię informacja zdziwiła.
– Do czego mi wschodnie cechy?
– Do dublowania. Jeszcze pani o tym nie wie? A, rozumiem, pani tu pierwszy raz i nikt pani nie powiedział. No to ja mówię. Takie dublowanie jak przed chwilą wychodzi tylko Chińczykom, czy co oni tam są, Japończycy może. Żółte i skośne. Nam te automaty już za drugim razem dają na początek asa albo dżokera. Za pierwszym zresztą przeważnie też. A nawet jak dadzą coś mniejszego, to ta reszta jest jeszcze mniejsza, a jak gdzieś jest większa, to my w nią nie trafiamy. A oni owszem. Akurat tu stanąłem za panią i aż mi wszystko ścierpło, jak zobaczyłem, co pani robi. Ugryzłem się w język, żeby pani nie speszyć, i własnym oczom nie wierzę. Ale skoro pani tu jest pierwszy raz…? To chyba ta magia działa.
Elunia całą wypowiedź zrozumiała prawie doskonale. Jej ilustrację widziała przed sobą na ekranie, a słowa „Chińczyk”, „żółty” i „skośny” również były jej znane. Popatrzyła na swój kredyt i ujrzała sumę 9120. Zrobiło jej się gorąco, rumieniec pokrył jej twarz i oczywiście z wrażenia znieruchomiała radykalnie.
– Dziewięćdziesiąt milionów – mówił dalej znajomy, melancholijnie i z odrobiną rozgoryczenia, ale bez wyraźnej zawiści, co dowodziło szlachetności charakteru. – Ja bym to zabrał, ale przy pierwszym razie, kto wie…? Może pani trafi royala? Zdarzają się szczęśliwcy. Potem pani i tak to wszystko przegra, ale przynajmniej będzie pani miała co przegrywać…
W tym momencie ostatni automat w rzędzie, w samym rogu, zaczął nagle brzęczeć, świecić i odgrywać jakąś melodię. Znajomy przerwał perorę, cofnął się. spojrzał z daleka i wrócił do Eluni.
– Proszę. Ma pani royala. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy baniek, ćwierć miliarda. Pani spojrzy, kto przy nim siedzi… Skąd u nich ten fart…?
Nagłe brzęki dziabnęły Elunię akustycznie, dzięki czemu szybciej odzyskała zdolność ruchu. Posłusznie, jeszcze nieco oszołomiona, zsunęła się z krzesła i poszła spojrzeć.
Na ekranie ostatniego automatu widniał królewski poker treflowy, as, król, dama, walet i dziesiątka. Automat wysypywał pieniądze, a przed nim siedział na stołku dość korpulentny i bardzo zadowolony Chińczyk. Czy może Japończyk. Wietnamczycy i Koreańczycy odpadali, zdaniem Eluni musieli być znacznie chudsi, a innych narodowości żółtej rasy chwilowo nie mogła sobie przypomnieć.
– Duży poker – powiedziała. – To się nazywa royal? Niesłusznie, królewski poker, ale on się przecież zaczyna od asa. Wiem, że królewski, ale nie wiem dlaczego.
– Nikt nie wie – zgodził się znajomy. – Royal się na to mówi i tyle. No nic, nie będę przeszkadzał, ale z dublowaniem niech pani uważa.
Zostawszy sama. Elunia spełniła polecenie. Suma na kredycie pozwalała jej na rozmaite eksperymenty. Pomyślała, że przegra z tego cztery tysiące, a pięć sobie zostawi, będzie to trzymała w oddzielnej portmonetce i sprawdzi, na jak długo jej starczy. Zaczęła grać dalej po dziesięć złotych z mocnym postanowieniem dublowania wszystkiego, co jej w rękę wpadnie.
Przepowiednia znajomego okazała się trafna. W dwóch wypadkach na trzy ta pierwsza karta okazywała się większa od wszystkich pozostałych i żadne przeczucia i natchnienia nie miały na to wpływu. Zszedłszy do dziewięciu tysięcy, Elunia zaczęła grać po dwadzieścia, rozochocona kolejną whisky. Na myśl, że przy tym automacie wpadnie w alkoholizm, zachichotała sama do siebie i zuchwale zdublowała karetę.
Ktoś zajął sobie nagle automat obok niej, przechylając krzesło.
– Będę tu grał – powiedział jakiś facet. – Zechce pani przez chwilę popilnować?
Elunia kiwnęła głową, nie patrząc na niego. Po karecie automat już nie płacił, długo nie dawał nic, dostała wreszcie dwie pary i wdała się w dublowanie, powtarzając je dwukrotnie, wahała się właśnie nad trzecim razem, kiedy krzesło obok zostało ustawione jak należy i ktoś na nim usiadł. Mgliście pamiętna obietnicy pilnowania, Elunia rzuciła się z pazurami.
– Tu zajęte, proszę pana…!
– To właśnie ja zająłem – powiedział facet, lekko zaskoczony. – Dziękuję bardzo.
Teraz dopiero Elunia na niego spojrzała i jej poczucie estetyki doznało gwałtownego wstrząsu. Tuż przy niej siedział ideał mężczyzny, najpiękniejszy samiec jej gatunku, jakiego w życiu spotkała. Męska uroda rąbnęła ją niczym grom z jasnego nieba.
Przeprosiła grzecznie za pomyłkę i sama nie wiedząc, co robi, odrobinę zszokowana, prztyknęła w trzecie dublowanie. Gdzieś na marginesie oszołomionego umysłu błysnął jej nagle pomysł, żeby się pochorować na wątrobę, jedyny sposób na zżółknięcie… Pomysł ją rozśmieszył, zamknęła oczy, prztyknęła byle gdzie i trafiła na asa. Przerzucając uzyskane sto sześćdziesiąt punktów na kredyt, oprzytomniała.
Ponownie popatrzyła na nieziemsko pięknego faceta. Wrzucał do automatu złotówki, nie zwracając na nią żadnej uwagi. Eluni stanęły nagle w pamięci wyścigi, to też nie miejsce na podrywanie, każdy tam chodzi dla gry, a nie dla doznań uczuciowych. Może taka Marylin Monroe odwróciłaby uwagę graczy od toru, ale nikt poniżej… Tu zapewne istnieje to samo zjawisko, płeć się nie liczy, uroda też, niemniej, skoro facet tak jej się nadzwyczajnie spodobał, nie ma, nieszczęsny, szans na wygranie. Kto ma szczęście w kartach, nie ma szczęścia w miłości i odwrotnie, przyniosła mu pecha samą myślą, wszystko w niej nagle wybuchło do niego, powinna może, wiedziona elementarną przyzwoitością, jakoś go ostrzec…
Gdyby Elunia była stuprocentowo trzeźwa, z całą pewnością podobny pomysł nie wpadłby jej do głowy. Teraz jednak wykańczała trzecią whisky, lekki rausz nieco ją otumaniał i napełniał dodatkową odwagą, bez zastanowienia zatem podjęła męską decyzję.
– Bardzo pana przepraszam za to świństwo, które panu zrobiłam – powiedziała ze skruchą, przechylając się w kierunku faceta. – Możliwe, że nie powinien pan grać. W nic kompletnie. Nadzwyczajnie mi się pan spodobał, nieszkodliwie, mam na myśli, że nie zamierzam pana podrywać, ale jednak. Zdążyłam to pomyśleć i obawiam się, że mogę panu przynieść okropny niefart. Powinnam chyba pana o tym zawiadomić…?
– Łaskawa pani – odparł facet, nawet na nią nie spoglądając. – Ja się podobam wielu paniom. Gdybym miał to brać pod uwagę, na samą chęć gry powinienem się powiesić. Ale nie zrobię tego, bo zdarza mi się wygrywać, więc niech pani sobie nie czyni wyrzutów.
Elunia doznała szczerej ulgi.
– Dziękuję bardzo – powiedziała odruchowo i zajęła się grą.
Jej automat zmienił poglądy i znów zaczął płacić. Zejście do zaplanowanych pięciu tysięcy było zgoła w lesie, mogła sobie pozwalać na wszelkie szaleństwa. Zapomniała niemal o pięknym facecie, przypominał jej o nim tylko zwycięski rzęgot w jego automacie, ale nawet nie patrzyła, co mu wyszło. Poprosiła o czwartą whisky. Gdzieś tam mignęła jej myśl, że bawi się znacznie lepiej niż w tej dyskotece, którą odebrała jej Jola, i postanowiła Joli gorąco podziękować. Dokładnie w tym momencie do asa i dziesiątki kierowej automat dołożył resztę.
Długą chwilę Elunia wpatrywała się w dużego pokera kierowego, nie rozumiejąc, co widzi, i nie wierząc własnym oczom. Popatrzyła na świecący wyżej rezultat, dwadzieścia tysięcy, dwieście milionów starych złotych. Jezus Mario…!!!
Dźwięki wydawane przez maszynerię zwabiły ku niej licznych widzów, a także obsługę techniczną.
– Gratulacje – powiedział życzliwie znajomy z wyścigów. – Pożyczy pani cztery bańki?
Oszołomiona niepojętym sukcesem Elunia gotowa była świadczyć przysługi całemu światu.
– No pewnie. Nawet zaraz. Mam tyle przy sobie. Myśli pan, że mi to od razu wypłacą?
– A jak? Jasne, za chwilę. Kiedy pani będzie? Zwracam jutro.
– Dobrze, będę jutro – zapewniła Elunia, zgłupiawszy z tego wszystkiego doszczętnie.
Trochę musiała poczekać na załatwienie formalności kasowych, po czym dostała wielkie pieniądze. Facet na krześle obok zwrócił wreszcie na nią uwagę. Najpierw przyjrzał się dużemu pokerowi na ekranie, a potem popatrzył na Elunię i w oku mu błysnęło.
Zarumieniona lekko tak z emocji, jak i od whisky Elunia prezentowała sobą widok wart oglądania. Cała jej uroda zaświeciła własnym blaskiem. Nie robiła przy tym wrażenia osoby, która przed wygraną konała z głodu, przeciwnie, mimo wyraźnej radości wydawało się, że te dwadzieścia tysięcy nowych złotych stanowi zaledwie drobną cząstkę jej stanu posiadania. W dodatku na palcu od przeszło czterech lat, czyli od dnia ślubu, nosiła otrzymany od babci pierścionek z sześciokaratowym brylantem, który, zdaniem babci, miał przynieść jej szczęście, niezależnie zaś od zdania rzucał się w oczy i lśnił jak należy.
Oko faceta zalśniło nie gorzej.
– Powinienem chyba panią uprzedzić – rzekł łagodnie – że dopiero teraz… bardzo przepraszam… popatrzyłem na panią uważniej i stwierdzam, że pani mi się szalenie podoba. Nie jestem pewien, czy to nie wpłynie negatywnie na rezultaty pani gry. Mówię na wszelki wypadek.
– Och, nic nie szkodzi – odparła Elunia beztrosko. – Musiałabym się chyba strasznie starać, żeby przegrać to, co wygrałam. Wezmę to, oczywiście, pod uwagę i pogram delikatnie. Zamierzałam spróbować ruletki…
– Nic, jak sądzę, nie stoi na przeszkodzie. Ale z ruletką tym bardziej ostrożnie.
Czekając na dostarczenie pieniędzy przy zablokowanym chwilowo automacie. Elunia popijała po odrobinie swoją czwartą whisky i przyglądała się spod oka grającemu nieprzerwanie facetowi. Nie był chłopcem, był całkowicie dorosłym mężczyzną, chociaż wyglądał na zaledwie przekroczoną trzydziestkę. Dorosłość miał w sobie, gdzieś wewnątrz. Ciemnowłosy i ciemnooki, ostrzyżony krótko, po męsku, bez bujnych loków i warkocza… Elunia wyrosła już z upodobań podlotka, kędziory po pas u mężczyzny przestały budzić jej zachwyt. „Długie włosy, krótki rozum” – mignęło jej w głowie i cichutko do siebie zachichotała… nie miał też wąsów ani brody, miał za to regularne rysy i energiczny podbródek. Piękne brwi. grawitujące ku sobie, ale jeszcze nie zrośnięte. Barczysty, już wcześniej zdążyła zauważyć, że wysoki, promieniowała z niego jakaś potężna siła fizyczna i coś jeszcze, co napełniało ją tajemniczym wzruszeniem, chociaż nie umiała tego czegoś sprecyzować. Poczuła szaloną chęć dotknięcia go, położenia mu ręki na rękawie albo coś w tym rodzaju, pohamowała się jednak, bo akurat podeszła do niej obsługa kasyna z gotówką i gratulacjami.
Grzecznie zapytano, czy nie życzy sobie jakiejś asysty przy powrocie do domu, ochrony albo może firmowego samochodu, bo tyle pieniędzy w torebce…
– Ale ja jeszcze nie wracam do domu! – zaprotestowała Elunia namiętnie. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że jest dopiero dziesiąta. – Chyba że jak się wygra, to może trzeba…?
Natychmiast uspokojono ją w tej kwestii. Bez względu na wysokość wygranej nikt jej nie zabroni siedzieć tu nawet do rana. Dopiero wychodząc, podejmie decyzję, chce goryla czy nie.
– I tak pojadę taksówką – westchnęła, smętnie spoglądając na swoją napoczętą szklankę z czwartą whisky. – To czwarta, zdaje się, pewnie jeszcze wypiję i piątą, więc samochód zostawię…
Prawdziwy mężczyzna obok nie wtrącał się, grał. Elunia również pograła przez chwilę, ale jej automat osłabł po zrywie i nie dawał nic, zdecydowała się zatem przejść wreszcie do tej zaplanowanej ruletki. Pięknego faceta rzeczywiście podrywać nie zamierzała.
Ogólnie biorąc, Elunia nigdy w życiu nie była podrywaczką. Na śmierć i życie zakochała się raz, w Pawełku, poślubiła go, Pawełek okazał się niewypałem do tego stopnia, że wielka miłość przeszła jej radykalnie, a kolejne potężne uczucie na razie jeszcze nie miało do niej dostępu. To coś do Kazia to była zwyczajna sympatia, przyjaźń, łagodne upodobanie, pozbawione dzikiego ognia. Powrót Kazia do domu sprawiał jej przyjemność, ale nie powodował rozszalałego bicia serca, w jego nieobecności nie trwała w napięciu i nie gryzła nocami poduszki, do głowy by jej nie przyszło, żeby przez Kazia niszczyć sobie pościel, a zbyt młoda była, żeby docenić ten błogi spokój przy jego boku. Ponadto seks traktowała dość poważnie, wykluczając związki sporadyczne i przypadkowe, i nigdy nie zdarzyło jej się iść do łóżka z kimś przed chwilą poznanym. Być może, po rozstaniu z Pawełkiem do takiego głupstwa okazałaby się zdolna, na szczęście jednak Kazio znalazł się pod ręką…
Zostawiła zatem teraz, acz z lekkim żalem, swój ideał męskiej urody przy automacie i ruszyła odkrywać nowy rodzaj rozpusty.
Ze szklanką w dłoni i z torebką przewieszoną przez ramię, obejrzawszy wszystkie stoły, zdecydowała się na jeden, najmniej oblężony, pojęcia zielonego nie mając, iż stawka na nim wynosi dwadzieścia pięć złotych. Przy odrobinie rozmachu miała wielkie szansę stracić na nim całą swoją wygraną. Dzięki licznym lekturom, teoretycznie z urządzeniem była obeznana, na ogół jednak czytywała o ruletce francuskiej, tej z Monte Carlo. Dość mgliście przypomniało jej się, że wszyscy nowicjusze, a także desperaci, z reguły stawiali na liczbę swoich lat i albo wygrywali szalone sumy, albo strzelali sobie w łeb. Nie posiadając pistoletu, tę drugą ewentualność wykluczyła z góry. Pouczona przez życzliwy personel, położyła na stole jakieś pieniądze, nie licząc ich, dostała czterdzieści cztery żetony i dwoma z nich obstawiła własny wiek, numer dwadzieścia pięć. I dwadzieścia pięć wyszło.
Nie było w tym nic dziwnego. Dwie przyczyny złożyły się na jej sukces. Jedna, można powiedzieć, nadprzyrodzona, druga w pełni ziemska i naturalna. Faktem jest, iż z niepojętych powodów osoby grające w coś po raz pierwszy przeważnie wygrywają bez względu na idiotyzmy, jakie mogą popełnić, Elunia zaś do pechowców nie należała. Z drugiej zaś strony, zakładając możliwości techniczne krupierów, często oni sami starają się o wygraną debiutanta, dla zachęty. Razem, siła nadprzyrodzona i krupier, dali Eluni te dwadzieścia pięć.
Elunia jednakże o tym nie wiedziała i acz mogła wyobrażać sobie zjawiska metafizyczne, to krupier nie przyszedł jej do głowy. Na widok swoich dwudziestu pięciu zamarła radykalnie, a owe małe, wbite już w nią pazurki gwałtownie urosły i przeistoczyły się w porządne, twarde, drapieżne pazury.
Innych graczy przy stole chwilowo nie było, wypłata została dokonana błyskawicznie, kulka ponownie poszła w ruch. Niezdolna nawet do spojrzenia na stosy, które jej podsunięto, tym bardziej niezdolna do najmniejszego ruchu, Elunia trwała w swojej skamieniałości aż do chwili, kiedy dwadzieścia pięć wyszło po raz drugi.
Jej żetony, rzecz jasna, nadal leżały na tym samym miejscu. Znów wygrała. W tym również nie było nic dziwnego, nastąpiła sytuacja doskonale znana fachowcom. Krupier, wspomagany przez siłę wyższą, dał wygrać nowicjuszowi ten pierwszy raz, nie zamierzał jednak ograbiać macierzystego kasyna i pozwalać mu wygrywać raz za razem. Tak bardzo starał się wyrzucić cokolwiek innego, omijając jedyny obstawiony numer, że, oczywiście, na te dwadzieścia pięć trafił ponownie.
Teraz wreszcie Elunię ruszyło. Podsunięty jej stos był znacznie mniejszy, ponieważ dostała grubsze żetony, z czego znów nie zdawała sobie sprawy. Zaświtało jej jakieś gadanie o napiwkach, podsunęła krupierowi kilka sztuk czegoś, pomyślała, że należy postawić coś innego, bo niemożliwe, żeby tu przychodziło bez przerwy wyłącznie dwadzieścia pięć. Myśl miała swój sens, zdołała ją nawet zrealizować. Do stołu podeszli dwaj inni gracze, zaczęli wymieniać pieniądze i stawiać, dzięki czemu zyskała trochę czasu i odrobinę ochłonęła. Nie wiedząc, co czyni, i nie patrząc na swoje żetony, macając je ręką, postawiła po dwie sztuki na zero, na osiemnaście i na dwadzieścia. Gdyby ktoś ją spytał, dlaczego akurat tak, nie potrafiłaby odpowiedzieć. To zero jakoś tak pchało jej się w oczy, okrągłe było i zielone, mrugało do niej, a te pozostałe same wpadły jej pod rękę. Pojęcia nie miała, że owo zero obstawiła dwoma grubszymi żetonami, po sto złotych, czyli po starym milionie sztuka.
Też oczywiście nie mogła wiedzieć, że z jednym z owych świeżo przybyłych graczy krupier miał na pieńku. Nie znosił grubego, skąpego, agresywnego gbura i z mściwą satysfakcją uniemożliwiał mu wygraną. Z wirtuozerią prawdziwego rutyniarza ominął jego stawki i osiągnął zero, obstawione wyłącznie przez Elunię.
I znów Elunia nie zorientowała się w wysokości swojej wygranej. Cztery whisky z wodą i lodem nie upoiły jej wprawdzie, ale obdarzyły leciutkim oszołomieniem i znakomitą beztroską. Zamianą dyskoteki na kasyno była już zachwycona, Jolę wprost kochała. Postanowiła kupić jej prezent, perfumy na przykład, najdroższe, jakie znajdzie, albo może złoty znak zodiaku. Przygarnęła ku sobie żetony coraz bardziej urozmaicone, zaczęła już bowiem dostawać takie po tysiąc złotych, wypłacane przez krupiera z litości, widział bowiem wyraźnie, że dziewczyna nie wie, co robi, i miał nadzieję nieco ją przyhamować, podobała mu się, nie chciał, żeby wszystko przegrała, po czym zastanowiła się, co by teraz obstawić. Cały dół tablicy, wszystkie większe numery, zajęte zostały przez gbura i tego drugiego, nie wiedziała, że może im towarzyszyć, stawiać na to samo co i oni, myślała, że powinna sobie wybrać coś innego, bez chwili wahania postawiła na wolne, nie tknięte grą pięć. Jakoś tak śmiesznie tkwiło w samym środku tej pustki na górze…
Trzydziestu starych milionów nie postawiła tylko dlatego, że te droższe żetony były niewygodne, płaskie, prostokątne i w ogóle za duże. Domacała się okrągłych, chwyciła trzy.
Krupier musiał pilnować gbura, razem z nim także tego drugiego, grali grubiej niż Elunia i do niej już nie miał głowy. Chciał wyrzucić dziesiątkę, bezpieczną, nie obstawioną, ale wskoczyła mu piątka, znajdująca się tuż obok. Elunia doszła do stanu, w którym uznała to za rzecz naturalną.
– Pani ma źle w głowie – powiedział surowo znajomy z wyścigów tuż za jej plecami. – Nie jest pani przecież pijana…?
– Nie – odparła Elunia radośnie. – Jeszcze wypiję piątą whisky. A co…?
– Niech pani to schowa, do torebki, albo co. Bywa, że kradną.
– Co mam schować?
– Te keszowe. Rany boskie, bez uroku, no, no…
Zdezorientowana nieco Elunia gapiła się na kupę żetonów przed sobą.
– To znaczy, które?
Znajomy bez słowa odgarnął na bok wszystkie setki i tysiące.
– To. Schować, nie kusić losu i złodzieja. I niech się pani opamięta, przy pierwszej przegranej brać tyłek w troki i w krzaki. Widzę, że ja tu muszę pani pilnować.
Elunia była w ugodowym nastroju. Kulka poszła już w ruch. W pośpiechu obstawiła dwoma zwykłymi żetonami to, co miała najbliżej, trzynastkę, zdążyła się nawet zdziwić, że na tę trzynastkę dotychczas nie zwróciła uwagi, zgarnęła do torebki oddzielony stos i odwróciła się do kelnerki, opróżniającej popielniczki. Poprosiła o następną whisky.
– Może pan też? Chętnie panu postawię.
– Nie. dziękuję, ja jestem samochodem.
– Ja też. To znaczy byłam. Już postanowiłam wracać taksówką. Ja nie wiem, może te wszystkie urządzenia tutaj lubią whisky…
Trzynastka wyszła, znajomy z tyłu zamilkł i przestał krakać. Świadoma jego obecności za plecami, Elunia posłusznie chowała do torebki wszystkie grubsze żetony, które zaczęła już rozróżniać. Mętnie majaczyło się jej, że chyba wygrała tego dość dużo, tym bardziej zatem stosami, jakie zostały jej na stole, mogła swobodnie operować. Pijana rzeczywiście nie była, jej pamięć nie doznała żadnego szwanku, przypomniała sobie bez trudu, iż rozmaici tacy, niedowarzone głupki przeważnie, po wielkiej wygranej rozbestwiali się i tracili wszystko, i postanowiła przegrać tylko to, co ma przed sobą. Potem odejdzie i pomyśli, co dalej.
Towarzystwo przy stole zmieniło się, ktoś odszedł, ktoś dobił. Gbur trwał uparcie na swoim miejscu, przegrywając. Od czasu do czasu miał skromne zyski, które w najmniejszym stopniu nie rekompensowały strat, ale budziły nadzieję. Widać w nim było wściekłą zaciętość i grał coraz drożej.
Elunia nie miała już gdzie chować żetonów, nie starczało jej torebki. Nie przegrała jeszcze ani razu, rozzuchwaliła się bezgranicznie, pamięć i teoretyczne doświadczenie z lektur podpowiadały jej, że to już ostatnie podrygi, musi wreszcie zacząć przegrywać, ale dotychczasowy zysk i piąta whisky pchały do brawury. Stawiała już po kilka żetonów, cztery, pięć, posuwała się nawet do sześciu i wciąż coś trafiała. Zważywszy jednak, iż uparty gbur grał maksymalnymi stawkami, obok niego zaś szalał jakiś fartowny Chińczyk, nie zwracano na nią przesadnej uwagi i nie na nią krupier się czaił.
Kiedy wreszcie zdołała przegrać wszystkie stawki, coś w niej sklęsło. Pamiętna ostrzeżenia znajomego: „Przy pierwszej przegranej tyłek w troki i w krzaki”, zdecydowała się zakończyć zabawę i odejść od stołu. O wysokości swoich zysków nie miała najmniejszego pojęcia.
I dopiero przy kasie wyszło na jaw jej prywatne zwycięstwo. Wygrała przy tej ruletce dwieście osiemdziesiąt milionów starych złotych, razem z automatem zbliżyła się do pół miliarda i z trudem zmieściła to wszystko w torebce.
Przy okienku, kiedy odbierała pieniądze, pojawił się nagle ów piękny facet od automatu.
– Bez względu na to, kiedy pani będzie wychodziła, ja panią odwiozę – powiedział stanowczo. – Wszyscy mnie tu znają, pani pozwoli, że się przedstawię, Stefan Barnicz. Nie pojedzie pani sama z tą forsą, strzeżonego i tak dalej.
W obliczu ostatnich hazardowych osiągnięć mężczyzna jako taki wyleciał Eluni z głowy. Nie była przesadnie chciwa ani skąpa, przeciwnie, skąpstwo Pawełka radykalnie obrzydziło jej tę cechę, niemniej walące się na nią zgoła Niagarą bogactwo uczyniło stosowne wrażenie. Trochę się nim przejęła, oczyma duszy zdążyła ujrzeć możliwości, jakie sobą stwarzało. Podróż po Europie, futro, wykończenie mieszkania, może początek własnej willi… Swobodę finansową z pewnością, luz i beztroskę. Wprawiło ją w promienny nastrój, a tak interesujący mężczyzna doskonale do tego nastroju pasował. Jeden sukces miała za sobą, możliwe, że teraz czaił się na nią drugi.
Wciąż jeszcze była dostatecznie trzeźwa, żeby popatrzeć na zegarek.
– Wpół do dwunastej? – zdziwiła się. – Myślałam, że jest później. Zamierzam wyjść o pierwszej i nie mam nic przeciwko opiece. Ktoś mi powinien odebrać kluczyki, gdybym się uparła jechać samochodem.
– Odbiorę, przyrzekam solennie. Powiedziano mi, że pani tu jest pierwszy raz, stąd chyba ten fart. Przegrać wszystkiego pani nie zdoła, niech pani robi, co się pani podoba. Będę pani pilnował.
Przy szóstej whisky i automacie pięciozłotowym Elunia poczuła się wreszcie zmęczona emocjami. Zachciało jej się spać. Do świadomości wygranej zdążyła się już przyzwyczaić, teraz powolutku na pierwszy plan zaczynał wychodzić facet. Nie dość, że był piękny, to jeszcze zachował się jak mężczyzna, robił wrażenie dżentelmena, grał spokojnie, zatem nie był skąpy. Już samo to wystarczało, żeby go aprobować. Odwiezie ją do domu, bardzo dobrze, niech diabli biorą samochód, nic mu się nie stanie, jeśli postoi tu do jutra, jutro zaś Elunia ma tu przyjść znowu, zapomniała wprawdzie dlaczego, ale konieczności była pewna. Przyjdzie nieskalanie trzeźwa, ta cała whisky to eksces, zrobiła sobie wieczór bez ograniczeń…
Wieziona ku domowi srebrnym mercedesem, przestawiona już całkowicie z hazardu na uczucia, które dostarczały nie mniejszych emocji, Elunia zastanawiała się, co z tego powinno wyniknąć. Pora nie jest znowu taka strasznie późna, czy on zaproponuje, żeby go zaprosić na herbatę? Zaprosić go czy nie? Byłby to pierwszy taki wypadek w jej życiu, a on…? Jak się zachowa…?
Stefan Barnicz rozstrzygnął kwestię bez jej udziału. Podwiózł ją pod dom, Elunia na szczęście nie zapomniała, gdzie mieszka, wjechał razem z nią windą na górę, zaczekał, aż trafiła kluczem w zamek i otworzyła drzwi, po czym skłonił się elegancko i poszedł precz, nie zostawiając nawet odrobiny czasu na jakiekolwiek propozycje i zaproszenia. Mocno zaskoczona Elunia z jednej strony ucieszyła się, że ma z głowy, z drugiej zaś poczuła jakby rozczarowanie i odrobinę żalu. Nie spodobała mu się jednak, odwiózł ją ze zwyczajnej litości…
Długą chwilę siedziała na wannie, rozpamiętując ostatnie przeżycia i napawając się doznaniami. Zakochała się chyba czy co…? Jednym kopem. Jak idiotka. Zakochała się od pierwszego wejrzenia…
I co gorsza, zdaje się, że bez wzajemności…
Dopiero nazajutrz przed południem Elunia przesłuchała mrugającą sekretarkę. Dowiedziała się od niej, że dzwonił Kazio, zapowiadając przedłużoną nieobecność. Wyjeżdża dalej, musi objechać Skandynawię, nie będzie go co najmniej dwa tygodnie, ale zadzwoni znów za parę dni.
Przyjęła tę informację nie tylko spokojnie, ale nawet jakby z lekkim roztargnieniem. Nieobecność Kazia nie wydała jej się żadnym nieszczęściem, przeciwnie, była jej nawet na rękę. W zaistniałej sytuacji nie wiedziałaby właściwie, co z nim zrobić, do kasynowych zwierzeń odniósłby się wprawdzie przychylnie i z pełnym zrozumieniem, to nie ulegało wątpliwości, ale ten dalszy ciąg…? Nie zdołałaby chyba ominąć faceta, co wypadłoby raczej głupio. Niech sobie zatem odwala swoją podróż służbową, doskonały zbieg okoliczności.
Kaca nie miała najmniejszego, whisky spłynęła po niej jak woda po tłustej gęsi. Zaparzyła herbatę, przygotowała sobie skromne śniadanko w postaci chrupkiego chlebka z pasztetem i ogórkiem, zjadła je spokojnie, po czym, z dreszczem przyjemności, wyszarpnęła z torebki wszystkie pieniądze. Przeliczyła je i zastanowiła się, co z tym majątkiem zrobić.
Po bardzo krótkim namyśle zadzwoniła do Pawełka.
Mogła sobie na to pozwolić najzupełniej swobodnie, po rozwodzie bowiem pozostali w przyjaźni. Przez jakiś czas nawet Elunia korzystała z jego, niegdyś wspólnego, komputera, ku wielkiemu niezadowoleniu swojej następczyni, i przestała korzystać, kupiwszy własny, co pozwoliło uniknąć zadrażnień i za co Pawełek był jej wdzięczny.
– Cześć – powiedziała teraz. – Słuchaj, co byś zrobił, gdybyś nagle dostał w prezencie, tak całkiem w prezencie, za nic, pięćdziesiąt tysięcy złotych?
Dla Pawełka wszelkie pieniądze były elementem tak interesującym, że nic go nie przebijało.
– Starych czy nowych? – spytał rzeczowo.
– Nowych.
– Znaczy dawne pół miliarda? Jedno z dwojga. Kupiłbym albo parcelę budowlaną, albo dolary. I to i to idzie w górę. Dolary bym umieścił na karcie kredytowej, żeby mi były wszędzie i w każdej chwili dostępne. Na wszelki wypadek.
Elunia pomyślała w podziwie, że co jak co, ale tę kwestię jej eks-mąż ma w pełni opanowaną. Odpowiedział bez sekundy wahania.
– Dziękuję ci bardzo… – zaczęła.
– A co? – przerwał Pawełek z nagłym zainteresowaniem. – Dostałaś w prezencie pół miliarda?
– Nie – odparła Elunia stanowczo w obawie, iż pod wpływem takiej sumy Pawełek mogły zechcieć ponownie się z nią ożenić. – Ale chyba mam szansę zarobić. Tak się pytam, awansem, na wszelki wypadek. Wszystkie inne osoby, poza tobą, są pod tym względem głupie i lekkomyślne. Dziękuję ci bardzo.
Pomysł jej się spodobał, postanowiła załatwić to jeszcze dziś, przed tą przymusową wizytą w kasynie i odebraniem samochodu, co się nawet doskonale składało, bo przed bankiem nie było gdzie parkować. Wolała jechać taksówką.
W promiennym nastroju, z miłym i delikatnym pikaniem w sercu, usiadła do roboty.
Pierwszą osobą, jaka rzuciła jej się w oko w kasynie, był Stefan Barnicz, siedzący przy automacie.
Serce zatrzymało się w niej na moment, a potem ruszyło do ostrego galopu. Coś w nim było, w tym człowieku. Męskość stuprocentowa. Stanowczość, energia, zdecydowanie, pewność siebie… I ta opieka, którą ją wczoraj obdarzył… No i uroda, doskonała, wręcz nieskazitelna, taka trochę południowa… Elunia miała wysoko rozwinięte poczucie estetyki i aż nią szarpnęło, Boże drogi, zdobyć takiego mężczyznę, nie, nie tak, zostać zdobytą przez takiego mężczyznę…
Niepewna wcześniej, w co też zacznie grać, zdecydowała się błyskawicznie. Automaty pokerowe były zajęte, jedyny wolny znajdował się tuż obok niego, ale był to ten droższy, ze stawką pięć złotych. Nic to Eluni w tej chwili nie szkodziło.
– Dzień dobry – powiedziała nieśmiało, przechylając krzesło. – Będę tu siedziała, zajmie mi pan?
Stefan Barnicz odwrócił się ku niej natychmiast, z uśmiechem, od którego niemal zabrakło jej tchu.
– Miło mi panią widzieć. Witam. Jak się pani czuje?
– Doskonale. A co? Wczoraj byłam taka strasznie pijana?
– Skąd, wcale pani nie była pijana! Najwyżej na lekkim rauszu. Ale na wielkie emocje różnie się reaguje. Proszę bardzo, zajmę, oczywiście.
Po drodze do kasy i z powrotem Elunia spróbowała odzyskać równowagę. Z niepokojem stwierdziła, że on jej się podoba jeszcze bardziej, niż sądziła wczoraj. Pewnie ma żonę. Albo też wszystkie baby lecą na niego tak, że już mu obrzydły. Wobec tego ona lecieć nie może, bo zacznie jej unikać i straci, nieszczęsna, szansę bodaj przyglądania się mu, przebywania w pobliżu…
Usiadła na swoim krześle, świadoma męskości obok, przejęta i podniecona.
Automat był okropny. Elunia grała tanio, po jednym żetonie, zysków z tego mając tyle co kot napłakał, aż wreszcie zorientowała się, że w życiu na tej maszynie nie wygra, jeśli nie zacznie dublować. Spróbowała, nie wyszło. Obok niej pojawił się nagle znajomy z wyścigów.
– Nie co dzień świętego Jana – rzekł ostrzegawczo i podał jej dyskretnie czterysta złotych. – Dziękuję bardzo, zwracam w terminie.
W tym momencie Elunia przypomniała sobie, dlaczego miała tu przyjść dzisiaj. Po zwrot długu, oczywiście. Pomijając już to, że również po samochód. Zapewne przyszłaby także bez tego wszystkiego, wyłącznie dla faceta, ale to i lepiej, że znalazł się pretekst. Sama o sobie może myśleć mniej źle.
Znajomy nie zawracał jej głowy, poszedł sobie. Automat zlitował się i dał karetę. Elunia nabrała śmiałości i zaczęła wrzucać po dwie złotówki, zysk się nieco zwiększył. Nie obchodziło jej to specjalnie, obecność faceta obok wciąż zajmowała jej całe wnętrze.
– Widzę, że obydwojgu nam dziś idzie jak krew z nosa – powiedział znienacka Stefan Barnicz, spoglądając na jej kredyt. – Teraz ja poproszę, żeby mi pani tu zajęła, wrócę za parę minut.
Elunia kiwnęła głową. Jego nieobecność, a zarazem pewność, że wróci, skoro zostawił papierosy, zapalniczkę i drink, pozwoliła jej wreszcie zainteresować się grą. Jakimś kawałkiem świadomości pomyślała, że gdyby nawet nie wrócił, zaopiekuje się jego zapalniczką i będzie miała pretekst do szukania go i łapania, po czym wrzuciła do automatu hurtem ostatnie pięć złotówek ze swojego garnka. Dostała dwie pary, zdublowała je szczęśliwie i zaczęła grać z kredytu.
Automat zachowywał się złośliwie, płacąc tylko przy mniejszych stawkach. Przy większych nie dawał nic, aż robiło się to nudne. W chwili kiedy zagrała za jedną złotówkę, ni z tego, ni z owego ustawił małego pokera. Prawie słychać z niego było jadowity chichot.
– Do diabła…! – wyrwało się Eluni.
– To reguła – powiedział życzliwie Stefan Barnicz tuż za jej ramieniem i zajął swoje krzesło. – Jeżeli gra się drogo i nagle zejdzie się na niską stawkę, one wszystkie natychmiast coś dają, przeważnie karetę albo pokera. Niech się pani cieszy, że nie dostała pani piątki, jeszcze ma pani na nią szansę.
– Nie widziałam tej piątki ani razu – zauważyła Elunia, z przyjemnością podtrzymując rozmowę.
– Jakoś wczoraj nie było, pokery chodziły. Ale wie pani chyba, co to jest kareta z dżokerem. Prawie nie ma dnia, żeby na którymś jej nie było.
– Rozumiem, że pan tu często bywa…?
– Różnie. Czasem raz na miesiąc, a czasem codziennie. Lubię te automaty. W ogóle lubię pokera, ale ten tutaj, karaibski, jest do niczego, nie wymienia się kart i nie można przebijać. To nie poker, to parodia.
Elunia złożyła sobie w duchu gratulacje za umiejętność gry w karty. Obejrzała się na stoły pokerowe.
– Toteż wydaje mi się, że on nie ma wielkiego powodzenia?
– Różnie bywa. Niech pani dzisiaj będzie ostrożna, po wielkiej wygranej zazwyczaj się przegrywa, a pani wczoraj bez mała rozbiła bank.
– Wiem, ja znam te rzeczy. Za pierwszym razem się wygrywa, a potem już bywa rozmaicie. To samo miałam na wyścigach. A tak na marginesie, to ja właściwie nie piję, czasem wino, jeśli wódkę, to wyłącznie do śledzia. Whisky mniej więcej raz do roku, wczoraj mnie coś napadło. A, wiem co! Miałam zmartwienie. Zalewałam robaka, nie wiedząc jeszcze, że doznam pociechy.
Stefan Barnicz roześmiał się.
– Boże, jak to zachwycająco brzmi, kobieta, która zalewa robaka! Pani jest urocza.
Równocześnie patrzył wcale nie na Elunię, tylko na ekran automatu. Z odrobiną rozgoryczenia Elunia pomyślała, że znacznie bardziej urocza wydałaby mu się ta cholerna piątka, gdyby teraz nagle wyskoczyła. W ocenie własnych poglądów zawahała się na moment, a potem uczciwie przyznała w głębi duszy, że jednak nie, ona sama osobiście wolałaby chyba tego faceta niż duże pokery na wszystkich automatach pod rząd…
– Ja jestem człowiek pracy – oznajmiła surowo, Barnicz znów się roześmiał.
– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Bywa pani na wyścigach?
– Bywam. Ale teraz jest przerwa.
– W loży dyrekcji?
– Tak. Mam wejściówkę.
– Omija pani zatem czysty folklor. Przyznaję, że trudny do zniesienia. Jak pani wychodzi?
– Na plus – pochwaliła się Elunia dumnie. – Niedużo, ale jednak do przodu.
– Gratulacje – mruknął na to i zamilkł, nie zostawiając jej już żadnej możliwości rozwijania tematu.
Kredyt Eluni wreszcie się skończył. Jak dotąd, przegrała pięćset złotych. Jednakże zwrócono jej czterysta, o których w ogóle nie pamiętała, postanowiła je poświęcić. Przechyliła krzesło i udała się do kasy.
Stefan Barnicz dostał ową osławioną piątkę, cztery dwójki i dżoker. Grał za maksymalną stawkę i nie krył satysfakcji. Elunia z ciekawością przyjrzała się układowi, który zrobił na niej doskonałe wrażenie, też by chciała coś takiego dostać. Porzuciła wszelką myśl o umiarze i oszczędnościach, zaczęła grać stawką po pięć i w pół godziny przegrała wszystko.
– Idę sobie stąd – oznajmiła smętnie. – On mnie nie lubi, ten automat, a whisky mu nie dam, bo muszę zabrać samochód. Spróbuję pograć w ruletkę. Albo w oko.
Barnicz odwrócił się nagle i popatrzył na nią.
– Jeśli można pani radzić… – rzekł z wahaniem.
– Można, oczywiście – podchwyciła żywo Elunia.
– Niech pani nie gra przy tym stole co wczoraj. To najdroższy stół. Niech pani wybierze tańszy, po pięć złotych, albo nawet po dwa i pół.
Elunia przyglądała mu się przez moment. Opanowała dziką chęć objęcia go za szyję i przytulenia się do męskiej piersi i przeraziła się niemal siłą swojego pragnienia. Nawet przy Pawełku w pierwszej fazie uczuć nie wybuchało równie potężnie, nie wspominając nawet o Kaziu. Ani jedno słowo nie wydobyło się jej z ust, kiwnęła głową i zsunęła się z krzesła.
Do żadnej gry nie przystąpiła od razu, musiała najpierw odzyskać odrobinę równowagi. Na dalekim horyzoncie umysłu mignął jej błysk rozsądku, powinna dać sobie spokój z tą rozrywką na dzisiaj, odebrała pożyczkę, przegrała ją, wygrać nie ma prawa, trzeźwa jest jak dzika świnia, może wsiąść w samochód i wrócić do domu, wpół do ósmej, akurat czas na malutką kolację, kąpiel, lekturę i sen. Wstać wcześnie i usiąść do pracy… Błysk zgasł równie szybko, jak się pojawił, akurat, pójdzie precz, a tego upragnionego bezgranicznie faceta zostawi odłogiem i może w życiu go więcej nie zobaczy…
Na Stefana Barnicza Elunia zapadła w szaleńczym tempie.
Siedząc przy najtańszym stole ruletki i obstawiając delikatnie numery, z których żaden nie wychodził, ze zwiększonym nieco rozgoryczeniem zastanawiała się, dlaczego upragniony mężczyzna musi być dla niej taki kosztowny. Kosztowna ma prawo być biżuteria, odzież, kaprysy, podróże, ale, na litość boską, przecież nie chłop! W jej wieku…?! A już Pawełek, w pierwszej fazie małżeństwa, kiedy nie zdawała sobie jeszcze sprawy z jego skąpstwa, wybuchami rozczulenia witał nowe koszule, nowe krawaty, nowe swetry, nowe kurtki, nowe piżamy… Kazio… Nie, bez przesady, Kazio nie kosztował jej nic, ale teraz…? Leci na faceta i dla samego pozostawania z nim pod jednym dachem, już przegrała, chwalić Boga, piętnaście milionów starych złotych…
No nie, całych piętnastu milionów jeszcze nie przegrała. Jakieś żetony przed nią się plączą…
Na obracającym się kole błysnęło jej nagle osiem. Spojrzała na tablicę, osiem było nie obstawione kompletnie. Spojrzała na koło. Znów osiem. Jakby tych ósemek było tam piętnaście albo dwadzieścia. Osiem…
– No more bet – powiedziała wdzięcznie krupierka. – Koniec obstawiania.
W ostatnim ułamku sekundy Elunia chwyciła kupkę swoich żetonów i postawiła je na osiem. Postawiwszy dopiero, policzyła. Sześć. Skąd jej przyszło to osiem, a, niech diabli wezmą…
Nie patrzyła nawet na kulkę, mogła sobie ta idiotka zatrzymywać się gdziekolwiek, gdzie jej się podobało. Pewnie wyjdzie dwadzieścia trzy albo siedemnaście.
– Osiem, czarne – powiedziała krupierka i na żetonach Eluni ustawiła szklany pionek, zwany dolką lub też krajowo, laleczką.
Elunia nawet nie drgnęła. Zabrakło jej wszystkiego, w tym tchu. Tak była nastawiona na przegraną, że ta ósemka objawiła się niczym grom z jasnego nieba. Rzecz oczywista, unieruchomiła ja radykalnie.
Sześć żetonów to było przeszło pięćset złotych, jedna trzecia jej kosztów. Zdumiewające i niepojęte, wynikałoby z tego, że jakoś ten mężczyzna taniej jej wypada…
I, jasna sprawa, nieruchomość Eluni przetrwała wszystko, wypłatę, obstawianie i nowy obrót koła. Także ponowne wyjście ósemki. Dopiero po otrzymaniu kolejnej wygranej Elunia przyszła do siebie.
Ochłonąwszy nieco, uznała, że metoda jest całkiem niezła. Błysk natchnienia niejednemu już w dziejach przysporzył sukcesów. A co to ona, od macochy…?
Bazując na owym błysku, Elunia bardzo długo grała tanio i delikatnie, czekając chwili natchnienia i stawiając przez ten czas na byle co. Dzięki czemu, przez złośliwość losu, trafiała raz za razem. Zirytowało ją to do tego stopnia, że po pierwsze, zaczęła grać drożej, a po drugie, zapomniała o Stefanie Barniczu. Wszystko wskazywało na to, że Elunia zamienia się w rzetelną, prawdziwą hazardzistkę.
Że jednak istotnie świętego Jana nie co dzień wypada, sukces odniosła mierny. W ostatecznym rozrachunku udało jej się wygrać zaledwie sto złotych, co w obliczu wczorajszego złotego deszczu stanowiło drobiazg, niegodzien uwagi. Poczuła się w końcu głodna, zmęczyła ją walka z kulką i natchnieniem, dała spokój grze i podniosła się od stołu.
Wówczas oczywiście przypomniał się jej mężczyzna. Rozejrzała się. Stefan Barnicz nie siedział już przy automacie, stał obok stołu ruletki po dziesięć złotych i od czasu do czasu, bez pośpiechu, obstawiał coś stuzłotowymi żetonami. Zawahała się, podejść czy nie, najchętniej uczepiłaby się jego ramienia, ale to byłoby już przesadnym natręctwem, nawet sama asysta przy grze mogłaby wydać się nachalna. Elunia nie chciała być nachalna, w ogóle nie zamierzała ujawniać swoich uczuć do niego, stanowczo postanawiała je ukryć. Realizacja tych postanowień wychodziła jej średnio, Stefan Barnicz był jedynym facetem, na którego zwracała uwagę i z którym zamieniała więcej niż jedno zdanie, cała reszta umykała jej uwadze, nie potrafiłaby powiedzieć, kto tam w ogóle był. W maleńkim stopniu, ale jednak dawało się to zauważyć.
Stojąc przy stole sąsiednim i łypiąc okiem w jego kierunku, w chwili kiedy akurat coś trafił i krupier podsuwał mu żetony, zdobyła się nagle, nie wiadomo jakim cudem, na rozsądną myśl. Umysł kobiety jest niezbadany i posiada właściwości przedziwne. Przypomniało jej się, jak komisarz Bieżan dowiadywał się o jej obecność na wyścigach, poczuła wręcz podziw dla pana Jurka, dla kasjerki i bufetowych, że zdołali ją zapamiętać, wyobraziła sobie własne kłopoty, gdyby zaprezentowali równie świetną spostrzegawczość, jak ona w tej chwili, i poczuła irracjonalną skruchę. Jak też wyglądałby nieszczęśnik, który powołałby ją na świadka, że dziś znajdował się w kasynie? Jak Filip z konopi, przecież nawet nie miała pojęcia, kto grał razem z nią przy tym samym stole! Mogłaby przysiąc, że w tym całym tłumie przebywał tylko jeden, jedyny człowiek… A nie, przepraszam, dwóch, ten drugi oddał jej dług, był tu zatem z pewnością, możliwe jednak, że najwyżej przez chwilę…
Bezrozumnie zawstydzona swoim zaniedbaniem, Elunia oderwała wzrok od wpatrzonego w wirujące koło Stefana i z wielką uwagą rozejrzała się po sali. No tak, oczywiście, dwóch wyścigowców, znanych jej z twarzy… Jakiś taki duży i prawie łysy, z jednym kędziorkiem na środku ciemienia, wpadł jej w oko, widziała go wczoraj, wcale nie grał, ani wczoraj, ani dziś, gawędził z kimś przy nieczynnym stole. Szczupły, siwy, ale bardzo przystojny, przy bufecie, też nie widziała, żeby grał. O, i ten gbur, gruby, potężny i agresywny, który wczoraj obstawiał duże numery, znów gra przy tej samej ruletce… No, mnóstwo Chińczyków, ale tych, rzecz jasna, w żaden sposób nie rozpozna z twarzy, może zapamiętać najwyżej tuszę, chociaż wydają się jednakowi nawet i pod tym względem…
Dając spokój Chińczykom, Elunia jeszcze raz dokonała przeglądu obecnego w kasynie społeczeństwa, niejasno czując, że powinna odwdzięczyć się za zauważenie jej samej. Nie zakładała świadczenia przed sądem, żadne konkretne przewidywanie nie przyszło jej do głowy, chciała po prostu być uczciwa i przyzwoita.
Stefan Barnicz, acz zajęty swoją ruletką, widział ją doskonale. Przestała grać, niegłupia dziewczyna. Czemu jednak z tak wielkim natężeniem wpatrywała się w powszechnie znanego głównego mafioza podwarszawskiej mafii, rządzącego nawet mafią ruską…?
Zaintrygował go ten fakt niezmiernie.
Ukończywszy dokładny przegląd kasynowych gości, Elunia zastanowiła się, co teraz. Nie podejdzie przecież do faceta, choćby nawet był najpiękniejszy w świecie, nie zaproponuje spotkania, głupio byłoby, może on jej wcale nie chce. I nie będzie jej przecież co wieczór odwoził, poza wszystkim, ile czasu jej samochód ma spędzić na hotelowym parkingu?! Co powinna zrobić? Podrywać go jakoś inaczej? Jak? W podrywaniu wprawy nie miała…
Z niepokojem w sercu, ciężkim westchnieniem i mocnym postanowieniem przybycia do tej jaskini rozpusty nazajutrz, zdecydowała się iść do domu.
– No i nic mi z tego nie przyszło, że cię nie było – powiedziała w telefon o poranku smętna i zniechęcona Jola. – Z dwojga złego już bym wolała, żebyś była.
– A co się stało? – zaciekawiła się Elunia i odłożyła pisak, którym robiła sobie schematyczne szkice.
– A tam. Przyszła ta małpa, Anusia, wróciła z Paryża i przyleciała z marszu, wcale nie wiedziałam, że wróciła, w ogóle jeszcze nie miała prawa wrócić, raszpla głupia. Znasz ją, nie? Suka parszywa.
– I co ci zrobiła?
– No jak to co, rzuciła się na Tadzia. A ten głupek zaskoczył w jednej sekundzie i dał się otumanić. Jakbyś była, może by go rozproszyło i mniej by się do niej przyssał. Już wczoraj wieczorem dzwoniłam, nie było cię, nie chciało mi się klekotać do sekretarki. Bardzo cię przepraszam, że ci spaskudziłam balangę.
– A gdzież tam! – odparła Elunia żywo. – Zamierzałam ci właśnie podziękować i nawet dzwoniłam wczoraj, ale też cię nie było. Masz u mnie prezent. Znalazłam sobie takie coś, że kicham i charczę na dyskotekę.
– Jezus Mario, a cóż to może być takiego? – zdziwiła się Jola.
Elunia zawahała się.
– No… wiesz… sama nie wiem, czy ci powiedzieć, bo jeszcze zauroczę. Dwie rzeczy, ale nie mów nikomu.
Dziko zaintrygowana Jola poprzysięgła zachować tajemnicę.
– Kasyno. Poszłam popatrzeć i pograłam. I wygrałam górę forsy.
– Nie żartuj! Poważnie? Ile?
– Na nieduży samochód by starczyło. To jedno.
– O rany… A drugie?
– Jeszcze gorsze. Poznałam faceta. I ruszyłam do niego ze strasznym szwungiem, a on do mnie niespecjalnie, więc jestem przejęta.
– Głupia jesteś, a nie przejęta – zgorszyła się Jola. – Akurat wierzę, że on nie, na ciebie lecą. Pewno udaje albo jakiej baby się boi. I co?
– I nic. Wszystko jest w trakcie. Bym go poderwała, ale nie bardzo umiem, wiesz, Paweł… Potem Kazio… Co ja miałam podrywać i kiedy? Żadnej wprawy nie mam.
– No nie masz, fakt – zgodziła się Jola. – Może zastosuj metody prababek?
Obie doskonale wiedziały, co to jest takiego, te metody prababek. Upuszczanie wachlarza wprawdzie odpadało, bo wachlarze wyszły z użycia, ale pozostawało wszystko inne. Potykanie się wzorem Marleny Dietrich, słabość niewieścia, omdlałość w zasięgu męskich ramion, podziw dla męskiej siły, słodka głupota przy byle okazji, tajemniczość, łzy w oczkach… Ilość środków była zgoła nieograniczona.
Elunia jednakże zakłopotała się nieco.
– Trudne to trochę. Rozumiesz, ja go widuję tylko tam, a to jest między ludźmi, nie będę przecież robić publicznego spektaklu. Jeszcze mi się na ratunek rzuci jakiś inny. Poza tym, no, chyba ci się przyznam… Mnie się tam bardzo podoba, ta gra mnie zajmuje, ona różna, a spróbuj tak, na dwa fronty, człowiek się gubi…
– Baba tam się jaka przy nim plącze? – spytała Jola surowo.
– No coś ty! Baby tam w ogóle stanowią mniejszość, a możliwe nawet, że opozycję.
– I tobie jeszcze źle?! Zgłupiałaś chyba, idealne warunki! No nie, jeśli nie poderwiesz chłopaka, za oślicę cię będę miała i przestanę z tobą rozmawiać!
Elunia ze skruchą przyznała Joli słuszność. Rzeczywiście, konkurencji w tym kasynie nią miała żadnej, wygrała w dodatku, dla wygrywających wszyscy tam żywili szacunek, o tyle pozbawiony sensu, że więcej w tym było szczęścia niż rozumu, i podbudowany zawiścią, ale Stefan Barnicz przy swojej ruletce też wygrał dość ostro, więc zawiść nie powinna nim szarpać. Płeć żeńska prezentowała się rozmaicie, urodą jaśniały głównie panienki z obsługi, krupierki i kelnerki, tak zaganiane, że podrywki im były nie w głowie, a oprócz nich jedna piękna kobieta, pilnowana przez męża i wyraźnie starsza od Eluni. Nieliczna reszta nie przedstawiała sobą niebezpieczeństwa, o ile można to było stwierdzić w ciągu dwóch zaledwie dni.
Odłożywszy słuchawkę i biorąc znów do ręki pisak, Elunia postanowiła wykorzystać sytuację i zdobyć się na dyplomatyczne wysiłki.
Przeznaczenie zadecydowało odrobinę inaczej.
Najpierw, zaabsorbowana kłębowiskiem uczuć własnych, Elunia zapomniała, co robi. Zlecono jej reklamę utensyliów praktycznych, służących zarazem do dekoracji wnętrz. Pojęcia nie mając, jakie właściwie utensylia wchodzą w grę, myśląc o czym innym i kreśląc jak popadło, Elunia stworzyła arcydzieło. Oprzytomniawszy, sama zdziwiła się efektem, jakieś kuchenki, czajniki, żyrandole, pojemniczki na przyprawy, suszarki do naczyń, pralki, wieszaki i rozmaite inne bzdety nabrały cech niemal dzieł sztuki. Aż kusiło, żeby je posiadać. Ucieszona niezmiernie, Elunia przystąpiła do komputerowego uporządkowania osiągnięcia i w połowie jej pracy zaczęły się telefony. Wszystkie służbowe, sypały się z nich zlecenia, propozycje, terminy spotkań i w ciągu tego jednego dnia Elunia dostała robotę co najmniej na pół roku. Taki idiotyzm, jak odmowa, nie wpadł jej na szczęście do głowy, zapomniała bowiem o zdobytym w kasynie bogactwie i pracę zawodową z przyzwyczajenia uznała za źródło egzystencji. Przyjęła wszystko.
Bezpośrednim skutkiem przyjęcia stały się spotkania natychmiastowe, z których ostatnie zakończyło się o wpół do jedenastej wieczorem. O kasynie mowy nie było, świadoma terminów, obowiązkowa i pracowita Elunia wiedziała już, iż jej dzień pracy musi zacząć się o świcie i zarywanie nocy odpada w przedbiegach.
Ze ściśniętym nieco sercem, równocześnie zadowolona, rozgoryczona, pełna satysfakcji i rozproszona uczuciowo, usiadła do pracy o wschodzie słońca, które o tej porze roku, chwalić Boga, nie przesadzało, pojawiając się na nieboskłonie dopiero o wpół do ósmej. I nie pojechałaby do kasyna z pewnością, gdyby nie to, że wczorajszą robotę musiała zawieźć do firmy. Wyszedłszy z domu o wpół do szóstej, o siódmej była już wolna i znalazła się akurat w pobliżu Mariotta.
Rzecz jasna, nie wytrzymała.
Upragnionego dżentelmena nie było. Automatom Elunia tym razem dała spokój, bo siedząc przy nich, nie widziała sali. Chciała czatować z nadzieją, że on jeszcze przyjdzie, i móc spoglądać na drzwi. Wybrała sobie miejsce twarzą do nich, przy ruletce po dziesięć złotych i przystąpiła do obstawiania.
Fortuna sprzyjała jej w kratkę. Wygrywała i przegrywała na zmianę, a kiedy wreszcie udało jej się trafić upatrzony numer drożej, pogrążona już była w tej walce z losem całkowicie. Przez drzwi mogło wejść stado słoni, nie zwróciłaby na to żadnej uwagi. O jedenastej pozbyła się do końca leżących przed nią żetonów, przegrała pięćset złotych i opadła z sił.
Faceta ciągle nie było, oprzytomniawszy po emocjach, Elunia pomyślała, że o tej porze już chyba nie przyjdzie, ona sama zaś prawdopodobnie zgłupiała do reszty. Powinna siedzieć w domu i odwalać robotę, a nie miotać się tutaj. Zarabiać pieniądze, nie zaś tracić. Dobrze chociaż, że traci wygrane…
Niezadowolona z siebie i z życia, pojechała do domu.
Stefan Barnicz nie wychodził jej z głowy. Siedząc przy pracy, nie przestawała o nim myśleć. Nie było to może myślenie w pełnym tego słowa znaczeniu, tkwił raczej w jej uczuciach. Chciała go chociaż zobaczyć, widziała go wprawdzie oczyma duszy, ale wolała w naturze. Bezgranicznie i szaleńczo pragnęła go dotknąć, bodaj jednym palcem, delikatnie, znów spojrzeć na tę piękną twarz i żeby się do niej uśmiechnął! Zamienić z nim kilka słów… Co za idiotka, że nie spytała, czy ma żonę, nie musiała przecież wprost, mogła dyplomatycznie, miał na palcu obrączkę, no i co z tego, ona też nosi obrączkę po Pawełku. Obrączka o niczym nie świadczy.
Kim on w ogóle jest i co robi? A, co tam, niech robi, co chce, żona ważniejsza. Jakąś babę ma z pewnością…
Z burzą w sercu przepracowawszy uczciwie dziesięć godzin, o szóstej po południu postanowiła zrobić sobie fajerant. W głębi duszy doskonale wiedziała, jak ten fajerant będzie wyglądał. Pojedzie do kasyna i może go tam spotka. Po drodze, dla usprawiedliwienia samej siebie we własnych oczach, kupi te perfumy dla Joli.
Po perfumy pojechała do Panoramy, uznawszy, że tam najłatwiej dostanie coś potwornie drogiego, a dla Joli nie zamierzała żałować, wciąż kwitła w niej wdzięczność. Wybrała Mitsouko Guerlaina, zapłaciła i już wychodziła, kiedy naprzeciwko, w salonie z butami, rozległ się krzyk. Jakaś facetka rozpaczała nad swoją torbą, ogłaszając, że zginął jej portfel, ukradziono go, nie, nie tu, wcześniej, była w sklepie elektrotechnicznym i jakiś taki tłok się koło niej zrobił, ordynus się na nią pchał, bez powodu, to musiało nastąpić wtedy. Pieniądze…? Nie, skąd, wcale tam pieniędzy nie miała, pieniądze trzyma w kosmetyczce, ale, o Boże drogi, wszystkie dokumenty! Dowód osobisty, prawo jazdy, kartę rejestracyjną, karty kredytowe, paszport, legitymację służbową, coś tam jeszcze… Po co, kretynka, nosiła przy sobie paszport…?!
Ekspedientka usiłowała ją pocieszyć, przypominając, że przynajmniej nie poniosła strat finansowych, co sprawiło, że w roztrzęsioną facetkę jakby grom trafił.
– Jezus Mario, karty kredytowe…! Samochód…! Do banku…! Unieważnić…! Mój mąż wyjdzie…! Zamkną mi…! Niech mi ktoś pomoże…!
Robiła wrażenie, jakby sama próbowała rozerwać się na sztuki i popędzić w kilku kierunkach równocześnie. Oko jej padło na Elunię, stojącą przed wejściem do salonu obuwniczego niczym słup wkopany w ziemię. Nikogo więcej tam nie było, nieliczni klienci, słysząc rozdzierające okrzyki, spoglądali z daleka i nie biegli z pomocą, w bliskości znajdowały się tylko dwie ekspedientki, jedna w perfumach, druga wśród butów, oraz Elunia, po swojemu znieruchomiała, wstrząśnięta i pełna współczucia.
– Pani zadzwoni do mojego męża! – krzyknęła do niej rozpaczliwie ofiara dokumentów. – Tu gdzieś musi być telefon! Remiaszko Józef, pani zapisze! Ja do banku muszę! Pani mu powie, co mi się stało, samochód stoi na ulicy przed domem, na karcie jest adres! Niech go schowa, niech zabezpieczy! Błagam panią!
Znieruchomienie Eluni tym razem miało charakter łagodny, zdołała je przemóc. Zapisała nazwisko męża i numer telefonu na otrzymanym przed chwilą paragonie, facetka rzuciła się ku schodom i znikła jej z oczu. Elunia ruszyła na poszukiwanie telefonu.
Aparat udostępniono jej grzecznie w sąsiednim salonie odzieżowym. Z długości numeru i rodzaju zawartych w nim cyfr odgadła, iż mąż ma przy sobie komórkowy. Dodzwoniła się od razu.
– Czy pan Józef Remiaszko? Dzwonię z polecenia pańskiej żony, ukradziono jej wszystkie dokumenty, w tym kartę rejestracyjną samochodu. I ona prosi, żeby pan zabezpieczył samochód, który stoi przed domem, a złodziej na karcie ma adres.
– Co? – powiedział pan Remiaszko. Elunia powtórzyła całą wypowiedź.
– Kto pani jest? – spytał podejrzliwie pan Remiaszko.
– Eleonora Burska… Ale to przecież nie ma znaczenia, ja tu akurat jestem przypadkiem!
– Gdzie pani jest?
– W Panoramie.
– I to w Panoramie tę krowę okradli?
Elunia pomyślała, że nie chciałaby pana Remiaszki za męża.
– Nie, mówiła, że w sklepie elektrotechnicznym.
– A co ona robiła w sklepie elektrotechnicznym?
Elunia nagle pojęła, dlaczego pani Remiaszko nie zadzwoniła do męża sama, co. zdawałoby się, powinno jej zająć krótką chwilę, tylko zwaliła to na nią.
– Nie wiem, co robiła w sklepie elektrotechnicznym – powiedziała cierpliwie. – Nie mówiła. Pewnie coś kupowała.
– Znów nie to co trzeba i do niczego się nie nada!
– Na to, proszę pana, to ja już nic nie poradzę. Pańska żona prosi, żeby pan zabezpieczył samochód. Żeby go nie ukradli – dodała na wszelki wypadek, bo pan Remiaszko mógł spytać „po co?”
– A ona sama nie może?
– Nie, ona musiała lecieć do banku ze względu na karty kredytowe.
– Jakie karty kredytowe?
– Te, które jej ukradli.
– To karty jej też podpieprzyli? Cholera. Ja się stąd teraz nie ruszę. Pani tam pojedzie, do tej gabloty.
– Co…?
– Pani, mówię. I poczeka pani, aż ta pularda przyjedzie. Albo ja. Zna pani adres?
– Nie, skąd. Ale, proszę pana…
– Piłkarska sześć. Willa. Pięć baniek płacę.
Elunię nagle ta cała rozmowa rozśmieszyła. Równocześnie pomyślała, że pięć milionów to jest akurat to, co wczoraj straciła w kasynie, pan Remiaszko zamierza wyrównać jej stratę, bardzo to ładnie z jego strony. Przypadkiem wiedziała, gdzie znajduje się ulica Piłkarska, jadąc do Marriotta, miała ją po drodze. A czasu to chyba dużo nie zajmie, bo pani Remiaszkowa. o ile zna swojego męża, będzie się śpieszyła do domu. Możliwe także, że i mąż się ruszy, a chętnie by zobaczyła, jak też on wygląda.
– Dobrze – powiedziała. – Zaraz tam jadę. Jaki to samochód?
– Mercedes zielony metalic. Pani weźmie taksówkę na mój koszt.
– Nie chcę taksówki, jestem samochodem.
– Za benzynę zwracam. Burska Eleonora, ja pamiętam.
Zabrzmiało to tak, że Elunia się prawie zaniepokoiła. Przyszło jej na myśl, że gdyby nie pojechała teraz pilnować tego ich samochodu, pan Remiaszko wytoczyłby jej sprawę sądową. Obarczyłby ją winą za ewentualną kradzież. Rozłączył się już. Na wszelki wypadek postanowiła się pośpieszyć.
Zielony mercedes stał na ulicy przed willą numer sześć, nikt go jeszcze nie ukradł. Elunia odetchnęła z ulgą i ustawiła się za nim.
Po trzech kwadransach zmarzła, włączyła zatem silnik, żeby trochę ogrzać wnętrze. Gdzie mogli się podziać państwo Remiaszkowie i dlaczego w tak dramatycznych okolicznościach nie wracali do domu, nie umiała sobie wyobrazić. Przeszła już kolejno fazy zwykłego oczekiwania, zniecierpliwienia i wściekłości, teraz zaczęła się niepokoić. Jeśli każde z nich myśli, że do domu wróciło to drugie, w rezultacie może nie wrócić żadne. Co ona wtedy ma zrobić? Spędzić na pilnowaniu ich samochodu całą noc czy zgoła resztę życia…?
Willa pod numerem sześć stała ciemna i cicha, najwidoczniej państwo Remiaszkowie nie mieli ani dzieci, ani gosposi. Chociaż dzieci może, przypuszczalny wiek okradzionej damy wskazywał na możliwość posiadania dzieci już dorosłych, które mogły mieszkać gdzie indziej albo zażywać rozrywek do białego poranka. W sąsiedniej willi jaśniały okna, poza tym jednak na tej małej, bocznej uliczce panowała cisza i spokój. Tylko Wiktorską czasem coś przejeżdżało.
Po dwóch godzinach Elunia zaczęła marzyć o radiowozie policyjnym. Komenda policji na Malczewskiego znajdowała się blisko, mogłaby tam dojechać w ciągu minuty, zawiadomić o sytuacji, zwalić na nich tę opiekę i zejść z posterunku, ale niezła już znajomość życia kazała jej się przed tym rozwiązaniem zawahać. Wiadomo było przecież, że może tu tkwić rok i nic się nie będzie działo, odjedzie na dwie minuty i właśnie wtedy ktoś to pudło ukradnie. Nie, ruszyć się nie może, ale gdyby tak dopaść radiowozu…
Albo może tego sąsiedniego domu…?
Godzina była jeszcze ze wszech miar przyzwoita, dochodziło wpół do dziewiątej. Elunia obmyśliła sobie plan, wysiadła, zamknęła swoją toyotę, włączyła alarm i podeszła do furtki numer cztery.
Dzwoniła trzeci raz, kiedy wreszcie brzęknęło i odezwał się głośnik.
– Kto tam?
– Ja w sprawie samochodu – powiedziała żałośnie. – Burska jestem.
Przypadkowo, nieświadoma doskonałości pomysłu, wybrała najwłaściwsze słowa ze wszystkich możliwych. Sprawa samochodu intryguje każdego, a dodatkowe podanie całkowicie obcego nazwiska z jednej strony budzi zaufanie, a z drugiej zaś aż się prosi o rozwiązanie zagadki. Ni przypiął, ni wypiął, tajemnicza postać przychodzi w sprawie samochodu, co też to może oznaczać…?
– Moment – powiedział głos z wnętrza. W głośniku coś szemrało i jakby z pewnej odległości dobiegły Elunię słowa:
– …nie w główkę, cóż znowu. Staw kolanowy…
Głośnik prztyknął i rozległ się brzęczyk u furtki. Elunia pchnęła ją, uczyniła kilka kroków i weszła na schodki. Drzwi otworzyły się, zanim do nich dotarła, w progu stanął jakiś facet.
– Bardzo przepraszam – powiedziała Elunia pośpiesznie, oglądając się za siebie i sprawdzając, czy ma jeszcze czego pilnować. – Czy pan mógłby przez pięć minut popatrzeć na tego mercedesa, który tam stoi, przed szóstką…
– Remiaszków?
– No właśnie, pani Remiaszkowej ukradli kartę rejestracyjną i jest obawa, że samochód też ukradną, ja tu pilnuję, bo mnie proszono, ale już nie mogę dłużej i chciałam szybko pojechać na policję, żeby teraz oni popilnowali, ale boję się go tak zostawić, bo może już się tu ktoś czai. To potrwa chwilę, gdyby pan przez ten czas popatrzył…
Mimo, iż facet stał w mroku, a światło miał za plecami, widać było, jak się rozpromienił. Z niewiadomych powodów zagrożenie samochodu państwa Remiaszków napełniło go żywą radością.
Zgodził się skwapliwie.
– A dobrze! Proszę bardzo! Oczywiście! Popatrzę, dopilnuję, niech pani spokojnie jedzie! Proszę bardzo! Proszę bardzo!
– Dziękuję, ja tu jeszcze wrócę…
Na Malczewskiego Elunia dojechała rzeczywiście w ciągu minuty i nawet nie musiała wchodzić do komendy, bo radiowozy stały przed nią. Nie wdając się w rozważanie podziału funkcji, dopadła pierwszego. Przez całą tę minutę jazdy powtarzała sobie, co powinna powiedzieć, żeby wypadło to krótko i rzeczowo, złożyła zatem relację wyjątkowo sensowną. Starszy sierżant wysłuchał i rzekł:
– Dowód pani pozwoli.
Spisał jej dane, po czym wypowiedział kilka słów w radiotelefon. Następnie zażądał pilotowania, aczkolwiek z pewnością doskonale wiedział, gdzie znajduje się ulica Piłkarska. Elunia przystała chętnie, bo i tak nie odczepiłaby się od niego, dopóki trzymał w ręku jej dowód osobisty. Nie miała najmniejszej ochoty na wyrabianie sobie kolejnego.
Mercedes nadal stał przed willą, nietknięty.
Radiowóz i toyota zatrzymały się za nim. Starszy sierżant poprosił Elunię do siebie.
– Teraz niech pani powie to wszystko jeszcze raz, bo ja muszę sporządzić notatkę. Owszem, karta rejestracyjna to ułatwienie dla złodziei, możliwe, że przy okazji uda się ich złapać, chociaż zysku z tego tyle co kot napłakał. Ale nic, niech pani mówi.
Pełna nadziei, że wreszcie uda się jej pozbyć tych uciążliwych i wysoce ziębiących obowiązków, rezygnując już nawet z odzysku strat kasynowych, Elunia opowiedziała wszystko jeszcze raz, bardzo porządnie i dokładnie. Nie kryła nawet swoich poglądów na charakter pana Remiaszki.
– Czegóż, do żółtej febry, ci ludzie nie wracają do domu? – zastanowił się starszy sierżant – To już będzie… zaraz… przeszło trzy godziny. Na ich miejscu ja bym wrócił.
– Ja myślę, że on myśli, że ona wróciła – odparła Elunia. – A ona myśli, że on wrócił.
– No tak. On pracuje albo przepycha interesy przez bufet, a ona siedzi u jakiej przyjaciółki i płacze jej w mankiet. A my tu musimy pilnować. Tam nikogo nie ma, w tym domu?
– Chyba nie, przez cały czas ciemno.
– Ale pięćset złotych to pani powinna od niego dostać. Zimno jak diabli. Nie zmarzła pani?
– Zmarzłam okropnie, ale potem już siedziałam na włączonym silniku. No, nie bez przerwy. Ale on dobrze grzeje, ten mój samochód. Jeśli pan uważa, że powinnam dostać, to ja do niego jutro zadzwonię i się upomnę. O ile, oczywiście, panowie nie stracą cierpliwości i ten mercedes mu ocaleje, ale gdyby go w końcu jednak ukradli, ja się bardzo boję, że będzie na mnie. On się de mnie przyczepi.
– Żadne takie. Jest notatka służbowa, już my sobie z nim pogadamy. Proszę, pani dowód.
– I mogę już stąd odjechać?
– Owszem, może pani.
Dojeżdżając do domu, Elunia nabrała nagle wątpliwości. Niemożliwe przecież, żeby radiowóz policyjny, z pewnością obarczony rozmaitymi obowiązkami, wiekował na ulicy Piłkarskiej, niezbyt chyba przestępczej już chociażby z racji niewielkich rozmiarów. Wezwą go gdzie indziej, gdzie się coś stanie, złodziej taką chwilę wykorzysta, tego mercedesa rąbną, a pan Remiaszko życie jej zatruje. Po co ona się w ogóle wdała w ten cały idiotyzm…? A, prawda, w obliczu nieszczęścia pani Remiaszkowej stała jak głupia, zamiast uciec… A należało, pani Remiaszkowa sama zadzwoniłaby do męża i uzgodniliby między sobą… Jednakże stała, przepadło, obiecała pomoc, teraz nie ma prawa tak się całkiem wypiąć… Zawróciła i ponownie ruszyła w kierunku Piłkarskiej. Podjeżdżała powolutku, zakłopotana kolejnym problemem. Policja, jeśli ciągle tam stoi i pilnuje, pomyśli jeszcze, że ona nie ma do nich zaufania. Nieładnie. I nietaktownie. No dobrze, podjedzie od Racławickiej i popatrzy z daleka, podejdzie na piechotę…
Już z końca ulicy dostrzegła, że mercedes stoi, a policji rzeczywiście nie ma. Z willi obok wyszło dwóch facetów, którzy szybkim krokiem udali się ku Wiktorskiej. Przelotnie Elunia pomyślała, że ten sąsiad, który tak radośnie zgodził się spoglądać na mercedesa, miał gości, goście mówili coś o główkach i kolankach… Może policja też go skłoniła do spoglądania…?
W tym momencie ujrzała radiowóz, powoli wjeżdżający w Piłkarską i zatrzymujący się obok willi numer sześć. Ulgi doznała niebotycznej. Równocześnie z willi numer cztery wyszedł jeszcze jeden osobnik, całe przyjęcie tam było albo może grali w brydża… Na moment jakby się zawahał, przystanął, zapalił papierosa i ruszył w kierunku Racławickiej. Po drodze minął Elunię, która znieruchomiała z ulgi.
Radiowóz jeszcze stał, kiedy nastąpiły dwa wydarzenia. Elunia odzyskała zdolność ruchu, a pod willę numer sześć podjechała limuzyna, mogąca obudzić zawiść całej młodzieży męskiej Warszawy oraz krajów sąsiednich. Wysiadł z niej istny bałwan, ogromny i potężny, i podszedł do mercedesa.
Dusza, instynkt, a nawet rozum powiedziały Eluni wyraźnie, że jest to pan Remiaszko. Zważywszy, iż była już uruchomiona, biegiem rzuciła się w jego kierunku. Z radiowozu wysiedli starszy sierżant z kierowcą i razem wziąwszy, pod willą zrobił się tłok.
Elunia dobiła ostatnia, pierwszych słów nie dosłyszała, dopadł jej dopiero dalszy ciąg.
– …dobra, a gdzie jest ta, jak jej tam… – mówił pan Remiaszko.
– Tutaj – powiedziała, nie czekając nawet na swoje nazwisko. – Ja bym chciała wiedzieć, gdzie jest pańska żona, która miała zaraz przyjechać. Zmarzłam tu prawie do grypy!
– Ejże! – warknął pan Remiaszko podejrzliwie. – Miała pani być samochodem? Elunia się nagle rozzłościła.
– A gdybym przyjechała na koniu, to co? Robi to panu różnicę?
– Pewnie, że robi, cen owsa akurat nie znam. Dobra, pudło stoi. Panowie, żadnych zeznań, pojęcia nie mam, co ta moja narozrabiała, jutro do was poleci z propelerem. Jakby co, ta pani była przy tym, a nie ja, nic nie wiem. Eleonora Burska powinna się nazywać. Dobra, za robotę się płaci…
Wyciągnął z kieszeni kilka setek, odliczył pięć i wręczył Eluni, która przyjęła je bardzo chętnie. Po czym odesłał ją do domu.
– A teraz wykruszaj się stąd, moja panno, fruń do chaty, aspirynę i kielicha, taka jest moja rada. Za szpital nie płacę, już cię tu nie ma.
Z oburzenia Elunia omal nie znieruchomiała ponownie. Ciężka uraza jednakże jakoś sama obróciła ją tyłem do przodu i pchnęła w stronę Racławickiej. Odmaszerowała bez słowa, zapomniawszy nawet, że miała usprawiedliwić jakoś przed policją swoją ponowną obecność tutaj, żeby o niej źle nie pomyśleli.
Rzecz jasna, nie pojechała już do kasyna.
Stefana Barnicza nie widziała już od trzech dni, mimo najszczerszych chęci nie mogła jakoś dobić do kasyna, ustawicznie coś jej wchodziło w paradę. Siedząc przy stole i odwalając robotę, postanawiała granitowe, że dziś już stanowczo tam pojedzie, bez względu na wszelkie przeszkody. O szóstej. A może nawet o piątej. Z pracą zdąży, da sobie radę, w ostateczności popracuje w nocy.
Kwadrans po piątej, kiedy gotowa już do wyjścia Elunia wiązała sobie na szyi dekoracyjną apaszkę, zadzwonił dzwonek u drzwi. Nie pytała „kto tam”, tylko wyjrzała przez wizjer i ujrzała znajomą twarz. A, ten policjant, zaraz, jak mu tam… Komisarz Bieżan!
Edzio Bieżan wszedł do wnętrza i z miejsca poraził go widok salonu Eluni.
– O, urządziła się pani! – wykrzyknął mimo woli. – No, pięknie! Istny pałac! A mówiła pani, że nie ma pani pieniędzy…?
Elunia nie zwróciła uwagi na cień podejrzliwości, jaki pojawił się w jego głosie. Była dumna z siebie.
– Otóż, niech pan sobie wyobrazi, oszukałam pana. Ale bezwiednie. Zupełnie zapomniałam, że mam, wygrałam na wyścigach. Z tym że na koncie rzeczywiście miałam dwadzieścia cztery złote i szesnaście groszy, a te z wyścigów były w domu, od razu zaczęłam robić zakupy. No a teraz oczywiście już mi przybyło, przelewy przyszły jeszcze przed końcem roku. I jest na czym usiąść, proszę bardzo.
Edzio Bieżan skorzystał z zaproszenia. Eluni mignęła w głowie propozycja kawy albo innego poczęstunku, ale przypomniała sobie, że śpieszy się do kasyna, a napoje mogłyby przedłużyć wizytę i ugryzła się w język. Komisarz Bieżan rozglądał się dookoła i robił wrażenie człowieka, który dysponuje mnóstwem czasu.
– Wczoraj, zdaje się, miała pani jakieś dziwne przygody – zaczął bez zbytniego nacisku. – Mogłaby mi pani o nich opowiedzieć?
Elunia westchnęła z rezygnacją i usiadła w fotelu, przysuwając sobie popielniczkę.
– Zgadza się. Przeżyłam kompletne kretyństwo i dziwię się, że nie mam dziś co najmniej kataru. Rozumiem, że ona, ta Remiaszkowa, złożyła swoje zeznanie, uważam, że prawdziwe, bo pewnie o to panu chodzi. Byłam w tej Panoramie i widziałam ją akurat, jak odkryła kradzież. Jest zupełnie niemożliwe, żeby udawała, zdenerwowała się potwornie i miała autentyczne łzy w oczach, gdyby symulowała, byłaby najlepszą aktorką świata. Nie wierzę w taki ukryty talent.
– A potem co?
– A potem, jak głupia, z dobrego serca, zgodziłam się dzwonić do tego jej potwornego męża i pilnować ich samochodu. No dobrze, przyznam się, nie tylko z dobrego serca, rozśmieszyło mnie, że Remiaszko chce pokrywać moje straty…
Edzio Bieżan siedział na przecudownie miękkiej kanapie, patrzył na ścienną dekorację z suchych roślin i czuł się jak w niebie. Wokół niego znajdowały się same piękne rzeczy, a świadek, na nowo przeistoczony w podejrzaną, sam z siebie, dobrowolnie, wyjawiał mu wszystkie szczegóły z okolicznościami towarzyszącymi włącznie. Elunia, żywo dotknięta wczorajszą sytuację, zwierzała mu się bez żadnych ograniczeń.
– Zaraz – powiedział, kiedy właściwie dojechała już do końca. – Niech pani jeszcze wróci. Jak to było, jak pani poszła do domu obok, każdy najmniejszy drobiazg jest dla mnie ważny. Każdy szczególik. Bardzo proszę, niech pani sobie wszystko przypomni.
– Zadzwoniłam do furtki trzy razy – zaczęła posłusznie Elunia i nagle zreflektowała się. – Ejże, chwileczkę! I znów pan mnie tak zostawi?!
– Jak?
– Już poprzednim razem powiedziałam panu wszystko, a pan mnie nic! Do tej pory nie wiem, o co to chodziło, co za jakiś idiotyzm mnie spotkał, o co w ogóle byłam podejrzana! Ja się tak nie zgadzam, też coś chcę wiedzieć! Czy coś się dzieje? Niech mam przynajmniej o tym jakieś pojęcie, niech pan nie będzie taki obrzydliwy!
– Nie nie, cóż znowu, wcale nie zamierzam być obrzydliwy – zapewnił Bieżan pośpiesznie. – Myślałem, że pani to nie interesuje, ale skoro tak, oczywiście, wszystko pani powiem. Ale nie teraz, na końcu, nie chcę pani niczym sugerować. Proszę, pani pierwsza.
– Ale powie pan…?
– Powiem, jak Boga kocham!
Elunia uwierzyła mu i złagodniała.
– No dobrze. Zadzwoniłam trzy razy i dopiero po trzecim razie głośnik przy furtce się odezwał. Powiedziałam o samochodzie i przedstawiłam się, tam byli goście, przez ten włączony głośnik było ich słychać…
– Co mówili? – przerwał Bieżan chciwie.
– Jakąś głupotę. Parę słów usłyszałam. Nie główka, tylko kolanko, tak ktoś powiedział, nie, nie tak, główka owszem, ale to kolanko… A, wiem, staw kolanowy!
– Tak powiedzieli? Nie główka, tylko staw kolanowy?
– No właśnie, tak.
Bieżan poczuł w sobie dreszcz szczęścia.
– Pani jest po prostu cudowna – rzekł po chwili milczenia. – I co?
Elunia zdziwiła się nieco swoją znakomitą jakością, ale posłusznie mówiła dalej.
– Nic. Zgasili głośnik i zamek zabrzęczał, więc weszłam. I potem, skoro chce pan szczegóły, mogłabym przysiąc, że ten facet w progu okropnie się ucieszył. Może nie lubi Remiaszków i miał nadzieję, że naprawdę ukradną im samochód. Wprost zachęcał mnie, żebym sobie pojechała.
– Zachęcał, rozumiem. A ci goście… Skąd pani wie, że goście, a nie na przykład telewizja gadała…
– Bo ich widziałam. Jak wychodzili. Wtedy kiedy wróciłam, mówiłam panu, akurat wyszli, dwóch razem, a zaraz potem trzeci i nawet pomyślałam, że pewnie grali w brydża.
– Która to była godzina, dokładnie?
– Pięć po dziesiątej. Ciągle patrzyłam na zegarek. A sześć po dziesiątej przyjechał Remiaszko.
– I jak oni wyglądali, ci goście, którzy wyszli?
– Nie wiem.
– O Boże, widziała ich pani przecież!
– Dwóch tylko z daleka, a ciemno przecież było. Z daleka wyglądali jednakowo, tego samego wzrostu, podobne sylwetki, kapelusze mieli na głowach i tyle. A ten jeden, który mnie minął…
Elunia urwała i zastanowiła się, Bieżan patrzył na nią z zachłanną nadzieją, chciała mu zrobić przyjemność.
– Minął mnie – podjęła z namysłem. – Nic mnie nie obchodził, ale spojrzałam. Chyba trochę niższy od tamtych dwóch, mógł mieć… mniej niż metr osiemdziesiąt i więcej niż metr siedemdziesiąt pięć. Może metr siedemdziesiąt osiem…
– Zdołała pani tak dokładnie ocenić?
– Ja wzrost umiem. Przyrównuję do siebie. Odrobinę szczuplejszy, taki, powiedziałabym, zręczny, to było widać, jak szedł. Palił papierosa. Młody dosyć, koło trzydziestki, żadnych kudłów, ogolony. I nos musiał mieć długi i wyraźny, bo mu jakoś tak wystawał spod kapelusza, zaświecił się pod latarnią, kobieta by się spaliła ze wstydu, gdyby tak się jej nos świecił… Więcej, bardzo mi przykro, nie zauważyłam. A, miał wypchaną prawą kieszeń w jesionce i wystawała z niej odrobina czegoś czarnego, nie wiem, co to było.
Zamilkła. Bieżan też milczał, porządkując swoją wiedzę.
– No, to teraz pan – zażądała nagle Elunia z wielką stanowczością.
– Co ja… A! Dobrze, zaraz…
Elunia znów przestała być podejrzana. Jej opis sytuacji i jednostek ludzkich pasował idealnie do zeznań ofiar, a do tego jeszcze dostarczał nowych elementów. Bruździły pieniądze, ale tu sprawę mogły wyjaśnić zwyczajne zawiadomienia bankowe. Ponadto na wyścigach wygrała w jego oczach…
Podjął decyzję.
– Żeby już skończyć z niepewnością co do pani, bo przyznaję, że bywa pani podejrzana w kratkę, okoliczności tak się układają… Czy mógłbym zobaczyć pani zawiadomienia bankowe?
Elunia żywo zerwała się z fotela.
– Proszę bardzo. Ja ich, na szczęście, nie wyrzucam i teraz już mam szuflady, proszę, niech pan sam popatrzy.
Bieżan umiał czytać, a oblicze zawiadomień bankowych było mu doskonale znane. Obejrzał tego cały stos, obejmowały okres prawie roku i wymownie świadczyły o doskonałej prawdomówności Eluni. Wszystko się zgadzało, miała pieniądze, nie miała pieniędzy, wpłynęły jej, zostały podjęte i niewątpliwie wydane, ostatnio znów wpłynęły… Właściwie na żadnym kłamstwie nie złapał jej ani razu.
– No dobrze – zgodził się, odsuwając od siebie papierowy śmietnik. – Powiem pani ogólnie, w czym rzecz…
Elunia uznała nagle, że tak interesującą chwilę jednakże należy uczcić. Kasyno nie zając. Przerwała mu.
– Zaraz. Napijemy się czegoś. Co pan woli, kawę, herbatę, piwo, wino…? Koniak może? Skoro już kupiłam barek, musiałam go czymś zapchać, mam tam pełno wszystkiego.
Bieżan po krótkiej walce wewnętrznej wybrał kawę z koniaczkiem. Elunia błyskawicznie zastawiła stół. Kawę przyniosła w termosie, przy czym w pośpiechu udało jej się zaparzyć rekordową, co najmniej potrójną.
– No, teraz słucham!
– Ogólnie – zastrzegł się Bieżan. – Szczegółowo nie mogę, sama pani rozumie. Otóż istnieje afera, ktoś ograbia ludzi z pieniędzy, posiadanych w banku na kontach. Podejmuje na czeki, wystawiane na okaziciela… czasem nawet na nazwisko. Odbierają te pieniądze co najmniej dwie osoby różnej płci, na różne dowody osobista, widać już, że kradzione. Poprzednim razem, jak tu byłem, właśnie pani podjęła…
Elunia zamarła z kieliszkiem przy ustach.
– Nie, nie – uspokoił ją szybko Bieżan. – Już wiadomo, że nie pani, to na ten pani ukradziony dowód osobisty. W środę właśnie, a ja porządnie sprawdziłem, że pani ten czas spędziła na wyścigach, gdyby to było bliżej, mógłbym jeszcze mieć jakieś wątpliwości, ale z wyścigów do banku i z powrotem, razem z poczekaniem, to by było najmarniej półtorej godziny, odpada. Więc nie pani.
Elunia zdołała przełknąć odrobinę ożywczego napoju, ostrożnie odstawiła kieliszek, po czym chwyciła go ponownie i chlupnęła sobie więcej. Bieżan ze zrozumieniem kiwnął głową i ciągnął dalej.
– Tak to ogólnie wygląda. A przy tym nikt niczego nie fałszuje, ofiary są zwyczajnie terroryzowane i same podpisują swoje czeki. Ostatnio ruszyli także karty kredytowe. A co do wczorajszego wieczoru, to trudno się dziwić, że tego sąsiada tak ucieszył pomysł sprowadzenia policji, skoro właśnie siedzieli u niego terroryści. Nabrał złudzeń, że się uda ich od razu przypudłować, ale nic z tego, byli dla niego za mądrzy. Ci brydżowi goście, których pani widziała, to akurat byli przestępcy. Wyszli sobie spokojnie i nikt na nich nie zwrócił uwagi, pani jest jedyną osobą, która jednego widziała z bliska.
Elunia zdążyła już oswoić się z tematem i nieruchomość jej nie napadała. Do myślenia także była zdolna.
– Niemożliwe! – zaprotestowała z energią. – Wykluczone, żebym tylko ja, a te ofiary? Przecież też ich musieli widzieć z bliska!
– Przestępcy występują w maskach. Grube, czarne worki na łbach, szparki na oczy i tyle. Ani włosów, ani ucha, ani kształtu głowy, nic. To czarne w kieszeni, to zapewne był worek. Po wyjściu od ofiar zdzierają to z głowy i wyglądają jak normalni ludzie, nikt na nich nie zwraca uwagi.
– Idiotyzm. A te ofiary, to co? Nie wyskakują za nimi z krzykiem, nie lecą do sąsiadów, nie dzwonią do banku z ostrzeżeniem? Tak siedzą w kącie i płaczą?
– Niech pani nie wymaga ode mnie za wiele… No dobrze, powiem. Po pierwsze, oni im siedzą na karku ze spluwą w ręku aż do końca, to znaczy do chwili, kiedy wspólnik odbierze forsę. Wychodzą dopiero, jak się okaże, że wszystko gra. Po drugie, zazwyczaj ich związują, bardzo lekko i humanitarnie, tak, żeby się sami mogli uwolnić w ciągu godziny czy dwóch, ale ta godzina im wystarczy…
– Jak uwolnić? – zaciekawiła się Elunia.
– Na ogół metodą pana Zagłoby. To muszą być oczytani ludzie… Doczołgać się na przykład do noża, który im kładą specjalnie w wyliczonej odległości, albo coś w tym guście. A po trzecie, to już najgorsze, mają doskonałe rozeznanie i przeważnie dopadają takich, którzy wolą straty niż policję. Żadnego szumu koło siebie nie robić…
– I każdy im tak ulega?
Bieżan sam sobie dolał kawy i odrobinę koniaku, bo Elunia z przejęcia straciła z oczu własny stół.
– Mówiłem o terroryzmie, nie? Żadnej broni maszynowej ze sobą nie noszą, mały pistolet z tłumikiem i brzytwa. Nikogo nie chcą zabijać i dzięki pani właśnie zrozumiałem to do końca. Tylko uszkodzić. Dokładnie to, co pani usłyszała, przestrzelić staw kolanowy, to duża nieprzyjemność. I wybierają sobie do tego żonę albo dziecko, a był już wypadek, że jedna żona straciła rękę, to znaczy nie amputowali jej, ale już wiadomo, że na resztę życia ma niedowład. Mąż okazał się przesadnie stanowczy… No i brzytwa. Babie przeważnie obiecują piękną twarz, dla dzieci też nie mają litości. No co? Wystarczy pani?
Dla doznania wstrząsu Eluni wystarczyło najzupełniej, szczególnie dzieci ją poruszyły. Przypomniała sobie tajemnicze rozmowy telefoniczne sprzed kilku tygodni. Nagle je zrozumiała.
– Aaaa…! Brudne pieniądze! Ten jakiś, ten od krowy niebiańskiej, miał uprane…!
– No więc właśnie – przyświadczył Bieżan i z wielkim zadowoleniem napił się koniaku.
Przez długą chwilę Elunia przyswajała sobie zdobytą wiedzę. Wciąż jeszcze udawało się jej myśleć.
– I na mnie padło… O mój Boże… Ale przecież… zaraz… tej Remiaszkowej ukradli wszystko, przecież chyba wystarczy popilnować, zawiadomić bank, wprowadzić do komputera… Jeśli na jej dowód ktoś będzie coś odbierał…
– Mogę pani powiedzieć, że już odebrał. Ta idiotka… zdaje się, że jej mąż miał trochę racji… Nosiła przy sobie karty kredytowe, dwie ściśle biorąc, a przy nich te tajne numery. Nie zdążyła zablokować, podjęli wszystko w bankomatach. Co do dowodu natomiast, to go nawet nie dotkną, nie wyobraża pani sobie nawet, ile dowodów ludziom ginie, kradną im, gubią je, mnóstwo osób pojęcia nie ma, że już im dowód diabli wzięli, ma pani przykład na sobie. Ostatnio zrealizowano czek na dowód osobisty faceta, który od pół roku siedzi w Kalifornii. Z dowodem poczekają, aż kradzież przyschnie, teoretycznie to się sprawdza, ale w praktyce, po pewnym czasie, już uwaga słabnie i te informacje umykają.
– Ale na zdjęciu w dowodzie jest inna osoba!
– Wcale nie trudno upodobnić się do zdjęcia. Byle płeć się zgadzała, no i nie może kudłaty gówniarz przyjść ze zdjęciem łysego starego pryka, bo coś takiego da się zauważyć i podpadnie. Oni postępują inteligentnie, ta jakaś szajka, co ja tu będę panią pouczał… No, w każdym razie już pani wie, o co chodzi.
– A ten dziennikarz na wyścigach…?
– Jeszcze go nie wykorzystali. Odżałować nie mogę, że wtedy nie wypytałem pani dokładnie, jak wyglądał ten drugi, ten, co mu portfel wyciągnął, ale myślałem, że mi go pani pokaże. Teraz już pani nie pamięta…?
Z wielkim żalem Elunia pokręciła głową.
– Nie. Prawie nie spojrzałam. W dodatku pochylał się nad stolikiem i włosy mu na twarz opadały. Nawet nie wiem, czy miał wąsy. Nie poznałabym go, gdyby stanął przede mną, najwyżej wydałoby mi się, że już go kiedyś widziałam, przelotnie, aleja widuję przelotnie mnóstwo ludzi. Przy następnej okazji popatrzę porządnie.
– Lepiej niech pani unika następnej okazji – poradził Bieżan ostrzegawczo. – Już im się pani naraziła, a tacy nie lubią niepotrzebnych świadków. Widziała pani z bliska dwóch… Chyba że to był ten sam, co wczoraj, na ulicy…?
– Nie wiem. Mam wrażenie, że nie.
– Też myślę, że nie. Kto inny kradnie, a kto inny to wykorzystuje. Za dowody złodziejom nieźle płacą, a transakcje tak się odbywają, że też ciężko do czegoś dojść. Właściwie największym ułatwieniem dla nich i utrudnieniem dla nas jest to, że ludzie nie zgłaszają zaginięcia dowodu osobistego od razu, tylko z opóźnieniem. Chyba że podnoszą taki krzyk, jak ta Remiaszkowa, ale tu też, jak się okazuje, przeciwnik był szybszy…
Niezmiernie przejęta, zainteresowana aferą i usatysfakcjonowana w dużym stopniu Elunia prawie nie zauważyła upływu czasu. Kiedy Bieżan pożegnał ją wreszcie, było wpół do ósmej. Zastanowiła się, zawahała i postanowiła jednak pojechać do kasyna. Chociaż na dwie albo trzy godziny, zależy jak jej tam wyjdzie…
Stefan Barnicz siedział przy automacie i wszystkie maszynerie wokół niego były zajęte. Na ten widok Elunia znieruchomiała, odstała swoje i zyskała czas na podjęcie jakiejś' decyzji. Wszelka myśl o przestępstwie, które emocjonowało ją przez pół wieczoru i które całą drogę rozważała i wałkowała, teraz wyleciała jej z głowy, ustępując miejsca doznaniom sercowym.
– Dobry wieczór – powiedziała smętnie za plecami upragnionego mężczyzny, przy czym już same plecy ciągnęły ją nieprzeparcie. – Widzę, że wszystko zajęte i nie wiem, na czym grać, bo chciałam zacząć od automatów. Chyba zamienię je na ruletkę.
Stefan Barnicz najwyraźniej w świecie był dżentelmenem. Wstał z krzesła i przywitał się z nią.
– Dawno pani nie widziałem. Jeśli chce pani automat, to proszę bardzo, bo ja zaraz będę musiał wyjść. Zajmę go dla pani.
Eluni zupełnie nie o to chodziło. Mimo rosnącego zamiłowania do hazardu, wolała faceta i tylko dla niego tu przyszła. Jeszcze się nie rozegrała, na razie wypełniał ją inny rodzaj uczuć. Z całej siły postarała się nie okazać rozczarowania.
– Dziękuję bardzo, nie chcę pana wypędzać…
– To nie pani mnie wypędza, tylko życiowe konieczności. Właściwie już mnie tu powinno nie być. Wypuszczę ten kredyt i proszę, ma pani miejsce.
Puknął w odpowiedni guzik i wysypywane złotówki zaczął od razu zbierać do garnka. Na kredycie miał więcej niż czterysta punktów, musiał zatem jeszcze zaczekać na wypłatę gotówkową. Elunia mogła przez ten czas iść do kasy po złotówki dla siebie, ale nie oddaliłaby się teraz za nic w świecie, za wszelką cenę chciała wykorzystać każdą sekundę jego obecności. Bodaj tę chwilę oczekiwania na obsługę. Stała obok i nic nie mówiła, bo w hałasie, jaki czynił automat, i tak ludzkiego głosu nie było słychać.
Automat skończył nareszcie wysypywać wygraną i brzęczeć, powarczał jeszcze trochę i zamilkł. Stefan Barnicz pochylił się ku Eluni.
– Ale muszę panią ostrzec, że tu obok gra jedna pani, bardzo sympatyczna, tylko niemiłosiernie gadatliwa. Nie wiem, czy pani ją wytrzyma, bo ja już nie. Komentuje wszystko, swoje i cudze, bardzo nerwowo. Niech się pani z góry nastawi.
Elunia miała większe zmartwienia niż gadatliwa baba. Usilnie i w pośpiechu zastanawiała się, jak by tu się z nim umówić, dowiedzieć się chociaż, kiedy będzie, o której przychodzi, jak często w ogóle bywa, mówił, że codziennie albo raz na miesiąc, a tu jej wychodzi ani jedno, ani drugie, jak ona ma na niego trafiać? Jego trafianie na nią, najwyraźniej w świecie, nieszczególnie go interesuje…
W tym momencie od drugiej strony podszedł jakiś osobnik, którego Elunia natychmiast gorąco polubiła. Znajoma twarz, urocza postać.
– Zwracam pojutrze, po szesnastej – powiedział w przelocie do Barnicza, rozwiązując jej problem.
– Będę – odparł krótko Barnicz.
Eluni błogość spłynęła na serce. Nie musi już się wygłupiać i popadać w natręctwo, bez żadnych pytań też będzie. Dwie noce przesiedzi, żeby podgonić robotę i zyskać czas. Instynkt podpowiedział jej, że umawiają się tutaj i w grę wchodzi zwrot pożyczki, jakoś podobnie to wyglądało, kiedy znajomy jej był winien…
– Zajmie mi pan? – poprosiła. – Pójdę do kasy…
– Ja też idę do kasy, tam odbiorę. Bardzo pechowo mi się składa, że muszę wyjść akurat, kiedy pani przyszła. Szkoda.
„No to umów się ze mną, ty głupcze” – pomyślała Elunia gniewnie, ale nie powiedziała ani słowa.
Patrzył jej w oczy, całując dłoń na pożegnanie, uśmiechnął się i znów w niej serce stopniało. Nie przyszło jej nawet do głowy, że właściwie teraz, kiedy Stefan poszedł, ona już nie ma tu co robić i również mogłaby pójść. Z błogością w duszy zabrała swój garnek ze złotówkami i wróciła do automatu.
Panią, która także wróciła do swojego zajętego krzesła obok, zauważyła tylko dzięki temu, że pani nie wróciła w milczeniu.
– Jak to? – zwróciła się do Eluni od razu. – A gdzie pan Stefan? Tu pan Stefan gra, czy on już poszedł? Mówił, że wychodzi, o mój Boże, nie zdążyłam, a tak liczyłam na niego! Niech pani sama powie, przegrywa tu człowiek i przegrywa, coś okropnego, one tak specjalnie, te automaty, pani Joanna też mówiła, że na naszą przegraną są ustawione, ja nie mam szczęścia, osiem milionów już w to włożyłam… Proszę pana, tu jest zajęte, ja tu gram, czy pan tego nie widzi? Na kredycie jest sto złotych!
Ostatnie słowa nie do Eluni zostały skierowane, tylko do jakiegoś osobnika, który podszedł i usiłował wrzucić złotówkę do automatu o jeden dalej. Ogłuszona nieco Elunia zorientowała się, iż dama gra na dwóch automatach równocześnie, były to te jakieś inne, nie karciane, średnio urozmaicone, zauważyła je, ale nie nabrała do nich serca. W każdym razie, zważywszy nagłą zmianę rozmówcy, nie musiała nic odpowiadać.
– Ale pani gra na tamtym… – zaprotestował nieśmiało napadnięty osobnik.
– Na tamtym i na tym! Kredyt widać, prawda? Chce pan grać za cudze pieniądze?! Proszę, tam dalej ma pan wolne, a dopóki są wolne, ja mogę grać na dwóch! I gram! Co za ludzie, oczu nie mają, a czyja byłaby wygrana? Ja gram po pięć, a on mi tu jeden wrzuca, przecież w ten sposób główną wygraną można zmarnować! O! No proszę! No proszę! Pani popatrzy, złote, o mało co…!
W trakcie gadania pani zaczęła grać, coś jej się ustawiło złośliwego, Elunia popatrzyła pod presją, nie zrozumiała, co widzi, ale domyśliła się po chwili, dwie złote siódemki ustawiły się na linii środkowej, trzecia zaś o jedną linię wyżej. Otumaniona coraz lepiej tym gadaniem, Elunia dopiero po chwili zorientowała się, że dalszy ciąg skierowany jest do niej bezpośrednio.
– To co pan Stefan, szło mu dzisiaj, a mnie już wychodzi, resztki mi ledwie zostały, tak na niego liczyłam, że mi pożyczy, czy on już całkiem poszedł? Pan Stefan poszedł?
– Poszedł – odparła Elunia.
– No proszę, spóźniłam się! Może on jeszcze co da…? Nic nie da! Pani to daje, o…!
Elunia dostała karetę i poczuła się wręcz nieswojo, drgnęły w niej jakby wyrzuty sumienia. Rzeczywiście, jej automat płaci, a ten obok nie chce. To co powinna zrobić? Nic chyba… Albo może z grzeczności wszystko tracić, dublować pechowo i będzie z głowy…
Facetka nie ustawała w gadaniu.
– Nie daje. Nic nie daje. Za ostatnie gram, żeby chociaż trochę! To tak nie można tego zostawiać, w końcu musi zapłacić! Nie starczy mi… o, u pani znów, co dał? Kolor! No proszę! I patrzyłam, nikogo znajomego nie ma, nawet lichwiarza, u kogo ja mogę pożyczyć, na pana Stefana liczyłam, tu mi proponują, ale czyja wiem… No daj coś, kochany, czerwone chociaż, jak nie złote, no daj coś, no, jest…! Mało. A u pani sypie i sypie…
Do reszty już zgłupiawszy, usiłując przegrywać z uprzejmości, Elunia jęła dublować co popadło i wszystkie dublowania wychodziły jej szczęśliwie, jak na złość. Rzeczywiście, jej automat sypał. Sama już nie wiedziała, co robić, kiedy ten obok nagle też sypnął, przerywając babie w pół słowa, tysiąc punktów poleciało jej na kredyt wśród licznych brzęków. Ucieszyła się tak szaleńczo, że rzuciła się Eluni na szyję, omal nie spychając jej z krzesła, ucałowała ją, bliska była ucałowania automatu, z nowym zapałem przystąpiła do gry i gadania.
I znów zaczęła przegrywać. W żaden sposób nie mogąc przegrać jej do towarzystwa, Elunia poczuła się zobowiązana przynajmniej do zwiększonej uprzejmości. Stefana Barnicza zrozumiała już dawno, chociaż może on był odporniejszy, ona nie, presja gniotła ją nieznośnie, pod przymusem spoglądała na ekran obok, wyrażała współczucie, usiłowała nawet odpowiadać na pytania. Przyznała się, że bywa tu od niedawna, wyjawiła zawód, przyświadczyła, iż pochodzi z Warszawy. Wyznała, że od dzieciństwa potrafi grać w karty. Więcej informacji o sobie udało się jej nie udzielić, pani bowiem przeważnie po zadaniu pytania nie zostawiała czasu na odpowiedź. Wrażenia przepełniały ją tak, że musiała dawać im ujście i najwyraźniej w świecie mówiła cokolwiek z emocji i zdenerwowania.
Kiedy wreszcie przegrała wszystko i na każdym z dwóch automatów zostało jej po dziesięć złotych, Elunia doznała ulgi niebotycznej, obok niej bowiem zapanowała cisza. Pani nie zamilkła, cóż znowu, zajęła sobie oba urządzenia i odeszła. Elunia miała niejasne wrażenie, iż poszła gdzieś pożyczać pieniądze. Odetchnąwszy głęboko, zajęła się wreszcie w spokoju własną grą.
Dziesięć minut trwała ta ulga. Pani wróciła, jeszcze bardziej rozgorączkowana niż poprzednio.
– No i ma pani, zgodziłam się, bo inaczej się nie dało, wyraźnie mi powiedzieli, zastawiłam dowód. Zastaw tysiąc złotych, jak nie wykupię do jutra, to mi przepadnie i co ja wtedy zrobię… Powiem, że mi ukradli. Na co im ten dowód, no tak, liczą na to, że każdy wykupi, oczywiście z procentem, ale jak nie, to ja nie wiem…
Elunia nagle zaczęła słuchać uważnie.
– …za sprzedaż dają nawet tysiąc dwieście, nic nie rozumiem, do czego to komu, ale dla mnie dzisiaj akurat jedyna szansa, no trudno, ostatecznie sprzedam i dołożą mi dwieście… No, nareszcie! Jest! Jest! Kochany, złoto moje…!
Ustawiły jej się owe upragnione złote siódemki i na kredyt przeleciało pięć tysięcy. Nie była to jeszcze najwyższa wygrana, Elunia nie mogła się zorientować, jaki układ właściwie daje owego jackpota, dziesięć czy dwadzieścia tysięcy złotych, ale rozgadanej pani już i te pięć wystarczyło do euforii. Wypuściła je z automatu wśród okrzyków i objawów sympatii do otoczenia.
– No widzi pani? Widzi pani? Mówiłam, że tego tak zostawiać nie można, w końcu musi coś dać! Odegrałam się, jeszcze tu, na tamtym będę grała, ten dowód mi szczęście przyniósł, wykupię od razu, chociaż to też z procentem, albo może tam pójdę, do tamtych, na jajkach niedużo, czternaście tysięcy, ale tam one częściej chodzą, zajmę sobie… Tu też zajmę, pani popilnuje, o, pani też coś dał…! Zaraz tam pójdę do tego lichwiarza, no, zapłać coś…! Zapłać!
Wykorzystując chwilę, kiedy pani zamknęła gębę i wygarniała z korytka wysypane złotówki, Elunia zdołała się odezwać.
– Jak to, dowód? – spytała. – Jaki dowód? Osobisty?
– No tak, na dowód osobisty pożyczają, to jakaś nowa moda, jest tu jeden taki, pokazali mi go, to taka ostateczność. Lombard owszem, naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, ale tam strasznie marnie płacą. Ten pierścionek chciałam zastawić, o, proszę, brylant, trzy karaty, wie pani, ile mi zaproponowali? Trzysta złotych! A to warte co najmniej trzy tysiące, nie zgodziłam się, już wolę dowód…
– I tak każdemu pożyczają na dowód?
– Nie wiem, chyba każdemu. Albo może niektórym. Mnie znają, ja tu bywam. No, gdzież oni są, z tymi pieniędzmi…?!
Nie wiedząc, o co dalej pytać, Elunia zamilkła, ale zrobiło się jej gorąco. Wróciło nagle zainteresowanie aferą, w którą została wplątana. Dowód osobisty, z tego co mówił komisarz Bieżan, całe przestępstwo oparte było na dowodach osobistych, ktoś tu musiał chyba zgłupieć doszczętnie, jeśli aż tak jawnie pchał się do nich i tak drogo za nie płacił. Wystarczyłoby przecież złapać go i przesłuchać…
Pani obok odebrała swoją gotówkę, uszczęśliwiona, włączono automat na nowo. Elunia popadła w rozterkę, z jednej strony chciała sobie wreszcie pograć spokojnie, miała już za co, bo przez to grzecznościowe dublowanie wzbogaciła się zupełnie nieźle, z drugiej zaś nabrała ogromnej chęci, żeby się czegoś więcej dowiedzieć. Pani obok była niewyczerpanym źródłem informacji. Z trzeciej strony jednakże wyglądało na to, że powiedziała wszystko, co wie, i żadnego dalszego ciągu już się z niej nie wydusi. Chyba że pokaże palcem tego faceta od dowodów…
Panią skusił optymizm i na nowo zaczęła grać na obu automatach. Elunia zdobyła się na brutalność i przerwała jej gadanie.
– Czy nie powinna pani tego dowodu odebrać od razu? Ten ktoś, ten lichwiarz, pójdzie sobie, a kto wie, co będzie jutro…
– Ale tak, o tak, zaraz tam pójdę do niego. To znaczy, on tu jest. Zaraz…
Niewątpliwie pani mówiła coś jeszcze, ale Eluni nie udało się tego usłyszeć, bo odwróciła się i nawet kawałek odeszła, wpatrując się w salę. Wróciła po chwili.