Nie był jednakże kobietą, w żadnym wypadku, to odpadało. Nos miał prawdziwy, a do tego wąsiki. Pod worem nie musiał się charakteryzować, jej kichnięcie zaś z pewnością nie zostało przewidziane. Głosów zapamiętać nie mogła, odzywał się tylko jeden, ten który ją wiązał, drugi wydawał z siebie wyłącznie niewyraźne mamrotanie. Co gorsza, dżinsy mieli bardzo luźne i nie mogła rozpoznać, jakie mają na przykład kolana, względnie uda. Jedyne, co zdołała stwierdzić, to fakt, iż ten z nosem i z małymi nogami ma wystające kostki, wypychały mu obuwie. Z żalem pomyślała, że są to wyjątkowo inteligentni przestępcy.

Mimo wysoce dla nich szkodliwej dystrakcji nie próbowali się mścić na Eluni i nie zmienili sposobów postępowania, zapewne mieli w tej kwestii bardzo stanowcze instrukcje. Zachowywali się nad wyraz humanitarnie, jeden wprawdzie bez przerwy mierzył w kolano chłopca, drugi jednak włączył telewizor i pozwolił jeńcom oglądać program. Sam też patrzył, zapewne się nudził. Niekiedy tylko odwracał głowę i przez dziury w worze łypał okiem na Elunię, mamrocząc coś do siebie. Kilka głośniejszych słów udało jej się usłyszeć, a brzmiało w nich rozgoryczenie i głęboki wstręt.

– Niebiańska, rzeczywiście… Anielska może, kurrr…

Dźwięk telefonu wdarł się w tę sielankę okropnym dysonansem. Ruchliwszy bandyta, ten z nosem, poniechał zainteresowania Elunią, spojrzał na zegarek, zawahał się, po czym podniósł słuchawkę.

– Słucham, Bierczak – powiedział cicho. – Tak, pomyłka.

Elunią miała dość zdrowego rozsądku, żeby odgadnąć, iż jakkolwiek on się nazywa, z pewnością nie Bierczak. Telefon zadzwonił ponownie i dzwonił do uśmiechniętej śmierci. Złoczyńca nie wytrzymał.

– Na moje oko i wyczucie dzwoni pańska teściowa – rzekł jadowitym szeptem do pana Zielińskiego. – Albo jaka ciotka. Nic z tego, nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale i poszli na roraty.

Przywiązana do krzesła Elunią nie mogła, na szczęście, drgnąć zbyt silnie. Gdyby drgnęła, dałoby się to zauważyć, swoim zwyczajem jednak skamieniała i nie zdradziła się z odkryciem. Takiego określenia używała jej babcia, „nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale, poszli na roraty”, nigdzie więcej i u nikogo tego nie słyszała. Jaki, na litość boską, związek może mieć ta szajka z jej babcią…?!!!

Telefon umilkł i ponownie odezwał się po kwadransie. Ów, z pewnością nie Bierczak, podniósł słuchawkę i znów przedstawił się jako Bierczak. Musiało to być po prostu hasło, bo dogadał się z rozmówcą bez zbędnych słów. Odłożywszy słuchawkę, kiwnął czarnym worem, ten z pistoletem zerwał się z kanapy i zaczął odkręcać tłumik, drugi wyjrzał przez okno, znów kiwnął worem, palcem wskazał niski stół, na którym leżały nożyczki, nóż i wielkie cążki do paznokci, po czym obaj zniknęli w holu. Szczęknęły drzwi wyjściowe.

Elunią w tym momencie miała ręce już prawie wolne. Związana dość lekko, od początku pracowała nad rozluźnieniem sznura, starając się czynić to nieznacznie. Teraz nie musiała się ukrywać, zadziałała energiczniej, jej wąskie dłonie wysunęły się z pętli. Pierwsza dojechała na krześle do stołu, tyłem domacała się przyrządów tnących, wybrała cążki, zdając sobie sprawę, że siebie nie uwolni, nie wygnie dłoni tak, żeby sięgnąć pęt wokół ramion i oparcia krzesła, ruszyła ku Zielińskiemu.

Sąsiad Zielińskiego podjechał akurat w tej chwili do domu i ujrzał dziwacznie zaparkowaną mazdę z mandatem za wycieraczką. Mandat nie wydał mu się pilny, ale cud chyba tylko sprawił, że mazda nie miała jeszcze stłuczonego reflektora, a co najmniej porysowanej karoserii. Jako człowiek przyzwoity, zamiast wejść do siebie, udał się do sąsiadów, żeby zwrócić im uwagę na niebezpieczeństwo tak głupiego parkowania samochodu, zdziwiony, skąd im się wzięła taka lekkomyślność.

Zadzwonił, zapukał, a potem przycisnął klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Wszedł, udał się do salonu i ujrzał widok, jakiego miał nie zapomnieć do końca życia.

Cztery osoby, z których trzy znał doskonale, miotały się po całym pomieszczeniu, jeżdżąc na krzesłach tyłem i bucząc głucho i rozpaczliwie. Zderzały się ze sobą, waliły wzajemnie oparciami, w ich wykręconych za plecami rękach błyskały jakieś mordercze narzędzia i razem wziąwszy, robiło to wrażenie bitwy, jakiej od początku świata nie było. Wściekłe buczenie wzmagało osobliwość sytuacji.

Sąsiad Zielińskiego, na szczęście, nie był Elunią. Zamarł tylko na ułamek sekundy. Dostrzegł plastry na ustach, zaczął od zdarcia tej ozdoby, usłyszał, co uczestnicy bitwy mają do powiedzenia, trochę od tego zgłupiał, ale nie bardzo, przeciął sznury. Uwolniona od krzesła Elunią runęła do okna. Za późno, złoczyńców nie było już widać. Runęła do telefonu…

Telefon przez chwilę wszyscy usiłowali sobie wzajemnie wyrwać z rąk. Zielińskiemu przypomniał się wreszcie jego własny komórkowy, Elunia pozostała przy tym stabilnym. Dopadła Bieżana.

Po czym zdecywała się zaczekać tu na jego przybycie, bo działy się rzeczy interesujące. Zadzwoniła do Konstancina, powiadomiła Agatę o spóźnieniu i wzięła udział w imprezie.

Dopiero późnym wieczorem, po powrocie od pana Parkowicza, który w pełni zaakceptował jej projekty, znalazłszy się już we własnym domu, złapała Bieżana ponownie.

– Postanowiłam, proszę pana, że będę taki ten – rzekła stanowczo – no, tajniak. Wtyczka. Jak to się… o, donosiciel! Skoro już mam takie szczęście do tych napadów, niech wyniknie z tego jakaś korzyść, a poza tym uważam pana za przyzwoitego człowieka.

– A co to ma do rzeczy, czy ja jestem przyzwoity, czy nie? – zdziwił się Bieżan.

– Nie wykorzysta pan różnych poufnych tajemnic, jeśli nie okażą się potrzebne. Tak uważam. Jeśli mnie pan zawiedzie, nie odezwę się do pana ani jednym słowem więcej.

– Dobrze, jadę do pani…

Dochodziła północ, kiedy Elunia wyjawiała jeszcze Bieżanowi owe poufne tajemnice.

– Ta Zielińska otworzyła im drzwi i wpuściła ich do domu, bo myślała, że idzie o interesy, powiedzieli coś właściwego, nie wiem co, chyba użyli słów „umorzona pożyczka”. Wcale się nie podawali za hydraulików i wcale żadnych hydraulików nie wzywała. Potem dopiero złapali ją i syna i zmusili, żeby zadzwoniła do męża. Jej czeki też zabrali. A Zieliński ukrył przed panem swoje karty kredytowe, ograbili go znacznie porządniej, niż się do tego przyznał, to wszystko wyrwało im się, zanim pan przyjechał. Ja się nie znam na śledztwie, ale gdzieś przecież musieli odbierać pieniądze na te karty, może znów w Grandzie…? Może ktoś zauważył, że jakiś tam stoi przy bankomacie i stoi, stał za nim, czekał i przyglądał mu się…

– Dolarowe też? – przerwał Bieżan.

– Karty?

– Karty.

– Też.

– To się może przydać, owszem. Całkiem niegłupio pani myśli. Dobrze, te drobne kanty zachowam dla siebie i prywatnie panią zapewniam, że nie dotknę niczego niepotrzebnego. Tyle szwindli ludzie robią na pograniczu prawa albo wykorzystując luki, że jeden mniej, jeden więcej, to żadna różnica. A nigdy nie wiadomo, jaki drobiazg okaże się nagle zasadniczy.

Zawahał się nagle, zajrzał do filiżanki, wypił resztkę kawy i popatrzył na Elunię.

– No, właściwie to ja mam do pani jeszcze jedno. Pani Gulster, ta sąsiadka…

– O Boże – powiedziała Elunia ze skruchą i zakłopotaniem, bo zrobiło jej się okropnie głupio. Kompletnie o tej nieszczęsnej dziewczynie zapomniała, a należało przecież przynajmniej zapytać, czy nie potrzeba jej jakiejś pomocy, bo może nie ma żadnej rodziny…? Ze zwykłej sąsiedzkiej przyzwoitości…

Bieżan zrozumiał ją, zapewne telepatycznie.

– Nie nie, nic złego, ona ma siostrę, ta siostra u niej bywa. Zaczęła mówić swobodniej dopiero dwa dni temu i powiem pani, co mówi, bo coś mi tu śmierdzi. Otóż powiada, że ten bandzior wlazł za nią. Z ulicy. Wszedł do domu i do windy, okutany w szalik tak, że go nawet dobrze nie widziała, pojechał na to samo piętro i wdarł się za nią do mieszkania. Nie zwracała na niego uwagi, do głowy jej nie przyszło, że ją napadnie, zwyczajnie wyszła z windy, otworzyła drzwi, on musiał być tuż za nią, chociaż miała wrażenie, że odszedł dalej korytarzem, wepchnął ją do środka i zatkał jej usta. Ręką. Zawlókł ją do sypialni. Nie zgwałcił jej, nawet nie próbował, tylko od razu zaczął bić. Zanim straciła przytomność, słyszała, co mówił, i były to jakieś brednie…

– Obłąkany…?

– Ona uważa, że nie, ale coś mu się musiało pomylić. Twierdził, że mu zmarnowała życia i teraz on jej też zmarnuje. Nie daruje piętnastu lat. Dopytywał się, retorycznie oczywiście, bo na odpowiedź nie czekał, skąd, u diabła, wiedziała, jak on wyglądał. Ona go w ogóle zakapowała i przez nią wszystko. A on ją dobrze zapamiętał. Nic z tego nie rozumie, bo nigdy nikomu życia nie marnowała, a tego bandziora w ogóle nie zna. I jest przekonana, że on ją wziął za kogoś innego. Ja też.

Elunia słuchała wstrząśnięta, a w pamięci zaczynały jej migać jakieś strzępki czegoś.

– Co pan też?

– Ja też mam obawy, że on ją wziął za kogoś innego. Za panią mianowicie.

– O Boże, dlaczego…?!

– Rodzaj urody, po pierwsze, panie są podobne w typie. A po drugie, to ta cała szajka aferzystów miała już prawo zwrócić na panią uwagę. Mogą się pani bać. Nawet upierałbym się przy tym, tylko mi to jego gadanie nie pasuje, powinien żądać, żeby pani milczała, przestała się wtrącać albo co. Czy pani rozumie coś z tego, co on mówił do Gulsterowej?

Przez długą chwilę Elunia nie była zdolna do udzielenia odpowiedzi, ale umysł jej pracował. Strzępki w pamięci stały się wyraźniejsze. Bieżan przyjrzał się jej uważnie, westchnął, wstał z fotela, poszedł do kuchni, przyniósł szklankę wody, następnie zajrzał do barku, wyciągnął butelkę koniaku i znalazł kieliszek. Nalał od serca i oba napoje postawił przed nią. Po namyśle wyciągnął i drugi kieliszek, napełniając go nieco skromniej. Wszystkie te czynności mógł wykonywać bez pośpiechu, bo Elunię zatkało rzetelnie.

Jedyna istota ludzka, jaką mętnie podsuwała jej zdenerwowana pamięć, to był straszny bandzior z dzieciństwa, który istotnie mógł do niej żywić drobne pretensje o zmarnowanie życia. Dawno zdążyła o nim zapomnieć, a nigdy nie istniały w niej żadne obawy zemsty, bo w końcu nie ona jedna go rozpoznała, liczne ofiary również coś tam dostrzegły i świadków oskarżenia było wielu. Teraz cała ta sprawa przypominała jej się bardzo niewyraźnie, wątpiła w sens wspomnienia, ale poczuła się trochę spłoszona. Okropna morda z lasu pojawiła się jej przed oczami jak żywa.

Wydusiła wreszcie z siebie odpowiedź.

– Nie wiem – powiedziała żałośnie. – Nic bym pewnie nie zrozumiała, tak samo jak i ona, ale jako dziecko… małe, zaraz, ile ja miałam lat…? Osiem chyba. Rozpoznałam bandytę. Na jakimś targowisku, nie, na jarmarku. Nic z tego nie pamiętam, ale i nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Niemożliwe przecież, żeby ten bandyta z mojego dzieciństwa pobił moją sąsiadkę, on poszedł do więzienia! Mam wrażenie, że na bardzo długo! Do końca życia!

– A pamięta pani może przypadkiem, jak się nazywał?

– Skąd, pojęcia nie mam. W ogóle tyle wiem, ile panu powiedziałam i to może nie mieć żadnego sensu.

Bieżan był innego zdania. Westchnął ciężko i chwilę się pozastanawiał.

– No dobrze. Miała pani osiem lat, policzmy, kiedy to było…

– Siedemnaście lat temu.

– Siedemnaście, bardzo dobrze. A co on zrobił, ten bandyta? Zabił kogoś?

– Nie wiem. Przeraził mnie śmiertelnie, to pewne, a poza tym… Mam wrażenie, że napadał ludzi, okradał i mordował, ale możliwe, że tylko to sobie tak wtedy wyobrażałam. W każdym razie o wampirze nie było mowy. Ani o szpiegostwie. Ani o żadnych zboczeniach, bo tego bym nie zrozumiała, a pamiętam, że wydawał mi się zwyczajnym bandytą, nie zwyrodniałym. Musiał popełniać przestępstwa proste.

– W Warszawie?

– A skąd, na wsi. Tam gdzie jeździliśmy na wakacje, na lato. W okolicach Kraśnika, albo w górach Świętokrzyskich. Zdaje się, że on tam grasował. Ale niech pan weźmie pod uwagę, że ja tego naprawdę prawie nie pamiętam. I czy w ogóle jest możliwe, żeby po tylu latach on się mścił? I to akurat na mnie? I skąd by się w ogóle wziął, uciekł z więzienia?

– Nie musiał uciekać, dawno wyszedł. No, może niezbyt dawno… A co do zemsty, to pojęcia pani nie majak tacy w sobie zemstę hodują. Jeśli sobie wykombinował, że to przezwania poszedł siedzieć… Widział panią wtedy?

– No pewnie, parę razy! Ale ja przecież miałam osiem lat, zmieniłam się chyba? Jakim cudem mógłby mnie poznać?

– Toteż właśnie wygląda na to, że się pomylił…

– Przerażające – powiedziała Elunia po chwili milczenia. – Niewinna osoba…! Nie, pan się chyba myli, nie mogę w to uwierzyć!

Bieżanowi jej wiara do niczego nie była potrzebna, sam nie był pewien własnej racji. Na wszelki wypadek postanowił sprawdzić wszystko w rejestrach i archiwach wymiaru sprawiedliwości i już widział, jak się ucieszą ci z Lublina, albo może z Kielc, kiedy im zwali na głowę poszukiwanie sprawcy, złapanego przed siedemnastu laty. No, może go mają w komputerze…

Pozbywszy się obowiązków obywatelskich, Elunia mogła się zająć sprawami osobistymi.

Ona też ukryła coś przed Bieżanem. Nie powiedziała o owych gorzkich żalach i roratach, wolała najpierw porozumieć się z babcią bezpośrednio. Ponadto w głowie i uczuciach tkwili jej Kazio i Stefan, każdy inaczej, ale z niemal równą siłą i z każdym wiązała się jakaś nieprzyjemność. Dodatkowo zaczął się pchać natrętnie bandzior z dzieciństwa. Coś z tym fantem musiała zrobić, bo okropna potrójna niepewność zaczynała przeszkadzać jej w pracy. Zdecydowała się poświęcić dzień jutrzejszy…


* * *

Babcia była najłatwiej dostępna. Mimo wieku pracowała, ale pracowała w domu i aż do wczesnego popołudnia zawsze można ją było zastać. Robiła korekty rozmaitych utworów, sprawdzając i korygując ortografię, gramatykę i słownictwo. Szła z postępem, nie prezentowała żadnego zacofania.

– Babciu, do kogo mówiłaś takie słowa: „Wzięli gorzkie żale, poszli na roraty”? – spytała Elunia bez wstępów, z głęboką wiarą w umysł babci, wyzuty za sklerozy. – I skąd to w ogóle pochodzi?

Było akurat południe. Babcia oderwała się od biurka i poczęstowała wnuczkę ogromnym zestawem napoi zimnych i gorących. Z jedzeniem nie zawracała sobie głowy. Obie usiadły przy małym stoliku pod oknem.

– Mówiłam do miliona osób – odparła spokojnie. – Niekoniecznie codziennie, ale żyję już dość długo i miałam szansę obsłużyć cały kraj. Cudzoziemcy by nie zrozumieli. A skąd pochodzi, nie mam pojęcia, przejęłam to w dzieciństwie od mojej babki, a twojej praprababki. Ciotki zresztą też się tym posługiwały.

Elunia pomyślała, że babcia jest cudowna. Odpowiada na pytania bez namysłu, nie dociekając, po co są zadawane i o co chodzi. Nie pcha się człowiekowi do samej głębi duszy i nie wywleka z niego pazurami intymnych tajemnic. Rozmowa z nią to sama przyjemność.

– A jak myślisz, kto z młodszego pokolenia też mógł to przejąć? Kto miał szansę? Musiał chyba słyszeć to od ciebie więcej niż raz?

– Może słyszał raz i ma pamięć akustyczną. Spodobało mu się. Ale masz rację, raczej musiał słyszeć parę razy. I używa?

– Sama słyszałam, jak użył.

– Ciekawe. Ja nie słyszałam od nikogo. Kto to był ten, co użył? Jakiś krewny?

– Nie wiem. Mam nadzieję, że nie. Obawiam się, że przestępca, to znaczy wiem na pewno.

– Interesujące. Z jakim przestępcą ja mogłam tak często rozmawiać? Może jednak pochodzi z rodziny? Czekaj, jakiego rodzaju przestępca? Złodziej, mafiozo, minister, oszust matrymonialny, prezes banku…?

Elunia zakłopotała się nieco. Jak właściwie tę szajkę określić…?

– Taki… podstępny wymuszacz. Nie, to praca fizyczna… Goryl podstępnego wymuszacza. Ale inteligentny.

– Subtelny bandzior – sprecyzowała babcia. – Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli coś takiego w rodzinie, ja przynajmniej nie słyszałam. Alkoholicy, to owszem… Z kim ja, do licha, rozmawiałam…?

Elunia pożałowała nagle, że jednak nie włączyła w dochodzenie Bieżana. Kazałby babci zapewne zrobić spis wszystkich znajomych i przypadkowych rozmówców, odrzuciłby wiekowo niewłaściwych, a resztę obejrzał. Sama nie ośmieliłaby się takiej propozycji zgłosić.

– Zależy ci? – spytała babcia nagle.

– Bezgranicznie…! – wyrwało się Eluni.

– Musi w tym tkwić jakiś chłopak. No dobrze, spróbuję sobie przypomnieć i tak wieczorami już mi się nie chce pracować. Kobiety won?

– Całkiem won. Chyba że czyjaś mamusia…?

– Zastanowię się. Czekaj, dziecko, coś mi chodzi po głowie… Taki sympatyczny chłopiec… Oczami go widzę, ale nic więcej, to skleroza…

– Jeśli babcia ma sklerozę, to ja jestem arcydzięgiel bagienny – powiedziała Elunia stanowczo, czym rozczuliła babcię ostatecznie.

– Moja krew! To po mnie masz te dziwne porównania, przez twoją matkę przeskoczyło. No dobrze, nie pojadę dziś na pokera, zrobię to dla ciebie i cały wieczór poświęcę dochodzeniu. Złap sobie swojego chłopaka, obojętne, przestępcę czy nie, miłość nie zna przeszkód. Siedzieć za niego, mam nadzieję, nie pójdziesz.

Słowa babci wywołały w umyśle Eluni melanż straszliwy. Wszystko się znienacka skłębiło, przez moment sama nie wiedziała, co do czego należy i o co jej chodzi. Kazio, Stefan, Bieżan, facet z nosem, Agata, szajka przestępcza, wszyscy razem utworzyli jeden węzeł nie do rozcięcia, mignął jej nawet zapomniany prawie osobnik od niebiańskiej krowy. Z wysiłkiem opanowała ten zamęt.

– Nie, babciu, to nie całkiem tak. Chłopak owszem, jest taki, ale roraty to co innego. Dwie różne rzeczy. Trzy różne rzeczy…

– Trzy tysiące różnych rzeczy – zgodziła się babcia.

– …ale zaraz, babciu, czy ty grywasz w pokera? Prawdziwego?

– Ty głupia jesteś, moje dziecko, czy co? Oczywiście, że grywam! Jasne, że w prawdziwego, przecież dlatego twoi rodzice uważają mnie za jednostkę niepoczytalną i chętnie by mnie ubezwłasnowolnili. Nic z tego, bardzo się staram, poza tym, być normalna.

– Raz w życiu…! – westchnęła Elunia, nagle rozpłomieniona. – Raz w życiu chciałabym zagrać w takiego prawdziwego, drapieżnego pokera…

– Nie widzę przeszkód – powiedziała babcia spokojnie. – Mogę cię wprowadzić w odpowiednie towarzystwo, zdaje się, że już jesteś dorosła. Ale chyba nie w tej chwili, coś mi się widzi, że masz jakieś inne problemy, może je najpierw rozwikłaj, a potem przystąp do beztroskich rozrywek…

Jadąc z powrotem do domu w celu kontynuowania pracy, Elunia myślała sobie, że taka babcia to skarb. Wyszła od niej ogromnie podniesiona na duchu, chociaż właściwie konkretnych powodów po temu nie było. Uzyskała zaledwie obietnicę, Bieżan mógł uzyskać taką samą, żadna ludzka siła nie wymogłaby na babci, w jej wieku siedemdziesięciu sześciu lat, niczego więcej. Jeszcze cztery lata i babcia, gdyby miała ochotę, mogłaby zabić człowieka, podobno kobiet po osiemdziesiątce do więzienia się nie wsadza. Ciekawe, czy takiego człowieka babcia miała na oku…

Uczucia, bez względu na zamiary babci, zaczynały się w niej trochę porządkować. Kazio zapowiedział swój powrót jutro, nie podając godziny. Zadzwoni chyba…? Dopadnie go wreszcie i zażąda wyjaśnień… O Boże, ależ to jest pretekst do rozluźnienia, może nawet zerwania kontaktów! Oszukiwał ją…

Siadając już przy stole, uświadomiła sobie, że po pierwsze wcale nie chce całkowitego zerwania kontaktów z Kaziem, a po drugie zamierza zrobić świństwo. Cienia prawdy nie ma w tym, że zakochała się w Stefanie przez Kazia, Kazio mógł być w Chinach albo siedzieć na dachu, obojętne, zakochałaby się tak samo. Nie powinna udawać, że to jego wina, powinna uczciwie powiedzieć prawdę, chociaż Jola jest innego zdania. Niech sobie będzie, Elunia tak nie lubi, źle by się czuła ze swoją obłudą. Z tym że najpierw zorientuje się, co to za kit z tą Skandynawią…

Wszystkie rozmyślania i niepokoje musiały być szkodliwe, bo tym razem w kasynie Elunia przegrała potwornie. Udała się tam wcześnie, spragniona widoku Barnicza, usiadła przy droższym automacie, tym po pięć złotych, bo tańsze były zajęte, i rychło poczuła w sobie wielką chęć naśladować w narzekaniach panią Olę. Nie płacił podlec i nie płacił, zorientowana już nieźle w cechach tych maszynerii, Elunia doszła do wniosku, że lada chwila ta zła passa powinna się przełamać. Lada chwila powinien zacząć płacić. Grała już różnie, to po jednym żetonie, to po pięć, automat oczywiście pozwolił jej wygrywać za jeden, wyższe stawki pożerając zachłannie. Po dwóch godzinach zorientowała się, że kończą się jej pieniądze.

Pożyczać nie zamierzała, to wykluczyła z góry. Miała przy sobie dolarową kartę kredytową, ale dolarów było jej szkoda. Popatrzyła na zegarek, dochodziło wpół do szóstej, Barnicz mógł przyjść nawet o dziewiątej, nie będzie tu przecież siedziała tyle czasu bez grosza, nic nie robiąc, poza tym automat ją korcił. Chciała znęcać się nad nim dalej, przebić się wreszcie przez to ohydne niepłacenie, odegrać się! Wpadła w hazard nieodwołalnie i tylko wrodzony umiar w charakterze i ogólna łagodność usposobienia, podbudowana niezłą dozą zdrowego rozsądku, pozwalały żywić nadzieję, że nie wyjdzie jej to bokiem. Ponadto była kobietą, a to syna bił ojciec za to, że się uparł odegrać, nie zaś córkę.

Namyślała się krótko, postanowiła skoczyć do banku i podjąć pieniądze z konta na zwyczajny czek. Czeki już dawno były gotowe do odebrania, a bank znajdował się blisko, na rondzie Nowego Światu, o tej porze wielkiego tłoku już w nim nie było i szansa na zaparkowanie istniała. Załatwi to szybko, za pół godziny wróci, nawet jeśli Stefan przyjdzie w czasie jej nieobecności, trochę chyba poczeka…

Grzecznie poprosiła obsługę o zarezerwowanie automatu, co było zupełnie zbędne, bo nikt się do tego drogiego draństwa nie pchał, i wybiegła.

Podjechała do ronda od strony Alej Jerozolimskich i zwolniła tuż za Bracką, szukając sobie miejsca na parking. Znała ten teren, wiedziała, że panuje na nim szalona ruchliwość, z reguły ustawiają się tam tylko klienci instytucji, którzy załatwiają swoje i wynoszą się gdzie indziej. Co chwila ktoś odjeżdża, a jego miejsce zajmuje następny. Jadąc powolutku, wypatrywała kogoś wsiadającego, błyskających świateł i kierunkowskazów, gotowa ułatwić kierowcy wyjazd tyłem na jezdnię. O kilka samochodów dalej, tuż za kioskiem Ruchu, dostrzegła faceta, otwierającego drzwiczki granatowego forda i wsiadającego do środka, przyhamowała z nadzieją, że już widzi miejsce dla siebie, zatrzymała się nawet, w pełni świadoma, że tkwi na absolutnym zakazie zatrzymywania. Faceta oczywiście widziała niedokładnie, ale jego ruchy wyglądały jednoznacznie, otwierał, wsiadał i natychmiast powinien odjechać, bo niby cóż innego miał tam do roboty?

Zapalił światła, ale nie ruszał. Być może czekał na kogoś. Na jakiegoś żółwia, ślimaka, plazmę, która chyba czołgała się przez hol bankowy, bo niemożliwe, żeby tyle czasu ktoś szedł normalnie na nogach. Albo postanowił sobie zamieszkać tutaj, w swoim samochodzie. Umarł w ogóle. Takich powinno się wyrzucać siłą.

Po straszliwie długim czasie, zawierającym w sobie jakieś czterdzieści pięć sekund, Elunia zdenerwowała się porządnie i skóra jej ścierpła na plecach. Lada chwila przyczepi się do niej ktoś ze służby ruchu i będzie miał rację, stoi na prawym pasie tuż przed skrzyżowaniem i przeszkadza wszystkim przejeżdżającym, już ktoś tam za nią zamrugał światłami. Antypatyczny nerwicowiec. Miała ochotę wysiąść, podejść do tamtego nieruchawego głąba i wypchnąć go przemocą, niech się wynosi wreszcie i odda miejsce porządnym ludziom!

W tym momencie światłami zapłonął samochód, stojący tuż obok głąba, po jego lewej stronie. Wyjeżdżać zaczął od razu i Elunia doznała ulgi niebotycznej. Ruszyła delikatnie, przepuściła go i płynnie wjechała na zwolnione miejsce.

Wysiadając i zamykając drzwiczki, wrogo spojrzała na sąsiedni pojazd, z wielką nadzieją, że może chociaż jej wzrok wypromieniuje z siebie jakieś niemiłe fluidy. I zamarła.

Przy kierownicy owego samochodu nikt nie siedział. A przecież na własne oczy widziała…!

Zamarcie było krótkie i lekkie, z jednej strony bowiem sprawa przestała już dotykać ją osobiście, z drugiej zaś prawie od razu dostrzegła sylwetkę na tylnym siedzeniu. Zgadzało się, ktoś wsiadł, nie kierowca jednakże, tylko pasażer. Zrozumiałe, że nie mógł odjechać, ale po co w takim razie zapalił kretyn światła, myląc tym ludzi?!

Pomyślawszy o światłach, zauważyła własne. Oczywiście, zapomniała zgasić. Złośliwość losu może sprawić, że spędzi w tym banku Bóg wie ile czasu, a jej akumulator świateł nie lubi, znów się wyładuje. Otworzyła drzwiczki i pochyliła się, sięgając ręką do wyłącznika.

I teraz już zamarła rzetelnie i kamiennie. Pochylona, ujrzała twarz pasażera, majaczącą w połowicznym mroku. Patrzyła na nią przez dwie szyby samochodowe, szyby jednakże były akurat czyste i nie przeszkadzały, widziała ją zatem dość wyraźnie.

Na tylnym siedzeniu tkwił Stefan Barnicz.

Ukochaną twarz Elunia rozpoznała w mgnieniu oka. Twarz okolona była wprawdzie brodą, która tajemniczym sposobem wyrosła w ciągu dwóch dni, ale Elunia brody nawet nie zauważyła. Charakterystyczne, piękne brwi, oczy, układ czoła, nos, wystarczyły jej w zupełności. Trwała jakby w ukłonie, przeistoczona w rzeźbę z granitu, niezdolna do oderwania ręki od wyłącznika świateł, które na ułamek sekundy wcześniej zdążyła zgasić.

Stefan nie patrzył na nią. Wzrok miał utkwiony w wejście do banku, zresztą odgrodzona od niego własnym samochodem i pochylona w otwartych drzwiczkach Elunia była znacznie gorzej widoczna niż on sam, wygodnie ulokowany na tylnej kanapie. Poblask z ulicy, z kiosku i z reflektorów przejeżdżających samochodów działał na jej korzyść.

W tym wejściu do banku musiał kogoś zobaczyć, bo poruszył się i włożył ogromne przyciemnione okulary, zasłaniające mu całą górę twarzy. W tych okularach Elunia już by go nie poznała. Do samochodu podbiegł jakiś facet, wsiadł i natychmiast ruszył. Prawym pasem coś jechało, musiał to coś przeczekać. Dzięki czemu Elunia, wciąż zastygła w swoim ukłonie, niezdolna także do odwrócenia oczu, zamiast pięknej twarzy amanta, ujrzała numer rejestracyjny odjeżdżającego forda.

Wrażenie, jakiego doznała, było tak potężne, że uruchomiła ją dopiero prośba kierowcy z lewej strony, który nie mógł otworzyć swoich drzwiczek i wpuścić pasażera bez usunięcia z drogi wypiętej tylnej części pochylonej Eluni. Nie była gruba, ale ciasnota wykluczała przepchnięcie obok niej jeszcze jednej osoby. Popukana delikatnie w okolice talii, wyprostowała się wreszcie, złapała oddech, przeprosiła i odeszła.

Wróciwszy po paru minutach z pieniędzmi, bo jednak nie zapomniała, po co tu przybyła, stwierdziła, że swojego samochodu w ogóle nie zamknęła, pozostawiła drzwiczki otworem. Nie przejęła się zbytnio, skoro nikt go nie ukradł, było to mało ważne. Barnicz w charakterze pasażera granatowego forda opanował ją prawie bez reszty, pozostałe wolne szczątki jej jestestwa należały do złośliwego automatu.

Ponownie przystąpiła do gry, niezadowolona i wściekła na siebie. Do diabła z tą głupią właściwością charakteru, mogła przecież dopaść go, porozumieć się, spytać, czy tu przyjdzie i kiedy się zobaczą! Straciła okazję, zmarnowała ją kretyńsko! Każda normalna dziewczyna rzuciłaby się ku niemu z okrzykiem radości, tylko nie ona, oczywiście, skończona idiotka…

Barnicz przyszedł o ósmej. Elunia odwróciła głowę, bo automat za jej plecami wył i rzępolił przeraźliwie, i w pobliżu recepcji ujrzała swoje trudne szczęście. Błogość spłynęła na nią natychmiast i rozświetliła jej twarz, nie ruszyła się, czekała, aż on ją znajdzie i podejdzie. Nie patrząc, czuła jego kroki, zbliża się z tym swoim uśmiechem, za chwilę znajdzie się za jej plecami, dotknie jej ramienia, powie, jak zwykle: „Dobry wieczór, jak miło cię widzieć”…

Przerwała grę i czekała. Tak długo nikt nie podchodził, nie stawał za nią i nie dotykał jej ramienia, aż oczekiwanie przeistoczyło się w odrętwienie. Elunia poczuła, że sztywnieje, przy czym nie był to jej normalny paraliż, tylko zwyczajne zmęczenie mięśni, bezwiednie napiętych. Poruszyła się wreszcie, rozluźniła z wysiłkiem i obejrzała. Może jej się tylko wydawało, że on przyszedł, może miała halucynację…?

Nie miała halucynacji. Stefan Barnicz, w ogóle jej nie szukając i nie podchodząc, przystąpił już do gry w ruletkę na ostatnim stole, niewidocznym od strony automatów. Zdumiona i niemile zaskoczona Elunia znalazła go tam po dłuższej chwili i zatrzymała się naprzeciwko, spodziewając się, że na nią spojrzy. Może wcale nie wiedział, że ona jest, wczoraj jej nie było…

Logika, co prawda, nakazuje mniemać, iż ktoś, kto nie zastał upragnionej osoby poprzedniego dnia, tym bardziej będzie jej szukał następnego, ale nie logikę miała w głowie zakochana Elunia. Jak każda normalna kobieta gotowa była tłumaczyć i usprawiedliwiać najdziksze poczynania przedmiotu uczuć, w zarzucaniu jej sznura na szyję widzieć objaw żartobliwego nastroju, w odwracaniu się tyłem udrękę serca, niepewnego jej uczuć. Ostatnią rzeczą, jaką kobieta z niechęcią przyjmie do wiadomości, jest fakt, że jemu minęło i już nie jest upragniona, ukochana i pożądana.

Barnicz jakoś omijał ją wzrokiem, wpatrzony w stół i kulkę. Nic dziwnego, był przecież graczem… Elunia nie próbowała telepatii i bioprądów, obeszła stół dookoła i znalazła się za plecami swojego supermana.

Plecy nie reagowały na nią w żaden wyraźny sposób. Wypatrzyła właściwy moment, ową chwilę, kiedy gracze, nie mogąc już stawiać, czekają na zatrzymanie się kulki, i dotknęła delikatnie jego ramienia. Fakt, że tym razem to ona dotknęła, a nie on, nic jej nie dał do myślenia.

– Dobry wieczór – powiedziała półgłosem. Barnicz nawet na nią nie spojrzał.

– Witam – odparł z roztargnieniem i nie dodał owego „jak to miło cię widzieć”… Niczego nie dodał, chociaż kulka jeszcze wirowała i miał czas na przywitanie.

Elunia poczuła się jakoś bezradnie, ale wciąż jeszcze nie węszyła klęski. Rozumiała jego zajęcie.

– Będę przy automatach – powiedziała po króciutkiej chwili wahania i udało jej powstrzymać od propozycji, żeby tam jej poszukał. Propozycja, gdyby ją wygłosiła, bez wątpienia zabrzmiałaby jak namiętne i gorące błaganie.

Barnicz kiwnął głową i błysnęło w nim zadowolenie. Uczynił pierwszy krok na właściwej drodze, krok się udał, dziewczyna nie wpadła w uciążliwe natręctwo. Będzie można odstawić ją bez komplikacji i zadrażnień, może nawet uda się zachować ją w zapasie.

Elunia przestała tak beznadziejnie przegrywać, automat zlitował się nad nią i trzymał ją na zerze, to dając, to odbierając. Straciła swój garnek pięciozłotówek dopiero po przeszło godzinie i z uporem hazardzisty udała się do kasy po następny. Przy okienku natknęła się na Barnicza, który znajdował się w sytuacji odwrotnej, wygrane żetony wymieniał na pieniądze. Musiał przeczekać Włocha, dysponującego wyłącznie własnym językiem i żadnym innym, El unię zaś wstrzymało poszukiwanie i otwieranie nowego worka z bilonem. Mogła tkwić obok niego, nie tracąc honoru.

Barnicz zamierzał zmyć się po angielsku, w ogóle do niej nie podchodząc, ale postępowanie jawnie brutalne nie leżało w jego zamiarach.

– Jak ci idzie? – spytał przyjaźnie. – Widzę, że nieszczególnie?

– Okropnie – odparła Elunia tonem, zadziwiająco jak na taką informację radosnym. – Dopiero od twojego przyjścia zaczęłam przegrywać wolniej, przedtem leciało ze świstem. Przynosisz mi fart.

– Cieszę się… – zaczął Barnicz, ale pełna uczuć Elunia z rozpędu ciągnęła dalej.

– Musiałam nawet jechać do banku po pieniądze, dobrze, że to blisko. A, właśnie! Widziałam cię tam, ale nie zdążyłam podejść…

Rzęgot przesypywanych mechanicznie monet zagłuszył jej dalsze słowa. Równocześnie Włoch się odczepił i kasjer sięgnął po żetony następnego klienta, Barnicz musiał zająć się własną wygraną. To, co usłyszał, sprawiło, że błyskawicznie zrezygnował ze zmycia się po angielsku.

Jego wypłata trochę potrwała, Elunia z pełnym garnkiem nie miała już powodu sterczeć obok. Kiwnęła mu głową i poszła do swojego automatu.

Barnicz znalazł się przy niej po kilkunastu starannie wyliczonych minutach. W łagodnym zrywaniu przesadnie bliskich związków z damami różnego autoramentu miał wprawę olbrzymią.

– No, wreszcie! – rzekł, zręcznie symulując westchnienie ulgi. – Udało mi się wykorzystać passę, ale już się skończyła. O… Pomogłem…?

Na kredycie Eluni widniało przeszło czterysta punktów, odrobinę była odbita. Znów spłynęła na nią błogość, bo i wygrana, i niejako przez niego, i on już tu jest:…

– Powinnam z góry wiedzieć, kiedy będziesz i nie grać bez ciebie – oznajmiła, bo nie ma świecie kobiety, która nie potrafiłaby zastosować błyskawicznego podstępu, chociażby nawet instynktownie. – Czy nie mógłbyś mnie zawiadamiać wcześniej?

– Nie – odparł Stefan bez namysłu. – Z różnych przyczyn. Przede wszystkim dlatego, że sam nie wiem, kiedy będę…

– Po pierwsze, nie mamy armat – wyrwało się Eluni.

– Słusznie. Zatem dalszy ciąg nie ma znaczenia. Ale, jak widać, spotykamy się często. Ciekaw jestem, gdzie mnie widziałaś. Dlaczego nie podeszłaś?

– Nie zdążyłam – powtórzyła stanowczo Elunia, zdecydowana nie przyznawać się do swoich głupich cech jak długo zdoła. – Odjechałeś. Pod bankiem przy rondzie Nowego Światu. Właśnie tam parkowałam.

Barnicz przez chwilę prezentował sobą wcielenie zdumienia, obróciwszy Elunię ku sobie, żeby to zdumienie dokładnie zobaczyła.

– Mnie widziałaś? Niemożliwe. Od wieków mnie tam nie było, mogłem przejeżdżać, ale to akurat nie dziś. Przykro mi, ale to nie byłem ja, może i lepiej, że nie podeszłaś, zaczepiłabyś obcego faceta. Wysyp to może, bo będę musiał iść, pożegnam cię z żalem.

Elunia już miała otwarte usta dla wygłoszenia mnóstwa dalszych uwag, protestu, że nie był to nikt inny, tylko właśnie on, podania szczegółów, delikatnego napomknięcia o kolejnym spotkaniu, umówieniu się jakoś, ale to nagłe pożegnanie rąbnęło ją siekierą i zaparło jej dech. Dla niego w końcu tu przyszła, na niego czekała, zaczynał stanowić treść jej życia, a wymykał się jej z rąk. Skąd w ogóle mógł wiedzieć, czy ona nie porzuci znienacka gry, kasyna i hazardu… No nie, nie porzuci… Ale on nie może mieć pewności, a co wtedy…? A, prawda, on wie, gdzie ona mieszka i w tej sytuacji numer telefonu łatwo znajdzie…

Jakieś tajemnicze, okropne przeczucie powiedziało jej, że prędzej ona się utopi, niż on poszuka jej numeru telefonu, ale i tak nie zdołała się już do niego odezwać. Pożegnał się i poszedł. Poszedł. Poszedł i przepadł…

Po długiej dopiero chwili oprzytomniała o tyle, że zaczęła rozważać treść rozmowy. Powiedział, że to nie był on, bzdura, nonsens, wykluczone, nie mogła się tak pomylić, patrzyła na niego dostatecznie długo, serce się odezwało… A z Kaziem chyba się jednak pomyliła…? A otóż właśnie nie wiadomo, może tak, może nie, czy to jakieś maniactwo widywać osoby, które znajdują się gdzie indziej…? Niemożliwe przecież, żeby nagle przestała rozpoznawać ludzi na ulicy, i to ludzi bliskich i dobrze znanych, niemożliwe, żeby po mieście zaczęło latać tyle świeżo wylęgłych sobowtórów, ale chyba niemożliwe także, żeby wszyscy uparli sieją oszukiwać…? Po co im to? Co to w ogóle ma znaczyć i co się dzieje?

Gdyby dziwaczne zjawisko dotyczyło kogoś w zasadzie obcego, dalekiego znajomego, na przykład, albo rzadko widywanego sąsiada, Elunia nie przejęłaby się wcale i wyrzuciła z umysłu nawet wspomnienie o nim. Teraz jednakże oba widoki szarpnęły nią, tu nieobecny Kazio, tam Stefan… Boże drogi, ale Stefan… był sobą, z pewnością, ale czy nie wyglądał jakoś inaczej…? Jezus Mario! Ależ on miał brodę…!!!

Elunia posiadała znakomitą pamięć wzrokową. Grzęzły w niej spostrzeżenia optyczne, nawet nie uświadomione, niedostrzegalne od razu. Nie miała pojęcia, co leżało na zagraconym stole, nie obchodziło jej to, ale po pewnym czasie, kiedy owe przedmioty należało sobie przypomnieć, jawiły się przed jej oczami jeden po drugim i umiała je odtworzyć z zadziwiającą dokładnością. Szczególnie widoki oglądane w stanie znieruchomienia pozostawały jej na zawsze.

Teraz też ujrzała brodę Stefana Barnicza niczym na jawie. Jakby ją miała przed sobą na fotografii.

Automat przestał dźwięczeć, ponieważ jego użytkowniczka zastygła. Jej dłoń skamieniała na przycisku „start”, jej myśl na brodzie idola i na razie nie była zdolna do niczego innego. Spotkało ją coś wstrząsającego i cześć, kosmos zatrzymał się w biegu.

Nie doznając żadnych bodźców zewnętrznych, Elunia odzyskała ludzkie właściwości dopiero po dwóch minutach i sześciu sekundach. W ciągu takiego czasu sprinterzy mogą przebiec sto metrów przez płotki, dostać oklaski i otrzeć pot z twarzy. Niczego nie ocierała, ale wróciła do życia, spróbowała opanować jakoś straszliwe wrażenie i zacząć myśleć konstruktywnie.

Sytuacja jej nie sprzyjała, bo automat, jak każdy normalny automat, po paru godzinach niepłacenia, ruszył wreszcie do przodu. Dostateczną ilość pieniędzy Elunia miała przy sobie i dostatecznie długo czekała na Barnicza, żeby przetrzymać swoją złą passę. Wpadła na całą serię układów wygrywających, zdublowała je nawet kilkakrotnie i ten nagły sukces nadzwyczajnie podniósł ją na duchu. Okropne i zdumiewające przeżycie straciło część swojego gniotącego ciężaru i pozwoliło się przynajmniej rozważyć.

Wracając do domu grubo po północy, lekko zaledwie przegrana Elunia nie doszła do żadnych sensownych wniosków. Zarówno broda Stefana, jak i jego zaprzeczenie, jakoby pętał się pod bankiem, wciąż wydawały się jej niepojęte. Jeszcze gorzej przedstawiało się jego dzisiejsze zachowanie, obce, obojętne, pozbawione wyrosłej już między nimi intymnej atmosfery, pchające ją w koszmarne szpony niepewności i w ogóle niezrozumiałe. Z tym już całkowicie nie umiała sobie dać rady i postanowiła nazajutrz poradzić się Joli.


* * *

Zaledwie Elunia zdążyła rozbudzić się porządnie, umyć, wypić kawę, zjeść delikatne śniadanie, obejrzeć swój stół do pracy i zastanowić się, od czego zacząć, od roboty czy od telefonów, w zamku zazgrzytał klucz i w mieszkaniu objawił się Kazio. Dopiero wtedy uważniej spojrzała na zegarek, dochodziła jedenasta.

Sama się zdziwiła, że widok Kazia sprawił jej tak wielką przyjemność. Powinna chyba raczej zdenerwować się jego bezceremonialną wizytą, zgoła przestraszyć przypomnieniem, że ma klucz, którym sama go obdarzyła, pomyśleć, że mógł przecież, rany boskie, zastać rywala! Nic z tego nie przyszło jej do głowy, ucieszyła się i tyle.

– Nie miałem cierpliwości dzwonić, wolałem przyjechać od razu – oznajmił radośnie Kazio, wypuszczając ją z objęć. – Bardzo masz pilne to wszystko? Możesz stracić godzinkę? Napijemy się byle czego i mów, co się tu działo!

Elunia natychmiast pomyślała, że zamiast dzwonić do Joli, wyjaśni te osobliwe halucynacje z Kaziem i żywo przyjęła propozycję.

– A otóż to! – wykrzyknęła z zapałem. – Nareszcie jesteś wyraźnie!

– Proszę…? A przedtem byłem niewyraźnie…?

– Jeszcze jak! Boże jedyny, co ja przeżyłam…!

Ugryzła się nagle w język, bo jednak szczerość ma swoje granice, no, może nie tyle szczerość, ile elementarna przyzwoitość i poczucie taktu. Lada moment powiedziałaby mu o Stefanie, coś istniało w Kaziu takiego, co skłaniało do nieopanowanych zwierzeń, ale to już byłaby chyba przesada. Nieprzyzwoita przesada. Wszystko, tylko nie Stefan!

Kazio zdążył już skoczyć do kuchni, gdzie włączył czajnik elektryczny. Wrócił i szarpnął zamek swojej torby turystycznej.

– Mały prezencik ci przywiozłem, remulada do rybek. Carlsberg i whisky z samolotu. I z wolnego taxa na lotnisku twój ulubiony zapaszek, Miss Dior, to już egoistycznie, bo też to uwielbiam. Koniaczek jeszcze tu mamy, gdzie popadło korzystałem ze sklepów wolnocłowych, tyle naszego. A jeśli nie masz nic przeciwko temu, do wspólnego użytku i rozdrażnienia zawistnych gości, termometr do alkoholu…

Eluni nagle zrobiło się tak upiornie głupio, jak nigdy w życiu do tej pory. Kazio wracał jakby do domu, a ona przecież zamierzała z nim zerwać. Rozczarować go potwornie, wystawić rufą do wiatru, usunąć go z życiorysu… Miło go było zobaczyć, ale nic więcej, w przyjaźni pozostać… Jezus Mario, a on jak u siebie, bez najmniejszych podejrzeń, szczęśliwy, kochający i jakiś taki… bliski. Domowy. Czy to w ogóle można tak znienacka toporem walić, dobijać człowieka, ależ przenigdy…! Nie zdobyłaby się na to pod karą śmierci! Jakoś delikatnie, stopniowo…

Najgłębiej przekonana, iż postępuje delikatnie i taktownie wyłącznie dla dobra Kazia, zarazem spragniona zwierzeń i wyjaśnień, Elunia zachowała się dokładnie tak, jak kochająca żona w obliczu wracającego z podróży męża. Ku jej własnemu zdumieniu i zaskoczeniu nie sprawiło jej to najmniejszych trudności, wręcz przeciwnie, poczuła się jakoś błogo i swojsko. Na króciutki moment dziabnęły ją wyrzuty sumienia i niepokój, czy nie zalęgły się w niej przypadkiem cechy kurtyzany, ale doznania znacznie przyjemniejsze przywróciły jej spokój. Wyrzuty sumienia odłożyła na kiedy indziej.

– Pierwsza sprawa – rzekła z energią, siedząc z Kaziem przy skromnej przekąsce i wolnocłowym piwie. – Kaziu, co to może znaczyć, że pół miasta widziało cię tutaj, chociaż byłeś w Skandynawii? Że byłeś, nie wątpię, sama remulada świadczy, u nas jej dostać nie można. Tylko stamtąd.

– Co? – zdziwił się Kazio. – Jakie pół miasta? Elunia uczciwie uściśliła.

– Jola i ja. Ona raz, a ja dwa razy. Ona na Marymoncie, a ja na Dolnej i w Billi. Sama dzwoniłam do ciebie i byłeś w Kopenhadze, więc co to może znaczyć? Brata nie masz, więc może sobowtóra? Wiesz coś o tym?

Kazio na razie trwał w beztrosce.

– Ani jedno, ani drugie. Może to nie byłem ja?

– Już słyszałam takie głupie słowa – powiedziała Elunia surowo, z lekkim rozgoryczeniem. – Powiem ci szczerze, gdyby nie Jola, myślałabym, że zwyczajnie zwariowałam, ale nie możemy zwariować obie równocześnie…

– Nie ma zakazu…

– Nie wygłupiaj się. Przez dwadzieścia pięć lat nie miałam zwidów, a teraz nagle urodzaj. Co to może znaczyć? Kazio zastanawiał się przez chwilę.

– Nie wiem. Ktoś tam trochę do mnie podobny…

– Nic z tych rzeczy. Widziałam twarz.

– Moją?

– Twoją.

– Poważnie mówisz? Wyraźnie i z bliska?

– Trochę z daleka i przez chwilę, ale wyraźnie. Kazio pozastanawiał się nieco dłużej.

– A gdybym ja miał w biografii jakąś tajemnicę – zaczął ostrożnie. – Gdybym coś tam musiał chwilowo ukrywać… Co byś na to powiedziała?

Zaskoczona Elunia przez chwilę milczała, chcąc odpowiedzieć uczciwie.

– Zależy jaką…

– Parszywą.

– To nie wiem… Chyba wolałabym ją poznać. Rozumiesz, ustosunkować się, trzeba wiedzieć, do czego. Na pewno zachować przy sobie. Masz jakąś?

Kazio odsunął się od stołu, rozparł w fotelu i przyjrzał jej się zarazem w zamyśleniu i z zachwytem.

– Powiedzmy. Może i coś tam mam. Załóżmy, że ukrywam to, żeby nie stracić w twoich oczach. Na egzystencję w zasadzie nie rzutuje. Co ty na to?

Elunia znów się zawahała.

– Z dwojga złego… wolałabym to wiedzieć. Zaczęłam myśleć… nie, nie tak. Zaczęłam dopuszczać możliwość, że mnie oszukujesz, a jeśli tak… Jak ja mogę z tobą cokolwiek, jeśli nie mogę ci wierzyć?

– O, cholera – zaniepokoił się Kazio. – Czekaj, to nie tak. A jeśli cała prawda o mnie okaże się dla ciebie niestrawna? Nie, jeszcze inaczej, żadne oszukuję, po prostu nie mówię wszystkiego. Ale co to właściwie ma do rzeczy? Skąd ci się w ogóle wzięły te zgryzoty?

– Jak to skąd, z tego spotkania cię tu, kiedy miałeś być tam…

Kazio rozmyślał przez dość długą chwilę. Otworzył następną butelkę piwa, były to małe butelki, więc szybko się opróżniały, dolał Eluni i sobie. Wypił trochę i podjął męską decyzję.

– Dobra, odkapsluję ci się, ryzyk-fizyk. Owszem, byłem tu. Fakt.

Elunia czekała cierpliwie dalszego ciągu. Kazio milczał.

– I co? – spytała wreszcie, czując w głębi duszy lekką urazę. Chyba zrobił z niej idiotkę…

– I nie chciałem się do tego przyznać, szczególnie tobie. Ściśle biorąc, faktycznie siedziałem w tej Skandynawii, plątałem się po Szwecji, Danii i Norwegii, ale wpadłem do Warszawy parę razy na krótką chwilę. Ślepy niefart, że akurat się nadziałem na Jolę, no i na ciebie. A zależało mi, żebyś mogła uczciwie twierdzić, że mnie nie ma w tym kraju, żeby mnie przypadkiem gliny nie dopadły, żebym nie musiał za świadka robić. W pierwszej kolejności ciebie musiałem oszukać, bo zełgać porządnie nie potrafisz i w razie czego byś mnie wrobiła bezwiednie. No i tyle. Mam swoją zadrę.

Uraza Eluni od razu zdechła, przyduszona oszołomieniem. Z wypowiedzi Kazia wyskoczyło tyle problemów, że wręcz skojarzyły jej się ze stadem pcheł. Doznała wrażenia, że rozumie znacznie mniej niż przedtem.

– Zaraz. Czekaj. Dlaczego…?! Dlaczego akurat miały cię gliny dopadać?!

– Przez tę aferę finansową, która się o ciebie obiła. W pierwszym rzucie mogłem iść pod nóż, ale rozumiem, że masz już alibi ugruntowane beze mnie.

– Alibi chyba mam, ale przecież… Boże drogi, to się o mnie obija cały czas! Pojęcia nie mam dlaczego! I wcale się nie skończyło! I w ogóle zrobiło się jeszcze gorzej! I przecież nie mogłeś zaplanować, że zostaniesz w tej Szwecji czy gdzieś tam przez resztę życia! Musiałeś w końcu wrócić, więc i tak…

– Moment, przystopuj – przerwał jej Kazio. – Po kolei. Primo, jasne, że musiałem wrócić, chociażby dla interesów, pozałatwiałem wszystko, więcej nawet, niż się ktokolwiek spodziewał, a owoce do zebrania są tu. Secundo, nie będę ukrywał, już miałem dosyć tego życia z daleka od ciebie. Stęskniłem się za tobą jak cholera, głupie to może, ale prawdziwe. A tertio, to zrób mi grzeczność i nawet jeśli jestem złoczyńcą i łgarzem, powiedz, co się tu działo. Co się o ciebie obija i jakim sposobem?

Bez namysłu, wbrew wszystkiemu czując do Kazia pełne zaufanie, Elunia opisała kryminalne wydarzenia, jakie spadły na nią w czasie jego nieobecności. Nieco je tylko streściła, a Kazio słuchał w skupieniu.

– Jedno ci mogę wyjaśnić i dziwię się trochę, że sami na to nie wpadliście, ty i ten gliniarz. Jasne, że jesteś blisko afery, zastanów się, z kim ty się kontaktujesz? Dla kogo odwalasz robotę? Dla przedsiębiorców, producentów, handlarzy i tak dalej. Sami bogaci ludzie, którzy jadą na przelewach i muszą mieć dobrze zaopatrzone konta. Prawie dziwne, że tak mało tego twojego uczestnictwa, ale może było więcej, przeleciało ci koło nosa i sama o tym nie wiesz. Poza tym widzę tu drugie, może pan śledczy też zauważył, tylko ci nie powiedział.

– Co mianowicie?

– Szajka rozszerzyła działalność. Przedtem, to było wyraźne, brali się tylko za hochsztaplerów, którzy woleli siedzieć cicho i nie przyznawać się do brudnej forsy, teraz ruszyli tych nieco uczciwszych. Z czego wnioskuję, że nie tyle się rozbestwili, ile naszarpali dosyć i zamierzają skończyć aferę, zanim wpadną. A jak skończą, gliny mogą sobie pogwizdać i cześć. Niegłupie oni.

Elunia pomyślała, że Kazio też niegłupi. Jej to wszystko do głowy nie przyszło, może Bieżan odgadł tyle samo co Kazio, ona nie. Jak dawno w ogóle nie rozmawiała z nikim tak jak z Kaziem, który więcej wyjaśnia, niż zadaje pytań, któremu tak łatwo ufać… Zaraz, jakie znów dawno, zaledwie trzy tygodnie! I jakie ufać, o tych swoich tajemnicach ciągle jeszcze nic nie powiedział! I to wszystko, co wie… o Boże, może sam siedzi w śliskich interesach, może to całe hochsztaplerstwo zna z własnego doświadczenia…?

– Czy ty przypadkiem… – zaczęła ostrożnie. – Czy te twoje uniki… Czy ty ukrywasz przede mną…

Nie musiała kończyć, Kazio zrozumiał w pół słowa.

– Nie, kochana, to nie to. Ja nie aferzysta, a jeśli nawet, to tylko połowiczny, w kodeksie karnym mnie się nie znajdzie. Forsy do pralki wrzucać nie muszę, najwyżej komuś tam czasem w przepierce pomogę, ale tyle tylko, ile siedzi w normie. O porządne przestępstwa nie musisz mnie podejrzewać.

– W takim razie co…

– Nic. Mam za sobą prywatny błąd. I dobra, powiem. Tak źle o mnie świadczy, że boję się przyznać ci się do niego, bo może więcej nie zechcesz mnie znać. Nie będziesz chciała mieć do czynienia z nieodpowiedzialnym palantem. Z idiotą, krótko mówiąc.

W duszy Eluni skłębiły się nagle skomplikowane uczucia. Przecież z tym Kaziem chciała zerwać na zawsze, sam jej podsuwa pretekst, sam się podkłada, a otóż wcale nie chce, a już na pewno wykorzystanie pretekstu byłoby świństwem przeraźliwym, w oczy by sobie spojrzeć nie mogła! I jak w ogóle można zrywać na zawsze z kimś tak bardzo wpasowanym w życie, nie zerwać zatem, pozostać w przyjaźni, ale jak ma z nim pozostać w przyjaźni w obliczu tej błogiej, dzikiej, dręczącej namiętności do Stefana, którego sam widok napełniają ognistym upojeniem?! Stefan… Czy on w ogóle jeszcze dla niej istnieje…? A przecież ona poleci na niego na pierwsze kiwnięcie palcem, uczciwie musi się przyznać sama przed sobą, że na to kiwnięcie tylko czyha, a Kazio wtedy co…? Kazio ją niby oszukuje, nic podobnego, właśnie przestał oszukiwać, a ona Kazia to nie…? Prawdę! Musi powiedzieć Kaziowi prawdę!

Być może wpatrzony w Elunię Kazio przeżyłby ciężkie chwile, gdyby nie to, że właśnie zadzwonił telefon. Wciąż pełna rozterki Elunia, zrozpaczona swoją decyzją, z rozdartym sercem, a do tego jeszcze z malutkim ziarnkiem piasku w trybach własnego organizmu, wręcz ucieszyła się z antraktu. Zerwała się z fotela i chwyciła słuchawkę.

– Pani była wczoraj w banku – powiedział z drugiej strony Bieżan, nie wdając się w żadne wstępy. – To wiem z bankowego komputera. Muszę wiedzieć, co pani tam widziała.

Jak grom z jasnego nieba rąbnęło Elunię zaskoczenie podwójne. Głupie pytanie, wdzierające się znienacka w jej życie uczuciowe i wspomnienie Stefana z brodą. Bieżan na drugim końcu przewodu mógł się zakrzyczeć na śmierć, Elunia po tej stronie zastygła na kamień.

Odgłosy ze słuchawki rozlegały się bez mała w całym pokoju, Kazio wytrzymał zaledwie kilka sekund. Przyjrzał się Eluni i wstał z fotela.

– Niech to cholera trzaśnie – rzekł z determinacją i odebrał jej słuchawkę. – Halo, wszystko jedno, kto ja jestem, panią Burską znam od dziecka. Kim pan jest, też bez różnicy. Nie rozłączyło się, tylko powiedział pan coś, od czego pani Burska jeszcze przez chwilę będzie niezdolna do życia, czasem jej się to zdarza. Więc niech pan tę chwilę cierpliwie przeczeka, bo sam jestem ciekaw, czym pan ją mógł tak ustrzelić.

– Kto mówi? – spytał Bieżan odruchowo.

– Ganc pomada. Mam nadzieję, że przyszły małżonek pani Burskiej. O, już odżywa…

Elunia istotnie odżyła i wyjęła mu słuchawkę z ręki.

– Tak, bardzo pana przepraszam. Rozumiem, o co pan pytał. Mnóstwo rzeczy widziałam, zupełnie zwyczajnych jak na bank. Ludzi też, niezbyt dużo. I jedną głupotę na parkingu, ale też nic nadzwyczajnego. Mam panu to wszystko zaraz opisać?

– Tak.

– Ale to potrwa.

– Nie szkodzi. I tak będzie szybciej, niż jechać do pani.

– Ludzi przy okienku czekowym dwie sztuki – zaczęła Elunia, doskonale rozumiejąc cel i sens pytania. – Jedna baba i jeden facet…

– Babę pominąć.

– Tak. Facet w starszym wieku, siwy, bardzo chudy, z pomarszczoną twarzą…

– Do bani. Innych proszę.

– Na pieniądze czekało też dwóch. Młody chłopak, najwyżej dwadzieścia, włosy w kitkę do pół pleców, średnio ciemne, wystający nos, dżinsy, pikowana kurtka. Drugi starszy, blisko czterdziestki, taki godny dyplomata, ostrzyżony, ogolony, nadęty, wysoki, metr osiemdziesiąt dwa, szczupły…

– Ten młody z nosem nie skojarzył się pani? Nie widziała go pani wcześniej?

– Nie, to nie on. Rozumiem, o co pan pyta. Miał ten nos inny, jakby tu… cieńszy, bardziej kościsty.

– Do niczego. Potrzebny mi blondyn o kwadratowej twarzy…

– Widziałam takiego – przerwała Elunia, z emocji zapomniawszy o ostrożności, zbyt późno orientując się, że kreci powróz na własną szyję. – Na parkingu. Wybiegł i wsiadł do samochodu…

Urwała, wreszcie pojąwszy, co mówi. Ależ za skarby świata nie wyzna swojego przeżycia Bieżanowi, a jeszcze w obecności Kazia…!

– No! – pogonił niecierpliwie Bieżan. – Na parkingu. Co tam było?

– Samochody – powiedziała Elunia słabo, rozpaczliwie szukając wyjścia dla siebie. – Podjeżdżałam i dlatego zwróciłam uwagę. Jeden się szykował do wyjazdu, ale nie wyjeżdżał, kierowcy nie było, tylko pasażer. Później kierowca przyleciał i to był blondyn, ale tę twarz miał nie całkiem kwadratową, raczej prostokątną. Szczęka i czoło, razem robiły prostokąt. Uczesany do tyłu. Reszty nie zauważyłam, bo tylko mi się przesunął przed oczami…

– To ten. Pasażer?

Po raz pierwszy w życiu Elunia zełgała stanowczo, bez namysłu i skutecznie.

– Nie widziałam go, w samochodzie było ciemno, siedział z tyłu. Ja w ogóle to wszystko widziałam tylko dlatego, że czekałam na miejsce na parkingu, widziałam, że ktoś wsiadł, zapalił światła, czekałam, aż wyjedzie, a on nie wyjeżdżał i to mnie zdenerwowało. Potem właśnie przyleciał kierowca, ale ja już miałam inne miejsce na parkowanie…

– Niech się pani uspokoi z tym parkowaniem, bo wariactwa można dostać. Ten prostokątny odjechał?

– Odjechał.

– Czym? Co to był za samochód?

– Granatowy ford, numer rejestracyjny WXG 3932.

– Co…?

– Numer, mówię…

– Rany boskie! Niech pani powtórzy!

Elunia posłusznie powtórzyła.

– Jakim cudem pani go zapamiętała?

– Wcale nie zapamiętałam, zauważyłam go tylko. W oczach mi stoi.

Bieżan ucieszył się tak, że zapomniał ją spytać o rozmówcę, który wtrącił się na początku. Kazio wyszedł z tego ulgowo.

– Pani jest istną perłą! – zapewnił gorąco i przerwał połączenie.

Powoli, z wyraźnym osłabieniem w sobie, Elunia odłożyła słuchawkę.

O żadnych zasadniczych wyjaśnieniach z Kaziem nie mogło już być mowy. Nastąpiło coś okropnego, czego nie mogła albo może nie chciała zrozumieć. Co, na litość boską, brodaty Stefan mógł mieć wspólnego z kwadratowym blondynem komisarza…? Zaraz, brodaty, może to jednak naprawdę nie był Stefan…?

Ale Kazio okazał się Kaziem…

Kazio przyjrzał jej się ponownie z wielką uwagą, podszedł do barku, znalazł co trzeba i zaserwował swojej dziewczynie potężny kielich koniaku.

– Wypij to jednym chlupem – rozkazał. – W razie czego pojedziesz taksówką albo ja cię podrzucę. No, już!

Niezdolna do protestów Elunia spełniła polecenie. Już po krótkiej chwili poczuła, jak jej organizm wraca do równowagi, a umysł się rozjaśnia. Zaczęła mniej więcej panować nad sobą.

– Teraz powiedz, co to było – zażądał Kazio. – Dalszy ciąg afery, to rozumiem, musieli podjąć forsę na czeki akurat wtedy, kiedy tam byłaś, gliniarz cię wyłapał, bo komputer księguje godzinę. Pytali pewnie wszystkich obok. Dasz już radę ocenić sytuację?

– Nie wiem. Chyba dam.

– Usiądź w ogóle. Na siedząco lepiej się myśli, pomijając wyjątki. Jest szansa, że wyłapałaś numer ich samochodu?

– Nie wiem. Chyba jest.

– A oni cię widzieli?

– Nie wiem. Chyba nie.

Kazio poniechał pytań i zamyślił się głęboko. Usiadł również i otworzył następną butelkę piwa. Elunia, korzystając z jego milczenia, powoli wracała do równowagi.

– Nie podoba mi się to cholernie – oznajmił nagle z gniewnym niezadowoleniem. – Za dużo w tym ciebie. Na moje oko, co najmniej dwóch gości możesz rozpoznać osobiście i nikt inny, tylko ty. Jeśli ta cała mafia zdaje sobie z tego sprawę, ja się o ciebie boję. Niech szlag trafi moje głupoty, dobrze, że wróciłem. I niech ten gliniarski palant nie myśli, że mu pozwolę ciebie narażać, won od osoby postronnej. Nawet jeśli skończą rozrywkę, niebezpieczeństwo istnieje nadal, bo każdego z nich możesz zobaczyć w każdej chwili. Przedawnienia tak zaraz nie będzie, nie wiem, ile tam forsy przeleciało, ale parę osób uszkodzili cieleśnie, więc jakaś przykrość im grozi. Okoliczności łagodzących w postaci uczuć wyższych nie widzę. Do tego mi doskakuje ta jakaś tajemnicza swołocz u twojej sąsiadki. Ja wiem, że jesteś odważna…

Zasadniczą cechę Eluni, to przeraźliwe nieruchomienie, Kazio zdążył już odkryć, chociaż swojej wiedzy nie eksponował. Wciąż jednak tkwiło w nim wspomnienie owego buhaja, przed którym ona jedna nie uciekła i przekonania o jej odwadze nie umiał się wyrzec.

Elunia zdołała mu przerwać.

– Czekaj, Kaziu, zaraz, chyba się za bardzo rozpędziłeś. To wcale nie musiał być ich samochód, a ja ich widziałam dwa razy. No, nie twarze, ale resztę. No i profil. I ten prostokątny blondyn nie pasował, za niski, inna figura, takiego nie było ani w Konstancinie, ani u Zielińskiego…

– Elunia, skarbie, nie chcę być niegrzeczny, ale ty głupia jesteś kompletnie, a ja kocham nawet twoją głupotę. Myśl logicznie, to inny rodzaj personelu. Musieli znaleźć kogoś z mordą dopasowaną do dowodu osobistego, do zdjęcia, mam na myśli. Z kopytem w rączce latają, powiedzmy, trzej, ale forsę odbierać muszą różni. Może nawet tacy jednorazowi, a czasem baby. Ja pamiętam wszystko, co mi tu streściłaś, różne mam wady, ale bez sklerozy.

– I sądzisz, że ten prostokątny mógł być sporadyczny…?

– A pewnie. Ważniejszy był pasażer, bo możliwe, że albo kontroler, albo nawet boss… Eluni zrobiło się jakby niedobrze.

– Proszę nie wymagać ode mnie za wiele – powiedziała z wysiłkiem. – Jutro zadzwonię do babci i spytam o te gorzkie żale i roraty. Uważam, że to pewniejsze, bo nad takimi odruchami człowiek nie panuje, nawet nie wie, że się zdradza. Kaziu, ja też nie chcę być niegrzeczna, ale najwyższy czas dla mnie usiąść do roboty. I w ogóle czuję się ogłuszona, zostaw mnie teraz, ty chyba też masz jakieś sprawy, porozmawiamy kiedy indziej. W ogóle nie dziś. Jutro, bardzo cię proszę…


* * *

Do kasyna Elunia podążyła na skrzydłach. Wszystko trzęsło się w niej ze zdenerwowania. Jeśli Stefana dzisiaj nie będzie… Jeśli będzie, ale znów taki oschły, obcy, uprzejmy z daleka… Nie, teraz już nie popuści, zachowa się inaczej, stanowczo, natrętnie nawet, jak Justyna, uwodzicielsko w razie potrzeby, jakoś tam, może samo jej wyjdzie. Coś zrobi, bo inaczej w ogóle nie wie, co robić, a łgarstw gromadzi się jej coraz więcej i w końcu sama pójdzie siedzieć za niewinność… Nie, za utrudnianie pracy władz wykonawczych…

Już nie tylko Kazio przeistaczał jej się w jeden potężny wyrzut sumienia, ale także Bieżan. Bieżana polubiła, czuła się wobec niego zobowiązana do uczciwości. Dochodziła do tego babcia, nie mogła wplątać babci w ten cały interes z zaskoczenia, należało ją przedtem przynajmniej uprzedzić…

Pierwsze miejsce jednakże zajmował Stefan.

W gruncie rzeczy uczucia Eluni do niego były dość skomplikowane. Jego wygląd zewnętrzny i zachowanie budziły w niej zachwyt bez zastrzeżeń. Pożądanie. Pragnienie kontaktu fizycznego, pragnienie posiadania go na co dzień, w zasięgu rąk, ssało ją do niego. Myśl, że on też jej pragnie, że to ssanie jest wzajemne, pozbawiała ją niemal przytomności. Zarazem jednak jego wymagania natury seksualnej wywoływały w niej protest. Nie wszystkie chwile owych upojnych nocy dostarczały jej wrażeń pozytywnych, niektóre przetrzymywała z zaciśniętymi zębami, stawiając nawet lekki opór. Pojęcia, rzecz jasna, nie miała, że to właśnie go do niej zniechęca.

Gdyby jednak miała pojęcie, też nie zdobyłaby się na entuzjazm. Niewątpliwie usiłowałaby się dostosować, przemóc, przełamać i w efekcie nabawiłaby się nerwicy, nic w zamian nie zyskując. Ani uznania faceta, ani satysfakcji własnej. Traf i przyroda sprawiły, że Elunia wyrosła na jednostkę przeraźliwie normalną, o upodobaniach i potrzebach prostych i naturalnych i nawet przy najpotężniejszym ogromie uczuć żadne wymyślne ekscesy nie przynosiły jej dodatkowej przyjemności. Przeciwnie, dużą jej część odbierały. Wiedza na ten temat tkwiła w jej podświadomości, starannie udeptana i pozbawiona szans wyjścia na światło dzienne.

Zakochana za to była wyraźnie i rzetelnie, do tego stopnia, że nie dostrzegła nawet braku jakiegokolwiek porozumienia duchowego. Intelekt również nie brał w imprezie zbyt wielkiego udziału i na dobrą sprawę nie zdarzyło jej się jeszcze porządnie z nim porozmawiać.

Teraz dopiero zamierzała coś powiedzieć i coś usłyszeć, sama nie bardzo wiedząc co. Kazio swoje dziwactwa wyjaśnił, Stefan chyba też powinien…? W każdym razie niech przyjdzie…!!!

Przyszedł nawet niezbyt późno, około siódmej. Elunia zdążyła przegrać niewiele, bardziej interesując się wejściem do sali niż ekranem automatu. Odwróciła głowę akurat w momencie, kiedy wchodził, wzrok ich się spotkał i Barnicz nie mógł udawać, że jej nie widzi. Ukłonił się z daleka, zawahał, Elunia uparcie na niego patrzyła, podszedł zatem.

– Marny wynik – rzekł z naganą, spoglądając na jej ekran. – Źle się starasz, nie, przepraszam, to ja się źle starałem. Spróbuję się poprawić.

– Byłoby to bardzo wskazane – podchwyciła Elunia natychmiast. – I nie tylko w odniesieniu do tej okropnej maszyny…

Nagle uświadomiła sobie, że zamierza zarzucić mu łgarstwo i zażądać poprawy w postępowaniu, i urwała, bo aż ją lekko zadławiło. Barnicz zaś pomyślał, iż chodzi jej o kontakty osobiste, które właśnie starał się ochłodzić, zaraz usłyszy jakieś wyrzuty i postanowił je uprzedzić.

– Nie zawsze można robić to, co by się chciało – zauważył dość sucho. – Poza tym, nie znoszę zaborczych kobiet.

Zaborcze kobiety do Eluni nie dotarły, nie wzięła ich do siebie, bo zupełnie co innego miała w głowie. Z szalonym wysiłkiem wydłubywała z własnego wnętrza dyplomatyczne zuchwalstwo.

– Ciągle mi się wydaje, że jednak ciebie widziałam pod tym bankiem – powiedziała z determinacją. – Nikomu o tym nie mówiłam, bo nie chciałam się wygłupić. Ale okazuje się, że jednak nie mam żadnych przywidzeń i znajome osoby rozpoznaję.

Barniczowi zadźwięczał dzwonek alarmowy.

– Komu miałabyś o tym mówić? Czy to takie interesujące?

– Dla mnie owszem.

– Dla mnie chyba mniej.

– Ale ja ciągle jestem pytana o rozmaite widoki…

– Przez kogo?

– Przez policję. Mam ostatnio szczęście do głupich wydarzeń. Wolałabym ich nie wprowadzać w błąd, bo i tak już chyba coś namieszałam. Więc o tobie nie mówiłam, ale ciągle mi się wydaje, że to byłeś ty.

– A co to właściwie za różnica, ja czy nie ja?

– Dla mnie duża, nie wiem jak dla nich. Tam popełniono kawałek przestępstwa, a ja już się zaczęłam obawiać, że miewam halucynacje. Jeśli to nie ty, rzeczywiście miewam. Wolałabym nie,

– Obawiam się, że nie mogę ci zrobić tej przyjemności, nie było mnie tani, znajdowałem się zupełnie gdzie indziej. Poza Warszawą. Co to za historia z przestępstwem? Brzmi interesująco.

Żeby mieć go przy sobie, tuż blisko, wpatrzonego w nią i czule uśmiechniętego, Elunia gotowa była rozmawiać na każdy temat. Wszystkich tajemnic nie wyjawiła tylko dzięki temu, że połowa zdarzeń wyleciała jej z głowy, wypchnięta myślami o nim. Znów panuje między nimi ten nastrój intymny, znów mu się oczy do niej świecą, znów go do niej ciągnie, to widać, to się czuje. Odjadą razem…? Dokąd, o Boże, u niego ta ciotka, do niej Kazio wrócił…

Zmieszała się nagle okropnie i prostokątnego blondyna razem z granatowym fordem ominęła kompletnie.

Barnicz tego ominięcia nie zauważył, bo akurat myślał dokładnie o tym samym co Elunia, tyle że w nieco innym kontekście. Nie miłość go zajmowała, raczej wręcz przeciwnie. Odjechać stąd z nią razem…? Denna głupota, wszyscy ich tu widzą, w żadnym wypadku nie może z nią wyjść, musi to załatwić zupełnie inaczej, tak żeby nie padł na niego najmniejszy cień podejrzenia…

Znacznie później wyszło na jaw, że najwięcej rozumu w tej całej sytuacji wykazywał Kazio…

Ku żalowi Eluni nie opuścili kasyna razem. Barnicz znów, jak poprzednio, pożegnał się znienacka i oddalił w pośpiechu. Dopiero straciwszy go z oczu uprzytomniła sobie, że żadna jej wątpliwość nie została rozstrzygnięta, nadal nie wie, czy to on był przed bankiem, a jeśli tak, dlaczego miał brodę. I nadal nie wie, czy ich związek istnieje. I wciąż nie ma pojęcia, kiedy, gdzie i czy w ogóle go jeszcze zobaczy, czy on ją weźmie w objęcia i otoczy twardym, męskim, władczym ramieniem…

Na tle tego ramienia Elunia zgłupiała doszczętnie i całkowicie wyleciało jej z pamięci, że Kazio też nie ułomek…


* * *

– Ja cię nie chcę martwić, ale mnie się nie widzi – rzekła Jola przez telefon nazajutrz rano tonem bardzo podejrzliwym. – Jakby się dobrze zahaczył, już byś o tym wiedziała. Żadne ciotki by mu nie przeszkadzały, telefon by z ciebie wydarł pazurami, Kazia wywęszył i już z tobą gdzieś leciał. On chyba z takich, co to tylko z doskoku.

– Ale ja nie lubię z doskoku – wyznała Elunia żałośnie.

– To go odstaw. Nic z niego nie będzie. Może nie zwróciłaś uwagi, ale ja się przyjrzałam, na tym weselu Andrzejka baby na niego łypały jak wściekłe, każdą mógł sobie wypożyczyć.

– Miałam nadzieję, że mnie pocieszysz…

– E tam, na plaster ci taka pociecha. Lepiej się nastaw od razu, zanim co, bo potem będziesz nieszczęśliwa.

Elunia pomyślała, że już się czuje nieszczęśliwa. Przez tamte pierwsze dni zdążyła się nastawić odwrotnie, prawie uwierzyć w trwałość świeżutkiego związku i pozwolić sobie na upojenie. Teraz ją zmroził lodowaty powiew. Westchnęła tak potężnie, że poruszyła firanką.

– Ty nie wzdychaj, tylko zrób sobie próbę – poradziła Jola. – Jak tam będziesz w tym kasynie następnym razem, całkiem nic nie rób, nawet nie patrz na niego. Znaczy, mam na myśli, udawaj, że nie patrzysz. I zobaczymy, przyleci sam z siebie czy skorzysta z wolności. Jak skorzysta, kładź lachę. Chyba że chcesz się tak wrąbać jak ja. Latać za nim, pilnować, trzymać pazurami krótko przy pysku i w ogóle mieć życie zatrute. Ale ten mój głupek ma miękki charakter, zdaje się, że ten twój ma twardszy i okulbaczyć się nie da.

W tej kwestii Elunia podzieliła zdanie Joli, poza tym wcale nie chciała za nim latać. Chciała, żeby to on latał, szczególnie że długiej drogi do przebycia by nie miał. Odłożyła słuchawkę zdegustowana, rozdrażniona, przygnębiona i wciąż jeszcze pełna nadziei, tyle że już słabiutkiej.

Usiadła do pracy, ponuro myśląc, że w tym nastroju powinna projektować nagrobki. Może nawet wygrałaby konkurs na pomnik cmentarny. Radosny prospekt biura podróży nie leżał jej w najmniejszym stopniu, symboliczny okręt na południowym morzu miała wielką ochotę pogrążyć w burzliwych odmętach, samolot pokazać w szczątkach po katastrofie. Myśl, jak by też zleceniodawca powitał takie propozycje, nawet ją nieco rozśmieszyła.

Robota jej nie szła, musiała ją przerwać. Postanowiła zadzwonić do babci.

– O, dobrze, że dzwonisz – ucieszyła się babcia. – Z samej ciekawości zrobiłam sobie spis znajomych i już wiem, kto tych gorzkich żalów używał. Mam nawet trzy osoby do wyboru.

Elunia ożywiła się od razu.

– Babciu, to cudownie! Kto to taki? Znam ich?

– Nie wiem. Chyba znasz, moje dziecko, ale możesz nie pamiętać. Jedna to taka moja przyjaciółka z dzieciństwa, już nie żyje, a widywałaś ją jako starą babę. Że ją widywałaś, to ja wiem na pewno. Pamiętasz?

– Czy to była ta, taka dziwna, dołem gruba, a górą chuda…?

– Nie, to inna. Też gruba, tylko ogólnie. Równomiernie. Miała czarne włosy, sztywne jak drut i dużo ich było. Farbowała sobie.

– A…! To już wiem! Myślałam, że ma sztuczne i dlatego ją pamiętam, chociaż widziałam ją wszystkiego trzy razy.

– Zgadza się. Razem chodziłyśmy do szkoły, razem odrabiałyśmy lekcje i ona też wzięła te gorzkie żale od mojej babci. Bezpośrednio. Mogła przekazać młodszemu pokoleniu. Miała córkę, a umarła nie tak dawno, jakieś pięć lat temu, byłam na jej pogrzebie. Nazywała się Kalińska, z męża Drążakowa, a córka wyszła za mąż za jakiegoś Miąśkiewicza czy coś podobnego. Możliwe, że się rozwiodła, tego już nie wiem. To jedna.

Babcia złapała oddech i Elunia zdołała się wtrącić.

– A w jakim wieku była ta córka?

– W jakim wieku…? Czekaj… Pięć lat starsza od twojej matki, bo Klara Kalińska wcześnie zaczęła, nawet szkoły nie skończyła, na małej maturze stanęła, wtedy jeszcze była mała matura. To teraz ma pięćdziesiąt.

– Miała dzieci?

– Miała, dwoje, syn i córka, widziałam je na pogrzebie. Syn trzydziestka na oko, córka młodsza. Więcej o nich nie wiem. Tylko adres znam, bo córka została w mieszkaniu po Klarze.

Elunia grzecznie poprosiła o ten adres i zapisała go sobie. Pogawędka z babcią odpowiadała stanowi jej ducha znacznie bardziej niż twórcza praca.

– Druga osoba, to nasza gosposia, ta co była parę lat w dzieciństwie twojej matki, kiedy pracowałam w redakcji. Młodą dziewczyną ze wsi przyszła, głupia była beznadziejnie, ale przez te parę łat bardzo się wyrobiła. Gorzkie żale złapała od razu i potraktowała je poważnie, widocznie jej się spodobały, zdaje się, że uważała je za elegancką formę anonsu. Nie dość, że mówiła to do telefonu, jak nikogo w domu nie było, dowiedziałam się od znajomych, powtarzali mi oczywiście, to jeszcze, jak otwierała komuś drzwi, mówiła to samo. Wszyscy byli, goście przychodzą zaproszeni, a ona w tych drzwiach rąbie: „Nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale, poszli na roraty, proszę dalej, proszę dalej”. I wpuszczała ich oczywiście, bo chyba jej brakowało skojarzeń.

– Myślisz, babciu, że jej to zostało?

– Jestem pewna. W nałóg jej weszło.

– I co się z nią stało?

– Po tych paru latach, ośmiu chyba, wyszła za mąż za jakiegoś Władka, który węgiel rozwoził. Przy węglu go właśnie poznała. Nic nie mówiłam, bo dzięki temu dostawaliśmy najlepszy węgiel i prawie uczciwie.

– A jak się nazywała?

– Helenka. A nazwisko… jakoś od drobiu. Kaczka…? Gąska…? O, już wiem, Kurak! Helenka Kurakówna z Sokołowa Podlaskiego.

– Sekundę, babciu! Ja sobie muszę daty zapisać. Kiedy to było?

– Twoja matka miała cztery lata, jak ona przyszła, oblicz sobie. Po co ci to w ogóle?

Elunia wahała się krótko.

– Wszystko ci powiem, babciu, ale najpierw odwalmy te osoby. Już są dwie, rozwojowe. Kto trzeci?

– Trzeciego, szczerze mówiąc, nie jestem taka bardzo pewna – wyznała babcia z westchnieniem. – Bo rozumiesz, moje dziecko, siedziałam tak i przypominałam sobie, do kogo jeszcze ja to mogłam mówić, w końcu nie codziennie człowiek wypowiada takie głupie słowa. No i przypomniałam sobie. Nie tak dawno, wyszło mi, że ze trzy lata temu, byłam u jednych takich. Znajomi znajomych. Głupia historia w ogóle, mieliśmy sobie zagrać w małego pokerka w pięć osób i ledwo przyszłam, wyskoczył im jakiś kłopot. Coś tam rodzinnego, nie pamiętam dokładnie, bo zresztą nikt chyba tego dokładnie nie powiedział, ale w grę wchodziła jakaś mamusia, a może siostra, coś tam, w każdym razie, do załatwienia krótkiego. Może im się dom palił, może ta mamusia zgubiła klucze, a może zamknęła się w piwnicy, naprawdę nie wiem. Dość, że pan domu z jednym gościem pojechali, ochapia mi się, że ten gość, to był jakiś szwagier. Myśmy zostali, to znaczy ja i jeszcze jeden gość, piątego nie było, bo tamci mieli zaraz wrócić, a poker, to poker, nikt z niego nie będzie rezygnował dla głupiego pożaru. Ten piąty przyszedł, zdążył usiąść, znów dzwonek do drzwi. To już był ktoś nadprogramowy, niepotrzebny, ten gość, co ze mną został, poszedł otworzyć, a ja wtedy powiedziałam: „Nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale, poszli na roraty”. Bo zła byłam, miałam ochotę pograć. Ten siedzący usłyszał, bo zachichotał. No i tyle. Mogło mu się też spodobać, tak jak Helence Kurakównie, i mógł sobie zapamiętać. Więcej możliwości z życiorysu nie wydłubałam i rób sobie z tym, co chcesz.

– A ten siedzący, co chichotał, to w jakim był wieku? – spytała Elunia na wszelki wypadek. – Jak wyglądał?

– Tak zwyczajnie, że go wcale nie pamiętam. No, śliczny nie był. Gówniarz poza tym. Trzydziestu lat nie miał…

Elunię nagle coś tknęło.

– Babciu, a czy przypadkiem on nie miał nosa…

– Miał nos, moje dziecko, gdyby nie miał nosa, każdy by go zapamiętał. Nawet stara sklerotyczka.

– Nie, mam na myśli taki nos, który rzuca się w oczy. Długi, wyraźny, na końcu grubszy, świecący okropnie i troszeczkę czerwony…

– Znasz go? – spytała babcia podejrzliwie.

– A co? Taki?

– Identyczny, jakbyś go widziała.

– I takie małe, szczeciniaste wąsiki…?

– Zgadza się. Miał i wąsiki. Rozumiem, że trafiłaś na podejrzanego. Teraz powiedz, po co mnie o to pytasz, bo jestem ciekawa.

Elementarna przyzwoitość wymagała wtajemniczenia babci w aferę przynajmniej w pewnym stopniu. Elunia uczyniła to rozsądnie, trzymając się wydarzeń zasadniczych, aczkolwiek ogólnie było jej gorąco już od chwili uzgodnienia z babcią rodzaju nosa.

– …i byłam świadkiem, babciu, jak jeden z tych złoczyńców powiedział o gorzkich żalach – kończyła swoją relację. – Dokładnie tak jak ty, tylko w środku „i” użył. Ty nigdy „i” nie mówiłaś, zawsze stawiałaś przecinek…

– Zgadza się – przyświadczyła babcia. – To jest z przecinkiem.

– Tknęło mnie okropnie, bo od nikogo innego tego nie słyszałam. I pomyślałam, że może uda się go znaleźć dzięki tobie, ale policji tego jeszcze nie powiedziałam…

– Bo pomyślałaś także, że to może ja jestem mózgiem afery? – ucieszyła się babcia. – Dziecko, pochlebiasz mi. To nie ja, niestety.

– Nie tylko, to znaczy mózg mi do głowy nie przyszedł…

– On tam u ciebie powinien już tkwić.

– …ale nie chciałam ich na ciebie napuszczać z zaskoczenia. Teraz widzę…

– …że trzeba będzie. Rozumiem, poprzypominam sobie jeszcze trochę. Czekaj, nazwisko tego znajomego od pokera powinnam mieć w starym kalendarzu, razem z adresem. Tylko raz tam byłam…

– Graliście w ogóle…?

– Oczywiście! Tamci wrócili. Wygrana wyszłam, ale niedużo, to pamiętam, dostałam z ręki fula na asach i udawałam, że mam strita. Poszukam kalendarza, może znajdę, zanim mnie gliny dopadną.

– To pewnie będzie komisarz Bieżan. Bardzo sympatyczny. Nastaw się duchowo…


* * *

Komisarza Bieżana właśnie o mało szlag nie trafił. Od półtorej godziny nie mógł się do Eluni dodzwonić, zajęte było bez przerwy. Biuro napraw powiedziało, że aparat jest w porządku, tylko ktoś po prostu rozmawia. De facto zajęte było z przerwami, ale Bieżan trafiał nieszczęśliwie najpierw na Kazia, który ten ciąg telefoniczny rozpoczął, potem na Jolę, wreszcie na babcię. Na dwie sekundy przed odłożeniem przez Elunię słuchawki nie wytrzymał i pojechał do niej. Skoro gadała przez telefon, musiała być obecna.

– O, jak to dobrze, że pan jest! – wykrzyknęła Elunia na jego widok ze szczerą radością, co ogromnie poprawiło jego stan ducha, bo rzadko policję wita podobny okrzyk. – Właśnie miałam do pana dzwonić, zwlekałam tylko, żeby zostawić babci jeszcze odrobinę czasu. Zaraz panu wszystko powiem.

Bieżan miał do niej własne interesy, ale przezornie wolał zostawić wolne pole świadkowi. Zgodził się napić kawy. Co w tym robi babcia, na razie nie pytał, chociaż poczuł się nieco zaskoczony.

– Ja znów panu czegoś nie powiedziałam – oznajmiła Elunia i nagle postanowiła nie oskarżać się przesadnie – ale nie mogłam sobie od razu przypomnieć, o co mi chodzi i zorientowałam się dopiero później. Tam, u Zielińskiego, pamięta pan…?

Bieżan zapewnił ją, że pamięta.

– Jeden z tych pacanów powiedział takie słowa: „Nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale i poszli na roraty”. I to był ten z nosem. Od razu mnie tknęło, że ja to znam i potem wykryłam, że mówiła to moja babcia. Od nikogo innego tego nie słyszałam, a i od babci też bardzo dawno, więc zadzwoniłam do niej. I ona jest teraz w trakcie przypominania sobie, do kogo to mówiła i kiedy, i kto mógł się od niej tego nauczyć, a w ogóle potwierdza nos. Jest nastawiona, że pan do niej przyjdzie. To jest tak rzadkie powiedzenie, że powinno panu coś dać.

Bieżan też był zdania, że mogłoby mu to coś dać, szczególnie wobec braku innej wiedzy. Przyjechał do Eluni wściekły, bo uchwycona pod bankiem nitka znów mu się urwała. Odnaleziony ford okazał się prawdziwy, miał właściciela, właściciel jednakże owego popołudnia w ogóle nim nie jeździł, wypisz wymaluj tak samo jak pani Kapadowska. Alibi miał idealne i gwarantowane, znajdował się w szpitalu, gdzie przez cztery godziny robiono mu badania wątroby i woreczka żółciowego, rozpoczęte o piętnastej, a zakończone o dziewiętnastej, z tym że wyszedł dopiero o dwudziestej, bo jeszcze omawiał z zaprzyjaźnionym lekarzem swój stan zdrowia. Samochód przez ten czas stał pod szpitalem na Stępińskiej. Żadnych zmian w nim nie dostrzegł, a na stan licznika nie zwrócił uwagi.

Bieżan odgadł już, że szajka posługuje się cudzymi samochodami, wybierając chwile, kiedy właścicielom są niepotrzebne, niemożliwe było jednakże, żeby trafiali przypadkiem. Musieli mieć jakieś rozeznanie, ponadto musieli dysponować sposobami łatwego uruchamiania pojazdów. Żadnego wycia alarmu, żadnych zdewastowanych stacyjek, być może duplikaty kluczyków, co też wskazywałoby na staranne przygotowania. Może byli znajomymi ofiar, może mieli wtyczkę w jakiejś stacji obsługi, może inne jeszcze stosowali metody, w każdym razie sprawiali trudności.

Najwięcej widziała Elunia. Blondynowi o prostokątnej twarzy należało zrobić portret pamięciowy, posługując się wspomnieniami trzech osób, które na niego zwróciły uwagę. Jedną z tych osób była Elunia, przy okazji należało wydoić z niej wszystkie spostrzeżenia, a także zapamiętany profil. Bieżan zaprosiłby ją do komendy, gdzie grafik już odwalał robotę, ale właśnie nie mógł się do niej dodzwonić.

– Bardzo dobrze – powiedział teraz. – Pani pojedzie do nas, a ja do babci. Zaraz zadzwonię, żeby na panią czekali, każdy z państwa powie swoje i potem się te trzy wersje porówna. A teraz proszę, żeby pani sobie jeszcze raz przypomniała wszystko spod tego banku, każdy szczegół. Najbardziej mnie interesuje pasażer, majaczył pani, doskonale, ale może jednak coś pani dostrzegła?

W pierwszym momencie Eluni zrobiło się niedobrze, w drugim straciła pewność, że widziała Stefana. Może to rzeczywiście nie był on…? A jeśli nie on, to po diabła ma chronić złoczyńcę…?

Zmarszczyła brwi i z wahaniem wpatrzyła się w okno.

– Nie chcę pana wprowadzać w błąd. Tam było ciemno. Zostało mi wrażenie, że miał brodę. To znaczy, jestem pewna, że miał. Uczynił ruch. Jestem pewna, że włożył okulary, bo błysnęło. Taki refleks…

– W którym momencie włożył okulary?

– Jak ten blondyn wsiadał. Jakoś razem to wypadło. Bieżan zrozumiał w tej chwili jeszcze więcej.

– Zdaje mi się, że mechanizm tego przestępstwa mam już doskonale opanowany – rzekł z rozgoryczeniem. – Żebym jeszcze wiedział, kto to robi…!

– Może babcia panu coś da…?

– Pewno kawy. Chyba wolałbym już herbatę. No nic, skoczę tam. Babcię zastanę w domu?

– Tak, ona o tej porze pracuje. Ale niech pan zaczeka, ja zapisałam, co ona do mnie mówiła, może się to panu przyda. O, dwie osoby, nazwiska i adresy, a trzeciego właśnie szuka.

Bieżan obejrzał kartkę i nie wpadł w euforię.

– W porządku, rozumiem. Niech pani jedzie do komendy zaraz…

Nim jeszcze Elunia zdążyła opuścić dom, żeby spełnić jego polecenie, znów zadzwonił Kazio. Odebrała telefon już w palcie.

– Słuchaj, kochana – rzekł Kazio z wielką stanowczością – ja cię nie zamierzam kontrolować, niech mnie ręka boska broni. Ale zrób mi przysługę i powiedz, jakie masz plany. Co zamierzasz robić, dokąd się wybierasz i kiedy. Powiem ci prawdę, ja się o ciebie boję i wolę trochę na ciebie pouważać. Nie dam rady sterczeć pod twoim domem i trzymać cię za rękę przez całą dobę na okrągło, chyba żeby było trzeba. Więc ułatw mi to i daj namiary.

– Teraz właśnie jadę do komendy miasta – odparła Elunia bez oporu. – Mam nadzieję, że nie zrobią mi tam nic złego? Nie wiem na jak długo.

– A potem?

– A potem… – zaczęła i zbuntowała się nagle. – Kaziu, a gdybym ja też miała jakąś tajemnicę? Przed tobą?

– Możesz mieć wszystkie, jakie zechcesz, tylko powiedz, gdzie będziesz.

– No, a gdyby to właśnie była tajemnica, taka z tych, co by cię do mnie zraziły…

– Nie ma na świecie niczego, co by mnie do ciebie zraziło, przyjmij to do wiadomości raz na zawsze. Mogę nie zwracać uwagi. Powiedz, gdzie będziesz.

Elunia złamała się, bo przyszło jej na myśl, że istnienie Stefana Kazio odkryje sam i ona będzie miała ułatwione zadanie. Na dobrą sprawę i tak by nie wiedziała teraz, co mu powiedzieć, ma tego Stefana czy nie…?

– No dobrze. W tej komendzie trochę potrwa, bo będą robić obrazek. Portret pamięciowy. Potem od razu pojadę do Marriotta, do kasyna, bo tak mi się podoba.

– Każdemu by się podobało. A potem?

– Potem zrobi się bardzo późno i prawdopodobnie wrócę do domu.

Kazio milczał przez całe dwie sekundy.

– Rozumiem. W porządku. A co zamierzasz jutro?

– Od rana pracować, a na drugą jestem umówiona w dyrekcji „Bez granic”, to jest biuro podróży…

– Wiem.

– …z prospektami. A co dalej, jeszcze nie wiem.

– Nie szkodzi, to i tak dużo. Dziękuję, kochana, cześć. Elunia powoli odłożyła słuchawkę, a potem szybko wybiegła z domu.

Kwadrans po piątej znalazła się w kasynie, w parę minut później zaś pojawił się Barnicz.

Pamiętna rad i ostrzeżeń Joli, Elunia z całej mocy usiłowała na niego nawet nie spojrzeć, aczkolwiek zauważyła go już w momencie, kiedy wchodził. Grała zapamiętale, w ogóle nie widząc kart na ekranie automatu. Zanim minęła następna minuta, usiadł obok niej.

– Stęskniłem się za tobą – powiedział półgłosem i Eluni zrobiło się w środku zarazem słabo i gorąco. – Namnożyło mi się zajęć, ale do jutra się wyrobię. Co byś powiedziała na jutrzejszy wieczór?

Z szalonym wysiłkiem Elunia zdołała wydobyć z siebie głos.

– Nie mam planów. Gdzie się spotkamy?

– Tutaj oczywiście. To najprościej i najprzyjemniej. A potem już będę wiedział, co dalej. Pozbyłem się ciotki, wyjeżdża jutro rano na parę dni. Chorowite przyjaciółki w starszym wieku i na prowincji to czyste błogosławieństwo.

– Dlaczego właściwie musisz mieszkać z ciotką?

– Bo tak naprawdę, to ja mieszkam u niej, a nie ona u mnie. Tyle że to ja załatwiłem remont i tym podobne. Ogólnie biorąc, ona jest wysoce użyteczna i nieszkodliwa, czasem tylko trochę przeszkadza. Raczej rzadko.

Upragniony trwały związek cementował się Eluni w błyskawicznym tempie. Nareszcie…! Nareszcie mówił do niej coś o sobie, zwierzał się jej, poznawała jego życie! Nie dość na tym, nareszcie była z nim konkretnie umówiona!

Wszystko inne wyleciało jej z głowy. Nawet jeśli jakiś ślad trzeźwej myśli pozostał, nie miał żadnego znaczenia. Ogarnęło ją upojenie, głupia ta Jola, ograniczona, źle ocenia sytuację, opiera się na doświadczeniach osobistych, a one pechowe… Jednak Stefan nie potraktował jej przygodowo, to nie była rozrywka z doskoku, to coś trwalszego, jednak leci na nią, może mu nawet zależy, może już włączył ją w swoje życie, może gdzieś, kiedyś… ona przy jego boku, a on powie: moja żona…

Zrobi się na bóstwo absolutne!

Zamieszkają razem…

Urodzi mu dzieci…

– I co w końcu, pogodziłaś się z faktem, że pod tym bankiem mnie nie było?

Obrzydliwie prozaiczne pytanie wdarło się w stan ducha i umysłu Eluni zgrzytliwym dysonansem. Prawie widziała już palmy na Wyspach Kanaryjskich, bo Stefan jej jakoś do tego pasował, i kładła do snu własne dzieci w hotelowym apartamencie.

– Tak, powiedziałam glinom, że tam siedział jakiś brodaty – odparła, wytrącona z czarownego tematu. – Nie wiem już teraz, dlaczego wydawało mi się, że to ty, pewnie nie zauważyłam brody.

– A miałem brodę?

– Miałeś.

– To jakim cudem to mogłem być ja? Z brodą sam siebie chyba bym nie poznał. Rozmawiałaś z nimi ostatnio?

– Nawet dzisiaj. Niewiele mają ze mnie pożytku.

– Doszli do czegoś w tej aferze? Ciekawi mnie to, ostatnimi czasy afery u nas są naprawdę interesujące.

Eluni w najmniejszym stopniu nie chciało się teraz rozmawiać o aferach i przestępstwach. Zajęta była swoim życiem uczuciowym, Stefana miała przy boku, w dodatku zauważyła swój automat, który zaczął płacić nagle jak oszalały. Jej dusza drgnęła hazardem.

– Nie wiem – odparła z roztargnieniem. – Zdaje się, że wiedzą co, ale nie wiedzą kto. Czy ty grałeś w Monte Carlo?

Stefan Barnicz zacisnął zęby. Ta śliczna idiotka zaczynała go poważnie denerwować.

– Grałem. Co to znaczy, że wiedzą co? Co wiedzą?

– Wiedzą, co jest robione, ale nie mają pojęcia, kto to robi. Tak mi dziś wyszło. I co? Wygrałeś?

– Ogólnie owszem. A co właściwie jest robione?

– Jak to? – zdziwiła się Elunia, przerywając na moment grę. – Przecież ci mówiłam? Ktoś zmusza ludzi do podpisania czeków na okaziciela albo wyrywa z nich ten utajniony numer karty kredytowej, podejmuje pieniądze, przez ten czas trzyma te ofiary związane i do widzenia. Żadnych twarzy, bo oni występują w workach, widziałam to. A jednego widziałam nawet w naturze, chociaż po ciemku, a w świetle widziałam jego profil. Już mu zrobili portret pamięciowy, ale chyba nie najlepszy. W co grałeś? W ruletkę?

Przez moment Barnicz nie rozumiał, o co ona pyta.

– A…! W ruletkę, owszem. Miałem trochę szczęścia. Jak to się mogło stać, że widziałaś aż tak dużo?

Elunia zmobilizowała się nieco, chociaż cała ta przestępcza historia obchodziła ją w tej chwili tyle co zeszłoroczny śnieg. Streściła mniej więcej teorię Kazia, raczej mniej niż więcej, bo upojenie połączyło się z niecierpliwością, o nim, o nim, o Stefanie, dowiedzieć się wszystkiego, usłyszeć o jego przeżyciach, o jego dzieciństwie, o jego doznaniach, upodobaniach, poglądach… Jutro wieczorem będą zajęci czym innym…

Małe ziarenko piasku zgrzytnęło w trybach. Będzie chciał… No tak, oczywiście, że będzie chciał… Ale może ona się przyzwyczai, a od czasu do czasu on weźmie pod uwagę jej upodobania…

– Będę musiał wyjść – powiedział Barnicz. – Ale wrócę. Do której zostaniesz?

Elunia omal nie powiedziała, że nawet do rana, ale pisnęła w niej obowiązkowość. Przypomniała sobie pozostawione w proszku biuro podróży. Westchnęła z żalem.

– Najwyżej do ósmej. Jutro rano muszę odwalić robotę, a może uda mi się nawet dzisiaj wieczorem. W każdym razie przed pierwszą muszę być z tym gotowa, więc żadnego siedzenia w nocy.

– Spróbuję zdążyć wcześniej…

W nieobecności Barnicza Elunia trochę oprzytomniała. Z rozczuleniem popatrzyła na automat, nareszcie ta rozrywka zaczęła jej sprawiać przyjemność. Wygrywała nawet. Mogła odpocząć po emocjach uczuciowych. Przed sobą miała cudowne jutro, a potem, teraz to już chyba pewne, następne cudowne dni…

Za pięć ósma przystąpiła do wypuszczania swojej wygranej. Pełna zapału do pracy, zdecydowała się wrócić do domu i podciągnąć robotę, żeby na to cudowne jutro zostawić sobie więcej czasu. Siła jednej namiętności nieco zelżała, za to drugiej bardzo się wzmogła. Zgarniała do kubka ostatnie żetony, kiedy przy jej boku znów pojawił się Stefan.

– Taką miałem nadzieję, że cię jeszcze zobaczę – rzekł cicho. – Wróżyłem sobie nawet, jadąc tutaj, jeśli cię zastanę, interes mi się powiedzie. No i proszę, dobra wróżba.

Gdyby nie jutrzejsze perspektywy Elunia z całą pewnością pozostałaby w kasynie dłużej. Nawet i teraz zawahała się, czyby nie nakichać na obowiązki, ale Barnicz dołożył dalszy ciąg.

– Krótko tu będę, mam się tylko z kimś spotkać i pójdziemy gdzie indziej. Dobrze, że też wychodzisz, bo byłoby mi żal.

Wyszła zatem. Stefan towarzyszył jej przy kasie, gdzie odbierała wygraną, potem jeszcze podał jej palto przy szatni, pożegnał czułym uśmiechem i wrócił do wnętrza sali. Skierował się do baru.

Upojona szczęściem Elunia ruszyła do domu. Na jadące za nią samochody nie zwracała najmniejszej uwagi.

Szczęście przywróciło jej apetyt. Ustawiając samochód na parkingu, poczuła głód i przypomniała sobie, że właściwie w domu nie ma nic porządnego do jedzenia. Skierowała się zatem nie ku klatce schodowej, tylko do małego sklepu w sąsiednim budynku, otwartego do dziesiątej wieczorem. Zrobiła zakupy, składające się głównie z przedmiotów twardych, słoika flaków, słoika marynowanej papryki, puszki pasztetu, butelki oleju sojowego, butelki wina, zamrożonego na kamień kurczaka i równie dokładnie zamrożonych filetów rybnych. Produkty miękkie w postaci pieczywa, masła i pomidorów stanowiły niewielki dodatek.

Z ciężarem w wielkiej foliowej torbie wsiadła do windy, wjechała na swoje piętro, lewą ręką wygrzebała z kieszeni klucze i otworzyła drzwi.

Coś pchnęło ją okropnie z tyłu, z impetem wrzucając do wnętrza mieszkania. Nie potknęła się i nie przewróciła, tylko popędziła przez cały przedpokój i zatrzymała się na przeciwległej ścianie, waląc w nią torbą, której, mimo jej wagi, nie wypuściła z ręki. Znieruchomieć z zaskoczenia nie zdążyła, to miała jeszcze przed sobą, odwróciła się błyskawicznie, torba odbiła się od ściany, Elunia uczyniła ruch ku przodowi, ujrzała napastnika, potwora w czarnym worku na głowie, i teraz już swoim zwyczajem zamarła.

Zamarła jednak niedokładnie. Przeszło osiem kilogramów torby przy jej ruchu również nabrało impetu, poleciało dalej, pociągając ją za sobą i z całej siły waląc w goleń potwora, który znalazł się tuż przy ofierze. Potwór wrzasnął i zamiast uszkodzić Elunię, chwycił się za nogę.

Każda normalna jednostka skorzystałaby z okazji i uciekła, a co najmniej zaczęła krzyczeć. Elunia jednakże, rzecz oczywista, ustabilizowała się w swojej skamieniałości, torba bowiem, załatwiwszy sprawę, nie wykazywała dalszego pragnienia ruchu i wisiała w jej dłoni spokojnie. Gdyby spróbowała uciekać, napastnik zmobilizowałby się, ale goleń jest to miejsce bolesne. Widząc nieruchomość ofiary, przez chwilę zajął się sobą, stał przy ścianie na jednej nodze, usiłując rozmasować drugą i mamrocząc pod nosem wyszukane inwektywy. Miał pretensję, zamierzał rąbnąć ją od razu w chwili pchnięcia, ale popędziła przed siebie zbyt szybko i uniknęła ciosu, kretynka jakaś, powinna była upaść…

Stał tak przez całe sześć sekund, aż szczęknęła klamka u drzwi i w przedpokoju pojawił się Kazio. Ocenił sytuację jednym rzutem oka.

Z torbą w ręku i bez najmniejszych zmian w konfiguracji Elunia przeczekała cały spektakl, jaki rozegrał się w jej przedpokoju. Kazio zareagował błyskawicznie, napastnik również. Z tym że Kazio starał się go uszkodzić, zarazem zdzierając mu z głowy maskowanie, napastnik zaś, rozpaczliwie broniąc osłony, starał się tylko uciec. Co mu się w pełni powiodło.

– A miałem złe przeczucia i okazuje się słusznie – zaczął Kazio z satysfakcją, zamknąwszy już drzwi i wydłubując Eluni torbę z kurczowo zaciśniętej dłoni. – Puść to już, oddaj mi, to za ciężkie dla ciebie. Nic ci nie zrobił? Cholera, młotek miał, Paramonow w ucho pluty, jakaś łajza, tyle że ta ozdoba na łbie… Oddaj mi to, mówię…

Dopiero pozbawiona oręża Elunia pozwoliła się uruchomić. Kazio odwiesił jej palto i zaniósł zakupy do kuchni. W trakcie uspokajającego przemówienia nalał jej potężny kielich koniaku, Elunia wypiła medykament bez protestu, aczkolwiek odzyskawszy zdolność ruchu, szybko odzyskała także właściwą ilość równowagi.

– Wcale nie przestałam być głodna – oznajmiła z lekkim zdziwieniem. – Kaziu, zjedzmy coś. Flaki, chcesz? Flaki najłatwiejsze do podgrzania.

– Nawet gówno zjem, jeśli ci to sprawi przyjemność. To chwała Bogu, że nie straciłaś apetytu, oznaka zdrowego organizmu. Co to w ogóle było? Domyślasz się, dlaczego cię to bydlę napadło?

– Domyślam. Czekaj, kurczaka na dół, niech się przez noc rozmrozi, jutro go uduszę. Otwórz to. Do flaków mamy piwo. Nie podziękowałam ci jeszcze.

– Za co?!

– Uratowałeś mi życie, mam wrażenie…

– Tobie? Ja sobie twoje życie uratowałem i nie masz mi za co dziękować! Ten garnek będzie dobry…?

Dopiero po dwudziestu minutach, siedząc już przy flakach i piwie, Elunia poczuła się naprawdę nieswojo. Kazio wystąpił w charakterze wysłannika opatrzności, rycerza, podpory życiowej, nie wiadomo czego tam jeszcze, wszystkiego, powinna mu być wdzięczna, jest wdzięczna, oczywiście, ale co z nim teraz zrobić? Zdecydowała się przecież na Stefana! Z Kaziem musi zerwać, jak można zerwać z kimś, kto człowiekowi uratował życie?! A nawet jeśli nie życie, taż pewnością pieniądze… Co ona ma zrobić, nieszczęsna, to chyba klątwa jakaś…?!

– No więc mówili mi o tym – odpowiedziała wreszcie na pytania Kazia. – Może się zdarzyć, że jakaś mafia pilnuje wygranych, jadą za takim i odbierają mu pieniądze. Czasem nawet kasyno ich odwozi, to znaczy daje samochód i ochronę.

– Wygrałaś dzisiaj?

– Wygrałam, ale niedużo. Już wygrywałam znacznie więcej i nikt na mnie nie napadał. Dlatego się dziwię.

– Ja się wcale nie dziwię, bo tu nie idzie o takie drobne zyski. Mówiłem ci, za dużo wiesz o tej całej aferze i ktoś sobie wykombinował, że dobrze byłoby cię wyciszyć radykalnie. Pretekst z wygraną całkiem niezły, ale to by znaczyło, że mają wtyczkę w kasynie. Przyglądał ci się ktoś, jak wygrywałaś?

– Nie wiem. Z daleka mogła się przyglądać cała wycieczka. Zauważa się tylko tych, co stoją za plecami, ale akurat nikt mi nie stał. Skąd się tu w ogóle wziąłeś?

– Spod kasyna właśnie. Mówiłaś, że tam będziesz, podjechałem popatrzeć, jak tam wygląda, bo dawno nie byłem, i w tym momencie odjeżdżałaś, więc pojechałem za tobą…

Zakłopotana Elunia pomyślała, że jutro zapewne będzie odjeżdżać ze Stefanem i Kazio to zobaczy… No i dobrze, niech zobaczy, już mu przecież dała do zrozumienia…

– …i nie ja jeden. Jechał za tobą peugeot. A ja za nim. Tu cię doprowadził, zwolnił, jak parkowałaś, i pojechał dalej, a ja wysiadłem. Mam jego numer, na wszelki wypadek. Zniknęłaś mi z oczu, nie wiedziałem, że pójdziesz do sklepu, bo bym ci pomógł z tą torbą…

Elunia zachichotała.

– Okazuje się, że torba się przydała. Samej by mi nie przyszło do głowy walić go w nogę. Ani w głowę.

– Szkoda. Potem cię zobaczyłem, pojechałem na górę drugą windą, a on tam chyba na ciebie czatował. Ten jego wór na łbie nic ci nie mówi?

– Mówi. Takie same miewają ci… od wymuszeń czekowych. Ale może to taka moda.

– Może i moda, ale ja wolę być ostrożny.

– A ten numer peugeota jaki był?

– WZR 2218. Zapisz sobie i daj temu twojemu gliniarzowi. Też na wszelki wypadek, bo może to niewinny człowiek, który tu mieszka. Chociaż ja w żadną niewinność nie wierzę.

Ku zdziwieniu i wielkiej uldze Eluni Kazio nie postanowił u niej zostać. Zachował się jakoś' inaczej niż zwykle, jak dobry kolega, przyjaciel, kuzyn, a nie jak gach, ewentualnie narzeczony. Pomógł jej pozmywać po flakach i oznajmił, że idzie do domu. Ona ma tylko porządnie zamknąć drzwi, nie otwierać nikomu, a pod ręką mieć telefon i tasak do mięsa. Jutro dostarczy jej gaz i ma nadzieję, że w razie czego zdoła go użyć.

Czas do pierwszej w nocy spędziła przy pracy. Nie upierała się już przy topieniu okrętów i rozbijaniu samolotów, przeciwnie, doskonale jej wychodziło spokojne morze i pogodne niebo. Przydały się nawet aktualne komplikacje w życiorysie, dodały bowiem reklamowym prospektom wigoru i wręcz sensacyjności. Zrobiła tyle, że na jutro zostało jej bardzo mało roboty.


* * *

W promiennym humorze zadzwoniła nazajutrz o poranku do Bieżana.

– Ta pani babcia to diament najczystszej wody – oznajmił jej na wstępie. – W życiu bym nie przypuszczał, to złoto, a nie kobieta. Mam tego dupka żołędnego, jeszcze mu tylko muszę udowodnić, a to już mięta. Przy okazji rozpozna pani jego zdjęcie z profilu, ewentualnie nawet faceta w naturze, ale nie będę pani niepotrzebnie narażał. Co pani ma nowego?

– Napad – odparła radośnie Elunia, dumna z babci. – Na mnie. Jeden w worku na głowie, ale to był ten z małym numerem butów i wystającymi kostkami. Uprzytomniłam to sobie dopiero dzisiaj rano i dlatego do pana dzwonię, bo przedtem naprawdę myślałam, że chciał mi wyrwać wygraną z kasyna.

– Napad? Cholera… I jak pani z tego wyszła?

– Bardzo ulgowo. Akurat zjawił się znajomy…

Przypomniała sobie nagle, że udział Kazia powinna ukrywać, żeby nie narażać go na to świadkowanie. Prosił ją, Boże drogi, przynajmniej tyle mu się od niej należy, żeby tę prośbę spełnić!

– Zaraz do pani przyjeżdżam…

– Nie trzeba, ja to wszystko powiem panu przez telefon, niech pan tam sobie coś włączy, żeby nagrywało, mnie nie przeszkadza.

– Dobra, niech pani mówi.

Opisawszy wszystkie sceny po kolei i starannie ominąwszy Stefana i Kazia, każdego z innych przyczyn, Elunia podała Bieżanówi numer podejrzanego peugeota, po czym odmówiła podania nazwiska Kazia, z nadzieją, że Bieżan go nie pamięta. Przy sprawdzianach wyścigowych nie czepiał się o niego, nie był mu potrzebny i może go teraz nie skojarzy.

– Znamy się od szkoły podstawowej – oznajmiła stanowczo. – Podejrzany to on nie jest, mowy nie ma, uratował mnie. A o tej całej aferze wie tyle, co ode mnie, więc panu i nic. Pracuje, nie ma czasu, nie będzie mu pan zawracał głów przeze mnie!

Bieżan uparcie prezentował humor szampański.

– W porządku, zostawimy go sobie na kiedy indzie Przyznaję, że pani jest ważniejsza. Wie pani coś takiego, o ich załatwia, a mnie rozwiązuje sprawę, i dopuszczam, że pa ni nie wie, co to jest. Dziś jeszcze nie, ale jutro chciałbym z panią pogadać od serca. O której znajdzie pani czas?

Elunia szybko przebiegła myślą swoje obowiązki.

– Nie wcześniej niż o drugiej. Będę całkiem wolna…

– Doskonale, jestem u pani o drugiej. Odłożyła słuchawkę, uporządkowała i spakowała reklamy dla biura podróży i zadzwoniła do babci.

Babcia była przejęta.

– Okazuje się, moje dziecko, że stare baby są użyteczne. Dobrze mówiłaś, ten policjant to sympatyczny chłopiec. I nie głupi. Zdążył mnóstwo sprawdzić, to pewnie przez te komputery, które podobno myślą milion razy szybciej niż ludzie, chociaż ja osobiście wątpię. Potomkowie Klary odpadli mu od razu, nie ma ich w Polsce, jedno w Szwajcarii, drugie w Kanadzie, żadnych przestępstw u nas nie popełniają. To samo Helenka Kurakówna ze swoim Władkiem, wyprowadzili się już dawno do Szczecina i noga ich, ani też dzieci, w Warszawie od lat nie postała…

– I on to wszystko ci powiedział, babciu?

– A dlaczego miał nie powiedzieć? Jak się chce pomocy społeczeństwa, coś temu społeczeństwu trzeba dać, nie? Skoro mnie pyta o pokera i o pokera, ja chcę wiedzieć dlaczego! Rozrywka naganna, cóż on się tak uczepił? A czy ja wiem, może sam chce grać? No więc powiedział, a dalej to już mi samo wyszło. Okazuje się, że ten młodzieniec moje gorzkie żale zapamiętał, ten znajomy, u którego graliśmy, też wszystko pamiętał, a to dlatego, że wtedy, co ci mówiłam, to nie był pożar, tylko jego ciotka zamknęła się w łazience, zamek się zepsuł, a miała klaustrofobię, więc pojechał z tym drugim, to był ślusarz za młodu, tę ciotkę uwolnili, ale półżywą. Ostatnia chwila to była! Taką rzecz ciężko zapomnieć, wszystko wyszło na jaw. No i pamiętał, jak się ten chichotliwy gówniarz nazywał, to znaczy nie on akurat pamiętał, tylko jego znajomy, ale to już bez różnicy. Tuśmy wszystko przez telefon załatwiali i ten twój policjant ucieszył się, jakby mu kto w kieszeń nasmarkał, i mnie pokochał nad życie. Osoby na emeryturze są szalenie pożyteczne, bo siedzą w domu i zawsze się można do nich dodzwonić…

Elunia ucieszyła się również. Sukces Bieżana stwarzał nadzieję, że afera się skończy, przestępcy zostaną wyłapani i żaden następny napad nie będzie jej już groził. Nie miała teraz głowy do napadów, zajęta była Stefanem.

Zadzwoniła do Joli, z nią jedną bowiem mogła omawiać zasadniczy temat.

– Żartujesz? – powiedziała Jola niedowierzająco. – Poważnie? O, cholera, to on jest superman prawdziwy? Najpierw obowiązek, potem przyjemność, a jak przyjemność, to już bez przeszkód? No no, ciekawe…

– A już myślałam, że masz rację – wyznała rozgorączkowana Elunia. – Ale nawet długo myśleć nie zdążyłam, bo od razu zaczął…

– On dobry w łóżku, co?

– Nawet przesadnie.

– To uważaj, bo może playboy sobie znalazł matkę dzieciom…

– Nie mam nic przeciwko dzieciom.

– No to owszem, istnieje taka szansa. Upatrzył se ciebie, kurwa, wybacz słowo, to ty nie jesteś, z daleka widać, a do tych pór tylko z takimi miał do czynienia. Raz dorwał co innego i namyślił się robić za ojca rodziny. Zdarza się. Tylko licz się z tym, że skoki w bok mu nie przejdą.

– Myślisz…? I tak od razu…?

– Nie upieram się, że od razu, może chwilę przeczeka. Oczami duszy widzę takie, tu szlachetna żona i dzieci, a dookoła dziwki. Jawne albo utajnione, zależy jaki ma charakter. Ale naszyjnik królowej to raczej dla żony, tyle że gówno jej z tego przyjdzie. Historię sobie poczytaj.

Elunia zupełnie poważnie zastanowiła się, czy odpowiadałaby jej rola małżonki następcy tronu, ożenionego dla zachowania dynastii. No owszem, może i zgodziłaby się na coś takiego, jednakże pod warunkiem korony i rozkwitu kraju.

– Historycznie nawet mi się to podoba – wyznała z westchnieniem – ale współcześnie nie bardzo. To uważasz, że co?

– To uważam, że powinnaś zachować zdrowy rozum. Wątpię, czy ci się uda. Ale co mnie szkodzi radzić, a tobie spróbować…?

Usiłując zastosować się do rady przyjaciółki i zachować zdrowy rozum, Elunia cały wolny czas poświęciła upiększaniu się, z podziwu godnym rezultatem. Wypełniona była Stefanem do tego stopnia, że przy opuszczaniu domu omal nie zapomniała zabrać swoich projektów, zawróciła po nie od drzwi wyjściowych. Rozmrażający się kurczak, którego miała przyrządzić, całkowicie wyleciał jej z głowy, tak samo jak wczorajsza napaść. Nie była w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o swoim tak wspaniale rozkwitającym romansie.

Prospekty reklamowe zostały pochwalone i przyjęte bez zastrzeżeń, co niewiele ją obeszło. Już kwadrans po trzeciej znalazła się w kasynie.

I cała przeistoczyła się w jedno wielkie oczekiwanie.


* * *

Stefan Barnicz pojawił się dopiero o wpół do siódmej. W ciągu przeszło trzech godzin Elunia bez wątpienia wpadłaby w rozstrój nerwowy, gdyby nie zajęcie, jakiemu się oddawała. Mimo wszystko hazard ją wciągnął, te pazury z drugiej strony odezwały się, wczepiły, szarpnęły. Wygrywała, udręka czekania nie zdążyła się nawet rozwinąć, bo sukcesy w grze przyszły od razu i wzmogły jej euforię. Oczekiwanie, emocjonujące i upojne, tkwiło w tle.

Mimo prawie całkowitej pewności, że nowy związek już się ustalił, Elunia nie ośmieliła się ani jednym słowem napomknąć o umówionym wieczorze. Inicjatywa należała do niego i to też było piękne. Pozwoliła sobie tylko na pytające spojrzenie.

Barnicz na nieme pytanie nie odpowiedział od razu, ponieważ był wściekły. Swoją wściekłość opanowywał już od rana, od chwili, kiedy dowiedział się o kretyńskim efekcie wczorajszego napadu. Widok Eluni, żywej, zdrowej i kwitnącej, zirytował go na nowo, nie był w stanie zdobyć się na czułość, zarazem dobrze wiedząc, że musi chwilowo pielęgnować jej uczucia i w najmniejszym stopniu nie pozwolić im zwiędnąć. Nowe plany już mu się lęgły.

– Zły jestem jak diabli – powiedział jej do ucha i przynajmniej w tych czterech słowach mógł zawrzeć szczerą prawdę. – Nici z naszego spotkania. Skomplikowało mi się wszystko, próbowałem odkręcić, dlatego tak późno przyszedłem, ale nie dałem rady. Musimy to przełożyć na jutro. Będziesz mogła?

Elunia milczała długą chwilę, bo unieruchomiło ją gwałtowne rozczarowanie. Nie udawało jej się otworzyć ust. Robiło to wrażenie głębokiego namysłu i Barnicz zaniepokoił się lekko, czy przypadkiem ona nie zamierza obrazić się i stroić grymasów.

– Tak, mogę – odparła wreszcie odrobinę zdławionym głosem – ale trochę później. Chyba nie zdążę tu przyjść wcześniej niż o piątej.

– Dobrze, będę czekał.

Powiedział to jakoś tak cierpko, że teraz zaniepokoiła się Elunia. Nic rozumnego nie przyszło jej do głowy, ani myśl, że przecież mogliby umówić się inaczej i gdzie indziej, ani przypomnienie, że dzisiaj to on nawalił, ani nawet stwierdzenie, że ona też, tak samo jak i on, ma jakieś obowiązki do spełnienia. Przeciwnie, najgłupiej w świecie przestraszyła się, że go do siebie zraża, stwarzając przeszkody.

– Nie wiedziałam, że tak będzie – usprawiedliwiła się pośpiesznie. – Umówiłam się o drugiej na rozmowę z policją. Nie mam pojęcia, czego oni ode mnie chcą, ale to może potrwać, więc przed piątą chyba nie zdążę. Przypuszczam, że chodzi o napad.

– Jaki napad?

– Na mnie. Jakiś bandzior… Drobiazg.

Barnicz ucieszył się, że sama o tym wspomniała. Interesowało go bardzo, co też Elunia dostrzegła i co z tego napadu pamięta.

– Co za głupstwa mówisz, napad i drobiazg! Chcę o tym usłyszeć, powiedz porządnie. Co się stało?

– Jakiś taki wepchnął się za mną do mieszkania. Wczoraj wieczorem, jak wracałam. Ale nic mi nie zdążył zrobić, bo równocześnie wpadł… znajomy…

Aż ścierpła, mówiąc te słowa. Uświadomiła sobie, że właśnie w najobrzydliwszy sposób wypiera się Kazia, łże chyba także i do Stefana, oszukuje na oba fronty. No dobrze, może nie kłamie wprost, ale omija prawdę. Bez względu na poglądy Joli wolałaby uczciwie wyznać wszystko jednemu i drugiemu, a nie wykręcać tu kota ogonem i potykać się bez mała o każde słowo. A jednak na razie głupio, on wciąż jeszcze może powiedzieć, że co go to obchodzi…

– Jak on wyglądał? – spytał ostro Stefan. Przez moment Eluni wydało się, że pyta o Kazia.

– Kto…?!

– Ten bandzior.

– A… Nie wiem. Cały był omotany czarną szmatą. Nie poznałabym go nigdy w życiu, mam na myśli twarz. Jak sądzisz, czy to możliwe, żeby jechał za mną z kasyna? Wygrałam trochę, mógł podpatrzeć, tu słyszałam takie opowieści, że śledzą tych wygranych i odbierają im pieniądze. Na wyścigach zresztą słyszałam to samo…

– Owszem, możliwe – przerwał stanowczo Barnicz, bo Elunia wyraźnie zaczynała nabierać rozpędu i rozszerzać dywagacje na tematy przestępcze. – Nic ci nie zrobił? Nie uderzył cię nawet?

Elunia gotowa była mówić o wszystkim, byle ominąć Kazia. Wdała się w opis torby z zakupami. Wyznała, że pamięta obuwie napastnika, obuwie znajome, z pewnością był to ten sam, którego spotkała już trzykrotnie. Gorączkowo zapewniała, że nie poniosła żadnego szwanku, nawet nie zdążyła zdenerwować się porządnie, ten bandzior zachował się jakoś łagodnie, szybko uciekł i nikt go nie gonił…

Barnicz miał tego dosyć. Dziś Elunia nieco bredziła, ale jutro mogła odzyskać rozum, przypomnieć sobie więcej i spowodować klęskę. Nie mógł zwlekać.

Nad głową Eluni zawisło niebezpieczeństwo, które sama na siebie sprowadziła.


* * *

Bieżan znacznie lepiej od niej orientował się w przyczynach i celach nieudanego napadu. Zastanawiał się, co za informację Elunia posiada, nie wyjawiając jej, i doszedł do wniosku, że po prostu za dużo widziała. Mogła zidentyfikować przynajmniej jednego złoczyńcę, tego napotkanego na ulicy, tylko ona, bo nikt inny nie dostąpił szczęścia oglądania któregoś z nich bez maski. Racjonalnie myślący przestępcy musieli ją usunąć, nie sądził jednak, żeby się z tym zbytnio śpieszyli. Jeden napad im nie wyszedł, zorganizowany był jakby na chybcika, następny powinni przygotować porządniej i była szansa, że trochę to potrwa. Miał nadzieję, że sam również zdoła się przygotować i nie narażając Eluni, dopadnie ich na gorącym uczynku. Jeden z nich miał już trwałą opiekę, prowadził Bieżana prosto do celu, ale wyraźnie dawało się wywęszyć, że zdobyczą staną się płotki. Wykonawcy. Mózg,! szef i organizator, całej imprezy pozostanie nieuchwytny.

A Bieżan musiał wykryć szefa, inaczej bowiem cała jego robota nadawała się do podłożenia pod tramwaj.

O bandycie spod Kraśnika wiedział już wszystko i nie miał żadnych wątpliwości, iż panią Gulster z szóstego piętra ten uparty zbir wziął za Elunię. Można go było zamknąć za napaść od razu, był dostępny, pracował jako tragarz w magazynie meblowym, mieszkał w miejscu zameldowania, ale jego prywatne znajomości błysnęły Edziowi wielką nadzieją. Najpierw musiał sprawdzić…

Kazio wiedzy konkretnej posiadał mniej, za to wszystkiego się domyślał. Jako jednostka przytomna życiowo, sam potrafiłby taką aferę zorganizować, orientował się, gdzie tkwią zgryzoty, ale też nie wiedział, czym Elunia grozi tej całej szajce. Tak samo jak Bieżan podejrzewał, że za dużo widziała i stanie się straszliwym niebezpieczeństwem przy ewentualnych konfrontacjach. Do konfrontacji wprawdzie było jeszcze dość daleko, tak uważał, nie zamierzał jednak zaniedbywać sprawy, ponieważ Elunię, najzwyczajniej w świecie, kochał.

Rywala wywęszył. Nie przyznał się Eluni, że był w kasynie i widział supermana, z którym przez chwilę rozmawiała. Widział także jej wzrok i wyraz twarzy i zalęgła się w nim dzika chęć zdefasonowania tej pięknej mordy faceta, strzelenia w tego głupiego ryja tak, żeby poleciał na orbitę i długo nie wracał. Zachował pełne opanowanie, kochał bowiem Elunię do tego stopnia, że wolał ją widzieć w objęciach pawiana niż w trumnie.

Sam się na kilka części rozedrzeć nie zdołał, ale umiał sobie znaleźć zaufanych pomocników. Jego zdaniem, Eluni należało pilnować bez przerwy.

Pomocnicy Kazia rekrutowali się z rozmaitych sfer. Jeden z nich, niejaki Wojtuś Kornacki, przez dwadzieścia pięć lat wiódł bujne życie, po czym postanowił w pewnym stopniu się ustatkować. Ustatkowanie polegało na wyborze jednego konkretnego zajęcia i trzymaniu się go konsekwentnie.

Najbardziej odpowiadała mu praca śledcza, przy niej zatem pozostał. Za godziwym wynagrodzeniem inwigilował wskazane mu osoby, spełniając przy tym drobne zlecenia dodatkowe, w rodzaju zatruwania lub też ułatwiania osobom życia. Powierzchowność umiał zmieniać wręcz konkursowe, wiek tworzył sobie dowolny, od młodzieńca do zramolałego staruszka, a z racji średniego zaledwie wzrostu z łatwością potrafił się przedzierzgnąć nawet w kobietę. Profesja okazała się zaskakująco intratna, a bawił się przy niej znakomicie.

Zorientowany w obowiązkach Eluni, Kazio pokazał ją Wojtusiowi w chwili, kiedy wychodziła z biura podróży i przykazał oka od niej nie odrywać. Wyjaśnił przy tym, w czym rzecz, żeby zaskoczenie nie obniżyło sprawności Wojtusia.

– Na moje oko dziewczynę chcą rąbnąć – rzekł wprost. – Już wczoraj próbowali.

– Za tarczę nie robię – zastrzegł się Wojtuś.

– Kopyto nie wchodzi w rachubę. Wyprodukują zwyczajny napad rabunkowy. W bramie, w domu, na ulicy, ale najprędzej w domu. Dziś wieczorem ja ją przejmę, ale mogą ją załatwić jutro rano na przykład.

– W pracy?

– Ona właśnie w domu pracuje.

– Przyjdzie, znaczy, listonosz albo inkasent…

– Toteż właśnie. Połapiesz się, kto tam na nią ma oko i usiądziesz mu na zderzaku, jak się zamienimy.

– Znaczy, robota dubeltowa?

– Zgadza się. Szmal też. No, z fartem!

Wojtuś Kornacki ruszył za Elunią i ucieszył się, widząc, iż czas jakiś spędzi w eleganckim i atrakcyjnym miejscu. Nie nudził się, czasem w coś zagrał, z automatu wyleciało mu pięć złotych, w ruletkę trafił dwadzieścia dwa złote i pięćdziesiąt groszy, ale te sukcesy nie przewróciły mu w głowie i nie oderwały go od obowiązków. Stefana Barnicza wypatrzył z łatwością i tknął go silnie wyrobiony już instynkt śledczy.

Tymże instynktem wiedziony, wbrew zaleceniom Kazi porzucił na chwilę Elunię i udał się za nowym obiektem, interesującym o tyle, że facet nie odbierał kurtki z szatni, tylko wyszedł, jak stał. Ciekawiło go, dokąd pójdzie.

Nie szedł daleko. Przemierzył hol z windami i zatrzymał się w następnym, obok ruchomych schodów. Było tam pusto, nikt nawet nie siedział na fotelach pod palmami. Facet miał rozum w głowie, stanął na środku pomieszczenia i wypukał numer na telefonie komórkowym. Nie było sposobu zbliżyć się do niego nieznacznie i cokolwiek usłyszeć, zastosował najlepsze zabezpieczenie.

Wojtuś jednakże nie lubił być wystawiany rufą do wiatru, miał w sobie ducha przekory. Już w chwili kiedy facet wyjmował słuchawkę, sam też pogrzebał w kieszeni. Od roku już posiadał urządzenie, którego technicznej strony wprawdzie nie rozumiał, ale użyteczność zdołał wielokrotnie stwierdzić. Jeden malutki kawałek czegoś należało wetknąć sobie do ucha, a drugi ustawić właściwym końcem w pożądanym kierunku i już człowiek słyszał najcichszy nawet szept. Tyle że ten szept trzeba było zapamiętać, bo nic się nigdzie nie nagrywało.

Całą usłyszaną rozmowę zapamiętał bez najmniejszego trudu i pogratulował sobie nosa. Słusznie poszedł za tym palantem, ktoś tu powinien wybulić niezłą premię…

Palant nie wrócił do kasyna. Usiadł przy kawiarnianym stoliku tuż obok balustrady po drugiej stronie holu, skąd miał doskonały widok na schody i windy, zamówił kawę i siedział spokojnie. Wyglądał, jakby czekał na kogoś, ale po tej rozmowie telefonicznej Wojtuś już wiedział, że jego czekanie ma oblicze jakby odwrotne.

No i doczekał się, Elunia wyszła.

Jej rozczarowanie było tak potężne, że po pierwszym wybuchu nie sklęsło, tylko rozlało się po niej niczym pożar lasu. Zniechęciło ją do gry, do tego miejsca i w ogóle do życia. Chciała zamknąć się w domu i spokojnie podenerwować tylko jednym tematem bez żadnych dystrakcji i bez żadnych świadków. Jeśli będzie miała na to ochotę, może sobie nawet trochę popłacze. Była święcie przekonana, że Stefan poszedł już całkowicie, dziś nie wróci, co gorsza, zakwitła w niej niepewność jutra i nic nie dostarczało jej pociechy.

Wojtuś poczuł wielkie niezadowolenie, bo obiekty mu się rozpraszały. Miał nadzieję, że Kazio pojawi się wcześniej, przejmie dziewczynę, a on sam zajmie się tym szalenie interesującym facetem, ale nic z tego nie wyszło. Musiał lecieć za nią, teraz już dokładnie wiedząc, co jej grozi, w dodatku, w myśl intencji zleceniodawcy, powinien temu zapobiec. Narażać się nie miał chęci, nie mógł jednakże zostawić sprawy na łasce boskiej. Utraciłby dobrą opinię, a z nią razem wysokie zarobki, czego bał się jak ognia.

Jedyne co zdołał uczynić, to zatrzymać się na króciutką chwilę, widząc, że gość przy stoliku znów wyjmuje słuchawkę. Zareagował błyskawicznie i zdążył usłyszeć rozmowę. Zawierała w sobie jedno słowo: „Już”. Wojtuś wiedział, co już.

Elunia wyszła z hotelu, odszukała samochód, stwierdziła, że jest zastawiony od tyłu, wsiadła i spokojnie poczekała. Nie śpieszyło się jej, była sama, mogła nawet od razu zacząć płakać. Nie zaczęła właściwie tylko dlatego, że ten za nią przyleciał, przeprosił i plątał się dookoła, wykazując zamiar odjazdu. Trwało to tyle czasu, że Wojtuś zdążył ustawić się do startu za nią.

Na dobrą sprawę mógłby jechać i przed nią, znał jej adres, a po drodze nie powinna jej spotkać żadna krzywda, ale nie był pewien, czy Elunia uda się prosto do domu. Kobiety bywają nieobliczalne, mógł jej wpaść do głowy jakiś szatański pomysł i zgubiłby ją, co stanowiłoby hańbę śmiertelną i czystą stratę finansową. Wojtusiowi płacono tylko za działania skuteczne, a nie za pomyłki i błędy.

Elunia ruszyła prosto do domu.

Jechała powoli, bo zajęta była rozpatrywaniem swojej sytuacji uczuciowej, na ostatnim odcinku zatem Wojtuś zaryzykował. Żywiąc nadzieję, że już nie zmieni kierunku, wyprzedził ją i na jej parkingu zajął ostatnie miejsce przed wejściem do budynku. Nadjeżdżająca niemrawo Elunia musiała stanąć dalej i miała dłuższą drogę do przejścia.

Zbrojny w swoją dodatkową wiedzę, Wojtuś nie gapił się na nią, tylko wyskoczył i jak szaleniec pognał do windy. Wjechał na piąte piętro. Nic więcej nie musiał robić, bo ujrzał drzwi mieszkania Eluni otwarte, w nich zaś Kazia, z papierosem i wielką marmurową popielniczką w dłoni.

Doznał ulgi, ale czasu nie miał. Zanim zapaliły się światełka drugiej windy, co oznaczało zapewne, że Elunia także wjeżdża, zdążył przekazać Kaziowi wszystkie wieści, szepcząc mu do ucha. W chwili kiedy Elunia istotnie wjechała, Kazio nadal stał w drzwiach, a Wojtuś czekał na windę w charakterze obcego człowieka. Wsiadł i zjechał.

Elunia na widok Kazia pomyślała, że jednak należało popłakać w samochodzie. Błysnęła w niej jakaś odrobina gniewu za jego natręctwo, akurat w tej chwili Kazio był jej potrzebny jak dziura w moście, chciała być sama. Na zasadniczą rozmowę również nie miała najmniejszej ochoty, szczególnie że sens takiej rozmowy na nowo zrobił się bardzo wątpliwy. Z drugiej znów strony, wbrew wszystkiemu, obecność Kazia stanowiła coś w rodzaju pociechy i razem wziąwszy, Elunia poczuła się beznadziejnie skołowana. Weszła do mieszkania w milczeniu, a Kazio zamknął za nią drzwi, również nic nie mówiąc.

Nic zaś nie mówił, ponieważ po otwarciu ust zacząłby wydawać triumfalne okrzyki radości i szczęścia, nie zdołałby się powstrzymać. Wieści od Wojtusia wprawiły go w euforię prawie absolutną, przygłuszała ją nieco tylko zgroza i współczucie dla Eluni. Wrąbała się okropnie, sama jeszcze o tym nie wie, a jak się dowie, przeżyje to ciężko, on zaś za skarby świata nie powie jej prawdy, bo w grę wchodzi ten rywal cholerny. Niech ją uświadamia kto inny, najlepiej glina…

– Masz doskok do tego swojego gliniarza? – spytał wreszcie, opanowawszy uczucia.

Elunia zdziwiła się trochę, ale doznała ulgi. Kazio był rzeczowy i stanowczy, jakby przyszedł tu dla załatwiania interesów, wydawał się wyzuty z sentymentów, co odpowiadało jej najbardziej. O aferach przestępczych mogła rozmawiać, aby tylko nie próbować zwierzeń osobistych!

– Mam – odparła żywo – ale i tak jestem z nim umówiona, ma tu przyjść jutro o drugiej…

– I obejrzeć sobie twoje zwłoki – wpadł jej w słowa Kazio, bardzo spokojnie i życzliwie. – Mnie pewno wyrzucisz, otworzysz inkasentowi, inkasentów będzie tym razem dwóch, potem pan śledczy wejdzie bez przeszkód, bo drzwi nie zostaną zamknięte. Zobaczy efekty, mieszkanie wybebeszone i ciebie w pełni rigor mortis. Jest jeszcze możliwe, że jak tylko stąd pójdę, spróbują się włamać, o ile uda im się załatwić to bez hałasu. Łańcuch przetną.

Elunia słuchała podejrzliwie, zdumiona i zaskoczona.

– Dlaczego tak ma być? Skąd to wiesz?

– Od samego decydenta. Nie będę ukrywał, wydelegowałem chłopaka, żeby cię pilnował na mieście, udało mu się podsłuchać, jak gość wydawał dyspozycje przez telefon. Masz zostać zabita w sposób brutalny i mało wyszukany, żeby mogło paść na jakiś prymityw, prymityw jest, zdaje się, upatrzony i zakontraktowany, to ten twój, z dzieciństwa. I, rzecz jasna, obrabowana. Jeśli nie dziś wieczorem, to jutro rano, koniecznie przed twoją rozmową z gliniarzem. Z łatwością domyślam się przyczyn, a ty chyba też?

– Myślisz, że to dlatego… Że ich widziałam…?

– Przypuszczam, że tak. Gliny chyba więcej wiedzą i jutro, przy twojej pomocy, coś tam ważnego pewnie odkryją. Wszystko na to wskazuje, a ten upór, żeby cię rąbnąć, też o czymś świadczy.

Elunia, wciąż stojąca na środku swojego salonu, poruszyła się wreszcie, odłożyła torebkę na stół, sięgnęła po papierosy i usiadła w fotelu.

– Możliwe, że wpadnę z tego wszystkiego w alkoholizm, ale bądź tak dobry i daj mi koniaku. Sobie też. Chociaż nie, nie wpadnę, znienawidzę koniak. I niech oni teraz nie przychodzą, bo nie czuję w sobie siły do walki.

– Toteż dlatego wolałbym kontakt z władzą – rzekł z westchnieniem Kazio, spełniając jej życzenie i siadając obok. – Nawet jeśli tu będę warował, nawet jeśli ten gaz podziała… a propos, zasobniczek masz na półeczce w przedpokoju… nawet jeśli nie zdołają nas rąbnąć… a strzelać w ostateczności mogą, spluwę teraz byle gnój posiada, tyle że tłumik może obudzić podejrzenia, bo to już wyższa szkoła jazdy… więc nawet, mówię, jeśli nas nie załatwią, to i tak na telefon do glin będzie za późno. Chłopaczki uciekną i cześć. Po czym spróbują jutro, pojutrze… Aż do skutku.

Roztaczana przez Kazia wizja była dostatecznie sensacyjna, żeby Elunia się nią zainteresowała. Zranione uczucia zeszły na dalszy plan. Gestem poprosiła o drugi kieliszek, bo tym razem Kazio nalewał jakoś skąpo, zapaliła papierosa i zmobilizowała się umysłowo.

– Czekaj, Kaziu. Oczywiście, do komisarza mogę zadzwonić nawet zaraz, ale coś mi przychodzi do głowy…

– Wal!

– Po pierwsze, nie mam pretensji o pilnowanie mnie, żebyś sobie nie myślał… Proszę bardzo. Uczciwie mówiąc, ja się ich boję. A po drugie to zaraz, mówisz, że on, ten jakiś, podsłuchał. Chyba wiedział, kogo podsłuchuje?

– Wiedzieć nie wiedział, tylko widział. Nie znał nazwiska faceta. Możliwe, że je właśnie poznaje.

– Bo co?

– Bo poleciał jeszcze mu się trochę poprzyglądać. Doprowadził cię pod dom i wrócił do klienta. Wiedział, że ja tu czekam, tak byliśmy umówieni.

Eluni nie przyszło na myśl, iż czekający na windę obcy człowiek przez cały dzień był jej cieniem. Nie skojarzyła go.

– No dobrze, to w każdym razie mógłby go palcem pokazać. I zeznać, co słyszał. I już by go mieli. Więc czy on nie jest potrzebny? Czy nie należałoby go tu sprowadzić? I czy w ogóle nie powinni raczej zabijać jego, a nie mnie?

– Co do zabijania, wolałbym go również nie poświęcać. A co do zeznań, istnieje szkopuł, od razu ci to wyznam. On się za skarby świata nie przyzna, w jaki sposób i dlaczego podsłuchiwał tego… jak by tu elegancko… szczwoła plamistego. A ja się nie przyznam, że go zatrudniłem, bo stracę chłopaka.

Elunia przez chwilę popijała koniaczek delikatnie i w milczeniu.

– To ja nie widzę wyjścia – rzekła wreszcie surowo. – Mam wrażenie, Kaziu, że stwarzasz trudności. Jak oni mogą do czegoś dojść i zdobyć dowody? Bez dowodów komisarz im nic nie zrobi, sam mówił.

Kazio dolał i sobie.

– Przemyślałem to. W końcu i mnie zależy… Jeśli będzie znał ludzi, dowody sam zdobędzie. Pochodzi za facetem i parę dni mu wystarczy, ma fachowców od tego. A na tych tutaj, do cholery, może się zaczaić pod byle pretekstem…

– Na jakich tutaj?

Kazio westchnął bardzo smętnie.

– Oni tu są, kochana. Jeden na klatce schodowej, drugi na parkingu. Co ty myślisz, że ja tu dłubałem palcem w nosie? Sprawdziłem. Nie wiedzą, że o nich wiem, tak mi się wydaje i taką mam nadzieję. Czekają, aż sobie pójdę. Ja mogę udawać, że idę, chłopcy się ruszą i gliny wejdą do akcji, to też jest jakieś rozwiązanie. Nic ci nie zrobią, obrabować cię nie zdążą, będzie to tylko usiłowanie, ale swoje czterdzieści osiem godzin posiedzą i przez dwie doby będziesz bezpieczna. Nie znajduje się płatnych zabójców na każdym kroku.

– A przez ten czas ja i tak z komisarzem porozmawiam, więc może stracą powód, żeby mnie zabijać – zauważyła Elunia zupełnie rozsądnie. – Ciekawe, co ja takiego mogę wiedzieć, jeśli nie idzie tylko o rozpoznawanie. We wszystkich kryminałach jakiś' świadek coś wie i zabijają go, zanim powie, a nie mówi, bo nie wie, że wie. Wolałabym tego uniknąć, chętnie powiem wszystko.

– Dobra, dzwoń do komisarza. Nie, czekaj, z mojego. Na wszelki wypadek…


* * *

Dokładnie w tym momencie w kasynie przy Wojtusiu Kornackim rozszalała się pani Ola, przybyła tam w chwilę po wyjściu Eluni. Wojtuś w skupieniu grał na tanim automacie, nie odrywając oka od Stefana Barnicza, grającego na droższym, pokerowym. Pani Ola traciła właśnie resztki swojej wcześniejszej wygranej.

– No proszę! No proszę! – gorączkowała się prosto Wojtusiowi w ucho. – Zabiera wszystko, co dał! Wszystko! Jajka…! O Boże, niech pan popatrzy, proszę, to jest złośliwość, o, niech pan spojrzy!

Siła żądań pani Oli była tak potężna, że Wojtuś spojrzał. Nie miał pojęcia, o co chodzi w tej grze, nie wiedział, dlaczego czasem mu się coś wysypuje, a czasem nie, ale na razie nie zamierzał tego dociekać, zajęty był czym innym. Zrozumiał jednak, iż ów element, nazwany przez nią jajkami, ustawił się nierówno, dwie takie sztuczki na linii środkowej, a jedna na górnej. Odgadł, że wielka wygrana ominęła ją o włos.

– Okropne – powiedział z przekonaniem.

– Okropne zupełnie! – przyświadczyła gwałtownie pani Ola. – Zaraz mi zabraknie pieniędzy, prawie bez grosza tu przyszłam, dał na początku, już myślałam… Nie daje, nic nie daje! Całe szczęście, jest pan Stefan, zaraz do niego pójdę, bo jeszcze mi ucieknie… No nie, nie daje, do końca nic nie da! Pójdę do pana Stefana…

Zsunęła się z krzesła i podążyła dokładnie tam, gdzie Wojtuś patrzył. Pilnowany przez niego facet przywitał się z panią Olą i bez żadnych oporów i wahań wyciągnął z kieszeni pieniądze. Wręczył jej. Wojtusiowi wydało się, że była to pożyczka.

Pani Ola po chwili potwierdziła jego przypuszczenie.

– Pan Stefan zawsze mi pożycza, wie, że ja oddaję w terminie. Wolę od niego niż od tych lichwiarzy, bo bez procentu. No, daj coś…! Wreszcie trochę… A teraz, o, znów to samo, chodzą te jajka, jak na złość, no proszę, niech pan popatrzy!

Wojtuś popatrzył bardzo chętnie, widząc wodę na swój młyn. Złożył wyrazy współczucia.

– Znam pana Stefana – dodał szybko, zanim pani Ola zdążyła wpaść w następny monolog – ale mam kłopot, głupio mi się do niego odezwać, bo zapomniałem jego nazwiska. A przedstawiał mi się. Nie przyznam się przecież, może mi pani przypomnieć? Jak on się nazywa?

– Pan Stefan? Barnicz. Stefan Barnicz. Prawda, jaki przystojny? A, pana to nie obchodzi, o Boże, o mało co…! No daj coś wreszcie, jakie podłe te maszyny, dajże coś! Znów przestał płacić, może powinnam iść do innego, bo ten się nie ruszy, o, proszę, kusi tylko! No, nareszcie…! Dał trochę, może teraz będzie dawał przez chwilę, a jak nie, to zmienię… No, jest!

Wojtuś, wykorzystawszy panią Olę, która spadła mu jak z nieba, wygarnął z korytka swoje pięćdziesięciogroszówki i przeszedł gdzie indziej, wyraźnie bowiem poczuł, że dłużej jej gadania nie wytrzyma. Zapomni, po co tu siedzi, zapomni, jak się sam nazywa, zgubi klienta i dostanie kołowacizny. Z innego miejsca też ma dobry widok na ofiarę, poza tym powinien spełnić obowiązki…

Usiłując ominąć udział Kazia i jego tajemniczego wynajętego chłopaka, Elunia przekazała Bieżanowi wysoce mętne informacje. Zrozumiał z nich, iż czatujące na nią bandziory znajdują się w tej chwili pod jej drzwiami, ona zaś zamierza odegrać rolę przynęty. Pod warunkiem, że on w to wkroczy. Ponadto jakaś nadprzyrodzona siła zidentyfikowała szefa mafii, tego, który kazał ją zabić, nikt jednakże nie wie, kto to jest. Ale może ktoś będzie wiedział.

Zaniepokojony ogromnie, zrezygnował ze snu i odpoczynku i zapowiedział swój natychmiastowy przyjazd. Elunia upierała się przy asyście, sam jeden może nie dać im rady, ich jest dwóch. Niech może chociaż nie przyjeżdża jawnie, bo pułapka się nie uda…

Bieżan zaniepokoił się bardziej, bo Elunia, najwyraźniej w świecie, po raz pierwszy wpadła w rzetelną histerię. Dla świętego spokoju obiecał jej wszystko i wybiegł z domu.

Zaledwie Elunia rozłączyła się, słuchawka Kazia zaterkotała.

– Tak? – powiedział Kazio.

– Stefan Barnicz – powiedział Wojtuś z drugiej strony przyciszonym głosem. – Siedzi w kasynie. Sprawdzić adres?

– Tak.

– Bardzo dziwną rozmowę odbyłeś – zauważyła Elunia, zakłopotana nieco, bo wydawało się jej, że z komisarzem rozmawiała trochę nie tak, jak należało. – Dwa razy powiedziałeś „tak”. Czy to szyfr?

– Nie dziwniejszą niż ty – odparł Kazio, wyłączając urządzenie. – Jak on z tego coś zrozumiał, to ja jestem cesarz chiński. No nic, wyjaśni mu się bezpośrednio.

– Zrobię coś. Kawę, na wszelki wypadek. Czekaj, ale przecież… Nie chciałeś w tym uczestniczyć? Jeżeli on cię tu zastanie…

Kazio w ponurej zadumie przyjrzał się stojącej lampie. Wyraźnie już widział, że bezpośredniego kontaktu z tym gliniarzem nie zdoła uniknąć. Nie poda Eluni nazwiska faceta, ona je z pewnością zna doskonale i primo, nie uwierzy, a secundo, znienawidzi go za to. Kazia, rzecz jasna, znienawidzi, a nie tamtego padalca. A komisarz musi je poznać, bez tego się nie obejdzie, podstawowa sprawa. Może uda mu się jakoś z nim dogadać, jak mężczyzna z mężczyzną…

– Zmieniłem poglądy – mruknął. – On ma na głowie ważniejsze rzeczy niż mnie, w pierwszej kolejności ciebie, zdaje się, że sobie zlekceważył i wystawił cię na strzał. Powinien pójść na ugodę.

– No dobrze, jak chcesz…

Bieżan przyjechał po kwadransie. Nie był aż tak lekkomyślnym półgłówkiem, jak przypuszczał Kazio, wiedział, co robi, i nie pozostawił Eluni całkowicie bez opieki. Głównym źródłem jego niepokoju była obawa, czy jego człowiek w ogóle jeszcze żyje, bo aczkolwiek szajka dotychczas unikała mokrej roboty, to jednak w sytuacji podbramkowej mogła posunąć się dalej. Skoro przeznaczyli na ubój Elunię, dlaczego by mieli oszczędzać jakiegoś przypadkowego świadka? Bodaj rozbić mu łeb, żeby nic nie widział i nie przeszkadzał…

Człowiek okazał się żywy i w pełni sprawny. Potwierdził obecność w najbliższej okolicy dwóch podejrzanych typów. Bieżan się uspokoił, zastanowił i zadzwonił do Eluni z zakamarka korytarza na czwartym piętrze.

– Jestem prawie pod pani drzwiami, piętro niżej. Chciałbym, żeby pani otworzyła, zanim wejdę, żebym nie musiał dzwonić, walić i wrzeszczeć. Po schodach wejdę.

Przy pełnej aprobacie Kazia Elunia spełniła jego życzenie. Udręki sercowe już jej prawie minęły, Stefan istniał tylko w tle, przyjemność nawet sprawiała jej myśl, że jutro, bez względu na ewentualne ponowne rozczarowania, uprze się i wreszcie opowie mu porządnie o tej całej aferze. W obliczu niebezpieczeństwa może się o nią zatroszczy i przestanie zostawiać ją luzem na łasce losu…

Kazio przez ten kwadrans oczekiwania na sprzymierzeńca obmyślił sobie plan działania.

– Kawa kawą – rzekł na wstępie, obrzucając wzrokiem przygotowany stół – ale ty tam masz w kuchni takie drobnostki do przegryzienia, widziałem. Dałabyś może, co? A ja tu się zajmę koniaczkiem.

Bieżan już chciał zaprotestować, niczego nie będzie gryzł, nie na kolację tu przyszedł, ale ujrzał wyraz twarzy Kazia i poprzestał na chrząknięciu. Zabrzmiało jakoś łakomie, Elunia zatem posłusznie wybiegła do kuchni, zdziwiona nieco, bo zazwyczaj Kazio sam takie rzeczy załatwiał, wyręczając ją, w czym tylko mógł. Ale może teraz był zdenerwowany…

Kazio wykorzystał zdobytą chwilę.

– Przy niej nic panu nie powiem – rzekł cicho i pośpiesznie. – Mam nazwisko faceta, zdaje się, że ona się w nim zadurzyła. Pojęcia nie ma, że on w tym siedzi, a mnie głupio, bo ją, co tu ukrywać, kocham. Ona przy mnie też nic o nim nie powie, bo też jej głupio. Musimy pogadać na osobności.

– Nazwisko! – zażądał Bieżan twardo.

– Moje czy jego?

– Na cholerę mi pan, jego.

– Stefan Barnicz – szepnął mu Kazio do ucha. – Patrzy mi na bossa.

– Dobra, panią Burską upłynnimy. Nie ma tam czegoś więcej w tej kuchni…?

– Mrożona ryba. Może ją usmażyć.

– W porządku, pojedziemy na rybie…

Elunia nie grzebała się długo, wróciła z krakersikami, orzeszkami, chipsami i słonymi paluszkami. Zastawiła stół i popatrzyła pytająco.

– Powiedz panu, co wiesz – rozkazał Kazio. Nie usiłując go już ukrywać, Elunia rozpoczęła relację znacznie sensowniejszą niż ta poprzednia, telefoniczna. Kazio uzupełniał ją we właściwych momentach, największy nacisk kładąc na plany usunięcia Eluni z tego padołu na lepszy świat.

– Gość mówił wyraźnie, w przekonaniu, że go nikt nie słyszy. Zabić ją dziś wieczorem, w nocy albo jutro rano, bezwzględnie przed pierwszą. W ostateczności wedrzeć się na chama. Użyć wsioka. Dopilnować, żeby ten głupek przedtem wyszedł, głupek to ja, a jak nie, rąbnąć i głupka. Można go tylko uszkodzić, pod warunkiem, że nic nie zobaczy, niech sobie potem zeznaje, co chce. Natomiast Burska ma nie żyć i cześć. Powie, kiedy ona wyjdzie z kasyna, no i powiedział, że już. Tyle naszego.

– Może jednak powinien pan był wejść tu wyraźnie i z hukiem? – podsunęła Elunia smętnie. – Wiedzieliby, że już z panem porozmawiałam…

Bieżan w trakcie słuchania myślał intensywnie.

– Nie, do bani. Na bossa nie mam dowodu. Wstrzymaliby się z następnym skokiem do uśmiechniętej śmierci, a ja nie mogę trzymać ludzi w nieskończoność. Jedyna nadzieja to złapać ich na gorącym uczynku i nawet wiem jak, ale ten uczynek muszą popełnić. On… tego…

Zmieszał się nieco i spojrzał na Kazia. Też by wolał pozbyć się chwilowo Eluni, ale nie chciał odsuwać jej jawnie. Przypomniała mu się ta ryba. Przed wyjściem z domu zjadł kolację i wcale nie był głodny, Kazio, czekając na Elunię, przyrządził sobie jajecznicę i również czuł się zaspokojony, obaj jednakże znienacka, nader zgodnie, stwierdzili, że coś by zjedli. Bardziej konkretnego niż krakersiki i chipsy.

– Przyznam się, patrzyłem, co masz, i widziałem filety rybne – rzekł Kazio z determinacją. – To się szybko smaży, nie? Komisarz na posiłek pewno nie miał czasu…

– Bywa, że człowiek cały dzień lata o suchym pysku – wyznał żałośnie i podstępnie Bieżan.

Coraz bardziej zdumiona Elunia uwierzyła święcie w ich wygłodzenie i poczuła nawet wyrzuty sumienia, że sama nie pomyślała o nakarmieniu gości. Zarazem metody prowadzenia śledztwa wydały jej się nieco osobliwe, bez protestu jednak zerwała się z fotela i popędziła do kuchni, rezygnując chwilowo z osobistego udziału w dochodzeniu.

– Otóż wie pan, ja czasem myślę – powiedział żywo Kazio, zniżając głos. – On siedzi w tym kasynie i czeka, aż ją rąbną. W razie czego ma alibi jak drut!

– To właśnie chciałem powiedzieć – przyświadczył Bieżan. – I nie ma siły, państwo już i tak za dużo wiedzą,,bez współpracy się nie obejdzie…

Kazio bystrze i w pół słowa wyłapał jego myśl.

– Symulować zabójstwo? To pan rozważa, co? Facet się dowie, że ona nie żyje, i poczuje się bezpiecznie…

– Toteż właśnie. Ale widzę trudności, dałoby się taki numer wywinąć wyłącznie pod warunkiem zapudłowania tych dwóch tutaj. A znowu nie ma jak ich zwinąć, póki nic nie zrobili, i pani Burskiej nie będę narażał, to mowy nie ma…

– Wedle tego co słyszałem, jednego już pan ma…?

– Ściśle biorąc, mam nawet czterech, ale bez szefa. Oni go nie znają. Nie wiedzą, że ich obstawiłem, mam szansę tylko przy podejmowaniu forsy z banku, bo nad tym ta gnida czuwa osobiście.

– I to jego Elunia widziała w gablocie, głowę daję. A tego właśnie panu nie powie, bo nawet jeśli go poznała, sama sobie nie uwierzy. Zna go pan?

– Otóż właśnie nie. Wcale. Nie naraził się dotychczas. Bo co?

– A, cholera – powiedział Kazio z gniewnym rozgoryczeniem. – Ja go widziałem. Playboy na pół Europy i całe Stany Zjednoczone, najpiękniejszy z całej wsi. Z tych, co to dziewczyny do nich aż kwiczą. Mój chłopak potwierdził ten wystrój zewnętrzny.

– Ten pański chłopak by złożył zeznania…

– Żebym miał pójść siedzieć, nie powiem panu, kto to jest. Użyteczna jednostka, ale z kodeksem żyje w zgodzie. Ja sam zresztą…

Przerwał, bo wróciła Elunia z butelką białego wina i korkociągiem w ręku.

– Za jedenaście minut będą gotowe – oznajmiła. – Kaziu, otworzymy to chyba…? I co wam wychodzi? Czy będę musiała kogoś oglądać?

– To z pewnością – odparł ponuro Bieżan – ale przemyśliwamy, jak by tu panią nieszkodliwie zamordować. Lepiej niech pani tego nie słucha.

– To znaczy, że będę udawała ofiarę? Leżeć pod stołem w oceanie keczupu? Nie mam w domu keczupu.

– Można kupić w nocnym sklepie – podsunął Kazio, wkręcając korkociąg.

Bieżanowi już się plany nieźle krystalizowały, ale chciał jeszcze trochę wyciągnąć z Kazia. Węszył tu jakąś tajemnicę i nie był pewien, czy nie ma ona związku za sprawą. Nadal nie chciał mieć przy rozmowie Eluni.

– Narobili mi państwo apetytu na te ryby – oświadczył grobowym głosem. – Czy one się tam nie przypalają?

Elunia wiedziała, że nie, ale dała się zasugerować. Znów popędziła do kuchni.

– To teraz niech pan prędko gada, o co chodzi, bo szczerze powiem, coś mi śmierdzi. Nie ryby, tylko pan. Póki pani Burska nie wróci, jazda, w czym dzieło?

Kazio zawahał się, wyciągnął korek, zebrał się w sobie i w trzech zdaniach wyznał Bieżanowi prawdę. Został zrozumiany i obdarzony współczuciem.

– No tak… Niby źle, ale jeszcze nie najgorzej. Przy poszlakówce na świadka mi się pan nie bardzo nadaje… Znaczy, wolę mieć niezbite dowody. Spróbujemy chyba zabić panią Burską…

Spożywając bez wielkiego zapału smażonego łososia, wspólnymi siłami ułożyli plany zbrodni, nie wyłączając już z tego głównej ofiary. Bieżan wolał im powiedzieć, co wymyślił, w obawie, że bez tej wiedzy mogliby przypadkowo zepsuć mu robotę. Po czym poszły w ruch komórkowe telefony.

Morderstwo miało przebieg następujący:

W ciągu pięciu minut Bieżan uzyskał aprobatę swoich zamiarów i wezwał ludzi, w ciągu następnych trzech minut upewnił się, że sytuacja na terenie zbrodni nie uległa żadnej zmianie. Nadal jeden złoczyńca czekał na szóstym piętrze, drugi zaś' w samochodzie na parkingu. Jeden obserwował z góry okolice mieszkania Eluni i windy, a drugi wpatrywał się w wejście do budynku. Żaden z nich nie miał pojęcia, iż z siódmego piętra przygląda się im człowiek Bieżana.

Równocześnie, w tym samym czasie, Kazio osiągnął Wojtusia i dowiedział się, że Stefan Barnicz uprawia w kasynie ożywione życie towarzyskie, wszystkim wpadając w oczy i zapisując się w pamięci. Wychodził na dwie minuty i dzwonił tylko raz, ograniczając rozmowę do dwóch krótkich zdań.

W dwudziestej trzeciej minucie przystąpiono do akcji.

Ten z szóstego piętra został wypłoszony bardziej ku górze przy pomocy wjeżdżających na dwa piętra lokatorów, gmerających długo kluczami w swoich zamkach. Tego, że owi lokatorzy żadnych zamków nie tknęli, do żadnego mieszkania nie weszli i wtopili się tajemniczo w zakamarki zsypu śmieciowego, nie mógł zobaczyć. Stracił także na te kilka chwil widok na drzwi Eluni.

Odzyskał go zaraz potem i bez przeszkód mógł obejrzeć opuszczanie jej mieszkania przez owego kretyna, tkwiącego tam od paru godzin i stanowiącego głupią przeszkodę. Rozpoznał go po czapce i kraciastym szaliku. Elunia osobiście zamknęła za nim drzwi, bardzo niedbale i lekkomyślnie, bo łańcuch nie brzęknął.

Ten na parkingu prawie równocześnie otrzymał wiadomość z góry i ujrzał faceta, wychodzącego z budynku. Zgadzało się, miał czapkę z barankiem i kraciasty szalik. Nie czekał dłużej, wyskoczył z samochodu i popędził na miejsce pracy zleconej. Nie zwrócił żadnej uwagi na fakt, że działała tylko jedna winda, a druga gdzieś tkwiła, unieruchomiona. Nie obchodziło go to.

Obaj przyjemni chłopcy rozwścieczeni byli przeraźliwie długim oczekiwaniem i w grzecznościowe głupoty nie mieli chęci się wdawać. Szczególnie osobisty wróg Eluni, dodatkowo rozgoryczony własną pomyłką i niepotrzebnym pobiciem obcej baby, stracił wszelką cierpliwość. Nie dzwoniąc i nie pukając, z miejsca przystąpili do forsowania zamków, z których tylko jeden stawił odrobinę oporu. Drugi ustąpił łatwo. Bez żadnego hałasu wdarli się do przedpokoju, gdzie panowała połowiczna ciemność, złagodzona nieco słabym światłem, padającym z salonu. W tym salonie, w fotelu tuż przy drzwiach, siedziała pani domu i wpatrywała się w telewizor, najwidoczniej nieco głucha, bo nawet nie drgnęła. Inna rzecz, że obaj na razie zachowywali się bardzo cicho. Jeden z nich już raz się nadział na nią, zadania nie spełnił, teraz zatem ten drugi, pamiętny niepowodzenia towarzysza, nie zwlekał ani chwili. Potworny cios młotka spadł na czaszkę ofiary.

Czaszka rozleciała się z osobliwym, porcelanowym brzękiem. Równocześnie za nimi rozległ się ludzki głos.

– Rączki do góry, chłopcy. I żadnych wygłupów. Nie opłaci się wam. Możecie się powolutku odwrócić.

Skorzystali z pozwolenia dopiero po całych trzech sekundach, bo zaskoczenie było pełne. Może bez tego porcelanowego brzęku trwałoby krócej, ale razem z nim dziabnęło ich radykalnie. Do tego stopnia, że ten drugi nawet nie spróbował uczynić ruchu w kierunku kieszeni, gdzie spoczywała broń palna.

W przedpokoju ujrzeli widok obrzydliwy. W drzwiach do kuchni stał jeden po cywilnemu, w drzwiach do łazienki drugi w mundurze, obaj trzymali w dłoniach wstrętne przedmioty. Za sobą usłyszeli szczęknięcie jeszcze jednych drzwi, nie ośmielili się obejrzeć, ale ucisk na kręgosłupie poczuli wyraźnie. Drzwi wejściowe otwarły się, weszło jeszcze dwóch w mundurach. Nie dość, że weszli, to jeszcze wesoło potrząsali kajdankami.

Bieżan schował pistolet i przystąpił do załatwiania z nimi sprawy od razu.

– Włamanie i morderstwo albo przejdzie ulgowo – rzekł zimno. – Za chwilę będziecie mieli telefon. Odpowiecie, że załatwione. Rozumiemy się?

Obaj złoczyńcy na moment zgłupieli, bo wydało im się, że ten parszywy pies żąda od nich zwyczajnej prawdy. Mieli rąbnąć cizię, rąbnęli, zgadza się, faktycznie załatwione. Po chwili zaświtało im, że coś tu chyba nie gra.

– Hę…? – powiedział inteligentnie sprawca bezpośredni.

– Ja niewyraźnie mówię? Pójdziecie na ugodę, zostanie zwykłe usiłowanie, jak nie, latka lecą. Świadków dużo. Że już nie wspomnę o recydywie.

– Myśmy nic nie zrobili! – zaprotestował ten drugi, odruchowo i bez przekonania.

– A to…? Tam, w fotelu?

Sprawca spróbował się skupić i odzyskać bystrość umysłu. Coś mu w tym przeszkadzało.

– Ale dlaczego ona brzęczała?! – jęknął rozpaczliwie.

– Może lubi. Muzykalna była za życia. Nie twój interes, jakie dźwięki ofiara wydaje. Rusz tym czerepem i zdecyduj się, co wolisz, bo jeszcze może dojść opór władzy i przykrość w obronie własnej. Żałował będziesz na tamtym świecie. No?

– Gliny rąbną…? – spytał niedowierzająco ten drugi.

– A niby dlaczego nie? Wy się, kochasie, rąbniecie wzajemnie. Ja mam was całkiem dosyć, więc albo mi się do czegoś przydacie, albo z przyjemnością zrobię tu ładne przedstawienie. I już dwie pluskwy mamy z głowy, czysty zysk.

Bieżan złoczyńców rzeczywiście nie lubił. Wydobycie z siebie cech zimnego okrucieństwa przyszło mu z wielką łatwością. Prawie sam był gotów uwierzyć, że obu tych parszywców zabije, inscenizując ślady bójki wzajemnej, mogli się wszak pokłócić przy podziale łupu. Na moment omal się nie złamał, zakłopotany przypomnieniem, że nie ma pojęcia, jaki też łup u Eluni mogli znaleźć, ale szybko wrócił do roli twardziela.

Obaj chłopcy uwierzyli bez zastrzeżeń, bo każdy sądzi według siebie, a Bieżan robił doskonałe wrażenie. Mając w perspektywie zejście natychmiastowe, woleli pójść na współpracę.

– To czego pan chce? – spytał ponuro sprawca.

– Nic wielkiego. Na telefon odpowiecie, że sprawa załatwiona. O nas ani słowa.

– Ale przecież… – zaczął buntowniczo ten drugi i ugryzł się w język.

– Chcesz powiedzieć, że będą dalsze telefony? Nic się nie martw, też ci powiemy, co masz mówić. Do pierdla idziecie, to bez dwóch zdań, ale za wygłup, nie za mokrą robotę, to duża różnica. Który ma słuchawkę?

– On.

– Bardzo dobrze. Poczekamy na ten telefon tutaj, bo jakby co, jesteśmy na gotowym. Gdzie indziej mogłoby nam wyjść gorzej, a tu was mamy na widelcu. Nie ma pożaru.

Stefan Barnicz bezwiednie zrobił mu grzeczność. Słuchawka zaterkotała. Została uprzejmie przyłożona złoczyńcy do ucha.

– No i co? – zabrzmiało pytanie.

– W porządku – padła odpowiedź. – Załatwione.

– Gdzie jesteście?

– Wychodzimy.

– Zamknijcie za sobą drzwi.

– Tak jest!

Połączenie przerwano. Bieżan uparcie robił z siebie zbója Madeja. Kazał zabrać chłopców, ich telefon komórkowy natomiast zostawił sobie. Naśladowanie głosu faceta nie wydało mu się trudne. Obiecał ulgi ogromne, w pełni świadom, iż całe to kontrolowane włamanie więcej kłopotów może sprawie jemu niż sprawcom. Nad zabójcą postanowił jeszcze pomyśleć w wolnej chwili.


* * *

– Oczywiście, że to byli oni – powiedziała smętnie Elunia, stojąc nad fotelem, szczątkami porcelany, swoim szlafrokiem, peruką i dużą ilością poduszek. – Nie wiedziałam, że znam tylu złoczyńców… Ten z lasu i z sądu, przypomniałam go sobie natychmiast, mało się zmienił. I ten z nosem. Będę sobie musiała odkupić ten wazon. A miałam nadzieję, że nie będą tak od razu walić!

– I chwalić Boga, że walili – pouczył ją Kazio. – Gdyby zaczęli z tobą rozmawiać, szlag by wszystko trafił. Przytrzyma ich pan?

Bieżan był szczęśliwy, akcja mordowania Eluni przebiegła nadspodziewanie pomyślnie. Odebrany przestępcy telefon komórkowy stwarzał mu wielkie szansę i bez względu na przepisy zamierzał potrzymać go trochę przy sobie. Jeszcze dzień, dwa… Węch mówił mu, że szajka lada chwila zakończy działalność, wymyśli sobie tylko, co daj Boże, ostatni skok i wtedy się ich przygwoździ. Żeby tylko Elunia się nie wygłupiła…

– Pani pamięta, że pani nie żyje? – spytał z naciskiem. – Tu pani leży trupem, w domu. Niech panią ręka boska broni wychodzić! I telefonów nie odbierać, albo mi pani to przysięgnie, albo będę musiał kogoś tu posadzić. A ludzi brakuje. Niechże pani ma sumienie!

Elunia uświadomiła sobie nagle, iż śmiertelne zejście uniemożliwia jej wizytę w kasynie, gdzie wszak umówiona była ze Stefanem! Boże drogi, nie przyjdzie, nawali… Może straci go ostatecznie…!

– Czy nie będzie dziwne, jeśli się nie zaśmiardnę? – spytała żałośnie.

– Przez dwa do trzech dni chyba jeszcze nie bardzo. A w razie potrzeby sam dostarczę pani parę kilo mięsa, położy pani pode drzwiami i efekt wypadnie w sam raz, każdy wywęszy. Nie, nie każdy, tylko taki, co sprawdza. Pan – zwrócił się do Kazia – jakoś pani dostarczy coś do jedzenia, w nocy albo co. Żeby pana nikt nie widział.

– To chyba lepiej w godzinach największego ruchu – mruknął Kazio. – W nocy przyleci ten kontroler.

– Jak pan chce. Niech pan się jakoś przebierze.

– Czapki i szalika i tak nie mam…

– O rany boskie, zwrócimy panu…

– Bez znaczenia, od czapki i szalika tak znów bardzo nie zbiednieję. Mam na myśli, że chcąc nie chcąc będę inaczej wyglądał. Myśliwską kurtkę posiadam i brodę sobie przyczepię.

– Brodę, proszę bardzo. Niezła myśl…

– Czy, mimo wszystko, nie mogłabym pójść spać? – spytała znów Elunia. – W domu mogę posiedzieć, mam dużo roboty, ale te emocje mnie chyba zmęczyły. Zdaje się, że jest po czwartej.

Kazio zdobył się na ilość taktu zgoła nadludzką. Spokojny już, że od Eluni się odczepiono, opuścił jej dom razem z Bieżanem. Przez krótką chwilę Elunia sama nie była pewna, czy jest mu za to wdzięczna, czy też przeciwnie, ma żal i pretensję…


* * *

Jedną dobę przetrzymawszy cierpliwie, acz z wysiłkiem, w połowie drugiej Elunia zaczęła się poważnie denerwować. Była pozbawiona kontaktu ze światem. Posługiwanie się telefonem zostało jej wzbronione, ani odbierać, ani samej dzwonić. Na myśl o Stefanie dostawała jakby drobniutkich drgawek wewnętrznych. Na myśl o tym, co on myśli, zaczynało ją dławić w gardle. Co podejrzewa, co może przypuszczać…? Zły jest na nią, rozczarowany, zniechęcony…? Niepokoi się może…?

Gdzieś w głębi duszy czuła, że go traci. I tak już wisiał na pajęczej niteczce, teraz, nie mając jej pod nosem, da sobie z nią spokój całkowicie, obrazi się, odsunie, poderwie co innego i do widzenia, pączkujący romans zemrze w zaraniu. Gdyby znała jego numer telefonu, zadzwoniłaby, nie bacząc na żadne zakazy, nie znała, w książce telefonicznej go nie było. Afera przestępcza i wiszące nad nią zagrożenie w obliczu tych perturbacji uczuciowych nie miały żadnego znaczenia i nie obchodziły jej wcale. Jedyne co ją nieco pocieszało, to myśl, że po tym wszystkim nikt jej nie zabroni grywać sobie, w co zechce i gdzie popadnie.

W chwili kiedy decydowała się już zadzwonić do recepcji kasyna, podać swój numer i poprosić, żeby przekazali mu prośbę o telefon, na szczęście przyszedł Kazio.

Nie musiał dzwonić do drzwi, miał klucze. Mógł się przemknąć niepostrzeżenie, co też uczynił z wielką zręcznością. Elunia sama się zdziwiła ogromem ulgi, jakiej doznała na jego widok.

– No, nareszcie! – wykrzyknęła, od razu zniżając głos do szeptu, bo Kazio położył palec na ustach. – Może się dowiem, co się dzieje? Czy już mogę ożyć?

– Przeciwnie – odparł Kazio, kładąc w kuchni na stole torby z zakupami. – Mam nadzieję, że się nie ujawniasz?

– Nie ujawniam – zapewniła go Elunia cierpko. – Majątek zapłacę za światło, dwie lampy się palą cały czas na okrągło, w łazience się świeci bez przerwy, pierwszy raz w życiu nie podoba mi się łazienka z oknem, w kuchni też, za to spać się kładę po ciemku, żeby w sypialni nie zapalać. Żywa może i jestem, ale do obłędu mi blisko.

– Już niedługo, kochana, taką mamy nadzieję…

– My? Nawiązałeś z komisarzem taką ścisłą współpracę?

– Jakbyś zgadła. To przez ciebie. Tylko ja tu mogłem przyjść, a teraz masz, to ci zostawię… – Położył na stole swoją słuchawkę. – Możesz odbierać wszystko i sama dzwonić, ale lepiej nie, bo nigdy nie wiadomo, na kogo trafisz.

– To po co mi to?

– Żeby Edek mógł zadzwonić do ciebie. Bieżan. Komisarz, mam na myśli. Powiem ci, w czym rzecz. Chcesz? Elunia się zdenerwowała.

– Kaziu, czyś oszalał? Dlaczego mi zadajesz takie idiotyczne pytanie, jak bym mogła nie chcieć, niczego nie pragnę bardziej, niż dowiedzieć się, o co chodzi i co się dzieje! Jak długo mam tu siedzieć uwiązana w charakterze trupa?! Czego on ode mnie chce?!

Kazio wyjął z torby świeże pączki od Bliklego, jeszcze ciepłe.

– Nic, nic, zaraz ci wszystko powiem. Kawkę zrobimy czy herbatkę? Tu w kuchni… Nie, lepiej zjedzmy w salonie, bo to światło w biały dzień trochę głupio wygląda, fakt…

– W salonie też się świeci.

– Ale mniej wpada w oczy. Masz, weź to. Ja zaparzę…

– Kawa jest zaparzona, w termosie. Mam na stole…

Kazio zakrzątnął się żywo przy czymś w rodzaju drugiego śniadanka, Elunia uświadomiła sobie nagle, że wrócił jej apetyt, dotychczas mocno przygłuszony. Pączki kusiły tak, że od nich zaczęła, Kazio patrzył jej w zęby tkliwie i z rozczuleniem.

– Ty pewnie przez ten czas nic nie jadłaś…

– Mmmmm – odparła Elunia gniewnie i niecierpliwie.

– Dobra, już mówię. No więc Edzio dopadł jednego dzięki twojej babci, a po tym jednym trafił do jeszcze trzech. Ma ich na widelcu. Czterech razem, z tym że jeden z nich siedzi, to ten, co tu był, więc trzech zostało…

– Tu dwóch było. Chyba obaj siedzą?

– Obaj, ale jeden był dokooptowany chwilowo, specjalnie na twoją cześć. To właśnie ten mściciel od siedmiu boleści, ten bandzior świętokrzyski. Cenny, bo gada. Czekaj, nie w tym dzieło. Komunikacja między nimi, to już wiadomo, tak się odbywa, że szef dzwoni i wydaje polecenia, żaden go nie zna, pojęcia nie mają, kto to jest. Osobiście pokazuje się tylko przy forsie, z reguły w kradzionym samochodzie. No, pożyczonym, bo potem te gabloty odstawiają na miejsce i właściciel nawet nie wie, że mu wózek wzięli. Czeka, szef znaczy, aż pracownik wyjdzie ze szmalem, zabiera wszystko, a za to zostawia opłatę za poprzedni skok. Tego szefa widziałaś na własne oczy pod bankiem, a miałaś szansę zobaczyć go także pod Grandem, jak tam gość ciągnął forsę z bankomatu. Gdybyś nadal żyła, oni by już palcem nie kiwnęli, nie mogą wiedzieć, czy go nie rozpoznałaś i nie opisałaś, ale skoro leżysz zabita, jest nadzieja, że sobie pozwolą. No i wtedy Edzio ich zgarnie. Możliwe, że cię zaprosi do towarzystwa, żebyś stwierdziła, czy to tego poprzednio widziałaś…

Elunia omal się nie zakrztusiła szóstym pączkiem. Skoro w samochodzie siedział szef, nie mógł to być Stefan, a ona, jak idiotka, wpierała w niego… Ależ musiał się do niej zrazić! Trochę ją zemdliło, być może pączki miały w tym swój udział, zarazem jednak wybuchła w niej szalona chęć uczestniczenia w aferze. Na własne oczy zobaczy tego brodatego i przestanie się gryźć podobieństwem…!

– I kiedy to ma być? – spytała chciwie.

– Nie wiadomo, ale chyba długo zwlekać nie będą. Po to ci właśnie zostawiam telefon, Edzio zadzwoni i powie, gdzie masz przyjechać. Gdyby pytali o mnie, mów, że siedzę u dentysty, ewentualnie zrób mi grzeczność i zapisz, co tam będą gadać. Ja też będę dzwonił, to się od ciebie dowiem. Niech Bóg broni, nie mów tylko przypadkiem, jak się nazywasz!

– Już taka głupia chyba nie jestem?

– Wcale nie jesteś głupia. Wręcz przeciwnie. Ale jak człowiek jest zajęty i o czym innym myśli, coś tam może mu się wyrwać.

– A czy ja mogę zadzwonić?

– Zależy do kogo. Do mnie i do Bieżana bez przeszkód.

– A do Joli? Albo do babci? Nie wmówiliście chyba w babcię, że zostałam zabita?

– W nikogo nie wmówiliśmy, bo twoje zwłoki jeszcze nie zostały odkryte. Nikt o tym nie wie, poza zabójcą. A co do Joli… Ona wie coś o aferze?

– Nic. Wcale z nią na ten temat nie rozmawiałam. Kazio zawahał się i rozmyślał przez chwilę.

– Nie. Jednak nie. Kochana, ludzie się znają, najgłupszy przypadek sprawi, że Jola do kogoś powie, że z tobą dzisiaj rozmawiała, a ten morderca to usłyszy. Jednak nie dzwoń. Wytrzymaj.

Z ciężkim westchnieniem Elunia obiecała powściągliwość telefoniczną. Już i tak jej ulżyło, rozmowa z Kaziem, sama jego obecność, podniosły ją na duchu. Robotę ciągle miała, mogła posiedzieć, żeby nie Stefan, byłaby nawet zadowolona.

Kazio z wyraźną niechęcią zabierał się do wyjścia. Eluni zrobiło się nagle jakoś pusto w środku.

– Czy to będzie okropnie niebezpieczne, gdybyś tu przyszedł jeszcze raz? – spytała niepewnie. – Na kolację na przykład. Nie wiem, co przyniosłeś, ale coś z tego zrobię. Inaczej sama uwierzę, że już leżę w trumnie.

Kazio rozpromienił się z miejsca, ale i zawahał.

– Czekaj, niech pomyślę. W razie czego byłoby dziwne, że nie lecę na glinowo zawiadamiać o zbrodni, ale kto się tym może zainteresować…? Tylko ta szajka, ja bym na miejscu bossa wydelegował jednego, żeby popatrzył, co się tu dzieje… No, z drugiej strony Edzio go tam przez telefon nieźle kantuje… Co tam, ubiorę się inaczej, pojadę na inne piętro… Dobra, wpadnę. Nie wcześniej niż o szóstej.

Od tej chwili Elunia zaczęła mieć dodatkową rozrywkę, bo telefon Kazia terkotał dość często. Z rozbawieniem wczuła się w rolę sekretarki i zapisywała wszystko, dzięki czemu zgryzota uczuciowa nieco zelżała. Co się stanie, jeśli złoczyńcy nie dokonają następnego skoku i nie zostaną złapani, na razie wolała nie myśleć.

O wpół do piątej zadzwonił Bieżan. Do niej, nie do Kazia. Elunia ucieszyła się tak, jakby to był pierwszy telefon w jej życiu.

– Mamy akcję – powiedział z triumfem. – Wszystko wiem. Chciałbym, żeby pani przyjechała pod Panoramę o szóstej, tam będą brać pieniądze. Kazio pani mówił, na czym to polega?

– Mówił. Rozumiem. Mam rozpoznać w samochodzie tego brodatego?

– Może się nawet będzie plątał poza samochodem. Ale ważna rzecz. Ma pani jakieś inne palto albo co? Trzeba, żeby pani inaczej wyglądała, niepodobna do siebie.

– Mam perukę. I kurtkę, taką fufajkę. I spodnie. Ja rzadko chodzę w spodniach. I okulary, takie rozjaśniające.

– Bardzo dobrze. Niech się pani przebierze. On mógł panią zauważyć, a to niegłupi facet. Zaparkuje pani byle gdzie, a mnie pani znajdzie koło budki strażnika. Mówię na wszelki wypadek, w razie gdybym pani nie poznał. O szóstej, nie później.

Teraz już nowe życie wstąpiło w Elunię gruntownie. Natychmiast zaczęła dzwonić do Kazia, którego oczywiście nie było ani w domu, ani w macierzystej firmie. Nagrała mu się na sekretarkę, obmyśliwszy dyplomatyczny tekst. Napisała równie dyplomatyczną kartkę i położyła ją na widocznym miejscu, żeby go zawiadomić, dlaczego jej nie ma. Zmobilizowała się i wykończyła przygotowywaną kolację, gratulując sobie pomysłu uduszenia kurczaka, a nie upieczenia. Pieczony by się zmarnował, a duszony wytrzyma wszystko.

Ze szczerym zapałem przystąpiła do zmieniania powierzchowności. Już sama peruka, znacznie ciemniejsza niż jej własne włosy, dała znakomity rezultat. Spodnie, kurtka, gruby szal, zasłaniający dół twarzy… Obejrzała się w lustrze i prawie nie poznała sama siebie. Zachichotała radośnie.

W tle szampańskiego nastroju leżała, rzecz jasna, myśl o Stefanie. Przestanie udawać trupa, będzie wolna, pojedzie do kasyna, dziś wieczorem nawet, zobaczy go, wyjaśni mu wszystko… Może jeszcze nie jest za późno! Może on się w ogóle zdenerwował i nawet za nią stęsknił…?

Będzie mogła zgasić światło…!!!

Bezwiednie i pod przymusem Elunia zastosowała metodę żydowskiej kozy. Wobec wszystkich ostatnich utrudnień normalne, codzienne, życiowe czynności okazały się samą przyjemnością, a nawet zgoła szczęściem. Rozkwitła w mgnieniu oka.

Pod Panoramę podjechała za wcześnie, ponieważ gnała ją niecierpliwość. Była za dziesięć szósta, kiedy znalazła sobie miejsce na parkingu.

Ogólnie biorąc, panowała ciemność. Plamy światła i cienia przeplatały się wzajemnie. Niepewna, co ma robić, Elunia wysiadła z samochodu i rozejrzała się dookoła. Do budki strażnika było blisko, ujrzała przy niej jakiegoś faceta, toczącego przyjacielską pogawędkę z kimś wewnątrz i w obcej sobie postaci odgadła Bieżana. Podeszła bliżej.

Bieżan odwrócił się i w całkowicie obcej kobiecie po krótkim wahaniu odgadł Elunię. Zachwycił się jej metamorfozą.

– Nie ma to jak baby – rzekł z uciechą, podprowadzając ją do budki. – Byle co wystarczy i już odmiana! Świetnie pani wygląda. Wyjaśnię od razu, rzecz w tym, że pani jedna widziała tego palanta, on tu będzie, to pewne, może już jest, a ja o tym nie wiem, bo nie wiem, jak wygląda. Pomocnik z czekiem już jedzie. Wiem czym. Szefunio mu wsiądzie do środka może w ostatniej chwili, przykitują i szukaj wiatru w polu.

– Pod bankiem wsiadł wcześniej – przerwała Elunia. – Światła zapalił i siedział, żeby mnie zdenerwować.

– Nie co dzień święto. Ma prawo coś węszyć i może to jest jego ostatni skok…

Pod kurtką mu zaterkotało, wyjął słuchawkę, przyłożył do ucha.

– Ostatni – potwierdził do Eluni swoje własne słowa. – Mamy ich. Personel mu się wykruszył radykalnie, teraz nam został ten organizator. W pani moja nadzieja. Niech się pani przespaceruje, tu są sklepy, ma pani prawo się przyglądać. Tylko niech mi pani nie ugrzęźnie w jakich kieckach.

– Kiecki są na górze…

– Na dole też coś tam. Gdyby zdołała go pani rozpoznać wcześniej, to dla mnie czysty zysk. Na moje oko on zachowa wyjątkową ostrożność albo ja nic nie wiem o przestępcach. O, ten z czekiem już jest. Skurczybyki, tego samego forda wzięli…!

Obok budki strażnika przejechał granatowy ford, budząc głębokie zdumienie i odrazę Eluni. Oczywiście, Bieżan miał rację, ten sam, który wyprowadził ją z równowagi w Alejach Jerozolimskich. Siedział w nim samotny kierowca, pasażera nie było.

Uruchomienie skamieniałej z oburzenia Eluni nastąpiło szybko, ponieważ Bieżan popchnął ją dość bezceremonialnie.

– Jazda, niech pani leci. Powoli, spokojnie. Skoro ten przyjechał, tamten musi już być. W banku, niech pani popatrzy w banku…

Całkowicie nieświadoma pilnującej jej obstawy, Elunia ruszyła do wnętrza, do bankowej części Panoramy. Weszła do budynku. Pierwszą osobą, na jaką padł jej wzrok, był Stefan Barnicz.

Brodaty, owszem. Nagle posiwiały i z dłuższymi włosami. W okularach. A jednak on. On, bez najmniejszych wątpliwości, ze swoim kształtem głowy, osadzeniem szyi, ruchem ramion, sylwetką, ustami, których nie można zapomnieć… Oprócz oczu, opinię wyraziło także serce.

Obstawa ujrzała nagle, że Elunia przeistacza się w posąg, silnie promieniujący kontrastowymi uczuciami. Uczucia zastygły niejako na powierzchni posągu i można było dobrze się im przyjrzeć. Po większej części składały się ze zgrozy i niedowierzania, którym gwałtownie przeczył promienny i tkliwy blask oczu mówiący sam za siebie. Najlepszy ćwok pojąłby z niego, iż natknęła się na przedmiot uczuć sercem szarpiących, zarazem jednak doznając wstrząsu negatywnego. O żadnych innych spojrzeniach nie mogło być mowy, żadne rozglądania się i poszukiwania nie wchodziły w rachubę, Elunia zamarła, stracona dla świata.

Dwóch pilnujących jej facetów ogarnęła rozpacz. Porozumieli się wzrokiem, jeden porzucił wartę i popędził do Bieżana, bo telefonem w tej sytuacji nie mógł się posłużyć, widać go było i słychać, drugi patrzył w napięciu. Skamieniała podwójnie, ze szczęścia i od wstrząsu, Elunia nadal ozdabiała operacyjną salę bankową w charakterze rzeźby.

Barnicz zauważył ją również. Skamieniał nie gorzej, tyle że na krócej. Przeleciały po nim cztery fazy zaskoczenia, najpierw stwierdził, że jakaś dziewczyna się w niego wpatruje, potem, z pewnym wysiłkiem i niedowierzaniem rozpoznał Elunię, następnie musiał opanować szok i ustosunkować się jakoś do tego faktu, ponieważ do tej pory głęboko wierzył, że ona nie żyje, po czym pojął, że ona go rozpoznała. W ułamku sekundy zrozumiał wszystko.

Błyskawiczne decyzje umiał podejmować. Na pieniądzach od razu położył krzyżyk. Na Eluni również. Zdolność ruchu odzyskał w mgnieniu oka. Podszedł do niej.

– Chodź – powiedział, biorąc ją pod rękę. – Dziwisz się może, ale wszystko ci wyjaśnię. Idziemy!

Elunia pozwoliła się powlec ku wyjściu, niezdolna do niczego, a już najmniej do protestów. Wciąż jeszcze nie pojmowała sytuacji, ale w końcu nie była debilką, gdzieś we wnętrzu zalęgła się jej kłująca i obrzydliwa pewność klęski. W mgnieniu oka pojęła, że pod tym bankiem rozpoznała dobrze, to on tam siedział, Stefan, brodaty tak samo jak teraz. Potworne! Jednakże zasadniczego skojarzenia wciąż jeszcze nie miała, aczkolwiek umysł jej nie skamieniał, doskonale pamiętała, że przyszła tu na polecenie Bieżana i dla niego powinna odwalać robotę, własnymi komplikacjami romansowymi może się zająć później. Spróbowała stawić opór, ale była to próba zgoła niewyczuwalna.

Barnicz domyślał się, że Elunia nie przebywa tu samotnie. Wywęszył pułapkę. Jakieś gliny muszą się pętać dookoła, powinien im natychmiast zniknąć z oczu. Rozpoznać go jednakże może tylko ona jedna i tylko ona widzi go pod bankiem drugi raz. Tylko ona wie, kim on jest. Gdyby nie żyła, wyłgałby się z tego interesu bez trudu, nawet złapany w przebraniu mógłby twierdzić, że śledził niesolidnego dłużnika albo jakąś babę, istniałyby podejrzenia, ale nie dowody. Eluni należy zamknąć gębę na zawsze, diabli nadali, że też to bydlę jej nie trzasnęło, a takie piękne alibi sobie przygotował! Noc, kiedy ją mordowano, w całości spędził w kasynie, tłumy ludzi mogły zaświadczyć, że nie oddalał się na dłużej niż dwie minuty… Przepadło, teraz jest gorzej, ale co z tego, że go z nią widzą, nadal nie wiedzą, kim on jest, jeśli Elunia zniknie, on zachowa swoje incognito, będzie nieznanym sprawcą…

O tym, że został podsłuchany w chwili wydawania na nią wyroku śmierci, nie miał najmniejszego pojęcia. Zarazem jednak Bieżan rzeczywiście miałby kłopoty z udowodnieniem mu nakłaniania do zabójstwa. Z jakiej by strony nie patrzeć, Elunia stanowiła gwóźdź programu.

Samochód Barnicza, jego własny i na prawdziwych numerach, stał zaparkowany na ulicy, zaraz za wjazdem na placyku przed budynkiem. Nie zamierzał odjeżdżać nim w tej chwili, jak zwykle miał oddalić się razem z tamtym pacanem, odbierającym pieniądze, później dopiero wrócić, już we własnej postaci, i zabrać wóz. W obliczu żywej Eluni musiał zmienić plany. Byle zdążyć stąd uciec, potem uda mu się może sfingować jakiś wypadek, załamie się pod nią lód albo zleci ze schodów…

Wściekłość na nią, na tego troglodytę, który jej nie zabił, i nawet na siebie otumaniła go potężnie i całkowicie wytrąciła z równowagi. Pomysły wybuchały w nim liczne, ale nie nadążał oceniać ich sensu. Najbardziej liczył na fart, a w ostateczności mógł ją zwyczajnie zastrzelić i prysnąć. Pistolet miał w kieszeni. Ciągnął ją w kierunku samochodu z wielką energią, symulując czuły uścisk.

Bieżan zobaczył ich z daleka. Osobiście pilnował forda, do którego powinni wsiąść obaj, ten spod kasy i jego szef. Obstawa zawiadamiała cichym szeptem do słuchawki, że tamten już odbiera forsę, Elunia natomiast nadziała się na amanta, dostała małpiego rozumu i opuściła bank z nim razem. Jeden człowiek poszedł za nią na wszelki wypadek, ale trzyma się w pewnej odległości.

Bieżana omal szlag nie trafił. Wiedział przecież od Kazia, w kim się ta głupia dziewczyna zadurzyła i kto jej teraz dopadł. Cały plan diabli wzięli, Barnicz ją rozpoznał, stwierdził, że żyje, z pewnością odgadł pułapkę i teraz ją wlecze ze sobą, zapewne jako zakładniczkę. A może ją trzaśnie, w dodatku nawieje, stoi na ulicy przodem do wyjazdu…

Błyskawicznie jął wydawać stosowne rozkazy, ale, jak na złość, ten od pieniędzy właśnie wybiegł z banku. Razem z podjętą forsą, cudzym dowodem osobistym i cudzym samochodem stanowił żywy dowód rzeczowy i nie wolno było go zgubić. Złe moce opiekowały się tym padalcem, Barniczem, pomagały mu wyraźnie. Bieżan miał koło siebie dwóch ludzi, trzeci szedł spokojnie za przytuloną parą, a czwarty dopiero opuszczał bank. Porzucił myśl zabawy w dyplomację i wziął zdrowe tempo, facet z pieniędzmi został unieruchomiony bez słowa w momencie otwierania drzwiczek forda, zanim się obejrzał, już miał na rękach kajdanki. Bieżan zostawił go swoim ludziom i skoczył w kierunku Eluni, przed nim jakiś kretyn opuszczał parking, miotał się głupio, Bieżan omal mu nie wpadł pod koła, ominął go wreszcie. Za późno, Barnicz już wpychał Elunię do samochodu.

Z tym wpychaniem miał drobne kłopoty, które sam sobie wyprodukował. Nie zdołał opanować wściekłości i ukryć prawdziwych uczuć, ujawnił je, kiedy Elunia straciła swoją posągowość i najpierw poddała się miękko, a potem oparła i spowolniła jego kroki. Odzyskała także głos.

– Zaczekaj, nie mogę stąd odejść. Jeszcze parę minut. Mam tu okropne obowiązki, jakim cudem mnie w ogóle poznałeś… Muszę wrócić do tego banku, znaleźć jednego…

Wtedy nie wytrzymał i szarpnął ją brutalnie.

– Nie, już nie musisz, ty krowo. Znalazłaś go. Szkoda mi cię było, ale już mi te żale przeszły. Jazda, wsiadaj! To, co czujesz na żebrach, to spluwa. Bez wygłupów!

Eluni zaćma spadła z oczu. Kazio miał rację, Jola miała rację, wszyscy mieli rację. Szef gangu! To on przecież… Jezus Mario…! To on kazał ją zabić…!!!

Skamienienie tym razem zaparło jej dech i przerosło wszystkie stany poprzednie. Wrosła w chodnik przed samochodem. Barnicz otworzył drzwiczki i usiłował wepchnąć ją do środka, podobnie by mu to wychodziło, gdyby miał do czynienia z pniem drzewa. Pchana siłą Elunia nawet by się chętnie ugięła, ale nie leżało to w jej możliwościach, dodatkowo bowiem załatwiła ją panika.

Mimo wszystko jednak Barnicz dał jej radę, wbił ją na fotel pasażera i przebiegł na stronę kierowcy. Zdążyłby nawet wystartować i odjechać, bo ludzie Bieżana dopiero biegli ku niemu, niepewni, czy nie rzucać się do swoich samochodów, gdyby nie objawił się nowy czynnik w postaci Kazia.

Kazio, który przed dziesięcioma minutami przeczytał kartkę Eluni, nadjechał jak szaleniec i zahamował z poślizgiem dokładnie przed maską mercedesa Barnicza. Wyprysnął z samochodu i z marszu zaatakował tygrysim skokiem. Nie zastanawiał się, czy ma to sens i czy nie przeszkodzi w czymś Bieżanowi, podjeżdżając zdążył dostrzec ugniataną Elunię i brodatego cepa, szarpnął nim instynkt, ocenił sytuację właściwie i runął do szturmu.

Dopiero połączone siły czterech facetów odebrały Barniczowi broń palną i zatrzasnęły mu na rękach kajdanki. Możliwości fizyczne miał niezłe, wzmogła je furia, na szczęście nie mniej rozwścieczony Kazio również zaprezentował cechy nadludzkie i wygrał sekundy, niezbędne, żeby pomoc zdążyła. Karoseria mercedesa uległa lekkiemu pognieceniu, Elunia zaś oglądała spektakl jakby z loży, siedząc w bezruchu przed ogromną przednią szybą. Nie drgnęła nawet aż do końca, a i potem jeszcze przez długą chwilę przypominała produkt sztuczny.

Kazio leżał przed samochodem. Na twarzy, plecami do góry. Wyglądał jak martwy. Tamtego zabrali, ale co z tego, zdążył przedtem Kazia zabić. Nie ma Kazia i nie będzie, straciła wszystko, poczucie bezpieczeństwa, bazę życiową, podstawę egzystencji, grunt pod nogami… O Boże, jak mogła…! Bez Kazia przecież nie da się żyć!

Procedurę odwrotną, wywlekanie z samochodu, Elunia przetrwała identycznie jak ładowanie do środka. Dławiła ją rozpacz. Martwy Kazio poruszył się nagle, pozbierał z ziemi, stanął na nogach żywy i w niezłym stanie, jeśli nie liczyć łuku brwiowego. Wówczas zabrakło jej tchu i zatrzymał się także i umysł.

I dopiero już na zewnątrz, po niezmiernie długiej chwili, oglądana i wypytywana gorączkowo, czy się dobrze czuje i czy nie doznała jakiegoś szwanku, Elunia zdołała uruchomić organizm. Po okropnym wstrząsie, po rozpoznaniu w amancie przestępcy, po uświadomieniu sobie, że nie kto inny, a on właśnie, zamiast ją kochać, nastawał na jej życie, po jego ostatnich, brutalnych słowach, po zupełnie potwornej utracie i cudownym odzyskaniu Kazia, mogła uczynić tylko jedno. Padła zmartwychwstałemu Kaziowi na pierś i wybuchnęła rzewnymi łzami.

Bieżan przyjrzał się im z uwagą i zostawił ich własnemu losowi. Miał co robić, w pierwszej kolejności musiał porozpędzać niepotrzebnych świadków, następnie zebrać swoich ludzi i załatwić transport przestępców. Elunia oczywiście była potrzebna, ale niekoniecznie w tej chwili.

– Zajmiesz się nią? – spytał Kazia w przelocie.

– Zajmę – obiecał solennie Kazio. I obietnicę spełnił rzetelnie.


* * *

– No dobrze, skoro i tak będę musiała jechać do tej Panoramy po samochód, zrobię sobie przynajmniej jakieś zakupy – powiedziała w swojej kuchni Elunia, o dziewiątej wieczorem pogodzona już z losem. – Pantofle albo kiecka, albo perfumy, albo wszystko razem. Czy komisarz tu dzisiaj przyjedzie? Mówił coś?

– Mówić, nie mówił, ale pewno przyjedzie. Musi cię oficjalnie przesłuchać. Słuchaj, przykro mi…

– Niepotrzebnie. On mi się podobał, ale już go nie chcę. To była… pomyłka optyczna. Zaczniemy jeść sami czy poczekamy na Bieżana?

– A te produkty mogą czekać?

– Nawet do jutra. Sałata i pomidory w lodówce, a kurczak razem z makaronem postoi sobie na ogniu. Najwyżej się trochę rozdyźda, ale smaku nie straci. Już nie będę płakać, zdenerwowałam się, ale już mi przeszło. Gdzieś czytałam, że jedna suka rozładowała stres, wyjąc przez dziesięć minut na pagórku, możliwe, że zrobiłam to samo, płacząc przez godzinę. Dziwię ci się, że to wytrzymałeś.

– Nie chcę się powtarzać, ale z twojej strony wytrzymam wszystko…

Elunia z przykrywką i łyżką w ręku odwróciła się nagle.

– A ja z twojej nie! Chciałam, ale teraz mnie gryzie. Mam dość przestępców raz na zawsze! Jola ma rację, nie można wierzyć żadnemu mężczyźnie! Masz jakąś tajemnicę w życiorysie, a ja więcej tajemnic nie zniosę! To z tych tajemnic wszystko!

– Kapie ci z łyżki – zwrócił jej uwagę Kazio i sięgnął po ściereczkę.

Elunia rąbnęła przykrywką w garnek i wrzuciła łyżkę do zlewozmywaka.

– Chcę wiedzieć… – zaczęła surowo i energicznie.

Ku dużej uldze Kazia nie wyjawiła, co chce wiedzieć, ponieważ do drzwi zadzwonił Bieżan. Nie było wątpliwości, że chętnie weźmie udział w posiłku.

Bieżan zaś wiedział doskonale, że dużo będzie musiał wyjaśniać, ale nic mu to już nie szkodziło. Całą szajkę zostawił w dobrych rękach i przybył po uwieńczenie dzieła – oficjalne zeznanie Eluni, której należała się jakaś rekompensata za rolę potencjalnej ofiary.

– Ja sobie nagram, potem się przepisze, a pani wpadnie w ciągu dnia i podpisze to wszystko – zarządził. – Tu są zdjęcia, z profilu też, wybierze pani co trzeba. Nie będę się nad panią znęcał i wlókł pani do komendy, skoro pani jest chora…

– Nie jestem chora! – zaprotestowała z oburzeniem Elunia, stawiając na stole kieliszki do wina.

– Jest pani. To reakcja po szoku. Tak zostało ustalone w protokóle z zajścia i niech mi pani nie mąci. Ja i tak w odniesieniu do pani połamałem wszystkie możliwe przepisy. Zaraz po kolacji pani zezna, bo teraz szkoda byłoby psuć tę potrawę, nie wiem, co to jest, ale nadzwyczajnie dobre. Zdążyłem spróbować.

– Miło mi, że panu smakuje – rzekła Elunia godnie i od razu przypomniała sobie opinię babci, jakoby przez żołądek każdemu mężczyźnie trafiało się nie tylko do serca, ale w ogóle do wszystkiego. Zarazem przypomniał jej się udział babci.

Bieżan na wszelkie pytania odpowiadał bez oporu.

– Ten pokerzysta urządzał sobie rozrywkę w domu bardzo rzadko, tylko wtedy, kiedy żony nie było. Dlatego każdego takiego pokera pamiętał, a wtedy jeszcze doskoczyła mu ta ciotka, zamknięta w łazience. Przypomniał sobie wszystkie nazwiska i kto kogo przyprowadził. Po nitce do kłębka trafiłem na gościa, o którym pani babcia mówiła, te gorzkie żale i roraty to jak znak szczególny, tego naprawdę nikt nie używa, rysopis się zgadzał, to musiał być ten sam facet. Miałem trochę szczęścia, wystarczyły dwa dni inwigilacji, akurat zrobili skok i już miałem wszystkich czterech. Zorientowałem się od razu, że nic mi z nich nie przyjdzie, bo szef zostanie nieuchwytny…

– Oni go naprawdę nie znali?

– Naprawdę. Wszystko z nimi załatwiał przez telefon komórkowy. Raz go widzieli, było to takie, można powiedzieć, zebranie organizacyjne, był w kapturze, w pelerynie, w masce i mówił szeptem. Potem już tylko dzwonił, on do nich, oni do niego nie. Wyznaczał akcje, miejsca, terminy… Miał doskonałe rozeznanie, wiedział dokładnie, co kto ma i w którym banku, załatwiał te kradzione dowody osobiste…

– Ale musiał je przecież dostarczać! To jak? Pocztą?

– Nie. To była precyzyjna robota. Osobiście pojawiał się tylko przy odbiorze pieniędzy, to pani mi właśnie nasunęła tę myśl. Główkowałem, jak go dopaść, no i okazało się, że chłopaczek pod bankiem ma pasażera, sama logika wskazywała na kogoś z góry. Załatwiał przy takiej okazji trzy sprawy, odbierał podjętą forsę, płacił za poprzedni skok i dawał dokumenty. Potem dzwonił do każdego i sprawdzał, czy się podzielili uczciwie, czy tam który czego nie podwędził. Jeden z tych czterech miał obowiązek pilnować dalszego ciągu, wybierał osoby podobne do zdjęć w dowodach, załatwiali charakteryzację, brody, wąsy, peruki i tak dalej, mieli doskok do bez mała wszystkich magazynów teatralnych w Warszawie, wchodzili jak w masło. Zresztą, wszyscy się starali, to wcale nie prymitywy, bystre jednostki, z ćwokami by mu tak nie wyszło.

Elunia słuchała bez tchu. Kazio zainteresował się samochodami, w końcu po samochodzie można dojść do właściciela. Dziwne, że podwładni tą drogą nie dopadli szefa.

– On własnego im nie pokazywał – odparł Bieżan. – Generalnie używali cudzych, przeważnie podprowadzali na krótko i potem zwracali. Niektóre, upatrzone, pożyczali częściej, tak jak tego forda, kluczyki mieli i podejrzewam, że umowę z właścicielem, ale tego mu już nijak nie udowodnię. On w ogóle, ten mafiozo cholerny, działał zdalaczynnie na wszystkie strony, ludzi ze sobą umawiał, trzymał rękę na pulsie, musiał mieć więcej personelu, ale tego też nie wyłapię…

– I nikt mu się nie wyłamał? – zdziwił się Kazio.

– Jeden spróbował, jeszcze na początku afery. Kuleje. Całe życie będzie kulał.

– Dlaczego pan tej reszty nie wyłapie? – zmartwiła się Elunia.

– Za wcześnie się go zdjęło. Należało dłużej za nim pochodzić, ale była obawa, że zakończy proceder, on nie głupol, wszyscy przestępcy wpadają, bo za długo ciągną z chciwości, gdyby wcześniej przystopowali, sam diabeł by za nimi nie trafił i on o tym wiedział. Mówiłem pani, spodziewałem się, że to będzie ostatni skok i faktycznie, tak miało być…

– Skąd pan to wie?

– Oni mówią. Zeznają. Przyznanie się do winy jest okolicznością łagodzącą, a w czym dzieło… Nikogo nie zabili, on kazał tego bardzo pilnować, strzelał do upartych ofiar tylko jeden, a i to humanitarnie, sama pani słyszała, w kolanko… W obliczu tych wszystkich zbrodni dookoła, ruskiej mafii, bandziorstwa, szwindli na światową skalę, wykombinowali sobie coś takiego, że prawie jak święci wyglądają. Anielska afera, można powiedzieć. Posiedzą praktycznie z rok i wyjdą, a co zdążyli wydać, to ich. Tylko Barnicz forsę dołował i jemu da się odebrać, a dłuższy wyrok dostanie ten jeden, pani zabójca. Dla mnie najcenniejszy.

– Bo co? – zdziwił się Kazio.

Bieżan zaczął nagle wyglądać jak kot, który dopadł magazynu ryb.

– Bo on jeden zna tego patafiana osobiście. Nie z nazwiska i adresu, rzecz jasna, tylko z twarzy. Czystym przypadkiem się zgadali, Barnicz tragarza zatrudniał, lekkomyślny to on nie jest, sprawdzał, z kim ma do czynienia, i Eleonora Burska wyszła im z tego sama. Podał mu pani adres. Dwa lata po wypuszczeniu ten Korzeniec, on się Korzeniec nazywa, niczym nie podpadał, pracował uczciwie, aż się namyślił mścić, a Barnicz go do tego namówił. Nie mając pojęcia, kim był jego pracodawca, z twarzy go rozpoznaje bezbłędnie. Można powiedzieć, że ma go pani za wspólnika.

Elunia kiwnęła głową i spytała, co na deser, kawa czy herbata. Pączków już nie ma, ale są daktyle i solone migdałki, bardzo tuczące. Kazio zarządził kawę i sam poszedł prztyknąć czajnikiem. Bieżan perspektywą utuczenia nie przejął się wcale, był w rozpędzie.

– W ogóle to zgubiła ich chciwość – oznajmił, odruchowo pomagając Eluni zebrać na tacę zastawę ze stołu. – Póki załatwiali hochsztaplerów i członków rządu, cisza była, nikt żadnego rabunku nie zgłaszał. Dopiero jak się rozbestwili i ruszyli biznesmenów jako tako uczciwych, doszło do nas, no i zaczęła się zgryzota. Pierwszy był ten, który nazwał panią, za przeproszeniem, niebiańską krową. Pani, szczerze mówiąc, będę wdzięczny całe życie, bo dzięki pani wylazłem z manowców. No i to usiłowanie zabójstwa bardzo mnie ucieszyło, tego już prokuratura nie umorzy. Chociaż, jak Boga kocham, nie sądziłem, że on się posunie aż tak daleko, tak pilnował, żeby się obyło bez mokrej roboty, a tu masz! No, ale z drugiej strony pani jedna mogła go rozpoznać, bo Korzeńca się nie bał…

Elunia otrząsnęła się z lekką zgrozą i udała się z tacą do kuchni, po drodze badając swoje wnętrze. W błysku samokrytyki uznała, że gdyby Stefan okazał się tylko przestępcą, który ją kocha, okazuje skruchę i wraca na uczciwą drogę, przebaczyłaby mu wszystko, przynajmniej chwilowo. Później może zaczęłoby ją gryźć. W dodatku gdyby rabował wyłącznie kanciarzy… Ale w tej sytuacji…? Nie dość, że miłość nie wchodzi w rachubę, nie dość, że uparł się ją zabić, to jeszcze dżentelmeneria go odbiegła i okazał się zwyczajnym chamem. I oszukał ją ohydnie, umawiał się, zarazem dokładnie wiedząc, że umawia się z trupem. Oszustwo, o nie; to za wiele!

Wszystko to zdążyła pomyśleć i poczuć na przestrzeni sześciu metrów, w trakcie zalewania kawy wrzątkiem. Stefan Barnicz w mgnieniu oka stracił całą swoją urodę. Elunia oczyma duszy ujrzała jego piękną twarz i doznała gwałtownego przypływu niechęci nie tylko do niego, ale także do siebie. Zarazem przyszła ulga, ma z głowy wynaturzenia seksualne…

Kiedy wróciła z termosem, filiżankami i resztą dodatków do pokoju, nawet Bieżan dostrzegł w niej jakąś zmianę, nie mówiąc o Kaziu. Rumieniec wrócił jej na twarz, oczy rozbłysły, w całej postawie objawił się powrót do życia. Wydarłszy się z pazurów jednej namiętności, Elunia odzyskała równowagę.

Bieżan również. Poniechał zwierzeń i przystąpił do spraw służbowych.

Suchym głosem i bardzo rzeczowo Elunia odpowiedziała na wszystkie pytania, prawie każdą odpowiedź popijając odrobiną to kawy, to koniaku. Oba napoje robiły jej coraz lepiej. Przy opowieściach kasynowych Kazio taktownie wyszedł do łazienki, budząc tym jej gorącą wdzięczność, aczkolwiek zdecydowana była wyznać całą swoją głupotę nawet przy nim.

Przed jedenastą wieczorem Bieżan poczuł się zaspokojony, a Elunia mężnie obiecała występ przed sądem. Miała zamiar zawczasu nastawić się na najgorsze i uniknąć nieruchomienia, ale ostrzeżenie w tej kwestii nie przeszło jej przez gardło. Pakując oprzyrządowanie akustyczne, Bieżan smętnie popatrzył na Kazia, który, rzecz jasna, z tej łazienki już wrócił.

– Ten twój chłopak… – zaczął.

– Tylko w razie ostatecznej potrzeby – przerwał Kazio od razu. – Gadałem z nim. Dobra, powiem. On ma taki wzmacniaczyk japoński, pluskwa szpiegowska się do niego nie umywa, myśli słychać i mruganie oczami, a burczenie w brzuchu zgoła ogłusza. Nie chce się do tego przyznać, bo cholera wie, czy to legalne, z czarnego rynku pochodzi. Prywatnie ci to mówię, więc rób, jak uważasz.

Bieżan westchnął ciężko.

– Przepisu przeciwko temu nie ma. I zawsze może powiedzieć, że podsłuchiwał dla rozrywki…

– A potem go dla rozrywki trzasną. Przed sądem pada nazwisko i adres.

– Okej, niech ci będzie. Tylko w ostateczności. Może się obejdę bez niego, bo sprawca pękł od pierwszej chwili. Tak samo jak bez ciebie.

Elunia drgnęła, a Kazio łypnął na nią niespokojnym okiem. Bieżan pozbierał swoje rzeczy i z wielkim żalem skierował się ku wyjściu. Kochał swoją żonę i chętnie wracał do domu, ale załatwianie spraw służbowych u Eluni stanowiło dla niego coś w rodzaju relaksu i dodawało mu sił. Jakieś takie było przyjemne, zarazem inspirujące i kojące, nie był osamotniony i otoczony wrogością, przeciwnie, czuł jakby aprobatę społeczeństwa. Społeczeństwo, składające się z jednej całej Eluni i kawałka Kazia, nie było wprawdzie zbyt liczne, ale dobre i tyle. Przed drzwiami jeszcze uzgodnił z Elunia porę jej jutrzejszej wizyty w komendzie.

Po jego wyjściu zapanowało milczenie. Elunia czekała na Kazia, a Kazio na Elunię. Kazio złamał się pierwszy.

– No i co teraz? – spytał niepewnie.

Elunia nie wahała się ani chwili.

– Teraz nie wyjdziesz stąd, dopóki mi nie powiesz, co to wszystko znaczy. Jakieś konszachty ze sobą macie, ty i ten gliniarz. On sam cię nie ciągnie na świadka, nic z tego nie rozumiem i chcę wiedzieć, o co chodzi.

Kazio patrzył na nią takim wzrokiem, że złagodniała nagle i zmiękła, bo zrobiło jej się ciepło na sercu.

– Kaziu, ja… Może w ogóle nie powinnam ci tego mówić… Ale ja też się wygłupiłam…

– Wiem.

– O mało co… Skąd wiesz?

– Oczy mam w głowie, uszy także i tam jakieś takie urządzenie w środku…

Eluni łzy stanęły w oczach.

– O Boże… I nie masz do mnie pretensji?

– Ty mnie chyba próbujesz rozśmieszyć. Ja do ciebie? Najgorszą głupotę gdybyś zrobiła, to dla mnie sama przyjemność! Co ja w ogóle jestem, superman? Kretyn i tyle. Bogiem a prawdą dopiero od spotkania ciebie zacząłem robić za człowieka, może mi to zostanie. Podobno nie jest wykluczone, że można kochać ludzką jednostkę, zdaje się, że takie dziwo na mnie spadło. W dodatku żyjesz. Goryla gdybyś sobie upatrzyła, niech ci będzie, jeszcze parszywcowi banany do mordy wetknę…

– Nie chcę goryla – powiedziała Elunia łzawo i słabiutko.

– Chwała Bogu. A co chcesz?

– Koniaku…

Kazio z całego serca spełnił jej życzenie. Wciąż nie śmiał wierzyć, że uczucia Eluni wróciły do niego.

– Już bym ci powiedział, co mnie nęka, ale ciągle się boję, że mnie za drzwi wyrzucisz…

– Nie. Za drzwi nie…

Zapewne koniak rozjaśnił jej umysł, bo wyprostowała się nagle w fotelu. Cokolwiek Kazio zrobił, jakikolwiek czyn popełnił, istotne jest, że ją kocha. Nie nastaje na jej życie, przeciwnie, dostarcza poczucia bezpieczeństwa. Nie wyrzeknie się go za skarby świata. Jedyną zadrę stanowi ta jakaś jego idiotyczna tajemnica.

Загрузка...