– …tam stoi, przy bufecie. Zaraz go…
– Który to? – przerwała Elunia, nie kryjąc ciekawości. – Pokaże mi go pani? Na wszelki wypadek, bo to nigdy nie wiadomo, może się przydać.
Zsunęła się z krzesła, pani bez namysłu powlokła ją za rękę i wyjrzała zza sąsiedniej grupy automatów.
– A o, ten! Ten, który rozmawia z panem Januszkiem, z tym siwym. To bardzo przystojny facet, pan Janusz, prawda? Sama bym na niego poleciała. Ten za nim, na drugim stołku.
Elunia energicznie odebrała jej ramię i przeszła kilka kroków dalej. Nieznacznie przyjrzała się facetowi na drugim stołku. Nie znała go, dotychczas nigdy nie wpadł jej w oko. Pamiętna złożonej Bieżanówi obietnicy postarała się obejrzeć go porządnie i zapamiętać, zatem podejść bliżej… Zamówić coś w bufecie! Wprawdzie kelnerki chodziły po sali, ale co to szkodziło, mogła je przeoczyć.
Zamówiła ziołową herbatkę, zaczekała na nią, zamierzała od razu zapłacić, ale uświadomiła sobie, że nie ma czym. Torebkę z portmonetką zostawiła przy automacie. Mimo to herbatkę jej oddano, a kelnerka miała za chwilę podejść i odebrać zapłatę. Wszystko razem trwało tyle czasu, że Elunia zdołała nauczyć się faceta na pamięć.
Rozgadana pani wiernie pilnowała jej dóbr.
– Zaczekałam, żeby tu pani nikt nie wlazł, ale zaraz tam idę. Tu zajmę, pani spojrzy, dobrze? Na tym już nie gram, przestał dawać, a tu kredyt zostawiam…
O jedenastej wieczorem Elunia wciąż była średnio wygrana i niewątpliwie grałaby dalej, z nadzieją na dużego pokera, taką nadzieję bowiem mieli wszyscy i działała zaraźliwie, gdyby nie to, że pani wróciła i na nowo zaczął się terkot. Tam, na tamtych z jajkami, przegrała okropnie, może na tym tutaj się odegra, a w dodatku ten od dowodów poszedł sobie i już dziś dokumentu nie wykupi, chyba że on jeszcze przyjdzie, ale czy jej nie zabraknie w końcu pieniędzy, to już trudno, Wykupi jutro…
Terkot sprawił, że Elunia zreflektowała się. Poczuła się ciężko zmęczona, straciła nawet ochotę na ruletkę, poza tym przypomniała sobie, że nie dla gry przyszła. Tej pani nie wytrzyma ani przez jedną chwilę dłużej, iść stąd i pogrążyć się w ciszy i niech nikt do niej nic nie mówi, nawet przez telefon! Jutro nie przyjdzie za skarby świata, ale pojutrze bezwzględnie tak!
Zanim położyła się spać, wpisała jeszcze w swój komputer dość nietypową treść.
„Około 40. Wzrost 175. Blondyn, niebieskie oczy, włosy krótkie. Bezbarwny, brwi gęste, ale bardzo jasne. Duże uszy. Nos trochę wypukły, cienki. Chudy, żylasty. Spokojny, ale żywy, szybkie ruchy. Elegancko ubrany. Na palcu prawej ręki złoty sygnet z arabskim wzorkiem. Buty numer 8. Wystająca grdyka. Długa szyja”.
Po czym uprzytomniła sobie, że nie ma żadnych szans uszczęśliwić tym opisem Bieżana, ponieważ nie zostawił jej numeru telefonu…
Kazio zadzwonił o poranku ze Sztokholmu z informacją, że jeszcze przez jakiś czas go nie będzie. Ze dwa tygodnie, a może nawet odrobinę dłużej, objeżdża całą Skandynawię, panuje tu zima i swobodna komunikacja sprawia mu drobne kłopoty. Stęsknił się już nieznośnie.
Elunia przyjęła ten komunikat z najdoskonalszym spokojem i nawet lekką ulgą. Kazio akurat był jej potrzebny jak dziura w moście, zajęta kim innym, wolała go mieć w pewnym oddaleniu, aczkolwiek w pierwszej chwili błysnęła w niej chęć podzielenia się z nim ostatnimi, sensacyjnymi doznaniami. Jakoś chyba przywykła do rozmów z nim. Zrozumiałby, może nawet doradził, miałby jakieś interesujące pomysły, a już z pewnością słuchałby z szalonym zainteresowaniem. Jednakże w grę wchodził Stefan, z Kaziem zdecydowanie kolidujący, upragniony i niepewny, nie umiałaby go-ominąć, więc lepiej, że Kazia nie ma, i niech go jeszcze trochę nie będzie. Z nadzieją pomyślała o śnieżycach, gołoledziach i sztormach, które mogłyby przedłużyć jego pobyty w każdym miejscu, do jakiego dotrze, powiadomiła go, że ma mnóstwo roboty i odłożyła słuchawkę.
Interesowało ją owo pojutrze, które dziś już zrobiło się jutrem. Stanowczo zamierzając poświęcić większość dnia rozrywkom nagannym, usiadła do pracy i w pierwszej kolejności trafiła w komputerze na swoją wczorajszą notatkę. Już sięgała po słuchawkę, żeby zażądać od policji odszukania Bieżana, kiedy nagle zastanowiła się, co robi. Jasne jest przecież, że odszukany i zainteresowany tematem Bieżan przyleci do niej akurat w chwili jej wychodzenia z domu i znów ją zatrzyma, i znów się okaże, że Stefan Barnicz właśnie wychodzi…
O nie, żadne takie!
Praca szła jej w kratkę, to znakomicie, to jak z kamienia. Tym jutrem czuła się przejęta i zdenerwowania. Jutro, jutro, jutro… W co się ubrać…?
Oderwała się nagle od roboty i poszła do łazienki umyć głowę, potrzebne jej wszak było twarzowe uczesanie. Z mokrymi i doskonale ułożonymi włosami wróciła do stołu, suszyć ich nie miała zamiaru, szkoda czasu, mogły wyschnąć same. Obmyśliła sobie strój, co sprawiło, że opakowanie nowego proszku do prania wyszło jej zgoła wystrzałowo. Odmówiła spotkania z przyjaciółmi na zwyczajnej kawce, odmówiła wizyty u rodziców, usprawiedliwiając się głową, i omal nie odmówiła udziału w weselu Andrzejka, kumpla ze studiów, który żenił się właśnie jakoś wspaniale, wesele zaś miało się odbyć za półtora tygodnia i z upragnionym jutrem nie miało nic wspólnego. Wypadało w sobotę.
– Oczywiście dostaniesz uroczyste zaproszenie – powiedział Andrzejek przez telefon. – Będzie cała finansjera i świat interesu, bo w takie sfery wchodzę, Bożenka, znasz ją przecież…
– Słabo…
– Nie szkodzi, mnie znasz silniej. Bożenka robi za jedynaczkę, teściowie urządzają, apartamenty pałacowe, szał w ogóle i balanga w elicie. Upiór w operze. Ja też chcę mieć swoich ważnych gości!
– Ja jestem ważna? – zdziwiła się Elunia.
– Kotka masz czy doisz ze mnie komplementy? W fachu mówi się o tobie z dużą zawiścią, a skunksy różne zastanawiają się, z kim sypiasz…
– Z Kaziem – przerwała Elunia, od razu rozzłoszczona.
– To ja wiem i wiem, że Kazia nie będzie, nie zdąży chyba wrócić ze służbowych wojaży. Między nami mówiąc, trafiło mu się jak ślepej kurze. Ale na tobie mi zależy, co ci będę kit wciskał, dlatego dzwonię zawczasu, żebyś wiedziała. Nie zrób mi parcha jakiego!
Elunia solennie obiecała bytność na ekskluzywnym weselu, odłożyła słuchawkę i natychmiast chwyciła ją ponownie. Znała numer Andrzejka w pracy.
– Stroje jakie? – spytała bez wstępów.
– Jakbyś miała, to gronostaje. Niech mnie pluskwa podepcze, jak tam się nie objawią baby w diademach brylantowych. Wieczorowe cholernie, a ja, nie śmiej się, będę we fraku.
– Rozumiem – powiedziała Elunia z przejęciem i znów odłożyła słuchawkę.
Na myśl o wielkiej gali zrobiło jej się przyjemnie i dalszy ciąg pracy wręcz strzelił iskrami. Andrzejek miał rację, o Eluni zaczynało się mówić, do reklam przejawiała nosa i szczęśliwą rękę. Nikt nie wiedział, że najlepiej wychodziły jej przy równoczesnym wymyślaniu dekoracji dla siebie. Teraz też ta weselna suknia przysporzyła jej szaleńczego natchnienia.
Zrodzone z pojutrza jutro wreszcie nadeszło.
Odwaliwszy potężną robotę, z czystym sumieniem Elunia znalazła się w kasynie już o trzeciej po południu. W domu od pierwszej przezornie nie podnosiła słuchawki, wysłuchując tylko sekretarki. Zapisała numer telefonu nowego zleceniodawcy, bezlitośnie zostawiła odłogiem zdenerwowaną Jolę, zlekceważyła propozycję spotkania w telewizji i poważnie potraktowała tylko Agatę, której ciągle była winna sto złotych. Umówiła się z nią na następny dzień.
Stefan Barnicz przyszedł w kwadrans później i zajął miejsce obok niej.
– Miło mi panią widzieć – rzekł przy powitaniu. – Jak pani wytrzymała przedwczoraj? Dokopało pani tak, że zrobiła pani dzień przerwy?
Z wielkim wysiłkiem Elunia zdołała wydobyć z siebie głos.
– Miał pan rację, to było okropne. Czy ta pani tak zawsze?
– Zawsze. Miejsce w pobliżu to istne tortury. Dzisiaj chyba nie przyjdzie, bo wczoraj mocno przegrała i będzie musiała odetchnąć.
– Pan wczoraj był?
– Byłem. Miałem nadzieję, że pani też będzie. Elunia rozpaczliwie zdusiła w sobie żal i pretensję do samej siebie.
– Nie, ja tak często nie mogę, brakuje mi czasu. Akurat mam dużo roboty, ale wyszłam do przodu i postanowiłam odpocząć.
– A co pani robi?
– Reklamy. Jestem grafikiem. Nawaliło mi się zleceń i nie mam kiedy odetchnąć.
– Ale ma pani nienormowany czas pracy?
– No pewnie, mogę pracować w nocy albo o świcie, albo w święto. Ale muszę dotrzymać terminów. A pan?
– Co ja?
– Co pan robi?
– Interesy. Rozmaite. Też mam nienormowany czas pracy i też muszę dotrzymywać różnych terminów. No dobrze, idę po pieniądze. Zajmie mi pani…?
Własnym ciałem Elunia gotowa była bronić automatu obok siebie. Stefan Barnicz okazywał jej wyraźną sympatię i patrzył na nią z upodobaniem, ale ciągle to nie było to! Ona się zakochała, nie było tu co ukrywać, a on ledwo drgnął. Niemniej, parę godzin obok siebie, w obłoku wspólnej namiętności, mogło coś dać…
Wspólna namiętność doprowadziła Elunię niemal do bankructwa. Absolutnie zbulwersowana obecnością upragnionego już rzetelnie mężczyzny tuż obok, grała najdoskonalej idiotycznie. Podnosiła i obniżała stawkę w niewłaściwych momentach, dublowała bez natchnienia, zatrzymywała nie to co trzeba, udało jej się nawet przeoczyć karetę i wyłącznie miłosierdzie sił wyższych pozwoliło jej na tę karetę wygrać. Zmarnowała dwa fule, kolor i nieprzeliczoną ilość trójek. Czwarty raz poszła po pieniądze, z niepokojem stwierdzając, że lada chwila zabraknie jej posiadanej przy sobie gotówki i zastanawiając się, co jej zostało na karcie kredytowej. Przypomnienie, iż zasiliła ją prawie całą pierwszą wygraną, sprawiło jej niejaką pociechę.
Następnie przypomniała sobie whisky.
– Otóż wygląda na to – powiedziała smętnie, siadając na swoim krześle – że będę zmuszona wpaść w alkoholizm. Te automaty chyba lubią whisky, nie wiem jeszcze, czy mają wymagania co do gatunku. Trudno, znów zostawię samochód…
– A jaki gatunek pani sobie życzy? – spytał natychmiast Stefan Barnicz, wyraźnie rozweselony.
– Jacka Danielsa. To ja, nie wiem jak on…
Wskazała palcem automat, który na wspomnienie Jacka Danielsa chyba się ucieszył, bo natychmiast ustawił jej strita. Stefan Barnicz obejrzał się na kelnerkę, zamówił napój dla pani.
– Ja tu mam wolny drink, więc niech pani nie zawraca głowy – rzekł stanowczo. – Nie będę się wtrącał, ale on powinien zacząć płacić lada chwila. Chyba że ma pani wyjątkowego pecha, ale dotychczas tego nie stwierdziłem.
– Nie mam wyjątkowego pecha – odparła Elunia ze skrywanym rozgoryczeniem, myśląc równocześnie, że prawdziwy, porządny pech w grze świadczyłby może o jego rosnącym upodobaniu do niej. Trochę tego pecha widać, ale cóż to jest…
Równocześnie dostała whisky i karetę. Pomyślała sobie, że raz kozie śmierć, zdubluje, albo to dublowanie wyjdzie i wtedy trochę się wzbogaci, albo kareta przepadnie i wtedy nabierze nadziei na niego. I tak dobrze, i tak dobrze, rzadka sytuacja, kiedy każdy rezultat ją ucieszy. Chlupnęła sobie whisky i puknęła w dublowanie.
Dublowanie wyszło. Grała za dziesięć i uzyskała rezultat taki, jakby grała po dwadzieścia. Wciąż z nadzieją na szczęście raczej w miłości, puknęła w dublowanie ponownie i dublowanie znów wyszło.
– Czy pani jest chora na wątrobę? – spytał sucho za jej plecami znajomy z wyścigów. – Od wątroby się żółknie. Niech się pani opamięta.
Zaskoczona i wytrącona ze swoich marzeń Elunia zrezygnowała z kolejnej wróżby i przerzuciła osiemset punktów na kredyt. Nie było siły, na miłość nie miała szans.
Kiedy ilość punktów na jej kredycie doszła do czterech tysięcy, Stefan Barnicz nagle się nią zainteresował. Elunia wciąż grała idiotycznie, tyle że teraz najwyższą stawką. Dublowała co popadło i dublowanie wychodziło jej niczym Chińczykowi. Zajęło ją to w końcu porządnie, powolutku przestawiała się z uczuć na hazard, dostała następną whisky, czego nawet nie zauważyła. Ton głosu współtowarzysza gry lekko nią wstrząsnął.
– Podziwiam pani odwagę i wyczucie – powiedział jakoś tak, że niemal ogarnął ją płomień. – Fantastyczne. Czy w życiu postępuje pani podobnie? Z takim samym rezultatem?
Wybita nagle z uderzenia Elunia opanowała swoje szaleństwo. Spojrzała na kredyt, cztery tysiące osiemset, Jezus Mario, przecież to są żywe pieniądze! Przestać się wygłupiać, facet facetem, a forsa forsą, brać co swoje i w krzaki. No dobrze, weźmie, ale nie odejdzie stąd przecież, nadzieja, jak wiadomo, umiera ostatnia…
Nadzieja Eluni miała twarde życie. Stefan Barnicz podłożył do ognia, chociaż uparcie nie usiłował się umówić. Gdyby Elunię wychowano inaczej, bardziej współcześnie, gdyby miała inny charakter, zachowałaby się bez wątpienia agresywniej, sama zaproponowałaby jakieś spotkanie na innym terenie, postąpiłaby jak większość dziewczyn, zuchwale i zdobywczo, ale gdzieś w jej duszy tkwiła uparta staroświeckość, która kazała oczekiwać inicjatywy od mężczyzny. Zapewne był to wpływ babci, po której odziedziczyła różne cechy, w tym upodobanie do hazardu…
Wzrokiem wdzięcznej, łagodnej i bezradnej łani spojrzała na mężczyznę obok. Okropne i cudowne zadławienie w całym jestestwie zdołała przed nim ukryć.
– Nie mam pojęcia – powiedziała niepewnie. – Ogólnie biorąc, na rezultaty nie narzekam, ale one pochodzą z uczciwej pracy. Za to spotykają mnie rozczarowania, w tym jedno zasadnicze… Wyczucie może owszem, ale odwagą nie mam co się chwalić, bałam się śmiertelnie miliony razy.
– Czego?
– Buhaja – odparła konfidencjonalnie Elunia, którą opadły nagle wspomnienia z dzieciństwa. – Rozpędzonego. Egzaminów. Pociągu. Publicznych występów. Okropnego potwora, który nic mi nie zrobił. O Boże, wszystkiego. Nawet ślubu.
– Pani ma męża?
– Już nie, rozwiedliśmy się – powiedziała z westchnieniem wyraźnej ulgi i nagle coś w niej błysnęło. – A pan ma żonę?
– Nie, też się rozwiodłem. W takim razie ma pani zdecydowane szczęście do gry. Należy to wykorzystać.
– Jak?
Stefan Barnicz prztyknął w maksymalną stawkę swojego automatu, dostał dwie pary, zdublował je z powodzeniem i znów odwrócił się do niej. Było na co patrzeć, Elunia wyglądała czarująco. Nadawała się doskonale do chwytania w ramiona, okoliczności jednak stanowiły zdecydowaną po temu przeszkodę. Opanował się od razu, i to nawet bez wielkiego wysiłku, ponieważ zasadniczo nęciły go drobne, chude, wydrowate brunetki, a nie okazałe i łagodne blondyny. Elunia była nie w jego typie, o czym, na szczęście czy nieszczęście, nie wiedziała. Widok jednakże stanowiła przyjemny i właściwie można by ją było zużytkować sporadycznie, dla zwyczajnej odmiany. Ciągnęło go ku niej wbrew upodobaniom ogólnym.
– Powinna pani możliwie często bywać w kasynach. Po wygraniu w jednym powinna pani iść do innego, Pałac Kultury, Grand Hotel, Victoria… Nigdy nie należy od razu grać tam, gdzie się wygrało poprzednio, trzeba to mieszać. Przy takim farcie ma pani wielkie szansę wzbogacić się dodatkowo, a to jeszcze nikomu nie zaszkodziło…
Elunia była tego samego zdania.
– A pan tam bywa?
– Niekiedy. Grand Hotel, uprzedzam panią, to są wyłącznie automaty, jako kasyno dość jednostronny…
Znów przystąpił do gry i przestał się nią zajmować. Elunia zabrała swoją wygraną i ponownie zaczęła od zera. Zaliczała się niewątpliwie do szczęśliwców, bo automat nagle ruszył, zaczął płacić, pozwalał dublować, następne dwa tysiące punktów Elunia osiągnęła z łatwością i rozpłomieniona grą napoczęła trzecią whisky. Zauważyła, co pije, i odwróciła się do Barnicza.
– Czy pan ma źle w głowie? Ja naprawdę mam wpaść w alkoholizm?
– Skoro przychodzi pani tu rzadko, a w domu, jak sądzę, zachowuje pani umiar, alkoholizm pani nie grozi. Za to wyraźnie widzę, że przy whisky pani wygrywa. Nie mam już dziś obowiązków, chętnie panią odwiozę.
Na taką deklarację Elunia gotowa była urżnąć się w drzazgi i w czarnoziem. Kiwnęła głową bez słowa i oddała się odziedziczonej po babci namiętności.
Duży poker wzbudził średnią sensację i ogromny szacunek dla niej. Zważywszy iż pojawił się na samym początku czwartej whisky, Elunia była całkowicie trzeźwa. Na ekran patrzyła z żalem i rozgoryczeniem, w obliczu takiego zwycięstwa mężczyzna był dla niej stracony. Niemożliwe jest wygrywać na wszystkich frontach, dostała kolejne dwieście starych milionów, niechby je szlag trafił, nie chciała tych pieniędzy, chciała Stefana Barnicza więcej niż czegokolwiek innego na świecie.
Odwiózł ją oczywiście, o drugiej w nocy, po następnej wygranej w ruletkę, od której Eluni o mało szlag nie trafił. Nadzieja, mimo odporności, zdychała. Radykalnie upić się nie zdołała, zapewne zbyt wolno tę whisky piła, wciąż była trzeźwa i wciąż miała swoje opory.
I znów ją pożegnał przed drzwiami, a zaproszenie na herbatę przez gardło jej nie przeszło. Chciała go wszystkim, skórą, sercem, paznokciami! Gotowa była te idiotyczne pieniądze wyrzucać oknami z nocnego tramwaju, z ostatniego piętra Pałacu Kultury…!
Poszła spać nieszczęśliwa, zdenerwowana, wściekła, pełna żalu i pretensji do siebie, do niego i do całego świata. Pazury namiętności zaczynały ją już szarpać dwustronnie. Mimo to, ku własnemu zdumieniu, spała doskonale, aczkolwiek przez całą noc śnił jej się wcale nie upragniony mężczyzna, tylko ekran automatu…
Agata, w celu odzyskania swoich stu złotych, wymyśliła miejsce spotkania w barku na ulicy Kruczej, naprzeciwko Grand Hotelu. Przepełniona była chęcią zwierzeń.
– I powiem ci, nie wiem, co zrobić – mówiła nerwowo. – Jeden bogaty jak diabli, a drugi mi się cholerycznie podoba. Ja nie Justynka, ona poszła na całość, za kurtyzanę robi, trzech sobie znalazła, jakim cudem ich separuje, to ja nie wiem, ale przysięgam Bogu, sześć karatów na jej palcu widziałam, że nie z zębów, to pewne, chociaż własny gabinet otworzyła. Co ja mam woleć, sześć karatów czy chłopa…?
– Chłopa – mruknęła Elunia na bazie ostatnich doświadczeń uczuciowych.
– Głupiaś. To się tak łatwo mówi. Dziecko mam.
– Tatuś dziecku potrzebny…
– Żarcie i buty też, nie? Ten mój, co mi na nim zależy, gówno posiada. Co ja mam zrobić?
– Sama nieźle zarabiasz…
– Ty się puknij gdzie popadnie. Na chłopa, dziecko i siebie nie starczy mi, cobym się skichała na śmierć. A on nie zarobi, bo głupi. Co ja mam zrobić…?
Propozycji, żeby Agata zaczęła grać w kasynie, Elunia nie ośmieliła się wygłosić. Zwróciwszy sto złotych, pożyczyła jej pięćset i przysięgła uroczyście, iż ta suma nie będzie jej potrzebna co najmniej przez rok. Gnębiły ją wyrzuty sumienia, że nie potrafi udzielić sensownej rady, a sama posiada pieniądze. Najchętniej oddałaby Agacie ostatnią wygraną, pod warunkiem otrzymania w zamian Stefana Barnicza.
Po okrzyku Agaty „o rany, on już jest!” pozostała sama. Przez długą chwilę wpatrywała się w budynek po drugiej stronie ulicy, aż nagle dotarło do niej, co widzi. Grand Hotel. Bardzo dobrze, tam jest to kasyno z automatami, w Marriotcie wygrała, powinna grać gdzie indziej, skoro nie może zaspokoić swoich uczuć, niech przynajmniej zyska pieniądze i niech to wszystko szlag trafi…
W ciągu dziesięciu minut zorientowała się, jak ta impreza w Grand Hotelu wygląda. Jakieś osobliwe automaty zainteresowały ją, do niczego nie były podobne, zapragnęła je wypróbować. Sprawdziła, ile ma przy sobie pieniędzy, po udzieleniu Agacie pożyczki zostało jej niewiele. W kasynie jednakże istniał bankomat, niedawno zainstalowany, mogła podjąć, co chciała, z karty kredytowej…
Mniej więcej w czwartej godzinie znakomitej rozrywki grającej tanio Eluni zabrakło pieniędzy. Z ciekawości, co z tego wyniknie, udała się do bankomatu. Bez najmniejszego trudu uzyskała pięćset złotych, po czym, wciąż z ciekawości, podjęła następne pięćset złotych. Trzeciej próby nie dokonała, pochwaliła urządzenie i zajęła się grą.
W jakimś momencie oczekiwania na manipulacje automatu, który z cichym terkotem przerzucał grubszą wygraną na kredyt, za plecami usłyszała rozmowę. Obejrzała się z niesmakiem, przekonana, że kibice stoją jej nad głową, ale okazało się, że nie. Owszem, stali, nie nad nią jednak, tylko nad innym graczem, do niej odwróceni tyłem, tak zajęci sobą, że nawet na jej ekran nie spojrzeli. Uwagi czynili głośno.
– …trzeci raz? Widziałeś? Co to za jakiś?
– No właśnie nie wiem. Obca gęba…
– I co, przyleciał i od razu tam się rzucił, do tej szafy? Dała mu?
– Przecież wam mówię, blisko usiadł, czterdzieści żetonów wziął, za stówę, prawie nie gra i co pięć minut szmal z pudła wyciąga. Po trzy razy, czterdzieści pięć baniek już zachapał, a teraz, czekajcie, spojrzę… o, znowu. To już będzie miał sześćdziesiąt. Zna go kto?
– Czekaj, popatrzę…
Trzej kibice poruszyli się, jeden wyszedł na środek sali i Elunia stwierdziła, że był to pracownik kasyna, członek obsługi technicznej. Spojrzał w kierunku bankomatu, przyglądał się przez chwilę i wrócił do swoich znajomych.
– Fakt, bierze. Nie znam człowieka, pierwszy raz go widzę. Ciekawa rzecz. Po pieniądze tu przyszedł? Pozostali zaczęli się śmiać.
– Jeden, co wie na pewno, że wyjdzie bogatszy, niż był…
Eluni zabrakło napoju, który tu stanowił niewinny sok grapefruitowy. Alkoholu wolała nie ryzykować. Podniosła się z krzesła i podeszła do bufetu, przy okazji również spoglądając w stronę bankomatu. Zrozumiała rozmowę, ktoś jak szaleniec co chwila podejmował z bankomatu pieniądze, właściwie trudno mu się było dziwić, o tej porze wszystkie banki były już zamknięte, a mógł nie znać innych miejsc usytuowania owych skarbców…
Akurat kiedy na niego patrzyła odwrócił się i podszedł do najbliższego automatu. Przez chwilę widziała z daleka jego twarz i doznała wrażenia, że jest w niej coś znajomego. Musiała się już kiedyś na niego natknąć, może mignął jej w Marriotcie, skoro odwiedza kasyna…
Nic ją to nie obchodziło, zabrała swój sok i wróciła na miejsce.
Panowie za jej plecami nadal rozmawiali.
– Paweł mówi, że już raz tak było, dopiero co, niedawno. Też przyleciał jakiś, nie ten, inny, też się rzucił do bankomatu i nawet nie udawał, że gra. Po gotówkę przyszedł. Potem musieli dzwonić do banku i na nowo to pudło napełniać, bo zabrakło w nim pieniędzy.
– To i teraz pewnie zabraknie.
– No to co cię to obchodzi? To na kartę kredytową się bierze. Masz kartę?
– Mieć mam, tylko pieniędzy tam nie ma…
Odbiwszy swoje straty i osiągnąwszy całkiem niezłą wygraną, Elunia zmieniła automat na inny, który też ją ciekawił. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że postępuje bardzo rozsądnie. Na tym innym najpierw przegrała prawie cały zysk, potem zaś wygrała dwa razy więcej. Zastanawiając się, czy nie zmienić automatu ponownie, siedziała przez chwilę bez gry i bezwiednie zmieniła nie automat, tylko tok myślenia. Wpadł człowiek i wcale nie zażywał rozrywki, ciągnął forsę z bankomatu w okropnym pośpiechu. Na kartę kredytową. Co to ona słyszała ostatnio o kartach kredytowych i ograbianiu…? Ktoś zdążył podjąć cudze…
Nagle przypomniało się jej. Oczywiście, ta, jak jej tam, Remiaszkowa, komisarz Bieżan mówił…
I równocześnie przypomniała sobie, skąd zna twarz owego podejmującego pieniądze faceta. Skojarzenie z Remiaszkami nastąpiło błyskawicznie. To jego właśnie widziała na Piłkarskiej, w ciemnościach, niewyraźnie, w kapeluszu, tu go ujrzała z daleka i bez kapelusza, ale identycznie błyszczał mu nos. Nos rozpoznała, a nie rysy twarzy, poza tym zgadzała się reszta, wzrost, sylwetka, ruchy… Boże drogi, gdyby ten Bieżan był dostępny, już by go mógł złapać! Co tu zrobić, coś przecież trzeba…
Zapominając o automatach, zerwała się z krzesła i wybiegła na środek sali. Facet z nosem właśnie wychodził, znikał w przedsionku. Bez chwili namysłu Elunia popędziła za nim, pojęcia nie mając, po co to czyni. Jej pośpiech nie obudził niczyjego zdziwienia, mogła wszak śpieszyć się do toalety, znajdującej się niejako na tym samym kierunku. Dogoniła osobnika tylko dzięki temu, że zaraz za drzwiami zatrzymał się, wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wypukał numer, Elunia widziała to przez szybę, bo jakaś resztka rozsądku powstrzymała ją od wypadnięcia z impetem na ulicę. Ze słuchawką przy uchu facet ruszył dalej, ku Kruczej, Elunia wyszła na zewnątrz i popatrzyła za nim. Pomyślała, że zapewne wsiądzie do samochodu, powinna zrobić to samo, uczepić się go, pośledzić, sprawdzić, dokąd pojedzie, gdzie mieszka, zapisać numer jego samochodu…
I wreszcie w tym momencie znieruchomiała rzetelnie i na kamień, ponieważ uprzytomniła sobie, że torebkę z pieniędzmi, z dokumentami, z kluczami od mieszkania, zostawiła na pastwę losu przy automacie, w kieszeni kurtki zaś ma tylko kluczyki od samochodu. Powinna była wrócić jeszcze prędzej, niż wybiegła. Nic z tego, stała jak pień, niezdolna nawet do mrugania, wpatrzona w oddalającego się faceta.
Dzięki czemu zobaczyła przynajmniej, do czego wsiadł. Do wiśniowego jaguara, zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, prawie przed barkiem, tuż obok jej toyoty. Kiedy wnętrze otwieranego samochodu zapłonęło światłem, dało się zauważyć, że w środku już ktoś siedzi, najwidoczniej na kierowcę czekał pasażer. Numeru z tej odległości nie zdołała odczytać, ale wiśniowy jaguar to już było coś. Zawsze lepsze niż na przykład mały fiat…
Odblokowana po bardzo długiej chwili, wróciła do kasyna spokojnym krokiem, bo już jej było wszystko jedno. Torebkę z pewnością diabli wzięli, a jeśli nawet nie całą, to w każdym razie jej zawartość, nie ma się do czego śpieszyć. I kart nie zablokuje, bo banki zamknięte, wypisz wymaluj jak pani Remiaszkowa…
Torebka leżała na swoim miejscu, a obok jej automatu stał pracownik kasyna.
– Niech pani tak nie zostawia rzeczy – rzekł ostrzegawczo. – Tu się różnie może zdarzyć, co prawda zawsze się pilnuje, ale lepiej zabierać ze sobą. Albo chociaż uprzedzić, że pani na chwilę odchodzi.
Ze wzruszenia Elunia znieruchomiała ponownie. Brak odpowiedzi na życzliwe słowa wypadłby bez wątpienia nader niegrzecznie, na szczęście jednak jej wyraz twarzy mówił sam za siebie. Wdzięczność i zachwyt zastygły na niej tak samo jak i cała reszta i pracownik kasyna przyglądał się jej z przyjemnością aż do chwili, kiedy zdołała wreszcie uruchomić organizm.
– Bardzo panu dziękuję – powiedziała głosem jeszcze nieco zdławionym. – Oczywiście, to głupota z mojej strony, ale zobaczyłam nagle przez okno znajomą osobę i nawet nie zdążyłam pomyśleć. Bardzo przepraszam.
– Nie ma za co. Od tego tu jesteśmy.
Ochłonąwszy po tym podwójnym przeżyciu Elunia najpierw sprawdziła zawartość torebki pod pozorem szukania chusteczek higienicznych, bo jawne sprawdzanie wydawało się jej w najwyższym stopniu nieprzyzwoite, stwierdziła, że jest wszystko z dowodem osobistym włącznie, następnie zaś postanowiła stracić swoją wygraną. Takie porządne kasyno miało prawo do jakiegoś rewanżu z jej strony, nie mogła przyczyniać mu strat.
Wysiłki Eluni, żeby przegrać, doprowadziły do tego, że o wpół do czwartej nad ranem opuściła lokal bogatsza o cztery tysiące nowych złotych, pełna szalonych wyrzutów sumienia i pozbawiona sił do dalszej gry. Przeznaczenie nie pozwoliło jej okazać przyzwoitości.
W dodatku okropnie zaniedbała pracę i Marriot razem ze Stefanem Barniczem na tę noc z pewnością jej odpadł…
Późnym popołudniem, spożywając akurat skromny posiłek w barze, Edzio Bieżan dowiedział się przez telefon komórkowy, że poszukuje go jakaś facetka. Podała nazwisko, Eleonora Burska. Nie chce powiedzieć, o co chodzi, ale ma dla niego pilne i bardzo ważne informacje odnośnie sprawy, w której była podejrzana. Musi je przekazać jeszcze dzisiaj, bo jutro nie wiadomo co będzie.
Zaniepokoił się trochę, bo diabli wiedzą, co tę Burską mogło spotkać, a dziwny jakiś niefart miała do tej całej afery, i postanowił jechać do niej od razu. Skoro go szuka i upiera się przy pośpiechu, zapewne jest w domu.
Elunia oczywiście była w domu. Odrabiała zaległości, przy pośpiechu zaś upierała się, ponieważ nazajutrz zamierzała zyskać pełnię swobody. Stefan Barnicz tkwił jej nie tylko w sercu, ale nawet w trzustce i wątrobie, nie wspominając o umyśle, który litery S i B umieszczał we wszystkich projektach jako elementy dekoracyjne.
Komisarza Bieżana przyjęła okrzykiem radości.
– Pan mi powinien zostawić swój telefon – powiedziała na wstępie tonem wyrzutu. – Mnie ciągle coś spotyka na tle tego idiotycznego okropieństwa i nie mam jak pana zawiadomić, a już wczoraj była szansa, żeby pan złapał chociaż jednego. Odjechał wiśniowym jaguarem i na własne oczy widziałam rabowanie pieniędzy.
Edzio Bieżan jęknął i nieśmiało poprosił o coś pożywnego. Z eks-podejrzaną zaczynał już być zaprzyjaźniony, wbrew obowiązkom i wysiłkom.
Elunia natychmiast wymyśliła kawę z koniakiem, głównie z tej przyczyny, że kawę miała gotową, przed chwilą zaparzyła cały dzbanek. Usadziła Bieżana na kanapie i nie zwlekając, przystąpiła do zwierzeń, trzymając się porządku chronologicznego.
Już w jednej czwartej Edzio jej przerwał.
– Zaraz, chwileczkę. Będę pani zadawał pytania na bieżąco. Nie straci pani wątku, mam nadzieję?
– Nie, co znowu. Proszę bardzo, niech pan zadaje.
– Jak się nazywa ta gadatliwa facetka?
– Nie mam pojęcia. I nawet nie wiem, jak jej na imię, ale wszyscy inni ją znają, a już z pewnością recepcja kasyna. Mogę zapytać. Jutro.
– Potrafi pani zapytać jakoś dyplomatycznie, żeby nie podpadło?
– No pewnie. Powiem, że chciała ode mnie pożyczyć pieniędzy, więc wolę znać jej nazwisko, a jej samej pytać nie wypada. Nikt się nie zdziwi, ona ciągle pożycza.
– Bardzo dobrze. Tego dowodu od razu nie odebrała?
– Nie, bo facet sobie poszedł. Odebrała go chyba następnego dnia.
– Jak on wyglądał?
Z wielkim triumfem Elunia rzuciła się do komputera i odnalazła swoją notatkę. Miała zamiar wydrukować ją wcześniej, ale zapomniała, uczyniła to teraz i Bieżan dostał odpowiedź na piśmie. Pomyślał, że gdyby wszyscy podejrzani tak zeznawali, życie stałoby się rajem.
– A o jego nazwisko też pani zdoła zapytać dyplomatycznie?
– Nie wiem. W jego chęć pożyczania pieniędzy ode mnie nikt nie uwierzy…
– Dobra, nie wymagajmy za wiele. Niech pani jedzie dalej.
Elunia ruszyła dalej, a Edziowi przyszło na myśl, że dzięki niej zwiedzanie wszystkich jaskiń rozpusty ma już jak w banku. Nie mógł sobie na poczekaniu przypomnieć, kto od nich tam bywa służbowo, ale i tak wolał sam powęszyć. Tamtych stałych geszefciarze mogli znać…
Opowieści o Grandzie wysłuchał do końca.
– Tego technika pani rozpozna? Zapamiętała go pani?
– Oczywiście! To on pilnował mojej torebki.
– Aten jakiś Paweł…
– Nie, nie wiem który to. Oni mówili, że on mówił, że widział ten poprzedni wypadek i też mogę zapytać o pana Pawła, ale jutro nie zdążę. Musiałabym się znaleźć w dwóch miejscach naraz.
– Nie trzeba. W końcu to nie pani pracuje w policji, tylko ja…
– Aaaa…! – przerwała mu nagle Elunia. – A ten mój, ten co z nimi rozmawiał i pilnował, ma na imię Adam. Wołali „Adam” i on przychodził, stąd wiem.
– A to dobrze, nie musi mi go pani palcem pokazywać. Moment, niech ja pomyślę… I wsiadł, mówi pani, do wiśniowego jaguara…
– Z całą pewnością.
– I wychodząc, zadzwonił. No tak, to ich normalna procedura. Jedno pytanie, prywatne. Dużo ma pani pieniędzy?
– Po tej ostatniej wygranej raczej dosyć dużo. A co? Pożyczyć panu?
– Niech ręka boska broni! Na koncie to pani trzyma?
– Nie, na dwóch kartach kredytowych. Dolarowej i złotówkowej.
Edzio Bieżan zawahał się i zakłopotał.
– Czy ja wiem… Może byłoby lepiej gdyby to pani odebrała i trzymała w gotówce, w dolarach najlepiej, nie w domu, tylko u jakiej rodziny. Ma pani rodzinę?
– Mam, oczywiście. Dlaczego?
– Bo ja się boję o panią. Już im się pani nieźle przysłużyła, może jeszcze o tym nie wiedzą, ale jakoś to się koło pani plącze i jakby, nie daj Boże, wyszło na jaw, dopadną pani. Dla samej zemsty. Po co ma pani jeszcze i pieniądze tracić…
– Jeśli mi łeb ukręcą, to na co mi pieniądze? – powiedziała Elunia nawet dość logicznie. – Na pogrzeb mojej rodzinie wystarczy, najwyżej skromny zrobią. Może lepiej powinnam się postarać o zezwolenie na broń palną?
– A umie pani w ogóle strzelać?
– Umiem. Mój dziadek mnie nauczył, jeszcze w dzieciństwie. To znaczy, w moim dzieciństwie. Dziadek polował, a oprócz tego, teraz to już nieważne, bo dawno umarł, ale miał pistolet z czasów wojny, schował sobie nielegalnie na pamiątkę i pokazywał mi, co się z tym robi, a ja zapamiętałam. Naboje też miał.
– I co się z tym pistoletem stało?
– Kazał sobie włożyć do trumny i babcia włożyła.
– Ani jednego słowa z tego, co pani mówiła, nie usłyszałem – zakomunikował Bieżan po chwili sucho i stanowczo. – Akurat się zamyśliłem. Dobrze, zostawię pani mój telefon, dwa nawet, przez komórkowy zawsze mnie pani znajdzie. To jedno. A drugie, niech się pani nie waży z kimkolwiek na ten temat rozmawiać, nigdy człowiek nie wie, kto go może usłyszeć. I ten mój komórkowy numer, to też wyłącznie dla pani i dla nikogo więcej. Niech pani to sobie zapamięta lepiej niż cokolwiek innego, bo inaczej będę musiał panią zamknąć dla samego bezpieczeństwa. I jakby co, w porządku, niech pani dzwoni nawet w środku nocy…
Perspektywą zamknięcia Elunia nie przejęła się zbytnio. Szczęśliwa, że udało jej się spełnić obowiązki obywatelskie, po wyjściu Bieżana na nowo usiadła do roboty. Ten luz na jutro już się przed nią rysował.
Stefan Barnicz zachowywał się ciągle tak samo. Patrzył na nią z wyraźnym upodobaniem, chętnie nawiązywał rozmowę, stawiał jej drinki, ale nic poza tym. Wciąż nie próbował przenieść znajomości na teren neutralny, Eluni zaś na sam jego widok łomotało serce. Wystarczało, że oddalił się na chwilę, po czym wracał, a jej niemal robiło się słabo. Omal nie zapomniała o dobrowolnie przyjętym obowiązku sprawdzenia personaliów rozgadanej pani.
– A, właśnie! – powiedziała w chwili, kiedy Barnicz, przegrawszy jeden garnek złotówek, wybierał się po następny. – Ta pani… Ta gadatliwa. Może to nietakt z mojej strony…
Przerwała grę i popatrzyła na niego swoimi gwiaździstymi oczami. O tym, że Barnicz w tym momencie podjął męską decyzję, nie miała zielonego pojęcia.
– Tak? – spytał uprzejmie. Elunia była autentycznie zakłopotana.
– Ona chciała ode mnie pożyczyć pieniędzy, akurat nie miałam, ale w razie gdyby… Ja nie bardzo umiem odmawiać… Ale może pan przypadkiem wie, jak ona się nazywa?
– Jak ona się… zaraz. Pani Ola, to pewne, Aleksandra, zdaje się, że słyszałem jej nazwisko… Jakieś takie… nietypowe. Pan Janusz będzie chyba wiedział, mogę go spytać, jeśli pani sobie życzy.
– Och, bardzo proszę! Byłoby mi strasznie głupio pytać ją bezpośrednio.
– Strężyk – powiedział Barnicz po chwili, siadając znów obok niej. – Aleksandra Strężyk. Przy okazji mogę panią zapewnić, że ona oddaje, dziwne, ale prawdziwe. To tak na wszelki wypadek…
W ciągu kolejnych dwóch dni uczucia Eluni nie doznały najmniejszej pociechy, kontakty z upragnionym mężczyzną pozostawały bez zmian. Co gorsza, zaczynała być niewyspana, bo dla zyskania swobody na całe popołudnia i wieczory, robotę odwalała nocą. Przed nią widniała perspektywa jeszcze większych obciążeń, nie pracowała w końcu sobie a muzom, gotowe projekty musiała dostarczać zleceniodawcom, a to zawsze było połączone ze stratą czasu i dodatkowymi wysiłkami. Zleceniodawcy miewali głupkowate kaprysy i niekiedy domagali się zmian, lada chwila miały przyjść dni, w których własny czas przestanie do niej należeć. Potem, oczywiście, znów zyska wolność, ale po drodze ileż straci…!
Trzeciego wieczora owszem, pojawiła się zmiana, niestety jednak, in minus. Stefana Barnicza nie było, a za to automat, obok którego Elunia usiadła z konieczności, bo wszystko inne było gęsto obsadzone, okazał się być zajęty przez panią Olę. Pani Ola zamiast Barnicza, ironia losu!
Rzuciła się na Elunię od razu.
– Dobry wieczór, kochana, nie było mnie, wreszcie dzisiaj, nawet wygrana jestem, ale grosze, nie mogłam przyjść, czy pani sobie wyobraża, co mnie spotkało, potworne, to są niedopuszczalne rzeczy, posądzili mnie o jakieś oszustwo, policja się mnie czepiała, oni chyba zwariowali, o…! Świnia. Znów nie dał. Cudze pieniądze podobno ukradłam, idiotyzm, całe godziny mi zmarnowali na te jakieś przesłuchania, rozdwoiłam się według nich, coś okropnego! No, dał trochę…
Elunię monolog zainteresował od środka. Nie była kretynką i mniej więcej wiedziała, czego się może spodziewać. Pani Ola wygłupiła się z tym swoim dowodem osobistym, nie odebrała go od razu i złodzieje prawdopodobnie skorzystali z okazji. To chyba jednak jakaś okropna nieostrożność z ich strony, przecież wiadomo, kto tym dowodem w owym czasie dysponował, nawet gdyby zaprzeczał i łgał w żywe oczy, już się robi podejrzany. Można go śledzić albo co. Pogrzebać w jego znajomościach i kontaktach. Złapać go na gorącym uczynku…
Przestała grać, odwróciła się ku pani Oli i przerwała jej gadanie.
– To okropne, co pani mówi. O co właściwie panią posądzili? Że co pani zrobiła?
– Tak naprawdę to nie wiem, ale na jakiś fałszywy czek wzięłam z banku pieniądze czy coś podobnego, a jeszcze z własnym dowodem poszłam, musiałabym być chyba nienormalna, żeby popełniać oszustwo i dowód pokazywać, głupota. Tego dowodu w ogóle nie miałam, bo to było akurat wtedy, kiedy pożyczałam pieniądze, o, pani przecież była przy tym! Pamięta pani? Wcale im o tym nie powiedziałam, a jak się do mnie przyczepili, to już go miałam z powrotem… No…! Dwie… a gdzie trzecia? O tują widać, wystaje, och, jak to źle płaci! Nic nie płaci… Ale na całe szczęście tego dnia, kiedy miałam popełniać te bankowe oszustwa, krokiem się nie ruszyłam z firmy aż do czwartej godziny i wszyscy mnie widzieli, a już nawet policja nie powie, że człowiek może być w dwóch miejscach naraz. Ja w ogóle tego nie rozumiem, a ile czasu przez nich straciłam…!
Eluni ta opowieść wystarczyła, najwyraźniej w świecie panią Olę spotkało to samo co i ją i też miała ślepy fart, spędziwszy czas krytyczny między ludźmi. O pożyczce pod zastaw dowodu nie wspomniała, jasne, straciłaby przecież wszelkie szansę na przyszłość, żaden lichwiarz już by jej złamanego grosza nie pożyczył. Ale komisarz Bieżan powinien… Zaraz, co powinien? No, coś powinien koniecznie! Dyplomatycznie, w miarę możności…
Numery jego telefonów miała przy sobie, zapisane w notesie. Mogłaby do niego zadzwonić, tylko skąd? Nie z kasyna przecież, bo musiałaby rozmawiać szyfrem. A w ogóle po co ona tu siedzi, przy pani Oli można zwariować, Stefana nie ma, tylko Bieżan temu siedzeniu nadałby jakiś sens, gdyby przyszedł i gdyby mu pokazała owego faceta od dowodów. Pytanie, czy facet od dowodów jest obecny…?
Porzucając chwilowo swój automat i panią Olę, która nie zwróciła najmniejszej uwagi na fakt utraty rozmówcy i gadała dalej, Elunia dwa razy obeszła całą salę dookoła, pilnie przyglądając się gościom. Faceta od dowodów nie było. Pomyślała, że może go już zamknęli, myśl ją ucieszyła, postanowiła dać sobie spokój z grą na dzisiaj, wrócić wcześniej do domu i od siebie zadzwonić do komisarza.
Idąc do kasy w celu zamiany ocalałych złotówek na grubsze pieniądze, zatrzymała się na chwilę przy najdroższej ruletce, tej po dwadzieścia pięć złotych. Szalało na niej trzech graczy, wśród nich zaś ów duży, łysy, z kędziorkiem na ciemieniu, którego dotychczas ani razu Elunia przy grze nie widziała. Popatrzyła z ciekawością. Z ponurą determinacją stawiał jakieś szalone sumy i wygrywał w kratkę. Na policzku miał opatrunek z gazy przylepionej plastrem i Eluni zaświtało idiotyczne przypuszczenie, że grywa tylko wtedy, kiedy się skaleczy przy goleniu. Może uważa to za jakiś omen.
Przy kasie stał kolejny znajomy z wyścigów.
– Atmosfera tu dzisiaj panuje – rzekł ze złośliwą uciechą. – Nie zauważyła pani?
– Jaka atmosfera? – zaciekawiła się Elunia.
– Grobowa. Nosił wilk razy kilka albo to ucho od dzbana, co tam pani woli. Naszego mafioza okradli i nic mu nie pomogło całe stado goryli. Wreszcie trafił swój na swego, odbija teraz swoje straty, ale wątpię, czy odbije, bo musiałby chyba kasyno zrujnować. Na twarzy ma dowód rzeczowy, widziała pani?
Elunia z zainteresowaniem rzuciła okiem w kierunku opuszczonej przed chwilą ruletki.
– Myślałam, że się skaleczył przy goleniu?
– Akurat. Zły jak diabli. Nic nie mówi, nie przyznaje się w ogóle, ale coś tam musiało mu się w zdenerwowaniu wyrwać, bo już wszyscy wiedzą. Ograbili go jakoś bardzo kunsztownie, i to z brudnych pieniędzy, więc nawet oficjalnie dochodzić tego nie może. Czysty ubaw.
Eluni ta historia spodobała się ogromnie. Ograbianie mafiozów uważała za działalność godną najwyższej pochwały.
– Ciekawa jestem, jak on się nazywa…
– A co, nie wie pani? Przecież to jest ten Olszewski z Zielonki, to znaczy teraz to on ma parę domów i mieszka, gdzie mu się spodoba, ale tam zaczął. Ruska mafia żre mu z ręki.
– A, tak, to wiem. W prasie nawet czytałam, ale nie wiedziałam, jak on wygląda. Dopiero teraz…
– Niech mu się pani zbytnio nie przygląda, bo on tego nie lubi, a już dzisiaj szczególnie.
– Znam piękniejsze widoki – oznajmiła krytycznie Elunia i oddała w kasie swój garnek.
Na Bieżanie zależało jej coraz bardziej, widziała bowiem przed sobą jakby dwustronną szansę. Albo ona udzieli mu użytecznych informacji, albo on zaspokoi jej ciekawość, jedno i drugie przyjemne. O dramacie mafioza policja może nawet nie wiedzieć…
Edzio Bieżan znajdował się właśnie w drodze do domu. Jechał swoim fiatem z Zacisza, gdzie przez ostatnie dwie godziny przesłuchiwał rozhisteryzowaną kompletnie rodzinę prezesa firmy handlowej, nie wiadomo dokładnie, czym handlującej, ale za to bardzo bogatej. Dokonano na nich osobliwego napadu i wydarto im wszystkie pieniądze, prezes w pierwszym odruchu rzucił się w objęcia policji, później zaś, kiedy przyszło na niego opamiętanie, usiłował zbagatelizować wydarzenie i o stratach napomykać mętnie i ogólnie, dzięki czemu przesłuchanie szło jak po grudzie. Bieżan bez trudu odgadł, że firma jedzie na potężnych machlojach i zastanawiał się teraz, co ma z tym fantem zrobić. Obowiązkiem jego było ściganie przestępców jawnych, nie zaś ukrytych, w dodatku znał życie i doskonale wiedział, że tym ukrytym nikt nic złego nie zrobi. Chyba że grabieżcy… Na dobrą sprawę ten ostatni rabunek nawet go dość ucieszył i wracał do domu w doskonałym humorze.
Telefon Eluni dopadł go na Marszałkowskiej.
– Ja bym do pani wpadł od razu, jeszcze nie jest bardzo późno, a mieszkam niedaleko – rzekł szczerze. – Ale powiem pani prawdę, jestem okropnie głodny. Więc jeśli ma pani kawałek chleba…
– Mam coś lepszego – zapewniła Elunia z zapałem. – To znaczy chleb również, owszem, ale oprócz tego flaki. Od razu zacznę podgrzewać. I też będę jadła, bo dopiero teraz widzę, że zapomniałam o kolacji. I jakoś nie pamiętam obiadu.
Kiedy Bieżan dotarł na Służew, stół w kuchni był już zastawiony, a przejęta Elunia prawie czatowała pod drzwiami. Swoją relację zaczęła od razu, co dla Bieżana okazało się bardzo wygodne, zadawała bowiem pytania, na które mógł nie odpowiadać, zapchawszy sobie gębę flakami. Tym sposobem usłyszał wszystko i mógł się zastanowić.
– Gdyby nie to, że jestem żonaty, chyba bym się z panią ożenił – oświadczył wreszcie, niekoniecznie na temat, siedząc już w salonie przy kawie, bo w Eluni wciąż jeszcze pokutowały naleciałości z Pawełka, który w życiu nie piłby poobiedniej kawy w tym samym miejscu, w którym spożywał posiłek zasadniczy. – Jako prywatna pomoc śledcza jest pani wprost bezcenna. Nie wiem, czy to tak zawsze, ale w tej aferze wszystko się jakoś o panią obija.
– Do tej pory nic się nie obijało, więc to chyba jakiś wyjątek. Mam nadzieję, że ma pan dobrą żonę?
– Mam anioła, a nie żonę. Jest pielęgniarką, miewa dyżury rozmaicie i doskonale się rozumiemy, chociaż widujemy dosyć rzadko. Teraz też jej nie ma, jest w swoim szpitalu. Czytałem kiedyś jakiś stary kryminał o milicjancie, któremu żona po dwudziestoczterogodzinnej służbie kazała trzepać dywany. Mojej by to do głowy nie wpadło. No dobra, wracamy do sprawy.
– .Chyba już panu wszystko powiedziałam? – zastanowiła się Elunia. – Czy pan nie chce obejrzeć w Marriotcie tego faceta od dowodów osobistych? Dzisiaj go nie było. A, właśnie, nie odpowiedział mi pan, czy on nie siedzi po tym przypadku pani Oli?
Wielce usatysfakcjonowany flakami Bieżan poczuł się trochę na luzie.
– Nie, cóż znowu! Takich się nie zamyka, oni są tą nitką, prowadzącą do kłębka. Owszem, chcę go zobaczyć i zamierzam się z panią umówić, bo zdaje się, że nikt inny mi go nie pokaże. Olszewski do rabunku się nie przyzna, to gwarantowane. O Grand pani pytała, to już załatwione, byłem tam osobiście. A w ogóle to wyznam pani, że ta złodziejska strona interesu jest mniej ważna, złodziei się łapie i już widać, że o swoich klientach pojęcia nie mają. Ktoś to sobie pierwszorzędnie zorganizował, istnieje pośrednik…
Ugryzł się w język, bo omal nie zaczął wprowadzać osoby postronnej w tajemnice dochodzenia. Elunia słuchała chciwie i z wielkim zainteresowaniem.
– Jaki pośrednik? Od czego? Bieżan się trochę zakłopotał.
– Najpierw niech ja się dowiem, z kim pani na ten temat rozmawia. I bardzo liczę na to, że mi pani powie prawdę.
Elunia też się nieco zakłopotała i zaczęła sobie uczciwie przypominać.
– A wie pan, że z nikim – rzekła z niejakim zdziwieniem. – Ale to nie moja zasługa, bo chociaż wiem, że gadać o tym nie należy, to jednak zawsze człowiekowi coś tam się wyrwie. Tyle że ja akurat nie miałam okazji, dopiero teraz widzę szalone zaniedbania towarzyskie. Z nikim się nie widuję i nie spotykam, nawet przez telefon nie ględzę. Śmieszna sytuacja… Nie mam czasu. Albo siedzę przy robocie, albo w kasynie, dopiero w następną sobotę spotkam się z ludźmi. Więc dotychczas słowa o tym nikomu nie powiedziałam.
– I tak trzymać – pochwalił Bieżan. – No dobrze, powiem pani. Istnieje pośrednik, skupujący te dowody, i nikt go nie zna, nawet złodzieje. Wtyczki, tajniacy… No nie jest pani przecież niedorozwinięta i rozumie pani, że wtyczki trzeba mieć wszędzie, mam na myśli środowiska przestępcze. Kapusie, donosiciele… to się zawsze znajdzie. I nikt nic nie wie. Rzadka rzecz. Osobiście jestem przekonany, że nawet złapanie pośrednika też by nic nie dało, bo on nie zna grupy zasadniczej, ale próbować trzeba. Ktoś wściekle bystry to sobie zorganizował. W dodatku muszę się śpieszyć, bo gdyby nagle zakończyli proceder, żadna siła już za nimi nie trafi, ale bardzo liczę na ludzką chciwość…
– A ta metoda… Ja czytuję kryminały… Sprawdzania, kto się nagle wzbogacił…
– W tej chwili to jest cholernie mylące, bo ludzie bogacą się nagle na rozmaitych szwindlach, niekoniecznie na tym. W ogóle w różny sposób, chociażby pani…
Elunię zatchnęło.
– …mieszkanie, meble, samochód – ciągnął Bieżan przyjaźnie i beztrosko. – No dobrze, teraz już wiem, że pani mi odpada, ale z innymi może być podobnie. O tych nagłych bogaceniach nawet nie warto mówić. Tak naprawdę, to ja najbardziej liczę na głupi przypadek, zdarza się. Trafić na akcję, to zawsze trwa parę godzin, jakiś zbieg okoliczności, niefartowny dla nich, i już ich mam. Aby tylko nie przestali.
– Ja bym sobie wytypowała najbogatszych hochsztaplerów – powiedziała Elunia z nagłą energią, pozbywszy się oburzenia. – I pilnowałabym ich, jak oka w głowie.
– A pani myśli, że ja co? Półgłówek? Już ich mam całą listę, tylko mi tej obstawy brakuje. Ludzi nie ma. Całe glinowo mam zaangażować do ochrony szwindlarzy…? Powiem pani szczerze, że się ograniczam z konieczności i próbuję popilnować chociaż tych uczciwych, bo i tacy istnieją. Pani sama jest potencjalną ofiarą, ale mam nadzieję, że o swoje karty kredytowe potrafi pani zadbać, skoro zna pani sytuację. O tym to już naprawdę niech pani nikomu nie mówi, zwierzyłem się pani prywatnie…
Niemal do północy przejęta niezmiernie Elunia usiłowała prowadzić swoje osobiste śledztwo, podsuwając Bieżanowi najprzedziwniejsze pomysły. Niektóre z nich rozweseliły go zgoła do wypęku i odjechał wreszcie do domu, podniesiony na duchu chwilą pożytecznego relaksu. I odprężył się, i wiedzę uzyskał, i nawet przyszło mu coś nowego do głowy…
Kiedy nazajutrz przed południem zadzwonił Kazio, Elunia była akurat w doskonałym nastroju. Kolejny projekt jej wyszedł, opakowanie rodzimych czekoladek, tak smakowite, że sama nabrała chęci, żeby lecieć je kupować. Równocześnie obmyśliła do końca strój na wesele Andrzejka i wyrobiła sobie czas na wizytę w kasynie. Razem wziąwszy, poczuła się zadowolona z życia.
– W Kopenhadze jestem – oznajmił Kazio – ale jeszcze będę musiał podskoczyć do Szwecji. Co u ciebie?
– Mnóstwo – odparła Elunia radośnie. – Nie mam chwili czasu, a w kasynie, zapomniałam ci przedtem powiedzieć, wygrałam. I nadal wygrywam, tyle że trochę mniej. To piękne miejsce!
– O rany boskie, nie rozpędzaj się. Kłopotów nie masz?
– Jakich kłopotów?
– Głupawych. Tych, wiesz, telefonicznych…
W tym momencie Elunia przypomniała sobie, że Kazio jest jedynym człowiekiem, mającym jakieś pojęcie o wplątaniu jej w tajemniczą aferę. Wyjeżdżając, obawiał się o nią, a sedno rzeczy odgadł doskonale.
– Nie – odparła uspokajająco. – Nikt się mnie nie czepia, zostało wyjaśnione. I ty już nic nie musisz, żadni świadkowie niepotrzebni, to znaczy owszem, bardzo potrzebni, ale inaczej.
– Żebym ja rozumiał, co ty mówisz, byłoby pierwszorzędnie. No nic, wrócę, to się dowiem. Co w ogóle robisz?
Elunia z detalami opisała mu swój aktualny tryb życia, omijając tylko starannie wizyty komisarza. Z Kaziem wciąż czuła jakąś przyjemną wspólnotę, powiedziałaby mu o nich, ale przecież nie przez telefon. Ponadto Kazio stanowił wyraźną pociechę duchową i rodzaj antidotum na to emocjonujące nieszczęście ze Stefanem Barniczem, co nadal nie oznaczało, rzecz jasna, że w tej kwestii miałaby mu się zwierzać. Jeszcze go wszak nie zdradziła…? Dusza kobiety jest to urządzenie skomplikowane i niespecjalnie logiczne i Elunia w tym momencie prezentowała sobą wręcz kliniczny przykład owych komplikacji.
Na wieść o weselu Andrzejka Kazio skrzywił się tak, że widać to było przez słuchawkę.
– Cholera. Jeszcze cię tam kto poderwie. Nie daj się, ja cię proszę!
Przeciwko nowym podrywkom Elunia czuła się opancerzona podwójnie.
– W ogóle mowy nie ma. Ale chociaż parę osób zobaczę, bo tak na co dzień ostatnio żyję na pustyni i wiem dlaczego. Jola mi powiedziała…
Kończąc relację, zaniepokoiła się, że Kazio tam zbankrutuje. Kazio od razu uśmierzył jej obawy.
– A, coś ty, za głupiego mnie masz? Na koszt firmy dzwonię, a firma wytrzyma. Będę dzwonił jeszcze przy każdej okazji, a wracam za dziesięć dni mniej więcej…
Zaraz po Kaziu zadzwonił Bieżan.
– Ja się wczoraj z panią nie umówiłem co do tego gościa od dowodów w kasynie, bo jeszcze nie wiedziałem, co będzie. Teraz już wiem. Dzisiaj wieczorem mógłbym tam wpaść, o ile da się go zobaczyć. Pani ma tam skąd zadzwonić?
– Otóż w tym rzecz, że nie mam – zmartwiła się Elunia. – Gdyby nie to, już poprzednio bym pana łapała.
– Szkoda. Ale i tak wpadnę. Będzie, dobrze, a jak nie, spróbuję coś wykombinować. Tylko jedna rzecz, bardzo ważna. Nie znamy się. Żadnych rozmów, żadnych przywitań, pójdzie pani gdzie trzeba i stanie obok niego. Na chwilę. I cześć, reszta pani nie obchodzi.
Udając się po południu do kasyna, Elunia stwierdziła nagle, że na tablicy rozdzielczej mruga jej rezerwa. Zdenerwowała się, nie lubiła jeździć na resztkach benzyny. Zastanowiła się, gdzie ma po drodze jakąś pompę, jedną miała bardzo blisko domu, ale już ją zostawiła za sobą i nie chciało jej się wracać, a przed nią co…? Malczewskiego też minęła, co tam jest jeszcze… Dolna! Zjedzie na Dolną, malutki kawałek, będzie z głowy…
Podjazd do stacji benzynowej na Dolnej wymagał zrobienia podwójnej pętli, przez Sobieskiego i Gierymskiego. Zbliżając się do skrzyżowania, Elunia z obawą popatrzyła, czy nie ma tłoku. Nie było, tankowały zaledwie dwa samochody.
Kazio, od tego telefonu, musiał jej chyba tkwić w głowie, a może interesowała się nim jej podświadomość, bo nagle ujrzała go przy pompie. Wychodził i wsiadał do samochodu. Zatrzymanie się w tym momencie nie wchodziło w rachubę, jadąc dalej i skręcając, Elunia usiłowała popatrzeć za siebie, widok zasłonili jej przechodzący ludzie. Oczywiście nie mógł to być Kazio, który o dwunastej w południe znajdował się w Kopenhadze, aczkolwiek z Kopenhagi do Warszawy można dotrzeć w ciągu dwóch godzin, a teraz dochodziła piąta. Ale przecież powiedziałby, że wraca! Był to, rzecz jasna, ktoś inny, ale tak podobny… Gdyby nie siedziała w jadącym samochodzie, z pewnością podbiegłaby do niego, a potem przepraszała obcego człowieka za pomyłkę.
Podobieństwo faceta do Kazia było jednakże tak uderzające, że Elunia odruchowo przyśpieszyła i zawinęła pętlę z poślizgiem. Podjechała do pompy, ale już go nie było, nie umiała sobie nawet przypomnieć, do jakiego samochodu wsiadł. Głupie złudzenie, które Kazia zapewne bardzo ucieszy i rozśmieszy…
Sytuacja w kasynie okazała się nie zmieniona. Elunia przegrywała sobie powolutku i spokojnie aż do chwili, kiedy przyszedł upragniony mężczyzna. Usiadł również przy automacie, tyle że o dwa miejsca dalej. Przywitał się przedtem, oczywiście, ucałował jej dłoń i obdarzył ją swoim uwodzicielskim uśmiechem, ale poza tym zachowywał się tak samo jak zawsze. W Eluni serce zatrzepotało, tym razem jednak na krótko, ponieważ nie traciła z pamięci przyjętych na siebie obowiązków. Od czasu do czasu przerywała grę i obchodziła lokal dookoła, czyhając na podejrzanego osobnika, zmartwiona, że ciągle go nie ma.
Od przybycia Stefana Barnicza nastąpiła zmiana o tyle, że Elunia zaczęła wygrywać. Podejrzany osobnik mocno jej przybladł, zaczęła się bowiem zastanawiać, czy Barnicz nie żywi przypadkiem wstrętu do niej, tak potężnego, że aż wpływa to na powodzenie w grze. Jeśli szczęście w miłości odbiera szczęście w kartach, być może obrzydzenie dokłada dzikiego fartu…? Ale nie, to chyba niemożliwe, animozja takiego rozmiaru nie pozwoliłaby mu odwozić jej do domu, a przyszedłszy tutaj, mógłby udawać, że jej nie zauważył, nie podchodzić, nie witać się… Nie wszyscy tam się ze sobą wzajemnie witali, nawet osoby znajome mówiły zwyczajnie „dobry wieczór” i nie zawracały głowy uprzejmościami towarzyskimi. Więc co właściwie o tym myśleć…?
A może zachodzi tu ten drugi wypadek, „jak nie idzie, to nie idzie”? Zatem, skoro idzie, powinno, do licha, iść wszechstronnie!
Idiotyczny automat płacił jak obłąkany i Eluni prawie udało się zapomnieć o umowie z Bieżanem. Pamięć przywrócił jej nagle głos pani Oli, dobiegający z pewnego oddalenia, od innej grupy automatów. Spłoszona zaniedbaniem, czym prędzej przerwała grę, zsunęła się z krzesła i ruszyła w kierunku bufetu.
Facet od dowodów osobistych siedział na wysokim stołku, pił sok pomarańczowy i gawędził z obrabowanym przed dwoma dniami mafiozem z Zielonki. Na ten widok Elunia skamieniała zaledwie na ułamek sekundy, ponieważ na plecy wpadł jej Chińczyk, zmierzający do toalety. Kolizja spowodowała lekkie zamieszanie, ale za to uniemożliwiła Eluni wrośnięcie w posadzkę, rozmawiający panowie zaś zaledwie rzucili roztargnionym okiem. Chińczyk kłaniał się i przepraszał w kilku różnych językach.
Nie musząc już penetrować sali, Elunia wróciła na swoje miejsce przy rozszalałym automacie.
Do Stefana Barnicza nie ośmieliła się podejść. Jeszcze by odgadł, że się w nim kocha, głupio strasznie. Później może podejdzie, znajdzie pretekst, najlepiej po drodze do kasy…
Na żadne wycieczki do kasy nie miała szans, jej suma na kredycie ciągle rosła. Czekała na Bieżana, pełna obaw, że podejrzany sobie pójdzie. Gra zaczynała znów ją wciągać, dublowanie wychodziło, automaty za plecami zasłaniały bar. Przez moment rozważała, czyby nie przenieść się do ruletki, od której miałaby lepszy widok na salę i drzwi, w razie gdyby wypłowiały podlec wychodził, zdołałaby go zatrzymać… Jak…?! Rzucić się w progu, niczym Rejtan i szarpać na sobie bluzkę z krzykiem „po moim trupie!”? Nie wpuściliby jej do tego kasyna nigdy więcej!
Denerwowała się coraz bardziej. Na całe szczęście, zanim zdążyła popaść w kompletną paranoję, pojawił się Bieżan.
Jak normalny gość kasynowy obszedł całą salę, przyglądając się grze, odnalazł Elunię bez wielkiego trudu i stanął za jej plecami w charakterze kibica. Już po minucie tego stania niechętna kibicom Elunia wyczuła natrętny wzrok, obejrzała się wrogo i nieżyczliwie i doznała ulgi olbrzymiej.
Nie odezwała się ani słowem. Puknęła w automat jeszcze raz, przegrała, zeszła z krzesła, zabrała torebkę i powoli ruszyła w głąb sali. Obserwujący ją z daleka kątem oka Barnicz nie zdziwił się tym wcale, z reguły tak właśnie postępowała, jeśli ugrzązł za nią jakiś nachał. Nie znosiła kibiców, to się rychło dało zauważyć, nie chcąc się z nimi kłócić, przestawała grać i oddalała się dokądkolwiek. Po czym z ukrycia podglądała, czy nachał już poszedł.
Ten akurat nachał nie był uparty, odszedł dość szybko. Zapewne tego nie zauważyła, bo nie skorzystała od razu, przeszła pół sali, postała chwilę przy barze, zamówiła coś do picia i dopiero potem wróciła znów do swojego automatu. Nachał zaczął się gapić na black-jacka.
W Elunię wstąpiła wręcz euforia, bo i wygrana była potężnie, i obowiązek śledczy spełniła, postała obok tamtego zbuka dostatecznie długo, żeby Bieżan nie miał żadnych wątpliwości, i Barnicz odwrócił się i obdarzył ją wysoce interesującym spojrzeniem. Usiadła przy maszynerii i natychmiast zaczęła przegrywać.
– Zdaje się, że jednak bez whisky się nie obejdzie – powiedział nagle tuż za nią Stefan Barnicz, którego na chwilę zaniedbała. – Nie napoiła go pani…
– Ach, nie – odparła Elunia z żalem, szybko opanowawszy błogość w sercu. – Samochód jest mi jutro potrzebny, muszę zostać na soku.
– W takim razie niech pani zmieni grę. To przyjacielska rada. Ja też wygrałem i zmieniam.
– Bardzo dobry pomysł. Pójdę do ruletki…
Edzio Bieżan, rzecz jasna, miał w kasynie kolegę po fachu. Pozornie nie znali się kompletnie, w życiu się na oczy nie widzieli, ale jednym mrugnięciem umówili spotkanie, bo de facto współpracowali ze sobą już niejeden raz. Oddzielnie opuścili lokal, dwiema różnymi windami wjechali na szóste piętro, gdzie akurat na korytarzach nie było żywego ducha, i zamienili kilka słów.
– Tego zgreda chcę – powiedział Bieżan. – Znasz go?
– A jak? Karol Szupiec, rencista, Piastów, własna willa, lichwiarz, pożycza tu na procent, ostatnio w zastaw bierze dowody osobiste.
– I co dalej?
– Nic. Nawet i tego mu nie udowodnisz, bo wszystko leci bezszmerowo.
– Nie mogłeś i ty od niego pożyczyć?
– Mogłem. Pożyczyłem, dlaczego nie. Za dwa dni oddałem, on mi zwrócił dowód i cześć, na tym koniec. Dziesięć procent. Co masz zamiar z tym zrobić?
– Nie wiem. Kiedy to było?
– Miesiąc temu.
Bieżan wiedział doskonale, że ani miesiąc temu, ani w ogóle nigdy dowód osobisty gliniarza nie został przez szajkę wykorzystany. Albo mieli nosa i podejrzewali, kim jest, albo w ciągu tych dwóch dni nie mieli okazji. Dziesięć procent poszło na zmarnowanie.
– Trzeba za nim pochodzić – zadecydował smętnie. – Czekaj, nie bez przerwy, jak będzie miał w ręku czyjś dowód. Oka nie oderwać. Załatwimy to tak…
Uzgodnili szczegóły i rozstali się, znów użytkując różne windy. Bieżan uchwycił kolejne małe ogniwko łańcucha i postanowił go nie wypuszczać z ręki. Posiedział w kasynie jeszcze z pół godziny, wygrał w ruletkę siedemdziesiąt siedem złotych i pięćdziesiąt groszy i wyszedł.
Elunia na sąsiednim stole podwoiła swoją wygraną z automatu, nie wiadomo jakim sposobem, bo nie zwracała żadnej uwagi na grę, zajęta siedzącym obok Stefanem Barniczem. Od czasu do czasu, przesuwając żetony na dalsze numery, opierała się nawet o jego ramię i dotykała jego ręki, co wprawiało ją w stan upojenia. Barnicz nadal trzymał się twardo, mając po temu swoje powody.
A potem, niestety, znikł jej z oczu, wyszedł zapewne bez pożegnania, gdzieś się zagubił i przepadł, co sprawiło, że ocaliła swoją wygraną. Euforia w niej sklęsła, odrobina rozsądku wróciła, Elunia pomyślała o pracy i dniu jutrzejszym, z ciężkim westchnieniem zgarnęła żetony, porzuciła rozrywkę i wyszła również.
Na parterze zaklęła pod nosem, bo wpadła wprost na Barnicza, który akurat wracał na górę.
– Już pani wychodzi? – zmartwił się. – Szkoda, tak mi się dobrze grało w pani towarzystwie. Ze znajomym byłem umówiony i wyskoczyłem na chwilę, myślałem, że pani jeszcze posiedzi.
Eluni omal nie zadławiło. Nie mogła przecież powiedzieć, że wychodzi, ponieważ on wyszedł i nie mogła teraz z krzykiem radości zawrócić, chociaż to właśnie najchętniej by uczyniła. W okazywaniu uczuć wciąż trzymała się granic staroświeckiego umiaru. Niejakiego ukojenia doznała na myśl, że jednak nie poszedł bez pożegnania.
– Okropnie późno się zrobiło – stwierdziła z westchnieniem żalu. – A ja mam obowiązki od rana i muszę się trochę przespać. Ale przyjdę jutro.
– A ja, niestety, nie. Dopiero w przyszłym tygodniu.
Niewiele brakowało, a Elunia jednak by zawróciła. Zdołała się opanować, ale przyglądający się jej z uwagą Barnicz znów nabrał nadziei, że rychło uda mu się pozbyć głupich ciągot.
Tych nadziei nabierał w kratkę. Elunia pojęcia nie miała, że ów staroświecki umiar, wpojony przez babcię, obdarzał ją wielkim zewnętrznym opanowaniem. Wybuchające w jej sercu dzikie emocje ujawniały się tylko chwilami blaskiem w oczach i rumieńcem na twarzy, później zaś, starannie tłumione, ginęły w jej wnętrzu. Patrzącemu na nią mężczyźnie raz wydawało się, że dziewczyna poleci na niego z ognistym entuzjazmem, drugi zaś raz, że góra lodowa byłaby przystępniejsza. Droga do jej łóżka prowadzi przez ołtarz. Względnie przez urząd stanu cywilnego. Ewentualnie przez długie i skomplikowane zabiegi podrywcze, to już właściwie bez różnicy. Jeśli spróbuje śmielszego gestu, dostanie po pysku, zostanie uznany za skończonego chama i słowa więcej z nią nie zamieni, a o wdzięcznej chwili zapomnienia w ogóle nie ma mowy. Ewentualnie trwały związek…
Na żadne trwałe związki Stefan Barnicz nie zamierzał sobie pozwalać, natomiast sporadyczny eksces z Elunią pociągał go coraz bardziej. Długie i czasochłonne zabiegi podrywcze nie wchodziły w rachubę, a brutalna szczerość nie dawała szans, co było widać wyraźnie. Wahał się, trochę zły, bo nie Elunią powinien być zajęty, tylko zupełnie czym innym. Zastosował metodę powściągliwości, dobrze wiedząc, iż jest osobnikiem atrakcyjnym, na którego baby lecą, a im dłużej sam nie wykazuje inicjatywy, tym bardziej one się pchają. Ta panienka z dobrego domu też się powinna zacząć pchać.
O tym, że Elunią popędziłaby z nim do łóżka z okrzykami radości i nieprzystojnym pośpiechem, ponieważ pierwszy raz w życiu opętała ją dzika namiętność, nie miał najmniejszego pojęcia, tak samo jak Elunią o jego wrażeniach i poglądach. Nieporozumienie było obopólne.
Zła na siebie, zgnębiona kilkoma najbliższymi dniami, które zapowiadały się uciążliwie, pocieszona odrobinę tym pożegnalnym spotkaniem, z obrazem supermana przed oczami, pojechała do domu. Wszystko to razem jednakże było tak denerwujące i absorbujące, że w windzie pomyliła się i przycisnęła niewłaściwy guzik.
Wysiadła i podeszła do swoich drzwi, które znajdowały się blisko. Nie patrząc na nie, wygrzebała z torebki klucze. Uczyniła ruch zmierzający do otwarcia zamka i zamarła na amen.
Drzwi były uchylone.
W jednej chwili uczuciowe turbulencje wyleciały jej z głowy. Jak to, Jezus Mario, nie zamknęła mieszkania…?! Jak krowa, ten jakiś facet miał rację, istna krowa… Czy to może ktoś się włamał…?! Włamywacz jest w środku i, nie daj Boże, zaskoczony jej powrotem, rąbnie ją… Co ona tam w ogóle ma, pierścionek na palcu, ale przecież zostawiła pieniądze… Komputera chyba nie ukradł, ciężar potworny, futro…? Bzdura, futro ma na sobie, mebli złodzieje nie wynoszą, telewizor może, aparat fotograficzny, a, prawda, koniak i whisky, jedno i drugie napoczęte, opłacało mu się włamywać po te dwie butelki…? A może, zdenerwowany brakiem solidnego łupu, zdewastował mieszkanie…?
Wszystko to Elunia swobodnie zdążyła pomyśleć, bo tkwiła pod drzwiami, niezdolna do ruchu. Mózg pracował poniekąd stabilnie, nie musiał biegać, żeby odwalać robotę. Po pierwszych sekundach nerwowych drgawek zmobilizował się, wysłał sygnał racjonalny, szpara w drzwiach jest ciemna, światło się w środku nie pali, zatem włamywacza już chyba nie ma…?
Być może Elunia do świtu ozdabiałaby owe uchylone drzwi, prezentując cechy rzeźby, gdyby nie to, że winda zjechała na parter, po czym wróciła i wysiadł z niej sąsiad. Znali się z twarzy. Sąsiad ukłonił się grzecznie i coś go tknęło. Straszliwa nieruchomość Eluni biła w oczy.
– Czy coś się stało? – spytał z lekkim niepokojem. – Pani się źle czuje?
Elunia uczyniła potężny wysiłek, odetchnęła głęboko i zdołała wydobyć z siebie głos.
– Nie. To znaczy tak. To znaczy nie, dobrze się czuję, ale nie wiem, co się stało. Drzwi zastałam otwarte. Nie wiem, co się dzieje w środku.
– Jak to… Ależ to trzeba sprawdzić! Boi się pani wejść? Może ja wejdę…?
W pierwszej chwili Elunia chętnie przyjęła propozycję, ale zaraz w następnej ruszyła ją przyzwoitość.
– O Boże, ale jeśli panu się coś stanie, zadręczą mnie wyrzuty sumienia! Jeśli on tam jeszcze jest…
Sąsiad posiadał normalne męskie cechy. W obliczu młodej i pięknej kobiety musiał wykazać się odwagą, bodaj nawet bezrozumną. Delikatnie odsunął Elunię na bok, wkroczył do przedpokoju, wymacał kontakt i zapalił światło. Elunia zajrzała mu przez ramię.
W przedpokoju nie działo się nic, było pusto, żaden podstępny bandzior nie czaił się w kącie. Mimo to Elunia znieruchomiała ponownie.
– Tu chyba wszystko w porządku? – powiedział sąsiad, przechodząc dalej. – Pozwoli pani, że rzucę okiem, a pani sprawdzi, czy nic nie zginęło.
Do żadnego sprawdzania Elunia nie była zdolna. Trwała w osłupieniu na progu przedpokoju, nie pojmując, co widzi. Skąd się wziął na wieszaku płaszcz w jaskrawą kratę i skąd się w ogóle wziął wieszak, jakiego nigdy nie miała? Gdzie się podziało lustro i stoliczek pod nim? I to coś brezentowe… wiszący pojemnik na buty, w życiu czegoś takiego nie posiadała! Na litość boską, co się stało z jej przedpokojem?!
– O, cholera…! – krzyknął nagle zdławionym głosem sąsiad, zaglądający do sypialni.
Elunia pojęła, że taryfy ulgowej nie będzie. Coś tu się przytrafiło przerażającego i nie do pojęcia, musi się ruszyć, nie może sobie pozwalać na długotrwałą skamieniałość, mijającą łagodnie. Później się zastanowi nad osobliwą metamorfozą przedpokoju, teraz trzeba koniecznie zajrzeć do sypialni, gdzie zapewne objawił się jakiś kataklizm. Zmobilizowała się z całej siły i uczyniła kilka kroków.
W sypialni sąsiad klęczał nad czymś zupełnie potwornym. Elunia doznała wrażenia, że na podłodze leży strzęp człowieka, jednostka ludzka poszarpana na drobne kawałki i zakrwawiona straszliwie. Kobieta, widać było jasne włosy…
– Ona żyje – powiedział sąsiad, podnosząc się pośpiesznie. – Rany boskie, co tu się działo…?! Pogotowie, gdzie pani ma telefon?!
Tym razem Elunia musiała dodatkowo przemóc omdlałość wewnętrzną. Zrobiło jej się trochę niedobrze.
– Nie wiem – odparła niewyraźnie i z szalonym wysiłkiem. – Ja w ogóle nic nie rozumiem, to nie jest moje mieszkanie. Ktoś tu wszystko przemeblował.
– To się później sprawdzi. Telefon! Jeśli u pani nie ma, zadzwonię od siebie! Tę dziewczynę trzeba ratować, może jeszcze się uda! To jest pani Gulster, ona tu mieszka…
Nagle umilkł i wpatrzył się w Elunię. Dość gwałtownie dotarło do niego, że coś tu jest okropnie nie w porządku, skąd tu Elunia, znajdują się wszak w mieszkaniu pani Gulster, którą z widzenia zna doskonale, trochę nawet osobiście, mieszkają na tym samym piętrze i często spotykają się przelotnie, Elunia zaś, też mu znana… Rany boskie, przecież ona mieszka piętro niżej!
Od tego odkrycia nieco zbaraniał i miał trudności z zamknięciem ust po ostatnich słowach. Na szczęście jednak w tym samym momencie Elunia odzyskała ludzkie właściwości.
– To nie jest moje mieszkanie – oznajmiła z rozpaczliwą determinacją. – Nie rozumiem, jak tu trafiłam, ale to już wszystko jedno. Chyba jestem na szóstym piętrze. Telefon… zaraz, gdzie ona może… W salonie…?
Z dzikim przypływem energii zostawiła oniemiałego sąsiada w sypialni i runęła do oświetlonego już salonu. Telefon z miejsca wpadł jej w oko. Wypukując numer pogotowia, wezwała chwilowego sprzymierzeńca.
– Panie sąsiedzie, niech pan im powie, bo ja nie wiem, co jej jest…
– Policję trzeba… – zawyrokował niemrawo sąsiad i wziął od niej słuchawkę. – Tak, ciężko pobita, ale żyje, wyczułem puls. Bardzo krwawi, twarz uszkodzona. Podaję adres…
Po odłożeniu słuchawki obydwoje z Elunia przez chwilę odzyskiwali równowagę. Sąsiad z zawodu był prawnikiem, pracował w notariacie, od razu pojawiły mu się przed oczami komplikacje prawne, bo skąd właściwie wzięli się razem w cudzym mieszkaniu i o co, na litość boską, mogą zostać posądzeni? Elunia już zrozumiała, że udało jej się pomylić piętra i czystym przypadkiem trafić na nieszczęście sąsiadki. Też ją znała z widzenia, była to młoda, piękna kobieta, tym w jej pamięci zapisana, że często zmieniała kolor włosów. Ostatnio, już dość długo, była blondynką, w zeszłym roku miała rude…
– Co do policji, ma pan rację – powiedziała z troską. – Znam jednego policjanta i mam przy sobie jego numer. Zadzwonić od razu?
Jej gorliwa skłonność do kontaktu z władzą sąsiadowi sprawiła wielką ulgę. Najwidoczniej ten dziwoląg, który im się przytrafił, nie miał podłoża przestępczego, uczciwe zeznania nie groziły okropnymi konsekwencjami i nie musieli ich między sobą uzgadniać. Z uwagą wysłuchał krótkiego komunikatu, jakim Elunia uszczęśliwiła Bieżana i miejsce niepokoju zajęła w nim ciekawość.
Siedem minut oczekiwania na pogotowie wystarczyło, żeby sprawa została wyjaśniona. Ze skruchą Elunia wyznała, iż wróciła do domu bardzo zamyślona i zaabsorbowana różnymi kłopotami i z pewnością w windzie przycisnęła niewłaściwy guzik. Jej mieszkanie znajduje się niżej, w tym samym pionie i drzwi umieszczone są dokładnie jedne nad drugimi, była święcie przekonana, że trafiła do siebie i na widok szpary ogarnęła ją zgroza. Nie wiedziała, co zrobić, i na tę chwilę akurat pan sąsiad nadjechał…
Gdyby obie, poszkodowana pani Gulster i Elunia, nie były takie ładne, sąsiad zapewne przekląłby się w żywe kamienie za głupi wybór chwili powrotu do domu. Miał jednakże do czynienia z wysoce atrakcyjnymi kobietami, chociaż jedną w nie najlepszym stanie, uspokoił się zatem ostatecznie i z zapałem wyraził zgodę na rozmowę z gliniarzem, który tu lada chwila przybędzie.
Pogotowie przyjechało i zabrało ofiarę, udzielając skąpych informacji. Fakt, pani Gulster wygląda na ciężko pobitą, twarz pocięto jej brzytwą, bez chirurga plastycznego tu się nie obejdzie, ale żyje i wyjdzie z tego. Odzyskawszy przytomność, zapewne powie, kto ją tak pięknie urządził.
Przybyły w dziesięć minut później Bieżan miał na tę kwestię własne poglądy, ponieważ działał w nim tak zwany instynkt śledczy. Węszył tu jakąś podejrzaną nieprawidłowość. Elunia była dla niego cennym świadkiem w aktualnym dochodzeniu, afera rozwijała się dynamicznie, aferzyści mogli się orientować w sytuacji i wiedzieć, kto im zagraża, gdyby zatem pobito Elunię, nie zdziwiłby się wcale. Tymczasem pobito dziewczynę podobną do niej w typie i zamieszkałą w analogicznym mieszkaniu, tyle że na innym piętrze. Czy ktoś przypadkiem nie popełnił pomyłki…?
Podejrzenie zakłopotało go nad wyraz, ponieważ przyszło mu na myśl, że Eluni należałoby pilnować. Złoczyńcy się połapią i nieszczęście gotowe. Jak pilnować, skąd ma brać ludzi…?! Obstawić ją gorylami, świetny pomysł, a ci goryle to co, sami mu się ulegną?
Niepewny słuszności własnych poglądów, nie chciał jej straszyć niepotrzebnie. Zalecił tylko zachowanie ostrożności, co w uszach Eluni zabrzmiało niezrozumiale i głupio. Obawy o siebie nie przychodziły jej do głowy, pobito sąsiadkę, a ona ma uważać, gdzie sens, gdzie logika i co ma piernik do wiatraka?
Na wszelki wypadek jednakże przyobiecała posłuszeństwo i wreszcie mogła zająć się sobą.
Kiecka na wesele Andrzejka wyszła wystrzałowo, co znacznie złagodziło niezadowolenie Eluni z owych kilku uciążliwych dni. Zleceniodawcy przyjęli projekty bez żadnych zgrzytów. Kazio zadzwonił tym razem z Oslo, przy czym Elunia zapomniała rozśmieszyć go informacją o sobowtórze pod stacją benzynową. Jola wymogła na niej wizytę, żądając pomocy w wyborze stroju dla siebie, i Elunia od razu postanowiła spędzić u niej krótki wczesny wieczór, zaś w drodze powrotnej z Żoliborza wstąpić do kasyna. Bieżan się nie odzywał, dając sobie zapewne radę bez jej pomocy.
Grzebanie w ciuchach z reguły koi duszę każdej kobiety i Elunia nie stanowiła wyjątku. Na widok góry tekstyliów w mieszkaniu Joli od razu wpadła w lepszy humor. Joli było dobrze w czerwonym, obie z miejsca zaczęły wydłubywać z bałaganu wszystkie czerwone kawałki.
– Takie kupiłam w hinduskim sklepie – powiedziała Jola, prezentując wielką przejrzystą chustę, czerwoną i przetykaną złotą nicią. – Nie wiem, jak to na siebie nasadzić. Muszę jakoś wystrzelić superbombowo, bo z tym moim cholery można dostać. Łypie okiem na każdą pstrokatą dziewuchę, ja nie wiem, może papugę kupić. Będzie łypał w domu.
Elunia przyjrzała się z uwagą chuście, przyjaciółce i wywleczonej ze stosu spódnicy z czerwonego aksamitu.
– Góra z tej ścierki – zaproponowała. – Dół taki – potrząsnęła spódnicą, z której przy tej okazji wyleciała zupka pieczarkowa w zamkniętej torebce. – I goły brzuch.
– O cholera – powiedziała z rozczuleniem Jola i podniosła zupkę. – A nie wiedziałam, gdzie mi przepadła, bo powinna być i nie było. Miałam ją ugotować, ale ten mój palant ukochany szarpał mnie w celach erotycznych, wróciliśmy skądś, uległam mu, rzecz jasna, i jakoś ten obiad przepadł. W tej spódnicy wtedy byłam. Ty, to pamiątka chyba, nie? Nie wypada jej zjeść?
– A dawno to było?
– Coś ty, ledwo zaraz po świętach.
– Ma datę ważności?
Jola podsunęła zupkę pod lampę i obróciła torebkę.
– Ma. Czekaj… Siódmy… dziesiąty… październik znaczy… o rany, z zeszłego roku!
– W takim razie pamiątka. Pewne przynajmniej, że sraczki nie dostaniesz, patrzenie, nawet we łzach, jeszcze nikomu na żołądek nie zaszkodziło. To jak…? Stanik tylko…
– Czekaj, zaraz, goły brzuch akceptuję. Ale w spódnicy już byłam, wolałabym spodniuma. Gdzieś tu takie powinno być, biodrówki, jedwabne i ze szlaczkiem…
– Jeśli czerwone, to nawet lepsze, konsekwentnie hinduskie… O! Góra! Doskonała!
Jola spojrzała na łach w ręku Eluni i zawahała się.
– Między nami mówiąc, to jest mój stary kostium kąpielowy…
– No to co? Pasuje świetnie!
– I chyba nie ma zapięcia…
– Przyszyje się. Najlepiej złoty guzik, masz chyba w domu jakiś złoty guzik? Szukaj tych portek, zrobimy próbę.
Obracając się przed lustrem w czerwonych, rozkloszowanych spodniach, w przejrzystej, czerwonej chmurze w okolicy ramion, z gołym żołądkiem, ze złotym łańcuszkiem w talii, Jola zaczynała być zadowolona z siebie. Elunia wiązała chmurę w kokardy i pętle, złoty guzik na plecach na razie zastępowała agrafka. Całość jednakże robiła wystrzałowe wrażenie.
– A włosy? – zatroskała się Jola, unosząc ku górze obfite, czarne pukle. – Jak one noszą, bo zapomniałam? Może puścić luzem…?
– Upiąć i to na czoło – zadecydowała Elunia, znalazłszy właśnie wśród biżuterii odpowiednią ozdobę. Przyłożyła ją przyjaciółce do głowy.
– Bomba! – ucieszyła się Jola. – Super! Świecę jak dzika świnia! No, spokojniejsza trochę pójdę na te salony. Ale i tak diabli wiedzą, na co ta moja łajza poleci, dobrze chociaż, że ciebie nie muszę się bać, skoro będziesz z Kaziem. Rajstopy, jak myślisz, czarne czy czerwone? Mam i złote…
W obliczu problemu tak potężnego jak rajstopy słowa Joli dotarły do Eluni z pewnym opóźnieniem.
– Przyłóż, niech popatrzę… Co…? Dlaczego z Kaziem, wcale nie będę z Kaziem, Kazio jest w Oslo, wczoraj dzwonił. Nie, czarne do bani…
– Też uważam, że te albo te… Jak to, przecież wrócił?
– Kto?
– Kazio.
– Nonsens, wcale nie wrócił. Jeszcze miał skoczyć do Sztokholmu. Wraca w przyszłym tygodniu. Jola odwróciła się tyłem do lustra.
– Co mi tu za plastelinę wciskasz, jak to nie wrócił, przecież go widziałam na własne oczy!
– Kogo? – zdumiała się Elunia.
– Kazia, do cholery, a kogo niby? Dalaj Lamę?
– Kiedy?!
– Wczoraj.
– Gdzie…?!!!
– Na Marymoncie, pod halą – powiedziała Jola ostrożnie i przyjrzała się Eluni. – Ejże, co za bigos? Ty nic o tym nie wiesz? Co jest grane?
Elunia przez chwilę czuła oszołomienie. Kazio na Marymoncie, jakiś idiotyzm. Nagle przypomniała sobie.
– E tam, Kazio… Pomyliłaś się, tak samo jak ja. Też mi się wydawało, że to Kazio, pod stacją benzynową na Dolnej, ale zaraz potem… nie, odwrotnie, tuż przedtem, dzwonił z Kopenhagi. Jego sobowtór tu się plącze.
– Sobowtór… – powtórzyła Jola jeszcze bardziej ostrożnie i z powrotem odwróciła się do lustra. – Sobowtór… Akurat…
– A co? – zainteresowała się Elunia, zaskoczona, ale tak pewna miłości Kazia, że najmniejsze podejrzenie nie zaświtało jej w głowie.
Joli najwidoczniej płyta się zacięła.
– Sobowtór… Cha, cha… Sobowtór…
– A co…?
– Sobowtór…
– Uspokój się już z tym sobowtórem, o co chodzi, mów jak człowiek!
Jola znów odwróciła się do Ełuni.
– Brata bliźniaka, o ile wiem, on nie ma. Za to ja mam oczy w głowie. Nie chcę cię niszczyć, broń Boże, ale… Bardzo ci na nim zależy?
W jednym mgnieniu oka w Eluni wybuchły skomplikowane uczucia. Czy jej zależy na Kaziu… Już chciała powiedzieć, że nie, niespecjalnie, ponieważ Stefan Barnicz ogarnął nagle jej całe jestestwo tak, że na nic więcej nie zostało miejsca, ale równocześnie błysnął w niej żal. Kazio, Boże drogi, zdążyła do niego przywyknąć, napawał ją jakimś takim poczuciem bezpieczeństwa, pewnością siebie… Miała Kazia na mur, beton i granit. I właściwie nie chciałaby przestać go mieć, doznała wrażenia, że bez Kazia zrobiłoby się zimno. Chyba że Stefan, ale jakież to niepewne…! Przecudowne, eksplozywne, rozpaczliwe, dławiące szczęściem, beznadziejne, upragnione i oczekiwane… No tak, ale Kazio…?
Niepewnie patrzyła na Jolę, nagle spochmurniałą.
– No, czy ja wiem… Zależy mi… Pojęcia nie mam… A co…?
– A to, że ja głowę na pniu położę. Kazia widziałam, a nie jakieś tam aptrapy!
– Rozmawiałaś z nim…?
– No coś ty, skąd, z wejścia patrzyłam, jak do samochodu wsiada. Kazio, jak w mordę strzelił! Ty, słuchaj, ja cię nie buntuję, ani nic z tych rzeczy, ale ty się zastanów. Żadnemu chłopu na świecie wierzyć nie można, oni łżą, aż ziemia jęczy. Wrócił cholernik, a ciebie kantuje Sztokholmami i Osiami, proszę bardzo, zaraz do ciebie zadzwonię i powiem, że z Kalifornii. Automatyczne połączenia, idiotko!
Elunia poczuła się wstrząśnięta. Oszukujący ją Kazio, przebywający w Warszawie, prezentujący wytrwałe uczucia wyłącznie przez telefon, unikający kontaktu bezpośredniego, to było coś nie do wiary. Wszak to Kazio bez niej żyć nie mógł, a nie ona bez niego. Cóż to miało oznaczać? Nie, niemożliwe, Jola musiała się pomylić albo może wpadł na chwilę, nie zastał jej w domu i zaraz następnym samolotem musiał odlecieć… Nie, to też głupie, przecież by jej powiedział…
– Niemożliwe – oświadczyła stanowczo. – Nie pasuje do niego. Po co by mu to w ogóle było…
– No dobrze – przerwała Jola. – Poderwał sobie coś na boku, małpiego rozumu dostał, ale ciebie trzyma pazurami i za Chiny razem z Japonią nie chce, żebyś się dowiedziała. Wolał się zmyć. Powiedzmy, że takie coś nastąpiło. Co ty na to?
Eluni znów błysnął Stefan Barnicz i supozycję uznała za prawdopodobną. Jednakże, mimo wstrząsu, myślała logicznie.
– No to przecież w takiej sielance nie dzwoniłby co drugi dzień i nie mówił, że się stęsknił jak dziki!
– Dla zmyłki dzwoni. Dziopa się pluska w łazience, a on za słuchawkę łapie. Słuchaj, ja nie twierdzę, że to pewne, ale niewykluczone. A w ogóle, skoro dzwoni, możesz sprawdzić. Niech ci poda numer i ty zadzwoń do niego, połapiesz się przecież, co to jest, Łomianki czy Paryż!
Pomysł się Eluni spodobał, nie lubiła niepewności. Samym przypuszczeniem, że Kazio ją kantuje, czuła się urażona. Sposób załatwienia sprawy zalągł się jej od razu, a równocześnie na samym skraju umysłu coś ją zaniepokoiło. Jakaś drobnostka, z Kaziem związana, na razie mętna i nie do rozwikłania, coś jej się już plątało po głowie, co też to było…?
– Stanowczo tak zrobię – zapowiedziała energicznie. – Zaraz przy najbliższym telefonie. A jakby się okazało, że owszem, jest tu, a nie tam, zdenerwuję się i nie chcę go znać. Mam tego nowego na oku, więc jakoś to przeżyję, a teraz szukaj złotego guzika!
Dyplomatyczna rozmowa z Kaziem odbyła się w piątek rano. Zważywszy, iż Stefan Barnicz nie pokazywał się w kasynie i od pięciu dni był niewidoczny, Elunia odczuwała lekkie zdenerwowanie i pamięć o dziwactwach Kazia mocno w niej tkwiła. Dręczyła ją niepewność, nie druzgocząca, ale nieprzyjemna.
Kiedy Kazio odezwał się w słuchawce, Elunia z miejsca, z nadzwyczajną przytomnością umysłu, zrealizowała swój pomysł.
– Nic nie słychać! – krzyknęła w telefon. – Kaziu, czy to ty? Słuchaj, nic nie mów, coś się stało z moim telefonem, od wczoraj tak. Jak się do mnie dzwoni, nic nie słychać, a jak ja dzwonię, wszystko jest w porządku. Daj mi swój numer, ja zadzwonię do ciebie!
– Rany boskie, nie krzycz tak! – odkrzyknął Kazio z drugiej strony. – O mało nie ogłuchłem. Będę mówił głośniej.
– Co? – wrzasnęła Elunia. – Nic nie słyszę! Zarazem szybko odsunęła słuchawkę od ucha, bo potężny ryk Kazia zagrzmiał w całym mieszkaniu.
– Ja cię słyszę doskonale…!
– Co?! Nie słyszę! Tu coś skrzypi! Gdzie ty jesteś?! Daj mi twój numer!
– W Kopenhadze jestem, czekaj, już ci daję…
– Nic nie słyszę!
Kazio wrzeszczał do ochrypnięcia, Elunia jednak uparcie nic nie słyszała. Żądała jego numeru telefonu, każdej cyfry oddzielnie, wyraźnie i głośno. Uległ dość szybko.
– Zero! – jął ryczeć przeraźliwie. – Zero! Cztery! Pięć!…
Odłożywszy słuchawkę na stolik, bo ogłuszające dźwięki z niej rozlegały się chyba nawet za oknem i na klatce schodowej, Elunia skrupulatnie zapisała podany numer. Powtórzyła go normalnym głosem,
– Wyłącz się teraz. Ja zadzwonię. Właściwie nie musiała już dzwonić, gdyby Kazio nie znajdował się w Danii, nie podałby swojego numeru telefonu, po którym łatwo można było sprawdzić, do jakiego kraju i miasta należy. Jednakże pozory musiała zachować. Postanowiła później, po jego powrocie, wyznać mu całą prawdę.
Kazio zaś błogosławił się za wybór chwili na ten telefon. Mógł się przecież wygłupić i zadzwonić w innym momencie i z innego miejsca, co byłoby ze wszech miar kompromitujące…
– No, teraz dobrze – powiedziała Elunia, bez trudu uzyskawszy połączenie. – Ty mnie słyszysz?
– Cały czas cię słyszałem, niepotrzebnie krzyczałaś. Co to za uszkodzenie? Zgłoś w biurze napraw.
– Już zgłosiłam, powiedzieli, że do wieczora przejdzie. Kiedy wracasz?
– W przyszły piątek, za tydzień. Nie masz pojęcia, jak mnie już ciągnie do ciebie. Jeszcze raz robię rundę po Szwecji i Norwegii, stąd odjeżdżam jutro rano. Co u ciebie?
– Nic, wesele Andrzejka. Kieckę już mam, obie z Jolą jesteśmy bardzo zajęte…
Przyjąwszy jeszcze płomienne wyrazy uczuć Kazia, odłożyła słuchawkę i natychmiast zadzwoniła do Joli, która o tej porze również znajdowała się w domu.
– Kazio jest w Kopenhadze – oznajmiła z triumfem. – Udawałam, że nic nie słyszę, podał mi numer i zadzwoniłam do niego. Wszystko się zgadza, wyjście na Danię i tak dalej. Więc jednak siedzi tam, a nie tu.
– No no… – zdziwiła się Jola. – Zacznę wierzyć w tego sobowtóra, chyba że mi się w oczach mieni.
– To i mnie się mieni. Oszukałam go i teraz mi głupio. Powiem mu prawdę, jak wróci.
– Kretynka. Na co ci to? Kto chłopu mówi prawdę?!
– Ja. Nie lubię łgać. Prawda jest wygodniejsza, nie trzeba sobie przypominać, co się zełgało poprzednim razem.
– Może i jest w tym trochę racji – zgodziła się Jola. – W każdym razie, jak jeszcze raz się nadzieję na tego sobowtóra, polecę, złapię go za klapy i zajrzę w zęby. A ty rób, jak uważasz.
Stosując się do tej rady, Elunia jeszcze tego samego wieczoru odwiedziła kasyno, Barnicza tam nie znalazła, wróciła wcześnie i nazajutrz od rana rozpoczęła zabiegi toaletowe.
Trochę smętnie się czuła, oglądając w lustrze własną urodę, przyrządzoną już na wielki dzwon. Szafirowa suknia podkreślała kolor jej oczu, włosy lśniły złociście, przez wymyślne rozcięcia dołu mogła kusząco pokazywać nogi i po co jej było to wszystko? Kto miał ją oglądać i komu się miała podobać? Niechby przynajmniej Kazio…
Chociaż nie, Kazio by nie wystarczył. Ze straszliwą mocą, która ją samą przestraszyła, Elunia wyraźnie poczuła, że cały świat składa się z jednego osobnika płci męskiej jej gatunku. Reszta się nie liczy. Nie istnieje. Tylko temu jednemu chciałaby się pokazać, tylko jego zachwyt chciałaby obudzić, tylko dla niego wyglądać. Skoro go nie ma, po diabła ma się stroić jak stróż na Boże Ciało, nabierać nadziei i przeżywać rozczarowania…
Niewiele brakowało, a Elunia zdarłaby z siebie lśniącą kiecę i rozczochrała włosy, włożyła dżinsy i może nawet posunęła się do zmycia makijażu. Nie uczyniła tego wyłącznie z lojalności w stosunku do Andrzejka, który tak okropnie chciał mieć własnych, eleganckich gości.
To osobliwe pragnienie Elunia zrozumiała dopiero znalazłszy się w weselnym domu. Już w kościele dało się zauważyć coś niecoś, tam jednakże stroje gości kryły się pod zimowymi okryciami, nie mając szans rozbłysnąć. Willa na Zaciszu stworzyła znacznie szerszy wachlarz możliwości.
Nie była to w ogóle willa, tylko istna kobyła potężnych rozmiarów, trzypiętrowa i rozczłonkowana. Cały parter przeznaczony został na pomieszczenia reprezentacyjne, hol, salon i jadalnię, z doczepioną zapewne gdzieś w zakamarkach kuchnią. Razem miało to powierzchnię trzystu metrów kwadratowych i Elunia od razu pomyślała, że sto par mogłoby tam swobodnie tańczyć mazura.
Z wielkim zainteresowaniem obejrzała gości, z których znała osobiście zaledwie małą cząstkę, roztkliwiła się widokiem panów we frakach, bo panie w wieczorowych strojach stanowiły mniejsze dziwo, po czym stwierdziła, że ani Jola, ani ona sama nie przynoszą Andrzejkowi wstydu, nawet mimo braku prawdziwych diamentów. Miała zresztą na palcu swój brylant od babci, a Jola dysponowała rubinem, odziedziczonym po przodkach, i obie prezentowały się koncertowo. Reszta Andrzejkowego towarzystwa również stanęła na wysokości zadania.
Stwierdziwszy doskonałą jakość znajomego grona, dokonała następnych spostrzeżeń. Zauważyła jakby osobliwość. Przytłaczającą większość gości stanowiło starsze pokolenie, najwyraźniej w świecie nie było to wesele dla młodzieży, raczej przyjęcie bardzo retro. Panie i panowie w wieku co najmniej średnim, ci, którzy bawili się beztrosko w zamierzchłych latach sześćdziesiątych, pod pozorem żenienia dzieci urządzili rozrywkę dla siebie. Orkiestra przystosowała się w pełni, krótki i nieoficjalny konkurs tańca bezapelacyjnie wygrała świeżo wykreowana teściowa panny młodej, zadziwiająca kondycją mamusia Andrzejka. Elunia najpierw pomyślała, że sama chciałaby w tym wieku tak się czuć i tak wyglądać, a potem dotarł do niej urok staroświeckich tang, walców i charlestonów. Nagle dowiedziała się, jak może wyglądać zwykła polka…
Oszołomiona nieco, złapała Andrzejka, wydzierając go z objęć panny młodej.
– Rany boskie, co to…? – spytała ze zdumieniem, czyniąc dyskretny, ale bardzo wszechstronny gest.
– Nic. Dziaduś w czterdziestym piątym szabrował, tatuś miał chody w sile wiodącej, a to była przedwojenna ruina do remontu. No to po osiemdziesiątym wyremontowali, a teraz nastąpił rozkwit interesów. Jeśli chcesz wiedzieć, ten tam, to jest wiceminister finansów, dwóch się tu pałęta, ten pod lustrem to prezes banku, tam w kącie jeden z wiceprezesów Westinghouse, właścicieli rozmaitych firm już przestałem rozróżniać, hinduski ambasador żre, dziwne, że też derwiszów nie wspomni, a generalny prokurator obszczypuje ulubioną przyjaciółkę mojej żony, to córka centrum komputerowego…
– A te tańce…?
– No więc właśnie, robiłem, co mogłem, żeby nie samo wapno tu szalało, ale, jak widzisz, nie bardzo mi wyszło. Poza tym cała obsługa wynajęta, żarcie dowiezione, rządzi szef sali…
– Elunia, nie zaczynaj mi go dziś podrywać – przerwała ten wykład Bożenka, w tiulach i koronkach bardziej podobna do cumulusa niż do ludzkiej istoty. – Chociaż ze trzy dni poczekaj, cholera z tym twoim Kaziem, mógłby tu być i trzymać cię przy orderach!
– Zgłupiałaś – zgorszyła się Elunia. – Jakbym go chciała podrywać, miałam dziesięć lat czasu! Nie chcę go wcale!
– Jak to miło na własnym weselu usłyszeć komplement! – westchnął Andrzejek.
– Ale jemu jakaś głupota może wpaść do głowy – powiedziała Bożenka. – Zobacz, co Baśka robi, ona ma rozum, wszystkie siły poświęca, żeby swojego chłopa odwracać tyłem do ciebie.
– A tak myślałam, żeby przyjść w dżinsach – wyznała Elunia.
– I trzeba było. Zresztą, rób, co chcesz, ale Jędrusia chwilowo zostaw. Na ucho ci powiem, że jesteś ładniejsza ode mnie i nie daj Boże, on to mógłby zauważyć. Na razie ślepawy trochę, niech mu ta ślepota potrwa.
Elunię i tak już pośpieszne informacje Andrzejka nieco ogłuszyły, zrozumiała dosyć, chętnie zwróciła go pannie młodej. Atmosfera jej się nawet spodobała, bawiła się znakomicie, do tańca była proszona ustawicznie i nie miała kiedy złapać tchu. Zmęczyła się wreszcie tak, że musiała chwilę odpocząć. Jola zniknęła jej w tłoku, przemknęła się do jadalni i wzięła od kelnera kieliszek szampana.
„Do licha, całkiem jak na filmach z życia wyższych sfer” – pomyślała z uciechą i nagle drgnęła tak silnie, że omal tego szampana nie wylała na siebie.
Po drugiej stronie stołu stał Stefan Barnicz i jadł sałatkę z krewetek.
We fraku wyglądał tak, że Eluni zaparło dech. Skamieniała dokładnie i trwała niczym posąg z przechylonym kieliszkiem szampana w ręku, wpatrzona w swoje wybrakowane szczęście. Stefan Barnicz podniósł wzrok, dostrzegł ją i wyraźnie się rozpromienił. Odstawił sałatkę i podszedł.
– Jak się cieszę, że panią widzę! Cudownie pani wygląda. Nie chciało mi się przyjeżdżać na to wesele, spóźniłem się i teraz żałuję. Można panią poprosić do tańca?
Niczego Elunia nie pragnęła bardziej, niestety jednak, znieruchomienie trwało. Nie była w stanie otworzyć ust i wydać z siebie głosu. Barnicz spojrzał na jej kieliszek, wyprostował go i obejrzał się za kelnerem.
– Słusznie, należy wypić zdrowie państwa młodych – rzekł, sięgając również po szampana. – Potem idziemy tańczyć, dopóki grają tańce romantyczne, a nie rąbankę gimnastyczną.
Elunię uruchomiło o tyle, że dokończyła swojego szampana. Potem została delikatnie ujęta pod ramię i pociągnięta do salonu, dzięki czemu pracę podjęły także jej nogi. Automatycznie ruszyły we właściwym rytmie i ogarnęła ją błogość nadziemska.
Stefan Barnicz tańczył świetnie. Elunia również. O takim szczęściu nie przyszło jej do głowy nawet marzyć. Otworzyła wreszcie półprzymknięte oczy, w ogromnym ściennym lustrze ujrzała sylwetki tańczącej pary, dopasowanej do siebie wręcz idealnie, tuż blisko miała tę piękną, męską twarz, owionął ją zapach znakomitej wody kolońskiej, wokół kibici czuła pewne, silne, twarde ramię, pod dłonią wytrenowane mięśnie i z samej głębi trzewi wyrwał jej się jęk, który zawierał w sobie WSZYSTKO.
Stefan Barnicz usłyszał jęk i bezbłędnie zrozumiał jego źródło. Poczuł się uszczęśliwiony nie mniej niż Elunia, acz zupełnie inaczej. Nareszcie zyskał szansę zaspokojenia swoich pragnień bez przesadnych zachodów i starań, nareszcie spadnie mu z głowy głupia namiętność do pięknej dziewczyny, która przeszkadza mu myśleć i finezyjnie prowadzić interesy, nareszcie odczepi się od idiotycznych wyobrażeń, może i atrakcyjnych, ale godnych rozparzonego szczeniaka, a nie dorosłego, doświadczonego mężczyzny. Słusznie nie wdawał się w podrywcze podchody i nie tracił niepotrzebnie czasu, oto sama mu wpadła w ręce.
Przeciwko wpadnięciu mu w ręce Elunia nie zaprotestowała najmniejszym drgnięciem. Dawno chciała wpaść mu w ręce. Barnicz nie stosował głupawych metod, polegających na zamykaniu się w którejś sypialni gościnnego domu, lub też w łazience, wolał własny teren i swobodę, zaryzykował przejazd. Spóźniony na wesele i transport mikrobusami, przyjechał własnym samochodem, teraz mógł odjechać dyskretnie, kiedy mu się podobało. Absolutnie oszołomiona Elunia cudem zgoła odnalazła swoje futro, nie zauważyła Joli, która przyjrzała jej się z wielkim zainteresowaniem, pozwoliła się wyprowadzić na zewnątrz i było jej najzupełniej obojętne, dokąd jest wieziona. Superman siedział obok, trzymał kierownicę i decydował o jej życiu.
Mimo małżeństwa, rozwodu i sukcesów w pracy, konserwatywnie wychowana Elunia wciąż jeszcze była zbyt młoda i niedoświadczona, żeby wiedzieć, iż decydowania o życiu przenigdy nie należy składać w ręce mężczyzny.
Rozsądne jest raczej udawać, że się składa…
Od rozsądku Elunia była bardzo daleka. O poranku nie czuła się rozczarowana, wręcz przeciwnie, superman spełnił wszystkie jej nadzieje i oczekiwania, nawet może nieco przesadnie. Przeżyła chwile doznań seksualnych, jakie dotychczas znała tylko z lektur i, aczkolwiek nie wszystkie ją zachwyciły, a niektóre nawet rozczarowały, w upojeniu myślała sobie, że taka jedna noc na upartego mogłaby wystarczyć na całe życie. Zakłopotał ją natomiast fakt, iż w biały dzień znajduje się w dość dużej odległości od własnego domu, w wieczorowej sukni i balowych sandałkach, w zimie, pozbawiona podstawowych kosmetyków i właściwie bez pieniędzy, bo wydawało jej się, że na weselu Andrzejka nie będą jej potrzebne. Pociechę stanowiła niedziela, w niedzielę z nikim nie była umówiona i żaden zleceniodawca się jej nie czepiał. Zleceniodawcy to też ludzie, czasem odpoczywają.
Stefan Barnicz zrobił, co tylko zdołał, żeby tę cholerną dziewczynę wykorzystać i mieć z głowy. Okazała się urocza i wdzięczna, ale stanowczo zbyt naturalna. Nie tyle może niedoświadczona, ile nieskłonna do uciech wymyślnych i nietypowych. Zdecydowanie wolał damy innego autoramentu, pozbawione zahamowań, pełne inwencji i rozmachu. Z przyjemnością stwierdził, że ten ciąg do niej prawie mu minął, mógł się już uspokoić. W żadnym wypadku natomiast nie mógł sobie pozwolić na to, żeby zostawić ją u siebie na następną dobę, przeszkadzałaby mu straszliwie, musiał się jej pozbyć. Z radością przyjął jej nieśmiałe i niepewne życzenie.
– Jakoś bym wróciła do domu – powiedziała Elunia, owinięta w wielki ręcznik kąpielowy, przy czymś w rodzaju śniadania. – Nie wiem jak. Co najmniej powinnam się przebrać. Co ty na to?
– Odwiozę cię oczywiście i mam nadzieję, że nie spotkasz w windzie wszystkich sąsiadów. Zresztą, dlaczego nie miałabyś wracać z balu? Normalna sprawa, piękne kobiety mają prawo wracać do domu rano z rozmaitych rozrywek i mogą wyglądać, jak im się podoba. Nikt się nie zdziwi.
– No dobrze, to jedźmy. Wolałabym od razu. Nie mam w tej dziedzinie doświadczenia.
W swoim niebiańskim upojeniu nie pomyślała nawet, że teraz już on się powinien jakoś z nią umówić, powiedzieć coś o sobie, dać jej bodaj numer telefonu. Spytać o jej numer. Zadeklarować chęć utrzymania świeżo nawiązanego kontaktu, o ile miłosne szały jednej nocy można tym mianem określić. Sprecyzować swój stosunek do niej i wyjawić plany na przyszłość.
Niczego takiego nie uczynił. Z wielką galanterią i wśród objawów czułości odwiózł ją do domu, w windzie Elunia spotkała tylko dziewczynkę z piątego piętra z psem, dziewczynka przyglądała się jej z wyraźną zazdrością, ale nic nie mówiła, Elunia dotarła do siebie i nareszcie mogła nieco ochłonąć.
Na dobrą sprawę oprzytomniała porządnie dopiero w poniedziałek i pojawił się przed nią problem.
Zdradziła Kazia. Nie było siły, fakt stał się faktem. Najpierw go oszukała, a potem zdradziła, rzetelnie, dobrowolnie i z całego serca. Nie dając mu wcześniej nic do zrozumienia, utrzymując go w przekonaniu, że ją ma, zdradzając niejako z zaskoczenia. Na takie świństwo Kazio nie zasługiwał.
Musi teraz Kazia porzucić, chociażby z samej przyzwoitości i uczynić to jakoś delikatnie, taktownie, w miarę możności bezboleśnie. Jak to zrobić? Nie przez telefon przecież, nie należy udeptywać człowieka na obczyźnie, Kazio mógłby się zdenerwować przesadnie. W kontakcie osobistym łatwiej okazać chłód i rezerwę, łatwiej nie łatwiej, ale można zachować się tak, żeby to wyszło samo, dzięki czemu wydarzenie straci cechy gromu z jasnego nieba i Kazio będzie na nie przygotowany.
Czuła się winna, co mąciło nieco jej szczęście. Dopiero wczesnym popołudniem, jadąc z gotową robotą do firmy, doznała drgnięcia niepokoju i szczęście zmętniało bardziej. Jak właściwie spotka się teraz ze Stefanem? Nie umówili się wcale, nie zadzwonił nawet, jeśli nie wczoraj wieczorem, to chociażby dziś rano, zaraz, ale przecież nie zna jej numeru telefonu! W książce telefonicznej jej chyba jeszcze nie ma… no to co, istnieje informacja! Ona jego numeru też nie zna i mogłaby…
Nagle uświadomiła sobie, że nie zna również jego adresu. Pojęcia nie ma, gdzie się znalazła ubiegłej nocy, na Żoliborzu chyba, tak, oczywiście, ale gdzie na Żoliborzu…? Jakoś daleko, może to był już Marymont…? Nie zwracała żadnej uwagi na drogę, miała tylko wrażenie, że do siebie jest wieziona przez całe miasto, no dobrze, ale o numer telefonu można spytać także i bez adresu, niechby nawet istniało trzech Stefanów Barniczów, nie wszyscy chyba muszą mieszkać na Żoliborzu…?
Pogawędka służbowa oderwała ją nieco od tematu, który po dwóch godzinach wrócił z całą siłą. Nawet jakby nabrał rozpędu. Jej niepokój wzrósł, jakże to, miałaby sama starać się o jego numer telefonu…?! A nawet gdyby go zdobyła, to co? Zadzwonić…? Ona do niego…?! Ależ ręka by jej uschła i palec odpadł, natręctwo skandaliczne, narzucanie się, kamień u szyi i kula u nogi dla faceta, a może on się zraził do niej i wcale jej nie chce, może potraktował ją jak wesołą panienkę, korzystającą z każdej okazji, rozwiedzioną, a zatem spragnioną chłopa, o mój Boże, a cóż by to była za klęska! W oczy sobie nie spojrzeć i ręki nie podać! Nie, za nic…!
We wzburzeniu Elunia omal nie wjechała w Nowy Świat w miejscu zakazanym prywatnym samochodom, zdołała jakoś opanować się i zakręcić, ale objechała rondo dwa razy, zanim zdecydowała się na Aleje Jerozolimskie. Przed sobą miała kasyno, do kasyna wolno jej pójść, chodziła tam już wtedy, kiedy go nie znała, a może on je w ogóle uważa za ich punkt kontaktowy i czeka na nią niecierpliwie…
Nie ma na świecie kobiety, której nadzieja nie byłaby nieśmiertelna. Na rozszalałe fale zdenerwowania spłynął balsam ukojenia. Kiedy wjeżdżała ruchomymi schodami na drugie piętro, kwitła w niej już pewność, że za chwilę go zobaczy i wszystkie głupie obawy i wątpliwości padną trupem na miejscu.
Stefan siedział przy automacie. Na jej widok podniósł się, przywitał odrobinę czulej niż poprzednio i wskazał przechylone krzesło obok.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – powiedział cicho i radośnie. – Byłem tak pewien, że zająłem ci miejsce.
W Eluni rozpromieniła się jasność świetlista i w mgnieniu oka niepokojom wystawiła elegancki nagrobek. Stefan Barnicz umiał postępować z kobietami, nie miała zatem najmniejszych podejrzeń, że łże koncertowo. Z całej jego wypowiedzi prawdziwe były tylko słowa „zająłem” i „miejsce”. Istotnie zajął, bo zamierzał tam grać, co do Eluni natomiast, miał nadzieję, że właśnie nie przyjdzie. Chciał się uwolnić ostatecznie od tego głupiego upodobania do niej, powinien był właściwie sam nie przyjść, żeby ją łagodnie obrazić, ale lubił grać na automatach, umiał na nich wygrywać, poza tym miał tu dodatkowe interesy i nie przywykł do rezygnacji z przyjemności i lekceważenia potrzeb przez jakiekolwiek kobiety.
Mężczyźni jednakże też niekiedy popadają w rozterki, nawet ci najbardziej samolubni i bezwzględni. Na Elunię sobie zwyczajnie pozwolił, wybryk taki, podobała mu się, stanowiła odmianę i kusiła. Żadnych związków uczuciowych nie miał w planach i nawet nie miał na nie ochoty, przy swoich zajęciach musiał swobodnie dysponować czasem i nie zawracać sobie głowy kobietami, bo nie kobiety stanowiły jego najdzikszą namiętność. Poza wszystkim, były wścibskie i nachalne, za dużo chciały wiedzieć, na dłuższą metę szkodziły nieopisanie i należało używać ich po prostu, ogólnie trzymając na daleki dystans.
Wahał się zatem, co zrobić z Elunią. Na sporadyczną podrywkę nie nadawała się wcale, proste i brutalne odstawienie jej od piersi mogło okazać się szkodliwe. Mogła jakoś zareagować i zepsuć mu doskonałą opinię. Jak zareagować, nie miał pojęcia, bo od wieków już unikał tego rodzaju dziewczyn, bał się scen i gadania, bał się także ewentualnej zemsty. Ponadto nie był pewien, czy jeszcze raz nie nabierze na nią chęci, wolał zatem robić dobre wrażenie. Miał nadzieję, że zdoła ją jakoś delikatnie do siebie zniechęcić i bez wielkich dramatów przenieść do kategorii miłych wspomnień.
Elunia przeżywała euforię podwójną, bo i automat jej płacił, i ukochany superman siedział obok. Prawdę mówiąc, na ogół miała szczęście w grze, czystym przypadkiem trafiała na właściwe chwile, w przeciwieństwie do pechowców, którzy z reguły trafiają na niewłaściwe. W ostatnich dniach ze współczuciem przyglądała się niefartownej pani, tracącej na automatach olbrzymie pieniądze, które natychmiast po niej wygrywał kto inny. Pani męczyła się upiorne, robiła rozmaite sztuki, niekorzystne dla siebie, poddawała się w końcu, odchodziła i następna grająca po niej osoba bogaciła się z miejsca. Miała zwyczajny niefart, a Elunia, tajemniczym zrządzeniem losu, stanowiła jej przeciwieństwo.
Stefan Barnicz, nie mogąc już teraz zmienić automatu, zdecydował się przejść do ruletki. Był wygrany, coś mu mówiło, że ma swój wieczór. Elunia, mimo wszystko, prawie nie zwróciła na to uwagi, hazard chwycił ją w pazury, po dwóch godzinach dopiero, zyskawszy skromny majątek, obejrzała się na niego, dostrzegła go przy najdroższym stole i zrobiła sobie drobną przerwę. Zostawiła automat i poszła popatrzeć.
Gdyby sama nie była w głębi duszy hazardzistką, zapewne przeraziłoby ją to, co ujrzała. Stefan nie grał tym razem z niedbałym wdziękiem, przeciwnie, grał drapieżnie i zażarcie, błyskawicznie zmieniając decyzje, stawiając w ostatniej chwili, skupiony, zacięty, płonący jakimś natchnieniem, stracony dla świata. I wygrywał, wygrywał, wygrywał. Zafascynowana Elunia oczu od niego nie mogła oderwać, mętnie jawił jej się w charakterze rycerza z mieczem w dłoni, pokonującego zastępy wrogów, kładącego ich pokotem. Wrogami był chyba samotny krupier, bo nikogo innego na horyzoncie nie było widać.
Każdy sukces ukochanego mężczyzny budzi w kobiecie uwielbienie. Elunia doszła w tym momencie do szczytu uczuć.
Stefan Barnicz, rasowy i doświadczony hazardzista, wiedział, kiedy przerwać. Z olbrzymią wygraną odszedł od stołu. Opanował się, zdobyte pieniądze schował niedbale, zręcznie ukrył swój stosunek do nich. Jednakże w nim również tkwiły, potężnie wbite, już nawet nie pazury, ale wręcz szpony namiętności wciąż jeszcze głodnej, zachłannej, niezaspokojonej, nagle i przemocą oderwanej od żeru. Napięcie było zbyt silne, musiał je rozładować, Elunia znajdowała się pod ręką. Wiedział, że źle robi, ale nie zdołał jej sobie odmówić.
– Skończ tę grę – szepnął. – Jedziemy. Szkoda czasu.
Elunię szpony ciągle szarpały podwójnie, teraz akurat eksplodowała strona uczuciowa. Bez słowa, bez wahania, bez jednego prztyknięcia w guzik automatu, spełniła jego polecenie.
– Pojedziemy do ciebie – rozkazał już na dole. – Do mnie się nie da…
W jakimś momencie upojnej nocy, której ekscesy niemal ją przeraziły, Elunia dowiedziała się, że ukochany wcale nie mieszka sam, tylko z ciotką, prowadzącą mu gospodarstwo. Ostatnio wyjechała na trzy dni, ale już wróciła i ogromnie bruździ. Nie ma sposobu spotykać się u niego, co jest niezmiernie uciążliwe, ale i tak te chwile wyrwane dla niej to jest wyjątkowa okazja, bo przy jego pracy…
Co to za rodzaj pracy, Elunia się nie dowiedziała.
Sekretarkę przesłuchała dopiero nazajutrz, we wtorek. Pierwsza była Jola.
– Ty, zadzwoń, jak rany, bo nie mogę cię złapać. Chłopak super, razem z nim wyszłaś, mam nadzieję, że skutecznie. Powiedz, co jest, bo z ciekawości czegoś dostanę, chociaż wszystko rozumiem. Biedny Kazio.
Kaziem Elunia od razu została wytrącona z równowagi. Z roztargnieniem wysłuchała dalszego ciągu. Jako drugi wystąpił Bieżan.
– Ma pani mój numer, proszę o telefon, znów się posłużono pani dowodem osobistym, tym ukradzionym, i muszę panią przesłuchać. Pilne.
To w zupełności wystarczyło, żeby Elunia przestała rozumieć propozycje natury zawodowej. Na szczęście, taśmę mogła cofnąć i wysłuchać ich drugi raz.
Jolę, ze względu na Kazia, odsunęła na później, zaczęła od Bieżana.
– O, dobrze, że pani już jest – powiedział z troską. – Co pani robiła w sobotę o jedenastej?
– Myłam głowę – odparła Elunia bez namysłu, bo każda chwila owej soboty pozostała jej żywo w pamięci. – Ale jeśli chodzi panu o alibi, to dzwoniły do mnie dwie przyjaciółki, akurat wtedy, wyleciałam z łazienki okręcona ręcznikiem. Wszystkie wybierałyśmy się wieczorem na wystrzałowe wesele i trzeba było uzgadniać rozmaite szczegóły. Mogę panu podać ich nazwiska i telefony. A, i jeszcze sąsiadka przyszła i pytała, czy nie mam jednej cebuli. Nie miałam, ale widziała mnie dokładnie. A co zrobiłam?
– Podjęła pani kolejną sumę, tym razem w dolarach. W banku na Czackiego. Sprawdzę, bo muszę, ale następnym razem kasjer będzie odpowiadał. Co za ludzie, jak rany…
Po długim wahaniu, wypełnionym pustką myślową, Elunia zadzwoniła do Joli.
– No, wreszcie! – wykrzyknęła Jola. – No i jak? Nie wychodziłaś z łóżka od soboty do tej pory?
– Wychodziłam – odparła Elunia, zarazem niebotycznie szczęśliwa i beznadziejnie zatroskana. – Chwilami. Nie znęcaj się nade mną, nie wiem, co zrobić z Kaziem…
– A ta nowość jak? Zapowiada się? Mów jak człowiek, niech ja nie muszę doić z ciebie!
W tym momencie Elunia uprzytomniła sobie, że sytuacja pozostała bez zmian. Nadal nie wie, gdzie on mieszka, numery telefonów nie zostały wymienione, nie jest konkretnie umówiona i gdyby nie pojawił się w kasynie…
– Różnie – powiedziała ostrożnie. – No owszem, poleciał na mnie. Mam wrażenie, że energicznie…
– A dalej?
– Co dalej?
– No, zdeklarował się jakoś? Kocha cię czy jak? Kto to w ogóle jest?
– Biznesmen. I hazardzista. Wygląda, jakby mnie kochał, ale nie powiedział tego.
– Oni takich rzeczy mówić nie lubią…
– Ale Kazio mnie gryzie. Błogosławieństwo, że go nie ma, może się zdążę zastanowić. A Stefan…
– Stefan mu?
– Stefan. No dobrze, ogniem pała, tak mi wyszło. Ja też pałam. Ale konkretów jeszcze nie było i teraz akurat, jak z tobą rozmawiam, tak myślę, że coś tu wygląda nietypowo. Chyba że z miłości do mnie całkiem zgłupiał, ale jakoś mi się nie wydaje. Czegoś brakuje.
– Ejże? – zmartwiła się Jola. – Wiesz już, czego?
– Nie. Muszę pomyśleć.
– Długo?
– Nie wiem, ale chyba parę dni. I muszę się zastanowić, co zrobić z Kaziem.
– Nic. Z serca ci radzę. Nic na razie. Zostaw go na chwilę odłogiem, chyba żeby wyskoczyła jaka ostra zadyma. Wtedy zrobisz, jak ci wyjdzie.
– Znaczy, myślisz, na żywioł…?
– Na żywioł. Żywioły są od nas mądrzejsze i wiedzą, co robią.
Elunia nie była pewna, czy zburzenie całego miasta przez trąbę powietrzną, która niewątpliwie zaliczała się do żywiołów, można nazwać szalenie rozumnym czynem, ale nie sprzeczała się z Jolą. Miała co innego do roboty.
Zleceniodawcy zostali wreszcie porządnie wysłuchani i zanotowani. Jednym z nich okazał się facet Agaty, która była winna Eluni pięćset złotych i najwidoczniej zdecydowała się wybrać bogatszego. Elunia od razu zadzwoniła do niej i złapała ją w miejscu pracy.
– No więc mnie samej to się nie bardzo podoba – powiedziała Agata z westchnieniem. – Ale chyba się przestawiam, Romeczek się zrobił jakiś niedobry, a Tomasz wręcz przeciwnie…
– Czekaj – przerwała Elunia, żywo zainteresowana problemem. – Który jest który? Mówiłaś, ale zapomniałam, bardzo cię przepraszam.
– Nie szkodzi. Romeczka więcej kocham, a Tomasz siedzi na forsie. No i możliwe, że z tej przyczyny zaczyna stroić jakieś grymasy, Romeczek znaczy, frustracje sobie na mnie odbija, wywinął mi taki numer, że nie wiem, co o tym myśleć. Jak mam z miłości dostawać w tyłek, to nie chcę. A Tomasz, może i nie piękny, pół kwintala nadwagi, za to dla mnie dobry. Taki zwyczajnie dobry.
– Może się odchudzić.
– No może. Fakt, byłby estetyczniejszy. Chciałabym się ciebie poradzić, ty czasem całkiem rozumnie myślisz, on tam się nagrał do ciebie, chce plakacik i prospekty, sama mu ciebie naraiłam, umów się z nim w domu, to ja też tam będę. Wieczorem, po pracy. I dzieci.
– Co dzieci?
– Dzieci będą. On też ma, po rozwodzie chłopak został przy nim, a żona zabrała córkę, tak sobie wykombinowali. Trochę starszy od mojego i nawet się lubią. Przywiozę bachora, załatwisz interesy i pogadamy. Powiem ci prawdę, zależy mi, mam na gardle może nie taki całkiem nóż, ale średni scyzoryk.
Elunia spełniła życzenie przyjaciółki, chociaż umawianie się wieczorem było jej bardzo nie na rękę. Wieczorem chciała być w kasynie, coś z tym Stefanem wreszcie ustalić, bodaj te telefony…
Dobre serce jednakże zmusiło ją do umówienia wizyty na dzisiejszy wieczór, na szóstą. Przyszły zleceniodawca podał jej adres willi w Konstancinie i obiecał, że zawiadomi Agatę. Może sam ją przywiezie. Elunia zaś łatwo trafi, bo tuż obok jest rozbebeszona budowa, rzucająca się w oczy.
Dzień się ułożył pracowicie, ale jakoś ze wszystkim zdążyła i o wpół do szóstej ruszyła do Konstancina. Była bardzo głodna, miała nadzieję, że Agata da jej coś do zjedzenia. Jeśli ten jej fatygant jest gruby, z pewnością dobrze jada i ma w domu zapasy.
Podjechała, jak się okazało, od niewłaściwej strony, od tej rozbebeszonej budowy i dalszą drogę zatarasowały jej ogromne kupy piasku i ściętych gałęzi drzew. Do sąsiedniej posiadłości było blisko, dała zatem spokój przedzieraniu się przez te przeszkody, zawróciła, ustawiła samochód z boku, wysiadła i udała się dalej piechotą.
Podeszła do bramy i przycisnęła dzwonek furtki. Była za pięć szósta.
Na dzwonek nikt nie odpowiedział, chociaż jego terkot dobiegał aż do niej. Elunia zdziwiła się nieco, dom za ogrodzeniem żył, światło świeciło się w oknach, w osiatkowanym dużym boksie szczekały dwa psy, niemożliwe, żeby ludzie tego nie usłyszeli. Była przecież umówiona, powinni na nią czekać. Może źle trafiła…?
Obejrzała bramę i furtkę, numer się zgadzał, na skrzynce listowej widniało właściwe nazwisko. Przycisnęła dzwonek ponownie. Zaterkotało i szczęknęło.
– Kto tam? – spytał jakiś głos.
– Burska. Czy pan Parkowicz? Byłam umówiona.
– Pana Parkowicza jeszcze nie ma. Proszę przyjść później.
– Jak to, później… Zaraz, czy jest Agata? Widzę samochód, musi być…
– Agata się urżnęła w opiłki metalowe i śpi. Do jutra nikt się z nią nie dogada. Parkowicz wróci za trzy kwadranse, proszę przyjść później.
Ze zdumienia i oburzenia Elunia znieruchomiała i odjęło jej mowę, przy czym przyczyna zaskoczenia była podwójna. Agata nie piła w ogóle, nie lubiła alkoholu i szkodził jej, komunikat, że leży pijana, wprawił Elunię w osłupienie. Równocześnie, zanim zdążyła pojąć, że wcale w to nie wierzy, rąbnęła ją ciężka uraza za sprowadzenie jej tu niepotrzebnie. Zamiast iść do kasyna i upajać się własnym, niepewnym szczęściem, poświęciła się, marnuje wieczór, a tam Stefan czeka…
– Halo, mówię! Przyjść później! Słyszy pani? – niecierpliwił się głos w domofonie. – Parkowicz będzie czekał. Ogłuchła pani czy co? Tu zaraz blisko jest knajpa, może pani tam posiedzieć, słyszy pani?
Elunia, rzecz jasna, do udzielenia odpowiedzi nie była zdolna. Tak długo stała w bezruchu z dłonią opartą o mur obok dzwonka, milcząc kamiennie, aż wszystko ucichło. Nawet psy przestały szczekać.
Po pięciu minutach nareszcie ją odblokowało. Odetchnęła głęboko, uruchomiła także i umysł i poczuła, że ogarnia ją wściekłość. Ten Parkowicz chyba zwariował, jak Agata może uważać go za dobrego człowieka?! To jakiś gbur bez wychowania, nieprawda, że go nie ma, w domofonie słyszała jego głos, poznała go, pamiętała po rozmowie telefonicznej! Co za kretyństwo ją tu spotyka, co to za jakaś idiotyczna informacja o pijanej Agacie, co za głupawa propozycja, żeby siedziała w knajpie, czy ona nie ma co robić?! Żywiła cichą nadzieję, że po rozmowie tutaj zdąży jeszcze skoczyć na chwilę do kasyna, w tej sytuacji może swoją nadzieję pod tramwaj podłożyć, wypchać się nią! Co oni sobie właściwie wyobrażają, do wszystkich diabłów…?!
Elunia dość rzadko wpadała we wściekłość i była to wściekłość na ogół nieszkodliwa, tym razem jednak wybuchła z wyjątkową siłą. Niewątpliwie miał na to wpływ jej stan uczuciowy. Wizja Stefana, czekającego na nią bezskutecznie, pozbawiła ją całkowicie zdrowego rozsądku.
Panująca wokół ciemność nabrała w jej oczach zdecydowanie czerwonego zabarwienia, kiedy ruszyła przez kupy piasku do swojego samochodu. Rozbabrana budowa była nieźle oświetlona. W blasku lamp Elunia ujrzała nie domkniętą bramę i duże ubytki siatki między dwiema posiadłościami, bez sekundy namysłu przelazła przez jedno i drugie i znalazła się na terenie tego głupiego chama, Parkowicza. Nie miała żadnych konkretnych zamiarów, czuła tylko nieprzepartą potrzebę powiedzenia mu natychmiast, co o nim myśli. Także gwałtowne pragnienie obsobaczenia Agaty.
Psy znów zaczęły szczekać.
– Cicho! – rozkazała im Elunia gniewnie. – Nie miauczeć! Dobre pieski.
Dobre pieski w zasadzie spełniły polecenie. Elunia miała w sobie coś, co cieszyło się sympatią zwierząt, może woń, którą lubiły konie, koty i psy. Te zaś psy generalnie były nastawione przyjacielsko do ludzi, nie gryzły, wyglądały tylko groźnie i uwielbiały skakać gościom na pierś, niektórych czasem przewracając, dlatego niekiedy zamykano je w boksie. Elunię wywęszyły i natychmiast zamieniły szczekanie na radosne popiskiwania.
Elunia popiskiwań się nie czepiała. Energicznie przeszła przez ogród, składający się z wielkiego trawnika, licznych krzewów i kilku drzew, rzucających czarne cienie, i dotarła pod drzwi tarasu, prowadzące wprost do oświetlonego salonu. Drzwi osłonięte były przezroczystą firanką, rozchyloną na środku i nie domknięte. Można było zapewne wejść przez nie do wnętrza i niewątpliwie Elunia wdarłaby się tędy do niegościnnego domu, gdyby nie to, że przed wkroczeniem na taras ujrzała widok w środku.
Znieruchomiała na amen.
W oświetlonym i przez firankę niedokładnie widocznym salonie siedzieli wszyscy. Agata, jakiś gruby facet, zapewne Parkowicz, oraz dwóch śmiertelnie wystraszonych chłopców w wieku mniej więcej pięciu i dziesięciu lat. Całe to towarzystwo przywiązane było do krzeseł i zakneblowane plastrami na ustach. Na ramieniu Agaty widniał opatrunek, przez który przesiąkała krew, pozostałe osoby wydawały się nie uszkodzone. Oprócz nich znajdował się tam jeszcze ktoś, ulokowany z boku, a dostrzec dawało się tylko jego ręce, trzymające pistolet, przytknięty do kolana starszego chłopca.
Każda normalna osoba na ten widok jakoś by zareagowała, rzucając się głupio na pomoc lub też wycofując się rozsądnie i pędząc na policję. Nie Elunia jednakże.
Zamarła w swoim ulubionym bezruchu w cieniu wierzby płaczącej, rosnącej tuż przy tarasie i odjęło jej radykalnie wszystkie przyrodzone zdolności. Piorun, walący w wierzbę w środku zimy i przy pogodnym niebie, nie zdołałby jej przywrócić do życia. Poniechała mrugania. Równie dobrze mógłby tam stać posąg Diany łowczyni i tyleżby z niego było pożytku.
Przez szparę w uchylonych drzwiach mogły dobiegać dźwięki, ale w salonie panowała cisza. Żywy obraz trwał. Być może Elunia przemieniłaby się z powrotem w ludzką istotę, gdyby nie to, że zmiana konfiguracji zaskoczyła ją na nowo. W jej polu widzenia pojawiła się nowa postać, facet w czarnym worku na głowie, który podał szklankę z jakimś płynem temu niewidocznemu, trzymającemu pistolet. Pistolet cofnął się, oddalając od kolana dziecka, druga ręka ujęła szklankę.
– …da chwila – dotarło do Eluni -…dziemy na stole. Odrobina wysiłku i mo… cząć żywą akcję… Należy wziąć pod uwagę odległość… miasta.
Był to właściwie szmer, a nie wyraźne słowa. W nadal skamieniałej i ledwo oddychającej Eluni jako pierwszy zaczął działać umysł i wtedy dodatkowo unieruchomiło ją przerażenie. Pojęła, iż jest świadkiem napadu, dokładnie takiego, o jakim mówił Bieżan, nie w główkę, tylko w kolanko, ten pistolet miał rurę na lufie, to pewno tłumik, Agata dostała w ramię, Jezus Mario, coś się powinno zrobić, dlaczego ona, kretynka, nie ma telefonu komórkowego, zadzwonić, złapać ich, nie teraz, bo ich zabiją, zaraz potem, na co oni czekają, pan Zagłoba, do cholery z literaturą, ten Parkowicz straci wszystko i Agata zyska swobodę wyboru, Boże jedyny, powinna się ruszyć i coś zrobić…
Ruszyła się. Udało jej się oderwać rękę od gałązki, którą cały czas kurczowo ściskała. W tym momencie w domu zadzwonił telefon.
Odebrał go tamten facet w worku.
– Słucham, Parkowicz – powiedział głośno, wyraźnie i kłamliwie.
Coś zapewne usłyszał, ale nie powiedział nic więcej i odłożył słuchawkę. Znikł Eluni z oczu. Obaj znikli, ten z pistoletem również. Gdyby zdołała odwrócić głowę, ujrzałaby, jak normalnie wyglądający facet, bez żadnych worków nigdzie, idzie do furtki, jak ją otwiera, czeka przy niej na drugiego, biegnącego ku niemu, po czym obaj znikają na drodze po przeciwnej stronie góry piasku. Zaszemrał cicho samochód.
Tuż przed tą chwilą Elunię uruchomiło o tyle, że zdążyła zauważyć samo zniknięcie facetów za furtką. Jak oszalała rzuciła się do salonu i zdarła plaster z ust Parkowicza, którego miała najbliżej. Wiedziała doskonale, że należy go odczepić od krzesła, ale nie miała czym przeciąć sznurów.
Parkowicz okazał przytomność umysłu.
– Nóż na stole! – krzyknął. – W kuchni ostrzejszy! Prędzej!
Nie znając topografii budynku, Elunia kuchni dała spokój i chwyciła nóż ze stołu. Był to zwykły obiadowy nóż z drobnymi ząbkami, które dawały szansę przepiłowania sznura, zaczęła dydolić nim więzy na rękach Parkowicza, mętnie myśląc, że jako pierwszy swobodę powinien zyskać pan domu. Agata spoza plastra wydawała jakieś chrypienie, młodszy chłopiec muczał jak osamotnione cielę, Parkowicz wykrzykiwał urywane zdania, które miały zapewne brzmieć uspokajająco i pocieszająco, ale tego zadania nie spełniały. Elunia stękała z wysiłku.
Sznur wreszcie puścił, Parkowicz wyrwał jej nóż i sam zaczął uwalniać nogi, Elunia rzuciła się do Agaty, jej również zdarła z twarzy plaster, rzuciła się ku dzieciom.
– Do kuchni!!! – wrzasnęła strasznie Agata. – Drugi nóż, w szufladzie, ostry!!!
Gest brodą uczyniła jednoznaczny, Elunia zgadła, gdzie kuchnia, wpadła tam, ujrzała mnóstwo szuflad, trafiła na właściwą, wiedziona instynktem. W chwili kiedy przecięła więzy Agaty, Parkowicz odczepił się od krzesła i runął w kierunku telefonu.
– Dzieci!!! – krzyknęła z furią Agata, wciąż jeszcze pozbawiona władzy nad nogami.
Elunia miotała się we wszystkie strony naraz. Zdarła plastry z ust dzieci, czym wzmogła hałas, bo młodszy chłopiec wybuchł ogłuszającym rykiem, zaś starszy jął domagać się gromko pierwszeństwa w uwalnianiu, Agata klęła, szarpiąc sznur na nogach, Parkowicz wrzeszczał do słuchawki w gabinecie obok salonu. Elunia oswobodziła ręce starszego chłopca, wetknęła mu nóż i zmieniła kierunek działań, pozostawiając młodsze pokolenie Agacie, bliskiej całkowitego wyzwolenia. Chwyciła swoją torebkę, porzuconą w drzwiach na taras i wytrząsnęła na podłogę całą jej zawartość w poszukiwaniu notesu. W głowie grzmiała jej tylko jedna myśl: natychmiast dzwonić do Bieżana!!!
Uczyniła to, trzęsąc się z niecierpliwości, zaledwie pan domu zakończył wzywanie policji. Wszyscy, z dziećmi włącznie, usiłowali wyjaśnić jej, co tu się stało, nie słuchała, odpędzając od siebie ręką Parkowicza, wypukiwała komórkowy numer. Bieżan odezwał się od razu i Elunia zatkała sobie drugie ucho.
– Przed chwilą uciekli – powiedziała nerwowo. – Pięć minut. To Konstancin, stąd są tylko dwie możliwe drogi, niech pan coś zrobi! Dwóch było, jeden ten sam!
Bieżan zrozumiał bezbłędnie. W ciągu dziesięciu sekund wydarł z Eluni konkretne dane, w tym nazwisko i adres poszkodowanych. Zapowiedział przyjazd ł rozłączył się.
Teraz dopiero można było rozpocząć wracanie do równowagi.
– Ja panią bardzo przepraszam za to gadanie do furtki – powiedział przygnębiony Parkowicz, wtykając Eluni do ręki kieliszek koniaku. – Zmusili mnie do tego, wyraźnie powiedzieli, co mam powiedzieć, potraktować panią jak ostatni cham. Tu mi dziecko pod lufą trzymają… Pani rozumie…
– Rozumiem. Bardzo dobrze panu wyszło.
– Dzieci, na górę! – rozkazała Agata. – Możecie zeżreć cały tort, najwyżej was zemdli. Możecie się bawić albo podsłuchiwać, tylko zejdźcie mi z oczu. Nic wam się, chwalić Boga, nie stało…
– Ale tobie się stało, Boże drogi, ty jesteś ranna!
– Szczerze mówiąc nic takiego, boli trochę i cholera… Przecieka. No nic, zaraz sobie poprawię. Elunia, łaska boska, że tu wlazłaś, myślałam, że odjechałaś naprawdę, i aż mi się coś zrobiło. Którędy weszłaś?
– Przez tę budowę obok. A oni jak? Też tak samo?
– A skąd! Sami ich wpuściliśmy! Jeden zadzwonił do furtki i powiedział, że paczki z dehaelu, wiesz, ta firma przesyłkowa, kilka paczek, Tomasz poszedł do niego, a ja zamknęłam psy…
– Pan może sobie być odważny, tak mi powiedział od razu, a spluwę w ręku trzymał – podjął ponuro pan Parkowicz. – Ale jak tu się pana uszkodzi, to tam są jeszcze żona i dzieci, powiedział, a ten drugi już stał obok, nikt nic nie widział, bo tam ciemno przy furtce, drzewo lampę zasłania, ta wielka choina, gdzie sens, gdzie logika, trzeba ją ściąć…
– Nie choinę ściąć, tylko lampę przesunąć – wtrąciła gniewnie Agata.
– Dobrze, lampę przesunąć. A jak po dobroci, tak powiedział, to się nikomu nic nie stanie. Po dobroci…! Skurwysyny! Bardzo przepraszam…
– Nic nie szkodzi – zapewniła Elunia. – I tak pan się delikatnie wyraził.
Nagle przyszło jej na myśl, że po raz pierwszy ma okazję uzyskać bezpośrednią i dokładną relację z napadu, usłyszeć, jak to się właściwie odbywa, z tą główką i kolankiem, jedyna korzyść. Co prawda jej prywatna i niewielka, ale zawsze coś…
– Ja się wyrażałam gorzej, zanim mi gębę zatkali – wyznała ze skruchą Agata. – Zapomniałam, że dzieci słuchają.
– No! Agata bluzgnęła, że hej! – rozległ się na górze szept, przenikliwy i pełen uznania.
– I co było dalej? – spytała chciwie Elunia. – Czego chcieli?
Agata i pan Tomasz we wzburzeniu zaczęli odpowiadać razem. Z góry dobiegały przeraźliwie szeptane uzupełnienia.
– Obaj mieli pistolety z tłumikami. Tu mnie wepchnęli…
– Akurat weszłam z tarasu…
– Jeden złapał Grzesia, mierzył do niego, a drugi nas powiązał, sznury mieli ze sobą…
– Zakneblowali wszystkich tymi plastrami, tylko Tomasza zostawili…
– I zażądali, żebym im podpisał czeki na okaziciela, na wszystko co mam na kontach. Nie chciałem, wtedy rąbnęli do Agaty, z bliska, z zimną krwią, a potem obiecali, że okulawią dzieci. Każdemu strzelą w kolano…
– A Agacie, że jeszcze w łokieć…
– A ja sobie myślałam, że on zgłupiał chyba, Tomasz znaczy, niech podpisuje, byle wyszli, zadzwoni do banku i zablokuje konta…
– Też tak pomyślałem, idiota, podpisałem, a oni byli mądrzejsi. Wpuścili trzeciego, wcale go nie widziałem, oddali mu czeki i dopiero wtedy nas pocieszyli, że nie wyjdą, dopóki kolega pieniędzy nie odbierze. Jak się okaże, że coś nie tak i na przykład podpis zmieniłem, kawałek rodziny już mam z głowy. Szczęście jeszcze, że w zdenerwowaniu to mi na myśl nie przyszło i wypełniłem prawidłowo…
– Ładne szczęście…
– A te wory, co mieli na głowach, to w kuchni zdejmowali, jak żarli, podejrzałem…
– Agacie zaraz potem zrobili opatrunek, powiedzieli, że sam widzę, jak będziemy w zgodzie, nikt krzywdy nie dozna…
– I tak siedzieli na zmianę, jeden tutaj, z tym kopytem, a drugi w kuchni gospodarował, że też nie miałam tam żadnej trucizny…! Prawie nic nie mówili, trwało to i trwało, Adaś płakał…
– A ja nie!
– Dopiero jak zadzwoniłaś do furtki, odkneblowali Tomasza i kazali mu nagadać głupot…
– Zapowiedzieli, że i panią włączą do towarzystwa, jeśli pani nie przegonię, to oni się tak wyrazili, a nie ja…
– A ja tu drętwiałam, że naprawdę pójdziesz i zostaniemy z tymi bandziorami na łasce losu…
– Specjalnie powiedziałem, że ona leży pijana, bo pani ją przecież zna i wie pani, że ona nie pije, miałem nadzieję, że to się pani wyda podejrzane…
– I znów bałam się, że coś zrobisz, a oni cię postrzelą…
– Ten z czekami wreszcie zadzwonił i chyba powiedział, że wszystko w porządku, bo na stole położyli nóż…
– I widelec…
– Grzesiu, przestań się wtrącać! Podsłuchiwać możesz, ale gębę zamknij! Ten nóż to chyba na kpiny, widziałaś jaki, rzeczywiście tylko widelca brakowało…
– … i powiedzieli, że możemy się uwolnić sami, a oni odjeżdżają. Jak się uwolnimy i kiedy, nasza sprawa, gimnastyka jest zdrowa…
– A ja to widziałam przez okno – wtrąciła wreszcie Elunia – Te ostatnie chwile. I chyba kupię telefon komórkowy, bo gdybym go miała przy sobie, od razu bym dzwoniła na policję…
Policja właśnie przyjechała, została wpuszczona i całe przedstawienie zaczęło się na nowo. W dziesięć minut później przybył Edzio Bieżan we własnej osobie, ucieszył się ogromnie obecnością Eluni i objął prowadzenie.
– No i masz – powiedziała z rozgoryczeniem Agata, opatrzona fachowo przez przybyłą wraz z policją pielęgniarkę. – Teraz już cześć pieśni, nie mogę go porzucić. Stracił majątek, leżącego się nie kopie. Wychodzę na tym jak Piekarski na mydle. Nie, to był Zabłocki…
Obie z Elunia siedziały w kuchni, przygotowując poczęstunek dla urzędującej w salonie, ograniczonej już nieco ekipy, przy czym Agata udzielała tylko instrukcji, zaś wysiłki fizyczne w całości wzięła na siebie Elunia. Też była zdania, że elementarna przyzwoitość nakazuje Agacie pozostać przy zubożałym nagle Parkowiczu, bogatego, ostatecznie, można wyślizgać, ubogiego nie należy. Agata może sobie być interesowna, ale wszystko ma swoje granice.
– No, dom mu został – powiedziała pocieszająco. – Zawsze to coś…
– Na benzynę nie starczy, żeby jeździć do miasta! Cholera, ale się wrąbałam…
– Dobrze, ale mówiłaś, że Romeczek też, coś nie tak…?
Agata lewą ręką sięgnęła po pieprz na półeczce, podsunęła przyprawę Eluni i ciężko westchnęła.
– Popieprz trochę to mazidło, bo chyba mdłe wyszło, a miało być na ostro. Myślałam, że zjemy później porządną kolację, Tomasz lubi i zamroziłam gotowe zrazy nadziewane, kwadransa potrzebują, ale teraz mi się nie chce. Nie, to nie dlatego, że on zbiedniał, tylko ta ręka mi przeszkadza. No więc właśnie, Romeczek mi do pracy przyszedł, pijany jak bydlę, i zrobił taką scenę, że go chcieli siłą wyrzucić. A przedtem też, jakieś takie numery zaczął urządzać, to milczy przez pół dnia z gębą jak Piotrowin, to złośliwości jakieś, to awantury… Czepiał się. Do łóżka, słowo ci daję; zrobił się niezdatny, chyba że udawał, no owszem, w dużym stopniu udawał, ale na plaster mi takie kwiaty? Teraz jeszcze bardziej udaje, a jak mi przylazł ostatnio, rozumiesz, ja na wielki dzwon w czarnych koronkach, świece na stole, burgund, dziecko u babci, bo to miał być wieczór pojednawczy, a on burgunda o ścianę, pieczoną kaczkę za okno, dobrze chociaż, że w nikogo nie trafił, kwiaty połamał i do śmieci, mnie od rupieci wyzywa… wywaliłam go z domu na zbitą mordę. Ale, znasz życie, myślałam, że to z zazdrości i że się opamięta. A skąd! I tak mnie jakoś zaczęło słabiej ciągnąć do niego…
Wykańczając frymuśne kanapki, Elunia słuchała ze zgrozą. Pawełek jaki był, taki był, ale naczyniami nie rzucał i obelg w stosunku do niej używał wytwornych. Rupieciem nie nazwał jej nigdy, najwyżej wybiegła mu z ust idiotka. Kaziowi mogła skakać po głowie, a Stefan… dżentelmen absolutny! Jak w ogóle można znosić takie zachowanie…?
– Nie – powiedziała stanowczo. – Daj ty sobie z nim spokój. Nawet gdyby cię teraz na klęczkach przepraszał, to i tak już z niego wyszło, ciężkie życie byś miała.
– A do tego jest mi winien prawie czterdzieści milionów – dołożyła Agata posępnie. – Cztery tysiące znaczy. Ja bym nawet na niego pracowała, bo głupia jestem, ale Adasiowi od gęby nie odejmę. Co ja mam zrobić?
– Nic. Rzeczywiście głupia jesteś. Co ty w nim w ogóle widzisz?
– O mój Boże, zakochałam się i do łóżka był świetny…
– Ale już nie jest. I mnie się wydaje, że nie będzie, tobie na złość. Jestem za Tomaszem, tym tutaj, jakby trochę… no, trochę więcej… schudł, byłby całkiem do rzeczy. I kocha cię. Widziałam, jak na tę twoją rękę patrzył, jeszcze jak siedział zakneblowany. Nie na własne dziecko, tylko na ciebie. – Że mnie kocha, to ja wiem. Odchudzić go, przy odrobinie uporu, potrafię. Ale przy nim wszystko jest takie, rozumiesz, cholernie zwyczajne, takie umiarkowane, takie… no… po bożemu. Ech, kochana, Romeczek miał pomysły… A przecież zdradzać go nie będę, mówiłam ci, ja nie Justyna, mogę lecieć na forsę, ale chociaż jako tako uczciwie.
– Jednakże Romeczek mi się nie widzi…
– No to i tak te bandziory załatwiły sprawę. Przepadło, teraz go nie rzucę, a Romeczka, może masz rację, odstawię od piersi. Niesiemy im to? Mogę coś wziąć w lewą rękę…
Edzio Bieżan potraktował salon pana Parkowicza jak swoje własne stanowisko dowodzenia. Wiedział już wszystko, przesłuchał także dzieci, które potraktowały to niczym najwspanialszą rozrywkę świata i czekał na informacje od kolegów po fachu. W dwadzieścia sekund po telefonie Eluni zablokował drogi wylotowe z właściwego rejonu Konstancina, zatem informacje musiały napłynąć. Ktokolwiek w tym czasie stamtąd wyjeżdżał, stawał się podejrzany.
Czas, znając adres Parkowicza, wyliczył porządnie. Wyjazd od niego, obojętne, na Przyczółkową czy na Puławską, musiał zająć co najmniej pięć i pół minuty przy szaleńczym pośpiechu, z racji krętych i pełnych wądołów dróg gruntowych, które wyprowadzały na przelotową ulicę Skolimowską-Chyliczkowską-Wschodnią. Przy jeździe nieco ostrożniejszej nawet sześć i pół. Radiowozy, czystym przypadkiem, znajdowały się akurat we właściwych miejscach i numery wszystkich przejeżdżających obok nich samochodów musiały zostać zanotowane, co wystarczało dla natychmiastowego uzyskania nazwisk i adresów właścicieli. W ciągu jednej czy dwóch decydujących minut nie mogło ich być dużo, a wiadomość przyszła w cztery i pół minuty po odjeździe złoczyńców. Prawie osiągnął to, o czym marzył.
Elunia z Agatą wniosły kanapki i napoje. Konstanciński sierżant, pozostały do pomocy, popatrzył na Bieżana pytająco.
– Wszystko w porządku – uspokoił go Edzio. – Podejrzanych tu nie ma, a pani Burska jest cennym świadkiem. Tu nam doniosą, co przejechało, a do tego jeszcze pan Parkowicz może znać ludzi, skoro tu mieszka. Poczekamy. Jeśli państwo pozwolą.
Pan Parkowicz patrzył na stół i na niego wzrokiem pełnym filozoficznej zadumy.
– Muszę przyznać, że widzę w tym wszystkim elementy pocieszające – rzekł z westchnieniem. – Nie zniszczyli zamków. Nie wytłukli szyb. Nie zdewastowali mi samochodu. Nie przestrzelili kości mojej… żonie. Nie pozabijali psów. Nie ukradli niczego z domu…
– Tego raczej żałuję, bo po ukradzionym przedmiocie często dochodzi się do złodzieja – przerwał grzecznie Edzio Bieżan.
– Nawet błota specjalnie nie nanieśli – ciągnął smętnie Parkowicz. – Bardzo kulturalni. Zabrali pieniądze i tyle. Pieniądze rzecz nabyta, a ja przy tej okazji straciłem apetyt. Wiem, że planowałaś jakieś zrazy, kochana – zwrócił się tkliwie do Agaty – i nawet chciałem cię prosić, żebyś je zostawiła na inną okazję, ale nie miałem kiedy, widzę z radością, że sama zgadłaś. Jesteś najcudowniejszą kobietą na świecie.
– Wcale nie jestem, tylko ręka mnie boli – wyznała uczciwie Agata, jednakże rumieniec przyjemności okrył jej twarz.
Edzio Bieżan miał wielką ochotę powiedzieć, że jego żona jest jeszcze cudowniejsza, ale akurat jęły napływać informacje i musiał się nimi zająć. Dał spokój towarzystwu, odsunął nieco krzesło od stołu, słuchał w skupieniu i czasem notował.
– Toyota Carina – zaczęła ekipa od strony Puławskiej. – Numer WXF 3132, baba w środku, własność niejakiej Kwiatkowskiej Barbary, Kwiatkowski Andrzej mieszka w Konstancinie, sądząc z wieku, raczej matka niż żona. Toyota Camry, WXG 1126, facet i baba, własność Jerzy Drupski…
– Drupski czy Drubski? – spytał Bieżan.
– Drupski – odpowiedział mu odruchowo pan Parkowicz. – Tu blisko mieszka, prezes wydawnictwa.
– Dobra, dalej…
Jeden duży fiat, trzy małe fiaty, jeden Fiat Punto, jedno volvo, jeden peugeot, dwie Toyoty Starlet, jedna wywrotka, autobus komunikacji miejskiej, dwie taksówki Radio-Taxi, jeden mercedes, dwie Skody Favorite, to było wszystko, co przejechało w krytycznym czasie dwóch minut. Osiemnaście samochodów, szaleńczy ruch nie panował. Wszystkie, z wyjątkiem mercedesa, należącego do ogrodnika spod Tarczyna, udały się w kierunku Warszawy.
Bieżan nie dyskryminował nikogo, ogrodnik spod Tarczyna, jadący samotnie, interesował go również, nie wspominając o pozostałych. Gdzie byli, co robili i jaki mieli interes w Konstancinie. Ledwo skończyła Puławska, zaczęło się od drugiej strony, na Przyczółkową, w tym miejscu Warszawską, wyjechały dwadzieścia dwa samochody i też wszystkie należało sprawdzić. Nazwiska i adresy właścicieli stanowiły punkt wyjścia.
Mieszkańców Konstancina, Chyliczek i Piaseczna Bieżan postanowił załatwić osobiście i od razu, korzystając ze swojej obecności na miejscu. Tego Parkowicza mógł zostawić odłogiem, posterunków na obu końcach przelotowej ulicy jednakże nie zdjął, istniała bowiem możliwość, iż złoczyńcy przyczaili się gdzieś i czekają, aż się wszystko uspokoi. Numery samochodów zatem nadal zapisywano.
Tym sposobem w rejestrach służb drogowych znalazł się on sam, a następnie odjeżdżająca jeszcze później Elunia.
Elunia pozostała u pana Parkowicza nie tylko ze względu na Agatę, której niewieścia pomoc bardzo się przydała, ale też i dla załatwienia spraw zawodowych. Wyraziła co prawda wątpliwość, czy w zaistniałej sytuacji finansowej jej usługi będą potrzebne, ale pan Tomasz stanowczo temu zaprzeczył.
– Przeciwnie – rzekł, wciąż z dużą dozą melancholii. – Teraz dla mnie reklama to jak manna niebieska. Muszę odbić te straty, nie? Chodźmy do gabinetu, pokażę pani, o co mi chodzi.
Z dobrego serca, przyzwoitości i ogólnego współczucia Elunia definitywnie machnęła ręką na własne potrzeby, rezygnując z kasyna i Stafana Barnicza. Rzecz oczywista, tylko chwilowo…
Edzio Bieżan odpracował na poczekaniu czternaście rozmów, tyleż bowiem z czterdziestu, razem wziąwszy, samochodów, opuszczających miejscowość, mieszkało w najbliższej okolicy. Piętnastej rozmowy nie odbył, bo w domu nikogo nie było. Równocześnie podobne rozmowy zaczęto przeprowadzać w Warszawie i już o jedenastej wieczorem ujrzał jakiś rezultat.
Trzydzieści dziewięć osób bez najmniejszego trudu udowodniło swoją obecność o godzinie osiemnastej w rozmaitych miejscach, z których żadne nie było domem pana Parkowicza. Z Konstancina odjeżdżał personel kilku zakładów leczniczych, pracownicy serwisu samochodowego Hyundai, para w średnim wieku, która jadła tam obiad w restauracji, parę osób, podążających na zakupy do centrum handlowego przy Puławskiej, zwanego wdzięcznie Oszołomem, jeden mąż, który wybrał się do Chyliczek łapać żonę na gorącym uczynku i lać po mordzie rywala, jedna babcia, pilnująca dzieci i psów aż do powrotu rodziców, jedna wnuczka, składająca wizytę dziadkowi w Domu Aktora, jedna suka, zawieziona do narzeczonego u weterynarza, trzech różnych i obcych sobie facetów, oglądających ruderę do nabycia, jeden malarz, który zawiózł klientowi obraz, trzy małżeństwa i cztery osoby pojedyncze, jadące do Warszawy w celach rozrywkowych, dentysta, wiozący córkę na prywatkę, jeden ksiądz, mający interes do biskupa, dwóch przedsiębiorców, parających się sprzedażą materiałów budowlanych, jeden inżynier sanitarny, wezwany dla przeprojektowania łazienek, jeden kapitan żeglugi wielkiej, wracający do pracy po urlopie, jedna matka, udająca się z dzieckiem do lekarza, jeden różdżkarz, jedna bibliotekarka oraz dwie panie bez zawodu, składające wizytę znajomym, rzecz jasna, każda oddzielnie.
Wszystkie te osoby przed godziną osiemnastą znajdowały się w licznym towarzystwie i były powszechnie widoczne. Chętnie wyjawiły swoje poczynania. Lekki opór stawił tylko mąż, aczkolwiek żony u rywala nie zastał i mordobicia nie dokonał, zastał za to teściową rywala, która bezwiednie i z dużą wściekłością wystawiła mu alibi doskonałe.
Sprawa przedstawiała się zatem beznadziejnie, bo nawet w domu, gdzie nikogo nie było, sąsiedzi zaświadczyli, iż ów dom opustoszał dopiero około szóstej, wcześniej zaś przebywała w nim cała rodzina. Widać ich było i słychać.
Ostatnią nadzieją stał się wyjątek.
Niejaka pani Ewa Kapadowska, posiadaczka czerwonej Skody Favorite, jedyna z całego indagowanego grona kierowców zaparła się zadnimi łapami, że dzisiejszego popołudnia w ogóle nie opuszczała domu. Uzyskawszy tę informację, Bieżan popędził do niej, nie bacząc na późną porę.
Pani Kapadowska mieszkała w środku miasta, naprzeciwko Ogrodu Saskiego, a wokół jej budynku parkowało mnóstwo samochodów. Czerwona skoda też tam stała. Bieżan wjechał na piąte piętro, zapukał do drzwi, bo dzwonek nie działał, i został wpuszczony natychmiast bez żadnych pytań w rodzaju „kto tam” i „w jakiej sprawie”. Pani Kapadowska, jedną ręką otwierając drzwi, drugą wygarniała spod wieszaka dużego żółwia.
– Proszę, proszę, niech pan wejdzie – powiedziała zachęcająco. – Tylko ostrożnie, niech pan nie nadepnie na coś, niech pan uważa na królika.
Bieżan, otworzywszy usta dla przedstawienia się i zadania pytania, żadnego głosu z siebie nie wydał. Mieszkanie było niewielkie i prawie w całości widoczne. Poza normalnym wyposażeniem znajdowała się w nim potężna osiatkowana klatka, w której siedziały dwa średnie psy i widać było, że jest im raczej ciasno, pod pięknym, zabytkowym stołem kicał majestatycznie królik rozmiarów wręcz nadprzyrodzonych, na stole stało akwarium z jedną, wyjątkowo dużą złotą rybką, w rybkę wpatrywały się bez mrugnięcia dwa koty, jeden pers, którego mamusia popełniła w życiu jakiś mezalians, i jeden zwykły dachowiec w trzech kolorach, szaro-biało-rudy. Jakby mało było tej menażerii, na telewizorze tkwiła klatka z kanarkiem.
Nic jeszcze nie powiedziawszy, Bieżan pomyślał, że pani Kapadowska musi być nienormalna, i zdążył się zdziwić, że u niej nie śmierdzi. A powinno.
Pani Kapadowska ostrożnie postawiła wygrzebanego żółwia na podłodze.
– Nie znam się na królikach – oznajmiła z zakłopotaniem. – Ale wydawało mi się, że powinien zażyć trochę ruchu, więc wypuściłam go i zamknęłam psy, bo drugiego już kiedyś zeżarły.
– Królicze mięso jest zdrowe – odparł Bieżan bezmyślnie i poczuł, jak mu się robi gorąco. Chyba też zwariował na poczekaniu, atmosfera musiała tu być zaraźliwa.
– Widocznie one o tym wiedzą – zgodziła się pani Kapadowska, z uwagą obserwując poczynania żółwia. – Nie wiem, gdzie on chce nocować… Proszę, niech pan usiądzie, będę spokojniejsza, jak pan przestanie deptać. Pan w ogóle do mnie? Słucham.
Bieżan posłusznie usiadł przy zabytkowym stole, była to bowiem jedyna możliwość. Złotą rybkę miał przed nosem. Zasłaniał ją nieco puszysty koci ogon.
– Pani Ewa Kapadowska? – powiedział z wysiłkiem. – Policja. Komisarz Edward Bieżan, proszę, moja legitymacja…
– Coś zrobiłam? – zainteresowała się pani Kapadowska, z roztargnieniem spoglądając na dokument. – A, prawda, już tu był pański kolega. Jeśli ktoś kogoś przejechał, to nie byłam ja, tu mam świadków.
Kanarek, jakby dla potwierdzenia, zaćwierkał i przygotował się do śpiewu, pani Kapadowska przypomniała sobie, że na noc należy go przykryć, i zaczęła szukać odpowiedniej szmaty. Bieżan skupił wszystkie siły.
– Otóż to – rzekł, starając się o ton energiczny i sam oceniając go jako raczej rozpaczliwy. – Pani samochód o godzinie osiemnastej szesnaście wyjechał z szosy na Konstancin-Jeziorną i pojechał w kierunku Warszawy. To jest fakt stwierdzony. Zeznała pani, że nie opuszczała pani domu. Jak pani to wyjaśni?
– Nijak – odparła pani Kapadowska. Przykryła kanarka i również usiadła przy stole, odsuwając sobie sprzed twarzy kota. – W ogóle nie rozumiem, co pan mówi. Mój samochód sam nie jeździ, a jeśli nawet, to nie najlepiej mu to wychodzi. Raz spróbował, bo nie zaciągnęłam hamulca i od razu trafił w drzewo. Teraz już mogę panu porządnie opowiedzieć, co robiłam, bo jak pański kolega tu był, jeszcze się organizowałam i źle mi się rozmawiało. Proszę bardzo. Chce pan?
Bieżan chciał. Miał wielką nadzieję, że w trakcie opowieści podejrzanej zdoła odzyskać pełnię równowagi. Cofnął nieco nogi, czując na nich żółwia, łypnął okiem na królika i skupił się służbowo.
– O drugiej – powiedziała pani Kapadowska – wracałam z Żoliborza i wstąpiłam do znajomych. Na swoje nieszczęście. Znajomi wyjechali do Austrii na narty, mamusia znajomych, też ją znam, w dwie minuty po moim przyjściu dostała ataku serca. Pogotowie zabrało ją o czternastej trzydzieści pięć, stąd wiem, że pogotowie zapisało godzinę. Te wszystkie zwierzęta to nie moje, chociaż też znajome, tylko ich. To co miałam zrobić? Nie mogłam zamieszkać u nich, wygarnęłam całą menażerię i przywiozłam do siebie i jeszcze po drodze wysypało mi się pożywienie dla rybki, nie wiem, co ona jada. Ukopać jej robaków…? Złota, nie złota, ale jednak ryba…? Tu w domu byłam za dwadzieścia czwarta, to wiem od sąsiadki, spotkałam ją na dole i pomogła mi, patrzyła na zegarek, bo o czwartej miała gościa i śpieszyła się, żeby zdążyć. Jeszcze w windzie mówiła, że chyba wcześniej nie przyszedł i pod drzwiami nie stoi. A potem już byłam tutaj bardzo zajęta, wszyscy mi pomagali, ale godzin nie zapisywałam. Tamta sąsiadka przyniosła sałatę, dla królika i dla żółwia, on rzeczywiście jada sałatę, ten żółw, sama widziałam. Dostałam kości dla psów, a moja przyjaciółka przywiozła dwie puszki kociego jedzenia. Smakuje im. I jeszcze druga sąsiadka kupiła mi dodatkowe mleko. Telefonów miałam tysiąc. I pan uważa, że w tej sytuacji mogłam wyjść z domu i jechać gdzieś tam?
Bieżan sam się poczuł skołowany zoologicznymi problemami, ale przekonanie o obłędzie pani Kapadowskiej zdecydowanie w nim zbladło. Co do rybki, wiedział z pewnością, iż spożywa dafnie, obrzydlistwo, sprzedawane w sklepach zoologicznych…
– Rybce dałam tartą bułkę – dołożyła jeszcze smętnie pani Kapadowska. – Jak zgłodnieje, to zeżre.
– Rosówek o tej porze roku pani nie uświadczy – powiedział Bieżan całkowicie wbrew sobie. – Poproszę panią o nazwiska tych wszystkich osób, które pani wymieniała, wierzę pani w stu procentach, ale formalności muszę dopełnić. No i co do samochodu…
Pani Kapadowska żadnych nazwisk nie zamierzała ukrywać. Co do samochodu natomiast, wyznała bez oporu, iż alarmu nie posiada.
– Moja przyjaciółka ma alarm i wyło jej strasznie w nieodpowiednich miejscach. Na cmentarzu, kompromitacja okropna, o mało się nie spaliła ze wstydu. To ja nie chcę.
– Pożyczała pani komuś kluczyki?
– Nikomu niczego nie pożyczałam. Ona nie bardzo nowa, ta skoda, i nikt się na nią nie łaszczy. Albo nią jeżdżę, albo stoi pod domem.
– Strzeżony ten parking…?
– Ten nie. Tamten, z drugiej strony, owszem. Nie korzystam.
– Z tego wynika – rzekł Bieżan powoli, zaczynając wreszcie rozsądnie myśleć – że gdyby ktoś ten pani samochód wypożyczył sobie, pojechał gdzieś i wrócił, pani by w ogóle o tym nie wiedziała?
– Raczej nie, bo nawet nie wiem, co mam na liczniku. Chyba żeby coś tam zmienił…
Jeden z kotów, ten trójkolorowy, zdecydował się wreszcie na dokonanie próby. Wsparł się przednimi łapami na szklanej płytce, przykrywającej akwarium, i przesunął ją kawałek, tak, że sam narożnik zrobił się wolny. Drugi kot zainteresował się tym gwałtownie, wspiął się na akwarium i zajrzał do otworu. Spróbował łapką przepchnąć szybę dalej, poruszyła się odrobinę i dostęp do rybki objawił się jakby w zaraniu.
– No i widzi pan? – powiedziała melancholijnie pani Kapadowska. – Ja w ogóle nie pójdę spać. Albo przywalę to jakimś kamieniem, bo ja nie wiem, złota rybka może im zaszkodzić. Chyba nie mam kamienia…
Bieżan znów musiał zdobyć się na wysiłek.
– Chciałbym panią poprosić o zejście na dół i sprawdzenie, czy w tym pani samochodzie nie ma żadnych zmian. Z całą pewnością został dostrzeżony na ulicy Puławskiej…
Pani Kapadowska okazała się nagle zaskakująco inteligentna.
– Ktoś mógł przyczepić na innej skodzie moje numery, co? Jakieś przestępstwo nią popełnił i pan musi sprawdzić, podwędził moją czy nie? Nie mam teraz głowy do przestępstw, ale dobrze, zejdziemy, tylko tu muszę wszystko zabezpieczyć. Cholerne koty, co by tu… Psy wypuszczę później i zamienię na królika, moment… Z rybką najgorzej. Zaraz, czymś to trzeba przycisnąć…
Zdaniem Bieżana pani Kapadowska przeceniała możliwości kotów, ale w końcu znała je lepiej. Pomógł jej przygnieść szklaną płytę walizką, wypełnioną książkami. Rybce taki dach nad głową mógł się nie podobać, niemniej zabezpieczał ją przed zakusami drapieżników.
– Gdzie on jest, ten mój samochód? – spytała zdziwiona pani Kapadowska już na dole. – Tu go postawiłam, słowo daję… A, tam stoi. No, może się mylę, ale zdawało mi się, że akurat tu miałam miejsce. Popatrzmy…
W pięć minut później Bieżan zyskał pewność, iż tajemnicze osoby posłużyły się nielegalnie samochodem pani Kapadowskiej, która wręcz granitowe pamiętała jedno. Wiozła z Żoliborza całą menażerię i żółw napaskudził jej na siedzenie pasażera obok kierowcy. Nie miała czasu tego usuwać, a teraz siedzenie było czyste.
– Powiem panu prawdę – rzekła do Bieżana jakoś zupełnie innym tonem. – Skoro pan mnie tu znalazł, pewnie pan wie, że ja jestem z zawodu doktorem medycyny. Naukowcem, nie praktykiem. Ale takie rzeczy jak higiena mam w sobie. Może mi się pomylić wszystko inne, czas, na przykład, ale brud do usunięcia zostaje. Położyłam go na fotelu, bo się bałam, że mi wejdzie pod któryś pedał. Na te żółwie bobki mogę przysięgać, ile się panu podoba.
Żółwie bobki przesądziły sprawę…
Świecił się jeszcze domowy kiosk, czynny do północy, z którego był widok na parking. Świeciły okna na pierwszym piętrze. Bieżan, na ile mógł, przeprowadził błyskawiczne śledztwo. Nie ulegało wątpliwości, że samochód pani Kapadowskiej został wypożyczony, najprawdopodobniej bez wiedzy właścicielki.
Kiosk zaświadczył, iż czerwona skoda wjechała tu, gdzie stoi, pomiędzy godziną szóstą dziesięć, a siódmą. O szóstej jeszcze jej nie było, o siódmej zaś już stała, co zostało dostrzeżone i stwierdzone przypadkiem, bez najmniejszego zainteresowania.
W mieszkaniu na pierwszym piętrze znajdowała się szalenie zdenerwowana żona, która od powrotu z pracy, to znaczy od szesnastej piętnaście, tkwiła w oknie, czekając na męża, wracającego z Rzeszowa. Dawno powinien już być, miał przyjechać wczesnym popołudniem, bo na piątą byli zaproszeni na parapetówę u znajomych. Wyglądała na niego bez przerwy z nadzieją, że jeszcze zdążą, potem zaczęte być zła, potem zdenerwowana, a teraz już w ogóle nie wie, co myśleć, i niemal przytomność traci, bo Jezus Mario, jakiś wypadek albo co, to wschodnie tereny, może ruska mafia, on oplem jedzie! Nie wie, gdzie dzwonić, żeby zapytać, a w ogóle nie ma telefonu…
Bieżan zrobił jej grzeczność, widząc wyraźnie, że inaczej się z nią nie dogada. Posłużył się własnym telefonem komórkowym i w pięć minut uzyskał informację, że owszem, wypadek pod Rzeszowem był, ściśle biorąc nastąpił bliżej Tarnobrzegu, niezła kraksa, ale żaden Biernacki nie został w niej poszkodowany. Nigdzie na tej trasie nie padł ofiarą niczego.
– To gdzie ten łobuz się plącze? – rozzłościła się pani Biernacka, od razu mniej zdenerwowana, a bardziej rozwścieczona. – Ja przez niego rozstroju dostanę! No dobrze, dziękuję bardzo, to czego pan chce?
Bieżan poprosił o widoki z okna od tej godziny szesnastej piętnaście.
– Mam mówić, jak leci? – zaniepokoiła się pani Biernacka. – Nie wszystko pamiętam i kolejność mogę pomylić. Tu o takiej porze jest duży ruch.
– Nie szkodzi. Kolejność, w razie potrzeby, ustalimy potem.
– No dobrze. Wszyscy wracali z pracy, ale jeszcze miejsca były…
– Jakie miejsca?
– Na parkingu. Ja na parking patrzyłam, czy on nie wjeżdża. Ludzie z psami wyszli, jamnik cholerny jazgotał na takiego wielkiego, kudłatego, nie wiem, jaka to rasa, ale łagodny jak dziecko, czego ten jamnik od niego chce, pojęcia nie mam, ale ciągle się czepia. Szczeka tak piskliwie, że w uszach wierci…
Bieżan grzecznie poprosił, żeby raczej skoncentrowała się na ludziach.
– No dobrze. Większość to się zna z twarzy. Zaraz. Patrzyłam na nich chwilami, żeby chociaż czymś oko zająć, bo mnie rozpacz ogarniała. Ale jeden obcy tu spacerował, jakoś tak zaraz po tym jamniku. I na zegarek patrzyłam, więc to było… Moment. Jeszcze miałam nadzieję, że on przyjedzie i zdążymy, a to była ostatnia chwila, wpół do piątej, pięć po… A może za pięć… Tak, tyle pamiętam, nawet nic nie zjadłam, wodę nastawiłam i w okno… No i ten jamnik. Zaraz go sąsiad zabrał, a tego, co spacerował, zauważyłam od razu, bo nawet przez moment myślałam, że to mój mąż, kurtkę miał taką samą i z figury podobny, czego się tam pęta, oszalał czy co, pomyślałam, ale on się odwrócił i zobaczyłam, że obcy człowiek. Koło tej czerwonej skody stał, woda mi się zagotowała, poleciałam zrobić sobie herbatę i z tą herbatą wróciłam, akurat czerwona skoda wyjeżdżała z parkingu. Tego obcego już więcej nie było, nic nie pomyślałam, bo co mnie obchodzi, zaraz ten biały polonez jej miejsce zajął, to sąsiad z drugiego, akurat nad nami mieszka, sąsiadka wyszła, ona ma dwa pudelki, stali koło poloneza i rozmawiali, a ja sobie pomyślałam, że gdyby teraz nadjechał, to miejsce złapie, ale na co nam to, skoro do znajomych jedziemy…
– Chwileczkę – przerwał Bieżan, myśląc równocześnie, że ostatnio ma osobliwe szczęście do gadatliwych świadków. – Jak on wyglądał?
Panią Biernacką zastopowało.
– Kto?
– Ten obcy, co spacerował.
– A, ten. Całkiem jak mój mąż, tylko na twarzy inny.
– No tak. A jak wygląda pani mąż? „Odpowiedzi na to pytanie udzielił pan Biernacki we własnej osobie, wkraczając w tym momencie do mieszkania. Bieżan pomyślał, że ów spacerowicz musiał jednak wyglądać nieco inaczej. Pan Biernacki miał błoto na twarzy, we włosach i na całej odzieży, jedna poła kurtki, oderwana, majtała mu się poniżej kolan, nogawkę spodni miał rozdartą, a w rękach trzymał duży wiklinowy koszyk. Stanowił widok, który nie mógłby umknąć niczyjej uwadze.
Pani Biernacka zareagowała bezzwłocznie, rzuciła się ku niemu z wyraźnym zamiarem chwycenia zguby w objęcia i w ostatniej chwili stanęła jak wryta.
– Jezus Mario, jak ty wyglądasz?! Co się stało?!
Pan Biernacki otworzył usta, zamknął, otworzył je ponownie i wykonał machnięcie koszykiem w kierunku Bieżana.
– Co to ma znaczyć? – spytał surowo. – Północ dochodzi.
Dopiero teraz Bieżan zdał sobie sprawę, że pani Biernacka jest młoda i ładna i być może tylko krępującemu ruchy koszykowi zawdzięcza fakt, że nie dostał po pysku od razu. Pośpiesznie wyrwał z kieszeni legitymację.
– Policja. Nic sienie stało. Pańska żona jest świadkiem, skorzystałem, że jeszcze nie spała…
– A jakże ja mogłam spać, skoro tu czekam na ciebie, mało wariactwa nie dostanę, gdzieś ty się podziewał, co to ma znaczyć, dlaczego tak wyglądasz, ten pan mówi, że w katastrofie cię nie było…
– Byłem, byłem – przerwał żonie pan Biernacki. Odstawił koszyk na krzesło, równocześnie oglądając dokument. – Rozumiem, bardzo pana przepraszam, myślałem, że tego… No, wie pan. Nie szarp mnie, zaraz wszystko powiem, tu są jajka od ciotki. O co w ogóle chodzi?
Pani Biernacka, pełna uczuć mieszanych, zdenerwowania i ulgi, usiłowała zrobić wszystko naraz. Zedrzeć z męża zdewastowaną odzież, paść mu na szyję, wyjaśnić własne świadkowanie i poznać przyczyny spóźnienia, oraz obejrzeć jajka. Niczego nie udawało jej się dokonać w pełni. Bieżan uznał za słuszne przejąć prowadzenie.
– Zaraz, chwileczkę. Rzeczywiście, dziwnie pan wygląda. Niech się pan rozbierze, chociaż z kurtki. Wplątał się pan w tę kraksę?
– No wplątałem, na swoje nieszczęście. Rzuć to, Krysiu, do wanny… Nic mi się nie stało, wyhamowałem. Spóźniony jechałem, to fakt, nie wyrobiłem się wcześniej, bo tam jeszcze wujek na śniadanie przylazł… Na szosie piekło na ziemi, cztery wozy i traktor, dwa trupy na miejscu, rany boskie. No to zacząłem pomagać, razem tych ofiar czternaście, pogotowia zabrakło…
– I przy tym pomaganiu tak się w błocie tarzałeś?
– E tam, żeby…! Już się zdawało, że prawie dadzą radę, odjechali z jednymi, ktoś tam zabrał tych lżej rannych, ja tam jeszcze byłem, jak facetka rodzić zaczęła. No i na mnie padło, do szpitala do Tarnobrzegu, musiałem ją zawieźć, nie? Człowiek nie bydlę. Jeszcze bym wcześniej przyjechał, ale ona na klęczkach błagała, żeby rodzinę zawiadomić, z mężem jechała, mąż poszkodowany, dziecko wyszło jako tako, małe, ze trzy lata, więc rodzinę. Matkę, niech przyjedzie, zabierze dzieciaka. A tam głucha wieś bez telefonu, no i tu właśnie tak mi się poszczęściło. Ciemno, jak u Murzyna w grobie, znalazłem chałupę, ale jakoś nie od tej strony, psy mnie opadły i do rowu wleciałem, bo na piechotę obchodziłem. Jeszcze musiałem na tę całą mamusię poczekać, żeby babę podrzucić do szpitala, ubaw miałem po pachy. Rolakowie się nazywają.
– Kto?!
– Ta rodzina, której szukałem. Ale psy nie ich, tylko sąsiada. Nawet o niego nie spytałem.
Bieżan zrozumiał z tego, że pan Biernacki odszkodowania za poszarpaną garderobę domagać się nie zamierza. Przyjrzał mu się porządnie, widząc w tym swoją podstawową korzyść, pani Biernacka dopomogła.
– O, widzi pan, taki on był, ten obcy facet, jak mój mąż, dokładnie, tylko brody nie miał. Ani wąsów, ogolony, z pierwszego piętra dobrze widać, a jeszcze całkiem ciemno nie było. I kurtkę miał taką samą…
Obcy facet mógł być jednostką najdoskonalej niewinną, czekać tu na kogoś, oddalić się potem w dowolnym kierunku, czerwonej skody nie dotykając nawet palcem, równie dobrze jednak mógł się okazać przestępcą, który ją zręcznie wypożyczył. Poprosiwszy jeszcze pana Biernackiego, żeby się przespacerował po mieszkaniu i parę razy obrócił, Bieżan już chciał wyjść, kiedy do drzwi zadzwoniła pani Kapadowska.
– Bardzo przepraszam – rzekła z zakłopotaniem – ale słyszę, że państwo jeszcze nie śpią, a wiedziałam, że pan tu idzie, wiec pozwoliłam sobie… Chciałam pana złapać, bo mnie gryzą wyrzuty sumienia. Nie powiedziałam panu…
– Ale może zostawmy już państwa w spokoju – przerwał Bieżan. – Porozmawiajmy gdzie indziej, państwo mieli dzisiaj dosyć rozrywek. Może u pani… – urwał, przypomniawszy sobie ogród zoologiczny pani Kapadowskiej. – Albo może w holu – dokończył pośpiesznie.
Pani Biernacka gości nie zatrzymywała, pan Biernacki drobnym kroczkiem przesuwał się ku łazience. Bieżan z panią Kapadowska wyszli i zatrzymali się w holu przy windach.
– Powinnam panu powiedzieć, że ja jestem czasem roztargniona – wyznała pani Kapadowska ze skruchą. – Zdarza mi się nie zamknąć samochodu i tym razem, jak się tak zastanawiam, chyba też nie zamknęłam. Strasznie dużo miałam w rękach, chociaż mi pomógł syn sąsiadów, i tego gestu z kluczykiem wcale sobie nie przypominam. Nawet przeciwnie, przypominam sobie, że go w ogóle nie zrobiłam. Więc jeśli ktoś chciał go ukraść, połowa roboty mu odpadła. I cham na mnie patrzył.
Zabrzmiało to jakoś dziwnie.
– Jaki cham?
– Jakiś. Obcy. Stał i gapił się jak wół na stodołę. Chciałam go poprosić, żeby mi pomógł, nawet coś zawołałam do niego, a on na to odwrócił się tyłem. Na szczęście akurat przechodził ten chłopak i pomógł mi…
– Jak ten cham wyglądał?
– Bez brody. W kurtce. O, tak ogólnie podobny był do tego sąsiada, jak oni się… Biernaccy. Do Biernackiego, przed chwilą go pan widział, ten sam wzrost, tusza, taka sama sylwetka, tylko twarz inna, Biernacki ma bardziej okrągłą i jest brodaty…
W Bieżanie zalęgła się granitowa pewność, że uzyskał opis jednego z przestępców. Jeśli facet stał tu i gapił się, niewątpliwie dostrzegł, iż samochód pozostał nie zamknięty. Może na taką okazję czyhał… Poza tym, to jest typowy parking lokalny, użytkowany przez mieszkańców, jeśli człowiek wraca z pracy do domu, zazwyczaj spożywa obiad i nie od razu wyjeżdża ponownie. On sam, gdyby chciał kraść samochód na krótko, też by sobie takie miejsce znalazł…
Z drugiej strony z poznania sylwetki złoczyńcy przyszło mu tyle, co kot napłakał. Pasował wprawdzie doskonale do osobnika oglądanego przez Elunię, ale średnio szczupłych, średniego wzrostu, wysportowanych i o zręcznych ruchach istniało zatrzęsienie. Co do zarostu, można go zapuścić, ogolić, przyprawić sztucznie, więc też wskazówka raczej żałosna.
Z trzeciej strony wszystko razem mogło być ukartowane. Pani Kapadowska, należąc do szajki, odbiera pieniądze na damskie dowody osobiste, perukę włoży na przykład i już przeistoczy się w blondynkę, samochodem zaś służy w chwilach, kiedy jej alibi jest nie do zbicia. Kradzież upozorowana, poza tym, skąd przestępcy mieli wiedzieć, że akurat dzisiaj będą sprawdzani…
Z czwartej strony pani Kapadowska potwierdziła opis faceta, a nie musiała. I w dodatku dusza mówiła Bieżanowi, że ona jest niewinna. Dusza mogła mieć słuszność, niemniej jednak do sprawdzania miał cholernie dużo…
Telefon u Eluni zadzwonił nazajutrz koło południa i odezwała się w nim Agata.
– No i popatrz, jak pan Bóg wynagradza szlachetność – powiedziała z westchnieniem. – Sama widziałaś, że już trudno, postawiłam na ubogiego Tomasza, zwyczajnie, z przyzwoitości. Okazuje się, że tak on zubożał, jak ja mchem porosłam.
– A co? – zaciekawiła się Elunia natychmiast. – Nie podjęli tych jego pieniędzy?
– Podjęli, dlaczego nie. Ale tylko z dwóch kont. A on sobie dopiero co otworzył trzecie i tam mu napłynęło najwięcej pieniędzy. Nie dość na tym, sam tydzień temu wziął forsę i przerzucił na dolary, na konto, a nie kartę kredytową, i do tego już nie mieli dostępu. Powiada, że stracił tak ze dwadzieścia procent majątku i głowa go od tego bolała nie będzie, a mnie kupi futro, żeby mieć jakąś przyjemność.
Elunia wzruszyła się tą łaską opatrzności.
– W takim razie musisz go odchudzić. Nie możesz się na niego otrząsać z zaciśniętymi zębami. To byłoby nieładnie.
– Byłoby – zgodziła się Agata. – Widziałam go na zdjęciach, odchudzony wygląda całkiem całkiem. Nawet mi się spodobał. Mam zwolnienie lekarskie na tę rękę, chociaż prawie nic mi nie jest, posiedzę tutaj, w Konstancinie, i zajmę się posiłkami. Najważniejsze, że on się na odchudzanie zgadza, więc to już pół biedy.
– No popatrz, jaki to jednak naprawdę dobry człowiek! Słuchaj, on cię kocha. Tego się nie powinno lekceważyć.
– Toteż właśnie – przyznała Agata i rozłączyła się.
Nie wiadomo, dlaczego Eluni zamajaczył jakoś na horyzoncie Kazio. Z lekkim wysiłkiem wypchnęła go z myśli, przeszkadzał jej bowiem podwójnie. Strzępił to szczęście ze Stefanem i wyrzutami sumienia odrywał od pracy, a robiła właśnie prospekty dla obrabowanego Parkowicza, wetknięte siłą między wcześniejsze zlecenia. Lojalność w stosunku do przyjaciółki kazała jej zadbać o stan finansowy przyszłego męża. Nie ulegało wątpliwości, że Agata Parkowicza poślubi, chociażby ze względu na dzieci, które, Elunia widziała to na własne oczy, były ze sobą zaprzyjaźnione bardziej niż prawdziwe rodzeństwo.
Rezultaty zawodowe osiągnęła niezłe, umówiła się na dzień następny i przed wieczorem pojechała do kasyna, całkowicie zdecydowana coś z tym Stefanem wreszcie ustalić.
W tym postanowieniu uparcie bruździło jej wychowanie i charakter, a także dotychczasowe życie, które nigdy nie postawiło jej w obliczu konieczności walki o mężczyznę. Nie musiała podrywać, sama była podrywana i mogła poprzestawać na dokonywaniu wyboru. Wybrała Pawełka, potem chętnie przystała na Kazia, teraz szczęście z Barniczem spadło na nią samo. I samo powinno się rozwinąć i zakwitnąć. Pozbawiona agresywności, daleka od natręctwa, najgłębiej przekonana, iż stronę czynną z natury reprezentuje płeć męska, Elunia zupełnie nie umiała ciągnąć chłopa ku sobie. Zdobywać go aktywnie. Rzucać się na niego. Czepiać się nachalnie, przypinać jak pijawka. Poza wszystkim babcia wmówiła w nią bez trudu, iż wyraźne latanie za mężczyzną to dyshonor, a nawet zgoła hańba, i latająca kobieta wszelką godność traci. Latać niewyraźnie w ostateczności można, ale należy czynić to tak, żeby nikt się nie połapał, a już najmniej zainteresowany. Obarczona ciężarem takich poglądów Elunia nie potrafiła znaleźć skutecznych sposobów działania i pozostawała w tyle za swoimi rówieśnicami co najmniej o całą epokę. Poza subtelną aluzję nie umiała się posunąć i efekty jej stanowczych decyzji były wysoce problematyczne.
Stefan Barnicz pojawił się dopiero o dziesiątej wieczorem, kiedy rozczarowana, zniechęcona i nieszczęśliwa Elunia zamierzała już iść do domu. Szczęście w grze jakoś ją odbiegło, przegrywała stopniowo i zaczynało to być nudne. Jego głos za plecami dziabnął ją niczym ostrogą i sprawił, że nagle rozkwitła urodą.
– Jak idzie? – spytał z lekkim roztargnieniem. – Miło cię widzieć.
Nie były to słowa, wyrażające miłość ognistą, ale Eluni wystarczył sam dźwięk. Odwróciła się żywo ku niemu, tuż blisko ujrzała upragnioną twarz, włosami musnęła lekko jego ramię. Zaleciała ją woń wody kolońskiej i na moment zamarła ze wzruszenia.
Stefan Barnicz tej cechy Eluni jeszcze nie znał. Oderwał wzrok od ekranu automatu i dostrzegł nieruchomość czarującej i kłopotliwej kobiety. Nie zrozumiał jej.
– Jaka szkoda, że mam tak mało czasu – powiedział na wszelki wypadek, bo, jak wiadomo, brak czasu jest argumentem nie do odparcia, powszechnie używanym we wszystkich trudnych sytuacjach. – Chyba nawet przez parę dni nie zdołam cię zobaczyć. Miałem nadzieję na wczoraj, ale nie przyszłaś.
Elunię odblokowało szybko, na jego obecność była bowiem, w gruncie rzeczy, nastawiona. Najbardziej radykalnie załatwiało ją zaskoczenie.
– Wczoraj miałam okropne przeżycia. Ale czy musimy widywać się tylko w kasynie? – spytała żarliwie, z wyraźnym cieniem delikatnej nadziei. – Możemy chyba…
– Osobiście mam wrażenie, że spotykamy się także gdzie indziej – przerwał Barnicz, nie dopuszczając do precyzji wypowiedzi. – Chyba że ja miewam niezwykle realistyczne sny. Zachwycające zresztą. Widzę, że tu wszystko zajęte, pójdę do ruletki, możliwe, że to moja ostatnia szansa na jakiś czas. Mam się tu spotkać z kimś…
Odszedł nagle, a Elunia została, teraz już zaskoczona straszliwie, niezdolna do uniesienia ręki. Odsiedziała tak co najmniej trzy minuty. Mając głowę odwróconą, ujrzała, że on podchodzi do tej najdroższej ruletki, stawia coś i zgarnia wygraną.
Szyja zdrętwiała jej doszczętnie, prawie skurcz ją złapał, poruszyła zatem głową i odzyskała swobodę. Prztyknęła w guzik automatu, dostała fula, przez pomyłkę prztyknęła w dublowanie, dublowanie jej wyszło, prztyknęła w nie ponownie, wciąż bezmyślnie, wyszło jeszcze raz. Wówczas oprzytomniała, bo jednak hazard w niej tkwił. Nagle, jednym rzutem, odbiła prawie wszystko, co do tej pory straciła. Przerzuciła to na kredyt, rezygnując z dalszych, ryzykownych czynów.
I wtedy przyszło jej na myśl, że coś w tym jest. Jak wszyscy gracze świata Elunia była przesądna, w niewielkim stopniu, ale jednak. Nie obchodziły jej czarne koty, przebiegające drogę, nie przejmowała się piątkami trzynastego, zakonnic, kominiarzy i bab z pustymi wiadrami w ogóle nie dostrzegała, pomijając już to, że w dużym mieście baby z wiadrami po ulicach nie chodzą, obojętne jej było przeciskanie się pod drabiną. Gra jednakże to było coś innego. Z reguły zaczynała wygrywać, kiedy on przychodził, cóż to mogło oznaczać? Albo szczęście w grze, albo szczęście w miłości. Ta druga zasada, jak nie idzie, to nie idzie, jakoś nie miała odwrotności, nikt nigdy nie mówił, że jak idzie, to idzie. Zatem co…?
Nie była końcu idiotką, do tego stopnia naiwną, żeby sobie wyobrażać, iż jeden pocałunek wiąże ze sobą dwie osoby różnej płci na całe życie i do grobu. Ten pogląd byłby dla niej nawet istną okropnością, pocałował ją bowiem w wieku lat czternastu, z zaskoczenia, zupełnie ohydny facet, brat koleżanki, równie krostowaty jak antypatyczny i szorowała się po nim do zdarcia skóry. Tylko by tego brakowało, żeby ją związał, wolałaby grób od razu. Tak samo dwie noce z tym supermanem nie stanowiły stabilizacji, mógł ją przecież potraktować przygodowo…
Wygrywa, jeśli on przychodzi… Czy ma to oznaczać, że miłość należy sobie wybić z głowy…?
No dobrze, nie kocha jej, a tylko leci na nią seksualnie. Zdarza się. To co, zdać się na przypadek? Od czasu do czasu, wtedy kiedy on ma chęć na nią, poddać się, podporządkować, w pozostałych chwilach czekać beznadziejnie jak niewolnica w haremie? A z kim on sypia w tak zwanym międzyczasie…? Gdyby chociaż nie sypiał z nikim innym, no dobrze, załóżmy, że ona stanowi dla niego jakąś wyjątkowość, tylko ona i nikt inny, chociaż rzadko i z zaskoczenia, niechby nawet… Przynajmniej, do licha, powinna o tym wiedzieć! Może mu być wierna do obrzydliwości, usunąć z powierzchni ziemi wszystkich innych mężczyzn, zająć się, poza nim, wyłącznie pracą, ale przecież nie bez powodu! Niech on to jakoś wyjaśni!
Wszystko to Elunia wymyśliła, grając bez przerwy i podwyższając swój stan posiadania. Gdyby była o dwadzieścia lat starsza i miała już odchowane dzieci, bez wątpienia hazard przebiłby wszelkie inne uczucia, liczyła sobie jednakże zaledwie dwadzieścia pięć lat, w planach wciąż majaczyło jej założenie rodziny, potrzeb fizjologicznych doznawała w normie i dziwaczne postępowanie Stefana, który obdarzał ją to wulkanicznym płomieniem, to całkowitą obojętnością, rychło mogło ją doprowadzić do rozstroju nerwowego. Jej zdrowy instynkt protestował.
Nagle, ni z tego, ni z owego, postanowiła to wyjaśnić.
Obejrzała się, przy najdroższej ruletce Stefana już nie było. Zsunęła się z krzesła i poszła penetrować salę. Grał na tańszej, takiej po dziesięć złotych, przegrywał i wygrywał w kratkę, Eluni znienacka przyszło na myśl, że jeśli ona w jego obecności wygrywa, z nim powinno być to samo, zbliżyła się, prawie wsparła o jego plecy, co sprawiło jej upojną przyjemność, spojrzała na stół…
– Dwadzieścia trzy – powiedziała mu do ucha, wiedziona jakąś tajemniczą siłą nie do odparcia, natchnieniem wręcz nadprzyrodzonym. – Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia trzy…
Barnicz odwrócił głowę, ale nawet na nią nie spojrzał. Zawahał się, nagle obstawił dwadzieścia trzy maksymalną stawką, w ostatniej chwili podsunął jeszcze jakąś potworną sumę na czerwone…
Dwadzieścia trzy wyszło. Czerwone, rzecz jasna, również.
Ani Elunia, ani Barnicz nie odezwali się nawet jednym słowem. On odwrócił głowę, uśmiechnął się, popatrzyli na siebie. Elunia poczuła zawrót głowy.
Barnicz natomiast zachował pełną trzeźwość umysłu i praktyczny rozsądek. Dziewczyna była z takich więcej uduchowionych, najwyraźniej w świecie miewała jasnowidzenia. Jednakże do jego życiowych celów nie mogła się nadawać, za dużo byłoby z nią kłopotów, coś w niej tkwiło takiego, nie do zwalczenia, co zwaliłoby na niego nadludzkie wysiłki. Żadnych przesadnych wysiłków sobie nie życzył, był w końcu starszy od niej o dwanaście lat i wyobrażał sobie, że to ostatnia chwila na urządzenie życia na właściwym poziomie. Ona młoda, ma czas. A w ogóle on bezwzględnie woli chude i ogniste brunetki o zwyrodniałych upodobaniach seksualnych i nie będzie się zajmował kształtowaniem niewinnych i opornych panienek…
– Idź sobie stąd teraz – powiedział półgłosem. – Cud zdarza się raz…
Szczęście, przepełniające Elunię, kiedy wracała do swojego automatu, miało oblicze nadziemskie…
Od czasu do czasu musiała kupować sobie coś do jedzenia. Wielki magazyn BILLI na Mokotowie pasował jej doskonale, miała niezbyt daleko, podjeżdżała samochodem, robiła zakupy na zapas i udawała się w dalszą drogę. Okres zimowy sprzyjał zachowaniu świeżości produktów, wożonych w bagażniku.
Podjechała i teraz, nazajutrz po wydarzeniach w kasynie, po dwóch godzinach spędzonych z zachwyconym nią mężczyzną i na samym początku umówionych służbowych spotkań. Dokonawszy zakupów, wyjechała wózkiem sklepowym na zewnątrz i zbliżyła się do swojego bagażnika.
W tym momencie ujrzała Kazia.
Wyglądało na to, że również robił zakupy, bo odebrał właśnie swoją złotówkę z wózka sklepowego i podszedł do samochodu. Stał na samym skraju parkujących, przodem do wyjazdu. Otworzył drzwiczki i wsiadł bez pośpiechu.
Gdyby na miejscu Eluni znajdowała się Jola, zgodnie z zapowiedzią rzuciłaby się ku niemu i rozstrzygnęła sprawę, sprawdzając tożsamość osobnika. Zdążyłaby pięć razy. Raz wreszcie byłoby wiadomo, gdzie się ten piekielny Kazio znajduje, oszukuje Elunię czy nie.
W wykonaniu Eluni taka akcja nie wchodziła w rachubę. Nie dalej jak przed trzema kwadransami rozmawiała z Kaziem przez telefon i usłyszała, że jest w Oslo, dzwoni z lotniska, zaraz leci do Kopenhagi, a pojutrze wraca do Warszawy. W ciągu trzech kwadransów nie zdołałby się przemieścić stamtąd tu, chyba że przeniosłaby go siła nadprzyrodzona. Na jego widok oczywiście skamieniała i nawet nie drgnęła, patrząc, jak Kazio zapala światła i odjeżdża.
Dawno znikł jego samochód, kiedy Elunia się wreszcie ruszyła, oszołomiona, zdumiona i oburzona. Niewątpliwie był to Kazio, rozpoznała nawet jego kurtkę, samochód również należał do niego, chociaż owszem, podobnych kurtek i toyot w mieście było dużo. Należało popatrzeć na numer rejestracyjny, ale nie była zdolna do przeniesienia wzroku z faceta w środku na tablice na zewnątrz i ostatecznego dowodu nie uzyskała. Jednakże był to Kazio…
Co, na litość boską, właściwie wyprawiał? Dlaczego wmawiał w nią Norwegię, skoro siedział w Warszawie? Po telefonie do Kopenhagi uwierzyła już, że istotnie plącze się po Skandynawii, i więcej nie sprawdzała, teraz na nowo nabrała wątpliwości. Gdybyż przynajmniej miał brata, ale nie, miał tylko siostrę, nawet nieco podobną, niemniej jednak bez zarostu. Siostra nie musiała się golić, broda jej nie rosła, jako sobowtór odpadała w przedbiegach.
Znalazłszy się u swoich zleceniodawców, musiała wyrzucić Kazia z umysłu, chociaż zaintrygował ją szaleńczo i zająć się zawodem. Na końcu miała Parkowicza, umówiła się z nim, a zarazem z Agatą, znów w Konstancinie, bo Agata też chciała obejrzeć projekty reklamy. Ukojona nieco wczorajszym wieczorem, mogła się wyrzec Stefana aż do jutra i wizyty w kasynie nie planowała.
Od właściciela firmy budowlanej wyszła o wpół do czwartej i w chwili kiedy wychodziła, chwytał słuchawkę dzwoniącego telefonu. Zamykając za sobą drzwi, usłyszała jeszcze jego zdenerwowany okrzyk.
– Co…?! Rany boskie! Zaraz przyjeżdżam!
Prawie zepchnął ją sobie z drogi, wypadając na zewnątrz z kurtką w ręku, krzyknął do sekretarki, że ma katastrofę w domu, i runął do samochodu. Zanim wyjechał z ciasnego kąta parkingu, stojąca z boku Elunia też była gotowa do jazdy. Ruszyła za nim.
Nie miała najmniejszego zamiaru towarzyszyć mu do owego dotkniętego katastrofą domu, wcale nie chciała śledzić go ani pilnować. Drgnęło w niej współczucie, ale na tym koniec, zajęta była w tle Stefanem, na wierzchu irytującym Kaziem, a dodatkowo zakupami, które należało dowieźć do domu i umieścić w lodówce. Do Konstancina wybierała się dopiero po piątej. Jednakże biała mazda ciągle była przed nią, tłok na jezdni nie pozwalał jej przyśpieszyć i Elunia, jadąc w kierunku własnego mieszkania, wciąż miała przed sobą pana Zielińskiego, swojego zleceniodawcę.
Pan Zieliński wyplątał się wreszcie z korka na Czerniakowskiej i jak szaleniec popędził przez Stegny i Dolinę Służewiecka. w stronę Puławskiej. Elunia jechała identycznie, tyle że nieco wolniej. Kiedy skręcała do siebie, przed jedną z mijanych willi ujrzała białą mazdę, zaparkowaną byle jak, i bez wielkiego zainteresowania pomyślała, że pan Zieliński mieszka blisko niej. Bez sensu było zatem umawiać się na Bartyckiej, następnym razem zaproponuje mu spotkanie w domu.
Kiedy po półtorej godzinie przejeżdżała ponownie, ruszając do Konstancina, biała mazda stała nadal w nie zmienionej pozycji. Przeszkadzała przejeżdżającym. Dzielnica willowa w okolicy alei Lotników w ogóle nie życzyła sobie parkowania na jezdni, stały znaki zakazu, obok mazdy pana Zielińskiego zaś kręciło się jakichś dwóch facetów, robiących złe wrażenie. Elunia pomyślała, że ten Zieliński ma pecha, nie dość, że spadła na niego jakaś domowa klęska, to jeszcze zablokują mu samochód, może nawet zabiorą, i zyska na tym dodatkowe kłopoty. Współczucie drgnęło w niej silniej, poza tym dobry stan Zielińskiego ściśle wiązał się z jej pracą i zarobkami, przyhamowała zatem. Miała jeszcze czas, postanowiła wkroczyć z pomocą, może weźmie od niego kluczyki i sama mu ten samochód przestawi.
Zaparkowała bezpiecznie i wróciła piechotą. Ogrodzenia wokół willi nie było, zadzwoniła do drzwi. Nikt nie otwierał, zadzwoniła ponownie, po trzecim dzwonku zaniepokoiła się, Zieliński musiał znajdować się w domu, skoro mazda stała na ulicy, do katastrofy jechał, może im tam gaz wybuchł i wszyscy padli trupem, może inne jakieś nieszczęście, może powinna sprowadzić policję i pogotowie…?
Dała spokój dzwonieniu, zeszła z trzech schodków, zbliżyła się do okna i spróbowała zajrzeć do wnętrza. Gęsta firanka zasłaniała widok, ale wydało jej się, że ktoś tam w środku jest, trafiła chyba na okno salonowe. Zapukała w szybę.
W tym momencie otworzyły się drzwi i wyjrzał z nich Zieliński we własnej osobie.
– A, to pani – powiedział. – Jak pani mnie tu znalazła? Proszę, niech pani wejdzie.
Równocześnie Elunia uświadomiła sobie, że on robi jakieś dziwne miny. Krzywi się, gwałtownie mruga oczami i najwyraźniej w świecie kręci nosem. Nie zamierzała składać mu wizyty, chciała tylko powiedzieć o samochodzie i spytać, czy nie potrzeba mu jakiejś pomocy. Wróciła na schodki, znacznie bardziej zaniepokojona grymasami oblicza niż pojazdem. Może spotkało go nieszczęście tak potężne, że od niego dostał jakichś konwulsji…?
– Nie – powiedziała niepewnie. – Ja tu mieszkam niedaleko, przejeżdżałam i pański samochód źle stoi. Słyszałam, jak od pana wychodziłam, że przytrafiło się coś złego. Czy nie mogłabym pomóc?
– Tak – odparł pan Zieliński ze straszliwym naciskiem i jakby rozpaczliwie. – Tak, koniecznie. Potrzebuję pomocy. Niech pani wejdzie.
– Mam mało czasu…
– Niech pani wejdzie, do ciężkiej cholery!
Presja tego eleganckiego zaproszenia była tak silna, że Elunia się ugięła. Weszła. Pan Zieliński się cofnął jakoś tak, jakby został szarpnięty do tyłu.
Natychmiast za drzwiami chwyciły ją dwie bardzo silne ręce, unieruchomiły i pociągnęły dalej. Z unieruchamianiem mogły się nie fatygować, śmiertelnie zaskoczona Elunia znieruchomiała sama z siebie. Bez najmniejszego fizycznego protestu pozwoliła się powlec do salonu, gdzie ujrzała scenę doskonale znajomą. Na jednym krześle siedziała związana i zakneblowana pani Zielińska, na drugim związany i zakneblowany dwunastoletni chłopiec, niewątpliwie syn państwa Zielińskich, a pana Zielińskiego sadowiono właśnie i związywano na trzecim. Eluni przeznaczono czwarte. Całą robotę odwalało bardzo zręcznie dwóch facetów.
Pani Zielińskiej krew płynęła z łydki, a łzy z oczu. Siąkała nosem, którego nie miała szans wytrzeć. Pan Zieliński skorzystał z chwili, kiedy jeszcze dysponował własną gębą.
– Pani Elu, przepraszam z całej siły, że panią tak wrąbałem, ale oni zagrozili, że mi uszkodzą dziecko. Pani się połapała, że coś nie gra, to było widać, a ja, jak idiota, powiedziałem, że pani była u mnie w pracy. Kazali panią tu ściągnąć, niech mi pani przebaczy…
Dalszy ciąg został ucięty przy pomocy plastra, pan Zieliński stracił mowę. Elunia ją właśnie zaczynała odzyskiwać.
– Nic nie szkodzi – powiedziała grzecznie. – Chociaż trochę się śpieszę. Czy panowie tu rabują?
Odpowiedzią było prychnięcie jednego z panów, tego, który wiązał jej ręce z tyłu. Drugi siedział na kanapie ze spluwą w dłoni, wycelowaną w kolano chłopca. Obaj mieli na sobie najpospolitszą odzież, zwykłe dżinsy, obszerne i bezkształtne kurtki i czarne wory na głowach, opadające aż na ramiona. Worów, co prawda, nie spotykało się na ulicy zbyt często, ale wiadomo było, że je zdejmą, a reszta nie rzuci się w oczy.
Przywiązawszy Elunię porządnie, ale niezbyt ciasno, napastnik zawahał się z plastrem w dłoni.
– Kto ty jesteś? – spytał przenikliwym szeptem.
Elunia przez moment zastanawiała się, czy nie powinna zignorować takiego marginesu. Babcia z pewnością nie odezwałaby się ani jednym słowem. Potem spojrzała na kolano chłopca i postanowiła ich nie drażnić. „Nie główka, tylko kolanko” – przemknęło jej przez myśl.
– Nie królowa angielska, to pewne – odparła, pozwalając sobie chociaż na sarkazm. – I nie córka Onassisa. Nawet nie wiem, czy on ma córkę.
– Chcesz dostać?
– Co dostać?
– W ząbki, kochana. W nereczki. W uszko.
– Nie, dziękuję. Nie chcę.
– To odpowiadaj bez wygłupów.
– No dobrze. Nie jestem nikim ważnym. Tylko graficzką, która robi reklamy. Dla pana Zielińskiego też.
– Masz konto w banku?
– Mam.
– Książeczki czekowe przy sobie? Karty kredytowe?
Nareszcie Elunia zyskała powód do uciechy. Rozpromieniła się.
– No właśnie, czeki mi się akurat skończyły, nie mam ani jednego, proszę bardzo, może pan sprawdzić w torebce. Na karcie kredytowej zostało mi dwadzieścia osiem złotych. A na koncie też byle co, bo kupiłam parę drobiazgów. Pieniądze dopiero zamierzam zarobić, a co zarobię, to wydam, bo jestem na dorobku. Jako ofiara panów, sądzę, że nie nadaję się do niczego.
Do karty kredytowej dolarowej postanowiła się nie przyznawać. Nie na nią ci złoczyńcy napadli, tylko na Zielińskiego, co do niej zatem, rozpoznania nie przeprowadzili, była osobą przypadkową. Ponadto dolarowej karty kredytowej wcale przy sobie nie miała, zostawiła ją w domu, zamierzając używać w jakiejkolwiek zagranicznej podróży, a nie w kraju. Brak czeków był prawdą, właśnie jej wyszły, zamówiła już nowe, ale jeszcze nie odebrała. Własną sytuację oceniła jako ogromnie korzystną i skupiła się na obserwacji. Wiedziała doskonale, w czym uczestniczy i już sobie wyobrażała, jak uszczęśliwi Bieżana.
Złoczyńca zrezygnował z dalszej pogawędki z nią i przystąpił do zaklejania jej ust plastrem. Potraktował sprawę trochę lekceważąco. Znajdował się po drugiej stronie niskiego stolika, na którym stała pełna popielniczka, przechylił się przez ten stolik…
W tym momencie Elunia kichnęła. Z całą mocą, potężnie, bez żadnych szans na stłumienie kichnięcia, kichnęła wprost w ową popielniczkę. Nie tylko popiół buchnął gęstą chmurą, poleciały także niedopałki. Całość trafiła wprost w oblicze napastnika, osłonięte wprawdzie worem, ale z dość dużymi otworami na oczy.
– Krowo…! – krzyknął strasznie złoczyńca. Elunia doznała błyskawicznego skojarzenia.
– Niebiańska…? – podsunęła żywiutko. Zbir jakby na moment zbaraniał. Oderwał ręce od oczu i usiłował na nią spojrzeć. Elunia kichnęła ponownie.
– Najmocniej przepraszam – powiedziała ze skruchą.
Młody Zieliński, mimo knebla, zachichotał, a bandzior z pistoletem wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Z popielniczki prawie nie miało już co lecieć, ale poprzednia porcja wystarczyła. Przylepiając plaster do siebie, gwałtownie odwracając się tyłem do ofiar i gulgocząc jakieś słowa, poszkodowany złoczyńca zerwał wór z głowy i zaczął przecierać oczy. Plaster przylepił mu się także do wora. Miotał się, zapewne płacząc i nie dając sobie rady z prószywem, dzięki czemu Elunia ujrzała kawałek jego twarzy i profil w całej okazałości. I nos.
Rzecz jasna, znów zamarła. Ależ tak, to był on, ten sam, znajomy nos, długi i na końcu prawie bulwiasty, czerwony, lśniący, rzucający się w oczy! Rozpoznała go! Niezdolna spojrzeć gdzie indziej, zarejestrowała w pamięci resztę szczegółów, niskie, wypukłe czoło, kartoflowatą brodę, małe, szczeciniaste wąsiki. Także kształt głowy, doskonale okrągłej.
Trzecie kichniecie uruchomiło Elunię niejako automatycznie, ale przerwało jej obserwacje. Zaprószony złoczyńca zrezygnował z walki, usiłując osłonić się worem od tyłu, wybiegł do kuchni. Jego towarzysz zerwał się z miejsca, rzucił spluwę na stolik, pomamrotał coś pod nosem, uciął nowy kawał plastra i wreszcie Elunię zakneblował. Po czym w pośpiechu zajął swoje poprzednie miejsce.
Zaprószony pojawił się dopiero po paru minutach. Doprowadził się już do porządku i zapewne zdążył nawet przygotować jakieś pożywienie i napoje, bo puknął w ramię kolegę i zamienili się rolami. Najwidoczniej pokrzepiali się kolejno i przybycie Eluni przerwało jednemu posiłek. Zachęcona przypadkowym sukcesem, nie kichając już więcej, pilnie wpatrywała się w pozostałe dostrzegalne szczegóły ich anatomii, z których na dobrą sprawę obejrzeć można było tylko nogi. Buty. Sposób stawiania stóp. Nie było to wiele, stwierdziła, że jeden ma chyba lekkiego platfusa, a drugi, ten jej, ten z nosem, nosi wyjątkowo małe buty. Nie cisną go, to widać, zatem rozmiar obuwia do pozazdroszczenia nawet dla kobiety.