ROZDZIAŁ II

Na widok sceny rozgrywającej się na lodzie Natanielowi i jego przyjaciołom dech zaparło w piersiach.

Na własne oczy widzieli, jak obcy przybysz powoli i majestatycznie przeistacza się przed Tengelem Złym. Czarny niczym zimowa noc, osiągnął wzrost jakichś ośmiu-dziesięciu metrów, a na plecach pojawiły mu się czarne, błyszczące skrzydła. Widok, którego Gabriel, Tova, Nataniel i Ian nigdy nie zapomną, byli o tym święcie przekonani.

Już wcześniej mieli do czynienia z czarnymi aniołami, ale to zjawisko było czymś tak niesamowitym, że Gabriel musiał usiąść, a Tova bliska była utraty przytomności.

Nataniel rzekł cicho:

– Wiedziałeś o tym, Marco. Przez cały czas wiedziałeś, co się stanie, dlatego zwlekałeś z wezwaniem nas na spotkanie w Górze Demonów. Dlatego ja i Tova musieliśmy przez kilka lat czekać na podjęcie próby dotarcia do Doliny Ludzi Lodu.

– Tak – odparł Marco.

– Teraz już wszystko jasne – westchnęła Tova. – Teraz już rozumiem. Mamy rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty. A…

Gabriel wpadł jej w słowo:

– A on spotkał Sagę z Ludzi Lodu w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym. Legenda o miłości Lucyfera! Tylko raz na sto lat wolno mu odwiedzić ziemię. O mamo – szepnął oszołomiony.

Tova spytała z lekkim niepokojem:

– Ale chyba przestał już szukać swej zagubionej miłości?

– Oczywiście – uśmiechnął się Marco. Z oczu biło mu szczęście i niewypowiedziana ulga. – Przestał jej szukać po wielu tysiącach lat. Po tym, jak spotkał Sagę, moją matkę, nie spojrzał już nigdy na żadną inną kobietę, sam mi o tym powiedział.

W zamyśleniu popatrzyli na Marca. Tak niewiele wiedzieli o nim i jego życiu.

Marco stał nieruchomo, nie odrywał wzroku od grupy zebranej na lodowcu, jakby zapomniał o otaczających go przyjaciołach. Kiedy przemówił, w jego głosie zabrzmiała żarliwa prośba:

– Na miłosierdzie, ojca Runego, naszego najdroższego druha. On tyle już wycierpiał!

Na lodowcu Ahriman usiłował się wycofać jak pies z podkulonym ogonem. Lucyfer był jego przeciwstawnym biegunem i zagorzałym wrogiem. I Ahriman uznał, że dla Tengela Złego nie będzie ryzykował takiej konfrontacji. Doszedł do wniosku, że lepiej odejść, niż marnie skończyć, widać bowiem było, że wszechpotężny anioł światłości jest rozgniewany.

Lynx także postanowił uciec. Uczynił to za plecami Lucyfera, a więc pozostawała mu jedynie droga wiodąca ku przełęczy otwierającej zejście ku Dolinie Ludzi Lodu.

– Zaczekajcie, tchórze! – zawołał Tengel Zły. – Nie ma się czego bać! To tylko trochę magii. Iluzje. Ja potrafię o wiele więcej i mogę was tego nauczyć.

– Dzięki! – cierpko odkrzyknął Ahriman. – Nie staję w szranki z Lucyferem!

– Z Lucyferem? – ucieszył się Tengel Zły, z radości mrużąc oczy. – Lucyfer jest po mojej stronie! Zalicza się do kręgów podlegających Źródłu Zła. Wracaj, Lynx, to nasz człowiek!

Lynx jednak był już daleko. Może więcej rozumiał?

– Niech ucieka – zwrócił się Lucyfer do paskudnego gnoma. – Daleko nie zajdzie. Ja niestety nie mogę mu nic zrobić, chroni go bowiem twoja czarna magia. Ale został już wyznaczony ten, który położy kres jego istnieniu.

Położy kres istnieniu Lynxa? Co ten olbrzym sobie wyobraża? Tengelowi ze złości odebrało mowę.

– Przecież Lynx to moja prawa ręka – wydusił wreszcie z siebie. – Ale ty mógłbyś go zastąpić – przypochlebiał się.

Niezwykłe oczy Lucyfera zapłonęły.

– Wydaje mi się, że nie rozumiesz, kim jestem – rzekł dobitnie. Jestem strąconym aniołem światłości i żaden człowiek nie ma prawa nazwać mnie złym. Zostałem wygnany z Raju, to prawda, ale nie znaczy to wcale, że przeszedłem na stronę Szatana. Moim królestwem są Czarne Sale, a małżonka moja wywodzi się z Ludzi Lodu. Ten, którego tak przez cały czas nienawidziłeś, bałeś się i którego zagadkę usiłowałeś rozwiązać, to mój syn!

– Marco? – syknął Tengel, pozieleniały z wściekłości.

– Tak, Marco. Bardzo bliski memu sercu. Moja duma! Nawet przez moment nie wyobrażaj sobie, że trzymam twoją stronę! Piłeś wodę z owego niebezpiecznego źródła, nie mogę więc cię zgładzić, ale potrafię opóźnić twoją wędrówkę.

– Nie ośmielisz się! Prosta droga zawiedzie cię do Wielkiej Otchłani!

Lucyfer wybuchnął śmiechem:

– Spróbuj tylko!

Tengel Zły musiał odchylić głowę, aby spojrzeć w oczy aniołowi światłości. Nie chciał się do tego przed sobą przyznać, ale nigdy jeszcze nie widział kogoś tak wspaniałego, kogo z nikim nie dało się porównać. Choć spoglądał oczami nienawiści i zazdrości, musiał to przyznać. Lucyfer w pełnej krasie przytłaczał sobą wszystko. Olbrzymie skrzydła zdawały się sięgać nieba, a ich dolne krawędzie dotykały ziemi. Połyskiwały niczym czarny jedwab, w który wpleciono nitki w rozmaitych chłodnych odcieniach. Kruczoczarne kędziory spływały na ramiona, a oczy o trudnej do określenia barwie lśniły ujmującym blaskiem. Twarz o idealnych rysach, surowa, a zarazem łagodna; pod skórą przypominającą wypolerowany heban grały mięśnie. Ubrany był jedynie w czarną przepaskę na biodrach.

Największe jednak wrażenie wywierał bijący od niego autorytet. Oto jeden z archaniołów, kiedyś najpierwszy z nich, stworzony z płomienia, strącony, ponieważ podał w wątpliwość trafność osądu Pana.

Tengel Zły niewiele o tym wiedział, czuł jedynie, że oto stoi w obliczu kogoś, kto nie ma sobie równych.

I bardzo, bardzo mu się to nie podobało.

Dlaczego to, co twierdzą ludzie, okazuje się nieprawdą? myślał urażony. Dlaczego Lucyfer i Szatan nie są jedną i tą samą osobą? Dlaczego ten kolos traktuje mnie tak pogardliwie i kłamie?

I to on wspiera Ludzi Lodu! Nic dziwnego, że ośmielili się sprzeciwić swemu potężnemu przodkowi, Tan-ghilowi ze Źródła Zła!

Lucyfer uniósł dłoń.

– Masz na sumieniu życie wielu niewinnych ludzi. Im nie będę już przysparzał cierpień, wykorzystując ich do opóźniania twej podróży. Zabiłeś jednak także wielu podobnych do ciebie i teraz sobie o nich przypomnisz!

– Nie wolno ci mnie tknąć! Jestem władcą świata!

– Jeszcze nim nie jesteś i nie będziesz, dopóki nie napijesz się ciemnej wody i nie odzyskasz pełni sił. A możesz mi wierzyć, czekają cię kłopoty z dotarciem do źródła.

Wystarczyło skinienie ciemnej dłoni, a już Tengel Zły poczuł, jak para rąk w żelaznym uścisku unieruchamia mu nogę. Spojrzał w dół i zobaczył martwego człowieka, obiema rękami trzymającego go za kostkę. Wprawdzie mężczyzna ten leżał twarzą do ziemi, ale Tengel zdołał rozpoznać tego, którego zwano Numecem Dwa w jego bandzie, pomagającej mu przez ostatni tydzień.

Szarpnął nogą, by zrzucić ciężar, ale zwłoki zdawały się ciężkie jak ołów, wyglądały jak wyrzeźbione z kamienia.

– Ha! – wrzasnął do Lucyfera. – Myślisz, że ten tutaj powstrzyma mnie od zejścia w Dolinę? Bez trudu pociągnę go za sobą.

Nie zdążył jeszcze wypowiedzieć tego do końca, a już kolejny martwy uczepił się jego drugiej nogi.

– Nie doceniasz mnie – rzekł Tengel z pogardą.

Ale w tym czasie następny zmarły uchwycił się kostek pierwszego, kolejny – drugiego. Tengela Złego przytrzymywały teraz cztery trupy. Ciężkie jak kamienie, nieruchome. We wszystkich rozpoznał swych dawnych popleczników.

Za nimi pojawił się jeszcze jeden, i jeszcze następny, i jeszcze…

Tengel ledwie mógł teraz poruszyć nogą. Choć miotał przekleństwa i za wszelką cenę usiłował odczynić zaklęcie rzucone przez Lucyfera, martwi ludzie jeden za drugim chwytali się z całych sił stóp poprzednika i obracali w ciężki kamień. Utworzyły się z nich dwa długie łańcuchy ołowianych zwłok.

– Topór! – zawył Tengel Zły. – Dajcie mi topór, odrąbię te ręce, które mnie przytrzymują!

– Tego metalu nie ima się żaden topór na świecie – oznajmił Lucyfer. – Możesz próbować ich rąbać do dnia sądu.

Tengel szarpał i ciągnął, by przesunąć się do przodu, ale wszystko na próżno.

– Nic, nic mnie nie powstrzyma w dotarciu do mego naczynia z wodą – syknął, a potem zawołał głośno, aż jego głos poniósł się echem po lodowcu: – Lynx! Lynx! Zatrzymaj tych łotrów! Opóźnij ich wędrówkę, to będziesz mógł do woli posilić się w raju dla takich jak ty!

Lucyfer powrócił do ludzkich rozmiarów. Skrzydła zniknęły, ramiona znów okryte miał opończą. Obrócił się plecami do rozwścieczonego Tan-ghila i objął Runego.

– Chodź, mój przyjacielu z Ogrodu Edenu, a ostatnio z fińskich lasów. Spieszmy pomóc biednym Ludziom Lodu.

Rune nie mógł dobyć słów, takie wrażenie wywarło na nim spotkanie z Lucyferem. Bez protestu dał się poprowadzić ku przełęczy wiodącej do Doliny.

Kiedy oddalili się nieco od wrzeszczącego Tengela, Lucyfer zatrzymał się i obrócił Runego twarzą do siebie. Czarne dłonie spoczęły na barkach chłopaka-alrauny.

– Cóż to za fajtłapa próbowała zrobić z ciebie człowieka? Ni z ciebie ptak, ni ryba, ani korzeń, ani ludzka istota.

Rune zasmucony spuścił wzrok.

Lucyfer pogładził go delikatnie po przypominających konopie włosach.

– Nie mamy teraz czasu, ale kiedyś, gdy nie będziemy się tak spieszyć, zobaczymy, co da się z tobą zrobić. I posłucham, jakie są twoje życzenia.

Rune tylko kiwnął głową. Sam nie wiedział, czego pragnie.

Daleko za nimi Tengel Zły ucichł.

Ogród Edenu? Alrauna?

Dopiero w tym momencie zrozumiał, że posiadał kiedyś najpierwszą w świecie mandragorę, tę, która miała stanowić pierwowzór człowieka.

Że też nie zorientował się wcześniej! Czegóż mógłby dokonać z tym korzeniem!

Ale czy na pewno byłoby to możliwe? Wszak mandragora przez cały czas z niezwykłą mocą i siłą woli paraliżowała jego plany.

A teraz wstąpiła na służbę u Ludzi Lodu. Ciekawe, co jej za to obiecali i ile zapłacili?

Tengel Zły nie znał innych powodów wzajemnych powiązań niż te, na których da się coś zyskać.

Z rozgoryczenia bliski był płaczu.

Bezsilnie szarpał przytrzymujące go dłonie, ale one zdawały się jakby częścią jego samego. Wypróbowywał kolejne magiczne formuły, na próżno.

Przydałby mu się teraz Ahriman, znający się na magii swego przeciwnika Lucyfera. Ten łotr jednak stchórzył, a w dodatku on sam obiecał mu wolność!

Przekleństwo!

Tengel Zły nie wiedział zbyt wiele o stosunkach między Ahrimanem a Lucyferem. Stali na przeciwnych biegunach, reprezentowali dwie różne strony ludzkiej duszy. Ahriman symbolizował materializm, a tym samym także kłamstwo. Lucyfer – ducha i światło. Na ogół jednak występowali oni pod innymi imionami, najstarsze z nich być może to miano Angro Mainju dla Arymana, a Ahura Mazda dla Lucyfera. Owe dawne określenia poszły już niemal całkowicie w zapomnienie, a praprzodek Ludzi Lodu nic o nich nie wiedział.

Ze złością patrzył na dwóch swych wrogów, oddalających się od niego spokojnym krokiem w stronę Doliny Ludzi Lodu. Nadludzkim wysiłkiem udało mu się przesunąć jedną nogę o kilka milimetrów. Usłyszał zgrzyt o lód, kiedy cały potworny łańcuch skamieniałych trupów przemieścił się za nim.

Druga noga…

Znów rozległo się skrzypienie.

O radości!

Poradzi sobie z tym. Powoli, ale jakoś będzie szedł. Za każdym razem kilka milimetrów do przodu.

I… Z pewnością zapomnieli o jego obrazie przenoszonym siłą myśli, tym, który przebywał w Dolinie. Jego ułudny wizerunek nie był w stanie napić się wody z naczynia, ale mógł stawiać im przeszkody.

– Lynx! – W wielkim skupieniu zaczął przekazywać swe myśli. – Lynx, słyszysz mnie? Zatrzymaj tych nędzników! Wyślij ich do Wielkiej Otchłani! Jesteś moim niewolnikiem, pamiętaj o tym! Zapomnę o twojej ucieczce, jeśli wykonasz mój rozkaz. Ich miejsce jest w Otchłani.

– Lynx nadchodzi – szepnął Nataniel. – Przemyka się tam, w cieniu góry!

Przytulili się do skały, by jak najmniej było ich widać. Wiedzieli, że z Lynxem to nie przelewki, za nic nie chcieli wpaść w jego szpony.

– On ucieka – szeptem oznajmił Ian. – Ucieka przed Tengelem Złym!

– Raczej przed Lucyferem – odparł Nataniel. – Patrzcie, ma zamiar zejść do Doliny Ludzi Lodu!

– Do diaska! – zaklęła Tova. – Czego on tam szuka?

– Nie ma innej drogi.

– Mój ojciec znów przybrał ludzką postać – zauważył Marco. – Ale co on zrobił z Tengelem Złym?

– Nie widzę dokładnie – odrzekł Nataniel. – Ale wygląda na to, że Tengel coś za sobą ciągnie. Patrzcie, potknął się i nosem zarył w lód!

– Ahriman zniknął – stwierdził Marco. – To mnie wcale nie dziwi, on i mój ojciec nie znoszą się nawzajem. Ale co też Tengel wlecze za sobą?

– ”Łańcuchy trupów przytrzymają” – powiedział Gabriel. – Mój sen! A co z pozostałą częścią przesłania? „Zajmijcie się najpierw tym drugim”? Ojej, Marco, twój ojciec i Rune idą tutaj!

Lynx minął przełęcz i schodził żlebem w dolinę, ku wyraźnie podnoszącej się teraz mgle.

Wkrótce skryły go mlecznobiałe opary.

– Niedobrze – mruknął Marco. – On nie powinien się tu znaleźć.

– Cieszę się, że przeszedł w takiej odległości od nas – wyznała Tova. – Na jego widok skóra mi cierpnie.

Podnieśli się w oczekiwaniu na Lucyfera i Runego. Z rosnącym zdumieniem patrzyli na zbliżającego się ojca Marca.

Miał teraz normalny wzrost, ubrany był tak jak Marcel, którego kiedyś spotkała Saga, w szeroką opończę i sandały. Tova na moment zaniepokoiła się, że zmarznie od chłodu ciągnącego od lodowca, ale zaraz prychnęła pod nosem, zawstydzona takimi niemądrymi myślami.

Ruszyli nadchodzącym na spotkanie. Marco ukląkł przed ojcem, który wyciągnął doń ręce i podniósł go z ziemi. Czwórka towarzyszy Marca natychmiast poszła w jego ślady.

Czarnoskóry anioł światłości witał się z nimi po kolei, przyglądając im się bacznie i wymieniając imiona. Nikomu nie podał ręki, ale Gabriel twierdził później, że już samo spojrzenie jego oczu napełniło go niezwykłym ciepłem, a towarzysze potwierdzili te słowa.

– Marco, mój synu – rzekł Lucyfer. – Przynoszę ci pozdrowienia od matki. Bardzo się o ciebie niepokoi, ale powiedziałem, że jej obawy są zbędne.

– Mam dobrych, wiernych przyjaciół – powiedział Marco.

– To prawda – uśmiechnął się Marcel i przeniósł spojrzenie na Nataniela. – Ty także jesteś moim potomkiem, młody Natanielu. Wnukiem mego wnuka. Posiadasz wielką moc, czy wiesz o tym? Nie, żadne z was nie zdołało jeszcze tego odkryć, ale ten czas nastąpi.

Ku zachwytowi zapłonionego Gabriela Lucyfer zwrócił się następnie do niego.

– A tu mamy dzielnego młodego człowieka – powiedział serdecznie. – Przyszły wielki dziejopisarz. Tylko nie zapomnij napisać i o mnie!

Lucyfer mówiąc te słowa śmiał się, ale Tova odniosła wrażenie, że wypowiada je z całą powagą. I że nie wypływa to z czystej próżności, lecz za prośbą o poinformowanie ludzi o jego istnieniu kryje się coś więcej.

– Tova – odezwał się ów niesamowity mężczyzna, którego przed chwilą widzieli jako sięgającą nieba istotę o ogromnych skrzydłach. – Tova, Tova, z takim brzemieniem przyszłaś na świat, a jednak zdołałaś się od niego uwolnić. Naprawdę patrzę na ciebie z podziwem!

– Dziękuję – odparła oszołomiona i szczęśliwa. – Czy wolno mi spytać o to, czy będziemy mogli cieszyć się waszym towarzystwem w Dolinie Ludzi Lodu?

– Niestety – rzekł przepraszająco. – Ja do tej doliny zła wejść nie mogę. Ale jeśli uda wam się ją oczyścić, przybędę z radością. Przywiodę wówczas ze sobą twoją matkę, Marco. Bardzo pragnie spotkać swoich krewniaków.

Rozpromienili się. Saga była niemal jedyną z rodu, która nie uczestniczyła w spotkaniu w Górze Demonów.

– Macie też ze sobą obcego – ciągnął „Marcel”. – Ian Morahan… Moje czarne anioły śledziły twą podróż i gorąco się za tobą wstawiały, uznałem więc ich wolę. Miały całkowitą rację.

Serce Iana zaczęło walić jak oszalałe na myśl o tym, że jego imię wymienia się w takich kręgach.

– Nietrudno przyszło mi podjąć decyzję o przyłączeniu się do nich, panie – odparł z szacunkiem. – Wasz czarny anioł uratował mi życie, nigdy o tym nie zapomnę. Ale zdecydowałem się już wcześniej.

– Doskonale!

Anioł światłości powiódł wzrokiem po Dolinie.

Nataniel wyjaśnił:

– Zastanawialiśmy się, czy mamy rzucić się w to morze mgły, czy też czekać, aż się przejaśni.

– Dzień wkrótce już minie – powiedział Lucyfer. – Nie schodźcie do Doliny dziś w nocy! Krąży po niej nie tylko Lynx, Tan-ghil także i tam ma swoje posterunki, nie wykorzystał jeszcze wszystkich rezerw. Nie mówiąc już o sile jego ducha. Za nic na świecie nie wolno wam o niej zapominać!

– Sądziłem, że nie zdążył sprowadzić kolejnych posiłków – westchnął Marco.

– Bo wcale też tak nie było. Tym, którzy znajdują się w Dolinie, wyznaczono miejsca, zanim tu przybył.

– Rozumiem.

Gabriel pociągnął Marca za ramię.

– P-patrz! Tam idzie jeden z nich! W naszą stronę!

Spojrzeli na postać z wolna wyłaniającą się z mgły.

– Nie! – z wyraźną ulgą uśmiechnął się Nataniel. – To nie żaden łajdak, to przecież Tarjei!

Odetchnęli.

Tarjei, przez stulecia sprawujący funkcję strażnika

Lodowej Doliny, z daleka pomachał im ręką. Nie wyszli mu naprzeciw, nie chcieli opuszczać miejsca, w którym się znajdowali, bo trudno było o lepsze.

Gdy do nich dotarł, serdecznie się przywitali.

– W Dolinie pojawili się goście – oznajmił Tarjei cierpko.

– I nie są chyba szczególnie mile widziani – dopowiedział Nataniel. – Chodzi ci pewnie o Lynxa?

– O tego, który przybył jako ostatni. Takich, których powinniście się wystrzegać, jest więcej, ale on jest najgroźniejszy.

Wszyscy pytająco spojrzeli na Lucyfera, a Tova na głos wyraziła to, co ich nurtowało:

– Czy Tarjei będzie nam towarzyszył jako przewodnik?

Potężny anioł światłości potrząsnął głową.

– Niestety – odparł z żalem. – Czas Tarjeia w roli strażnika Doliny już się dopełnił. On jest duchem. A w tej ostatniej rozpaczliwej próbie uwolnienia Doliny od usadowionego w niej zła wstęp do niej mają tylko żywi ludzie.

– A wysłannicy Tan-ghila? Czy to nie duchy?

– Owszem. Lecz to jego dolina, nie nasza. To wy jesteście intruzami w jego siedzibie. Tarjei jednak może udzielić Natanielowi rad, przekazać wiadomości o ścieżkach i kryjówkach w Dolinie, może też podpowiedzieć, jaką macie wybrać drogę.

– Oczywiście – potwierdził młody mężczyzna rodem z XVII wieku.

Przez chwilę udzielał im instrukcji, ostrzegał przed niebezpiecznymi miejscami, dawał jeszcze inne nieocenione wprost rady. Słuchali go z wielką uwagą, starając się zapamiętać wszystko jak najdokładniej. Tarjei wymienił także imiona wyznaczonych przez Tan-ghila na strażników Doliny. Słysząc je, przynajmniej Gabriel skulił się ze strachu. Czy nigdy nie będzie końca podstępnym atakom straszliwego przodka?

Kiedy Tarjei przekazał im już wszystkie informacje, Marco rzekł z powagą:

– Należą ci się podziękowania za pełnienie straży w Dolinie przez stulecia. Bardzo chcielibyśmy, abyś nam towarzyszył, to jednak niemożliwe.

Tarjei, młody człowiek o niezwykłych zdolnościach, przodek Marca, Nataniela i Tovy, uśmiechnął się z wyraźnym smutkiem.

– Moim pragnieniem zawsze było wspomóc Nataniela, on jest jakby moim dziedzicem, następcą. A ja w swej naiwności wyobrażałem sobie kiedyś, że sam zdołam pokonać Tengela Złego!

– Ludzie Lodu nie znali wówczas całej prawdy – odparł Lucyfer. – Ale teraz usłyszycie o czymś, o czym nic nie wiecie. Usiądźcie, opowiem wam…

Spoglądali na niego zdziwieni.

Lucyfer, wciąż pod postacią wędrownego mnicha Marcela, usiadł na ziemi. Plecami oparł się o skałę, podciągnął kolana. Ledwie zauważalnym gestem powiódł dłonią nad ziemią i skałą wokół i na ich oczach resztki zalegającego tam śniegu stopniały. Kiedy usiedli, poczuli, że kamienne podłoże i ściany są ciepłe, i bose, obute w sandały stopy Marcela wcale nie wydawały się już nie na miejscu.

Z niecierpliwością czekali na opowiadanie.

Загрузка...