Zabrały go w oszałamiającą podróż przez lądy i morza.
Jeden przyjął postać wilka i wziął Marca na grzbiet. Drugi pozostał czarnym aniołem i opowiedział mu, że właśnie oni dwaj zostali wyznaczeni do czuwania nad życiem braci w świecie ludzi. Z Ulvara bardzo prędko musieli zrezygnować, od samego urodzenia zarażony był krwią Tengela Złego i ciążącym nad nim przekleństwem. Marcowi jednak przez dwadzieścia dwa lata jego życia towarzyszyły i chroniły go najlepiej jak umiały.
Powiedziały mu, że do Czarnych Sal prowadzi wiele dróg. Właściwie można natrafić na nie wszędzie, jeśli tylko znajdzie się rozpadlinę, grotę czy też inny dostatecznie głęboki otwór w ziemi. Teraz jednak zamierzały się tam udać główną drogą, tą samą, którą podróżowała matka Marca, Saga, gdy uratowano ją od ludzkiej śmierci.
Marco jednak, odrętwiały z żalu, ledwie zwrócił uwagę, że ich podróż nad oceanem trwa tak długo. Po pewnym czasie jednak spostrzegł niezwykłą ziemię. Pustkowie poryte wzorami ze skrzepniętej lawy.
Islandia, pomyślał. To Islandia.
Gdy ze świstem przelatywali we trójkę ponad buchającymi parą kraterami, czarny anioł rzekł mu:
– Nauczysz przemieszczać się w czasie i przestrzeni tak, abyś mógł jak najszybciej docierać do pożądanych miejsc. Poznasz wszystkie nasze tajemnice. Musisz jednak pamiętać, że po części jesteś człowiekiem, to cię trochę ogranicza, wkrótce sam się o tym przekonasz. Nie będziesz mógł przenosić się tak szybko jak my, potrzeba ci na to będzie więcej czasu. Nawet duchy Ludzi Lodu poruszają się szybciej od ciebie.
– Dobrze to rozumiem – odparł Marco. – Ich nie powstrzymuje żadna ziemska powłoka.
– Właśnie. Mimo wszystko jednak sądzę, że będziesz rad ze swych umiejętności. I tak są dostatecznie potężne.
Marco przełknął płacz, który przez cały czas dławił go w gardle. Tak bardzo pragnął, aby Ulvar mógł w tym uczestniczyć. Napłynęły wspomnienia z lat najwcześniejszego dzieciństwa. Radosny śmiech brata, rozlegający się, kiedy Marco czarował. Dwaj chłopcy w piżamach, przeciskający głowy między słupkami balustrady na piętrze i obserwujący gości w hallu Lipowej Alei. Wtedy jeszcze byli sobie równi.
Potem ich drogi się rozdzieliły.
O, Ulvarze, mój nieszczęsny bracie!
Odetchnął głęboko i zwrócił się do czarnego anioła i do wilka:
– Jestem wam winien ogromną wdzięczność za to, że strzegłyście mnie i czuwałyście nade mną przez te wszystkie lata, tak daleko od waszych domów.
Czarny anioł uśmiechnął się.
– To nie było trudne, w dodatku często odwiedzaliśmy naszą siedzibę. Kiedy jesteśmy sami, poruszamy się szybciej od światła. Ale teraz zbliżamy się już do zejścia…
Marco otarł oczy i zaczął uważniej się przyglądać, którędy lecą. Pod nimi ziemia drżała, targana wewnętrznymi siłami, z powierzchni unosiła się para, tu i ówdzie w rozpadlinach i kraterach widać było rozżarzoną do czerwoności masę.
– To, co widzisz, to obszar Krafla – wyjaśnił anioł. – Tuż pod tobą, w miejscu, gdzie ziemia ma tyle kolorów, to Namaskard. Skorupa ziemska jest tu o wiele cieńsza, niż ludzie sobie wyobrażają. Przychodzą tu oglądać gotującą się wodę i glinę, nie myśląc wcale o tym, że jeśli źle stąpną, w jednej chwili spłoną żywcem.
– A jezioro, które właśnie okrążamy?
– Myvatn. Pojmujesz, dlaczego nosi taką nazwę?
– Tak. Roje komarów tańczą nad powierzchnią. A z wody jeziora wyłaniają się niezwykłe formacje. Porośnięta trawą lawa?
– Coś w tym rodzaju. A teraz skręcamy nad Dimmuborgir…
Marco szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w rozciągający się pod nimi krajobraz.
– Widzę szczelinę… Wydobywa się z niej gorąca biała para.
– To wielki grzbiet oceaniczny, ciągnie się przez połowę kuli ziemskiej, ale widać go tylko tutaj, na Islandii. Szczelina rozszerza się z każdym rokiem. Za przyczyną tego właśnie procesu jedne góry zapadają się w morze, a inne z niego wyłaniają, wybuchają wulkany. Wszystko to budzi w ludziach grozę, jest bowiem potężniejsze niż oni.
– Ojej! Patrz na te zakrzepłe trolle! Cały wielki obszar!
– To Dimmuborgir, „mroczne twierdze”. Teraz schodzimy w dół.
Wilk skręcił i w niesamowitym pędzie zaczął opuszczać się ku centralnemu punktowi tego wielkiego, przerażającego obszaru. Marco mocniej uchwycił się grubej szczeciny i zacisnął zęby. Pędzili wprost w ziejący w dole czarny otwór, w następnej chwili otoczyła ich ciemność. Światło płynące z nieba zniknęło, znajdowali się pod ziemią.
Marco odetchnął głęboko, starając się zachować przytomność. To nie jest sen, pomyślał. To rzeczywistość. Zmierzam do królestwa, o którego istnieniu nikt nie wie. I tam spotkać mam moich rodziców.
Nigdy ich nie widziałem.
Czy ich polubię? Czy oni polubią mnie?
Od naszych pierwszych chwil na ziemi pozostawili mnie i mego brata własnemu losowi…
Nie, jestem niesprawiedliwy. Musieli tak zrobić, nie mieli wyboru. Ale czy w ogóle pamiętają, że kiedykolwiek istnieliśmy?
Nie mogli zapomnieć. Inaczej nie zostałbym tu wezwany. I na pewno nad nami czuwali.
Nade mną. Czarne anioły pojawiały się zawsze, ilekroć potrzebowałem ich wsparcia, pomocy czy pociechy.
Ulvar… Odszedł. Odszedł na zawsze,
Zabity przeze mnie, jedynego człowieka, który kiedykolwiek go kochał.
Nie, nie wolno o tym myśleć.
Ciemność. Taka tu ciemność.
– Co się stanie, jeśli wpadnie tu zwykły człowiek?
– Nic. Człowiek wyląduje na dnie rozpadliny, nie na tyle głębokiej, by wyrządzić sobie krzywdę.
Przy pokonywaniu oporu powietrza świstało mu w uszach, powiewały czarne kędziory.
– Ale my spadamy w bezdenną głębię?
– Posłuchaj, musisz przestać myśleć jak człowiek. Pamiętaj, że podróżujesz w innym wymiarze. Ta podróż nie ma nic wspólnego ze światem ludzi. Dotarliśmy do sfer, które nie mają granic, w których ani czas, ani przestrzeń nie mają władzy.
Marco zastanowił się nad słowami anioła.
– To znaczy, że ludzie nigdy nie odnaleźliby Czarnych Sal, nawet gdyby przewiercili się do środka Ziemi?
– Nigdy. Znaleźliby tylko glinę, kamienie i rozżarzoną magmę.
Marco zawsze z przyjemnością przysłuchiwał się głosom czarnych aniołów. Były takie melodyjne, łagodne i dźwięczne, a zarazem władcze niczym trąby dnia sądu, choć nie ogłuszające. Tylko potężne.
Nie, to trudno wyjaśnić nawet sobie samemu.
Wciąż opadali ku tajemniczej głębi. Towarzysze Marca podjęli opowiadanie:
– Widzisz, kiedy anioł światłości został strącony z nieba, a my pospieszyliśmy w jego ślady, nastąpiło to w… Nie wiem, czy można to nazwać światem symboli. Chyba bardziej właściwe byłoby określenie „inna przestrzeń, inna sfera”.
– Rozumiem. Można też chyba mówić o innych wymiarach?
– Tak, wtedy chyba najłatwiej to pojąć.
– Tak jak duchy Ludzi Lodu mają swój własny wymiar, prawda?
– Absolutna racja. Zmarli ludzie także mają odrębny. Ci, którzy nie zaznali spokoju, inny.
– Ale czy oni nie przebywają w tym samym miejscu, co szary ludek?
– Owszem, to ich wspólny wymiar. Jeszcze inny wymiar mają demony.
– A więc demony istnieją?
– Nigdy żadnego nie spotkałeś?
– Nie, czytałem tylko o nich w kronikach Ludzi Lodu. O tym, że Tula zniknęła wraz z czterema demonami. O demonach Silje i tych, które widziała Ingrid, co prawda ona nigdy nie miała okazji sprawdzić, czy nie były tylko brzozami.
– Nie, to nie brzozy. Ty z pewnością także prędzej czy później natkniesz się na demony – powiedział czarny anioł. – Wszędzie ich pełno, a nie wszystkie są równie przyjemne.
Marco postanowił być ostrożniejszy.
– Istnieje pewnie… Także wymiar dla… białych aniołów? I całej reszty… związanej z nimi?
– Owszem, istnieje – towarzysz nie zgłębiał tego tematu.
Marco nie zdążył zastanowić się nad oszałamiającymi perspektywami, jakie otworzyły się przed nim po tych informacjach, nagle zorientował się bowiem, że zwolnili. Pod sobą dostrzegał teraz niebieskawą łunę, która stawała się coraz mocniejsza.
Jednocześnie blask, o dziwo, łagodniał. Niebieskawa poświata stopniowo ustępowała, aż wreszcie światło zrobiło się całkiem normalne, tak jak w cieniu w piękny, słoneczny letni dzień. Chłodne, a zarazem ciepłe.
Zsunął się z grzbietu wilka, stanął na równinie porośniętej złotawą trawą. Z napięcia ciało mu odrętwiało.
Wilk znów przybrał postać czarnego anioła. Marco spostrzegł olbrzymią ścianę, w której otwierała się rzeźbiona czarna brama. Towarzysze dali mu znak, że wchodzą do środka.
Czarne Sale…
Gdy tylko Marco przestąpił próg, zrozumiał, dlaczego tak nazwano to miejsce. Wszystko tu było czarne z lekkim odcieniem niebieskiego, niektóre tylko drobiazgi wykonano ze złota. Te dwie barwy dominowały; prawdę mówiąc, innych kolorów nie było.
Nie wywierało to jednak wrażenia ponurości. Było piękne, baśniowo piękne.
Wszystko miało ogromne rozmiary. Marco ledwie mógł dostrzec niezmiernie wysokie sklepienie. Istoty, które znajdowały się w salach, były olbrzymiego wzrostu, oczywiście przyczyniały się do tego niebywałych rozmiarów skrzydła.
Odnoszono się tu do niego z najwyższym szacunkiem, ale i tak krocząc między swymi przyjaciółmi czuł się niezwykle mały. Szczęście, że Ulvar i ja nie wyrośliśmy jak oni, pomyślał. Zwracalibyśmy na siebie uwagę bardziej, niż byśmy sobie tego życzyli.
Zorientował się, że w myślach nieustannie bierze pod uwagę Ulvara. Często zdarza się tak z bliźniętami. Wprawdzie oni nie byli bliźniętami jednojajowymi, ale czuł, jak bardzo mocno są ze sobą związani.
Ciekawe, czy Ulvar odbierał to podobnie?
Niewidzialne siły otworzyły kolejne olbrzymie drzwi, tym razem w całości wykonane ze szczerego złota. Marco zrozumiał, że oto wstępuje do najwspanialszej z komnat.
Wszedł do środka i zaparło mu dech w piersiach. Stanął jak wryty, oszołomiony widokiem, który się przed nim roztoczył.
Na wygląd sali nie zwrócił uwagi, na środku bowiem dostrzegł oczekującą go postać w czarnej przepasce na biodrach.
Był to czarny anioł, lecz olbrzymi, górujący nad wszystkimi pozostałymi. Bił od niego taki autorytet, że Marcowi pociemniało w oczach. Skrzydła sięgały sklepienia, a ich dolne końce opierały się o posadzkę. Kruczoczarne włosy w lokach spływały na ramiona, a obie dłonie spoczywały na rękojeści miecza, czubkiem brzeszczotu opartego o posadzkę tuż przed Markiem. Marco nie sięgał nawet do rękojeści.
Wiedziony uczuciem bezbrzeżnego szacunku, padł na kolana. Pochylił głowę, w oczach mu pociemniało, nie śmiał podnieść wzroku.
Zauważył nagle jakieś nieznaczne poruszenie obok siebie i miękka dłoń dotknęła jego ramienia, zachęcając, by wstał.
Gdy uniósł głowę, Lucyfer, niesamowity anioł światłości, przybrał bardziej ludzką postać, choć zachował skrzydła. Przy nim stała piękna młoda kobieta, spowita w czerń, w lśniącej czarnej koronie na głowie. Oboje uśmiechali się do niego, Marco czuł, że po policzkach płyną mu łzy, ale nie uczynił nic, by je powstrzymać.
Objęli go kolejno, oboje także głęboko poruszeni, wyrażając swą radość z tego, że nareszcie mogą zobaczyć jego, Księcia Czarnych Sal.
Po raz pierwszy wówczas Marco usłyszał swój właściwy tytuł.
Przez wiele dni świętowano jego przybycie, odprawiono też wzruszającą ceremonię ku pamięci Ulvara, drugiego syna Lucyfera i Sagi, za co Marco był niezmiernie wdzięczny.
Zaczął przyzwyczajać się do swego nowego świata, o dziwo, nie tęsknił za słońcem, bo światło w salach i poza nimi przypominało jego blask, nieco tylko łagodniejszy.
Uczył się. Codziennie odbywał zajęcia utrwalające i rozszerzające jego nadprzyrodzone zdolności. Bardzo mu się to podobało!
Wiele czasu spędzał z Sagą, stali się sobie bardzo bliscy. Jakby chciała sobie powetować wszystkie te lata, które musiała spędzić z dala od dzieci. Tematów do rozmowy nigdy nie brakowało, oboje wszak byli z Ludzi Lodu, a ponadto Saga opowiadała o nieznanych dotąd nikomu wydarzeniach ze swego życia w Szwecji.
Była bezgranicznie szczęśliwa, że syn wrócił „do domu”.
Lucyfera widywał rzadziej i za każdym razem czuł wobec ojca ów niezwykły szacunek i respekt. Ich stosunki układały się jak najlepiej i rozumieli się bez słów, zdarzało się, że Lucyfer zabierał syna na wędrówkę po swym królestwie. Z wielką powagą omawiali wówczas tajemnice przyprawiające o zawrót głowy, dotyczące nie tylko globu zamieszkanego przez ludzi, lecz zjawisk daleko bardziej potężnych.
Dyskusje te jednak miał Marco zachować dla siebie. Zwykły człowiek nie potrafiłby objąć tego umysłem.
Wkrótce zaprzyjaźnił się ze wszystkimi mieszkańcami Czarnych Sal. Były wśród nich czarne anioły płci zarówno męskiej, jak i żeńskiej, ale wkrótce uderzyła go pewna osobliwość: Wszyscy oni przebywali w Czarnych Salach od samego początku, od czasu, gdy za Lucyferem opuścili Ogród Edenu. Na przestrzeni wielu tysięcy lat Marco był dopiero drugim nowym przybyszem, drugim, rzecz jasna, po Sadze. Znalazło się tu natomiast sporo innych istot, zbłąkanych stworzeń z wymiarów, którymi opiekowały się czarne anioły.
Marco spytał raz kiedyś matkę:
– Czy Ogród Edenu naprawdę istniał? Czy rzeczywiście stworzono tam ludzi?
Saga się uśmiechnęła.
– Ogród Edenu istniał, ponieważ ludzie tego chcieli. Oni zostali stworzeni przed wieloma milionami lat, nie z gliny, lecz w wyniku ewolucji, rozwoju. Czy to brzmi bardzo zawile?
Tak, Marco musiał przyznać, że tak.
Odwróciła się do niego roześmiana.
– Dlaczego istnienie takiego ogrodu wydaje ci się niemożliwe? Pięć-sześć tysięcy lat temu? Legenda oparta na faktycznych zdarzeniach. Wiesz przecież, jak zmienia się historia w miarę jej przekazywania.
– A więc to nie Bóg stworzył ludzi szóstego dnia?
– Bóg istnieje, Marco, ale jest takim samym bóstwem jak Allah islamu, trójca hinduizmu, siedmiu bogów Taran-gaiczyków, Ormuzd Persów i wielu, wielu innych. Ludzie są o wiele starsi niż wszyscy ci bogowie z chrześcijańskim łącznie.
– Nie ma więc jednej mocy, która wszystkim kieruje?
– O tym na pewno dyskutowałeś już z ojcem.
– Tak – potwierdził zamyślony Marco. – On mówił o kosmosie. O wielkim wszechświecie, którego wszyscy jesteśmy zaledwie cząstką. Ale nie mnie to wiedzieć – Marco podświadomie naśladował sposób wyrażania się Lucyfera. – Chciałem tylko skonstatować, że istnieją różne światy, różne sfery, nie tak konkretne, namacalne jak nasza ziemia i jej mieszkańcy: ludzie i zwierzęta.
Saga tylko się uśmiechała.
– Właściwie ja sam jestem także częścią legendy – powiedział Marco do siebie.
– No cóż, żyjesz także w świecie ludzi.
– Może on także jest legendą?
– Nie komplikuj sobie zbytecznie życia. Powtarzam tylko: pamiętaj, że we wszystkich legendach, baśniach i snach tkwi ziarenko prawdy. Dlatego nie powinieneś traktować Biblii wyłącznie jako zbioru starych legend.
– Nigdy tak nie myślałem. Czyż mój ojciec nie jest jej cząstką?
– O, tak, ale jakże skrzywdziły go jej słowa! Nie zrozumiały. Wielką niesprawiedliwość wyrządzono jemu i czarnym aniołom. To wina ojców Kościoła, nie mogli znieść istnienia złej mocy, Szatana, równego wiekiem Bogu. Uważali, że wszystko, co istnieje, jest dziełem Boga. Dlatego Lucyfera, archanioła wygnanego przez Pana, utożsamili z Szatanem. To błędne mniemanie i jakże niesprawiedliwe!
– Wiem o tym – pokiwał głową Marco. – Biblia nie zawsze ma rację.
– Myli się także co do głównego, decydującego punktu dla całego chrześcijaństwa. Oczywiście wiele jest w niej prawdy, jeśli tylko ma się dość rozumu, by zeskrobać to, co wymyślono później lub czym upiększono pierwotną wersję zapisu wydarzeń.
– Główny, decydujący punkt dla chrześcijaństwa? Co masz na myśli?
– To jedna z takich rzeczy, o których nie należy mówić, ponieważ niszczy podstawy całej nauki chrześcijańskiej.
– Chcę to usłyszeć!
– Mogę przedstawić ci jedynie fakty, sam zdecydujesz, czy uwierzysz w nie, czy w Biblię. No cóż, chodzi o Jezusa. On był esseńczykiem…
– Wiem, co to znaczy. Esseńczycy to żydowska sekta czy też zakon. Czcili słońce, wyznawali oczyszczenie przez pokutę, ich biesiady miały charakter sakralny i w tajemnicy organizowali opór przeciwko Rzymianom. Członkami sekty mogli być tylko mężczyźni.
– Tak. W czasach Jezusa sekta liczyła mniej więcej cztery tysiące członków. Wśród nich byli Jan Chrzciciel, Józef z Arymatei i Nikodem. Należał do nich także ojciec Jezusa, Józef, ale przejdę bezpośrednio do ukrzyżowania… Po pierwsze: nikt nie umiera od tak krótkiego wiszenia na krzyżu jak Jezus. Po drugie: z rany w boku spływała krew, a to oznacza, że Jezus żył, choć głęboko nieprzytomny z bólu i cierpienia. Zarówno Józef z Arymatei, jak i Nikodem znali się na sztuce leczenia, często nieobcej esseńczykom. Bardzo ostrożnie zdjęli Jezusa z krzyża i ułożyli w grobowcu jednego z nich. Nocą zabrali go stamtąd. Gdy rano przyszły kobiety, ujrzały stojących przy grobie ubranych jak zawsze na biało esseńczyków, którzy oznajmili im, że Jezus zniknął.
– Gdzie on wtedy był?
– Esseńczycy pielęgnowali go, aż wyzdrowiał, i wtedy ukazał się apostołom. Potem zabrał swą matkę Marię i uciekł z miasta na północny wschód, do Damaszku.
Maria zmarła po drodze. Jej grób przetrwał do dziś. Jest na nim napis: „Maria, matka Jezusa”. Jezus jechał dalej, po drodze spotkał Pawła, który oczywiście sądził, że Chrystus objawił mu się w widzeniu.
Z Damaszku Jezus ruszył na wschód i wreszcie osiedlił się w Srinagar w Kaszmirze. Tamtejsze teksty historyczne wspominają dobrego, świętego męża, który przybył do nich w tym czasie z krainy na zachodzie. Działał tam przez wiele lat, uzdrawiał chorych i niósł pociechę nieszczęśliwym. Tam zmarł i tam można oglądać jego grób, a raczej nie można go oglądać, bo nikogo nie dopuszczają do świętości. Wiadomo jednak, że imieniem, które wyryto na grobie otoczonym kratą z kutego żelaza, jest imię Jezusa.
– Ach, tak – rzekł Marco, kiedy Saga umilkła. Nic dziwnego, że chrześcijańscy kapłani utrzymywali te fakty w tajemnicy. A przecież cała ta historia nie umniejsza wcale wielkości Chrystusa.
– No właśnie! Kościół po prostu otoczył tajemnicą jego narodziny i śmierć. Całkiem niepotrzebnie, prawdopodobnie ze względu na własne korzyści. Dobrze jest mieć władzę nad duszami, ale tego, kto ją dzierży, nieodmiennie przyprawia to o strach. Wieczny strach o to, że ją utraci. Dlatego ludzi spotkało ze strony Kościoła wiele okrucieństwa.
– Spotkało? Moim zdaniem to wciąż trwa.
– Nieustannie.
Marco skrzywił się.
– Dlaczego musimy mieć bogów? Dlaczego jesteśmy tylko instrumentami w cudzych rękach? Czyżbyśmy nie mieli własnej woli?
– Człowiekowi musi być wolno wierzyć, Marco. Jak sądzisz, w jaki sposób poradziłaby sobie większość ludzi w swym ziemskim życiu, gdyby zabrakło im nadziei na wsparcie ze strony sił przyrody? Człowiek zawsze potrzebował jakiejś potężniejszej mocy, której w swej małości wobec natury mógłby zaufać. W ten sposób powstały religie całego świata. A jak myślisz, czego pierwsi, prymitywni ludzie doświadczali swymi wyostrzonymi zmysłami? Sądzę, że oni widzieli żyjące wokół nich istoty.
My z Ludzi Lodu wiemy, że takie istoty istnieją. I co sobie pomyślały, kiedy nowe stworzenia, ludzie, pojawiły się na obszarach, stanowiących do tej pory ich wyłączną domenę? Na pewno się przestraszyły, lecz być może próbowały nawiązać z nimi kontakt. Okazywały przyjaźń przyjacielsko nastawionym ludziom. Gdy jednak źle je potraktowano, potrafiły się zemścić w okrutny sposób. Porywały kobiety i rzucały uroki na mężczyzn, wyrządzały szkody w oborach i stajniach…
Weźmy na przykład naszą część świata. Pierwsze pokolenia ludzi na Północy musiały żyć we wspólnocie ze stworami należącymi do podziemnego świata. Później ludzi przybyło i kontakt z owymi istotami został utrudniony, a wraz z pojawieniem się w ostatnim stuleciu najnowszych wynalazków technicznych niemal całkowicie zerwany.
Miałabym jednak ochotę zaproponować ludziom: Spróbuj pożyć przez jakiś czas w pełnej samotności, w kontakcie jedynie z przyrodą, a wkrótce odkryjesz coś nowego! Twoje zmysły na nowo się przebudzą. Z początku tylko kątem oka dostrzeżesz coś, co zaraz zniknie, potem zorientujesz się, że już nie jesteś sam. Albo zrób tak, jak ja zrobiłam w dzieciństwie: idź do lasu i zawołaj je! Nigdy w życiu nie przeżyłam tak pełnej wyczekiwania, zamarłej ciszy! Nigdy nie próbowałam tego powtarzać.
Marco uśmiechnął się.
– Chyba za bardzo oddaliliśmy się od tematu. Ja utrzymuję, że nie można Jezusowi odmawiać wielkości, choć być może nie ma ona nic wspólnego z fantastycznymi opowieściami.
– Oczywiście! Już sama jego nauka powinna być szanowana i respektowana.
– Właśnie!
Saga wstała.
– No, dość już filozofowania na dzisiaj! Chodź, przejdziemy się po złotych łąkach!
Wyszli przez wielkie bramy.
Marco nigdy nie przestał się dziwić temu królestwu, tej krainie, której nie ma na żadnych mapach. Była tak rzeczywista, tak namacalna, a jednocześnie nie miała nic wspólnego z twardą rzeczywistością ziemską. Wszystkie kształty były tu łagodne i niesłychanie piękne, kolory przytłumione, a jednocześnie żywe.
Lubił chodzić po łąkach. Napełniały go takim spokojem ducha, jak gdyby stworzono je właśnie w tym celu.
Wiedział jednak, że w wewnętrznych komnatach ojca wrzała praca. Naradzano się, obserwowano świat. Marco pytał, dlaczego, ale w odpowiedzi usłyszał od Lucyfera, że dowie się o tym, gdy nadejdzie czas.
O dziwo, na widok wyrazu oczu ojca Marca ogarnął nieokreślony niepokój.
– Dobrze ci tutaj, mamo? – spytał, kiedy wracali do bram.
– A miałoby mi być źle? Człowiekowi zawsze dobrze jest przy ukochanym. A to naprawdę cudowny świat, niczego mi tu nie brakuje.
– Wiem o tym, ale czy nigdy nie tęsknisz za ziemią?
– Nie – odparła matka po namyśle. – Chociaż bardzo chciałabym zobaczyć jeszcze raz moich krewnych z rodu Ludzi Lodu.
Marco, siedząc teraz u wejścia do Doliny Ludzi Lodu, wiedział, że Saga nie przybyła na wielkie spotkanie w Górze Demonów, bo wolała zostać u swego małżonka, który nie mógł wtedy jej towarzyszyć.
Miał nadzieję, że jeśli jeszcze kiedyś nastanie możliwość podobnego spotkania, to zjawią się oboje.
Młodemu Marcowi zezwolono na podróże na ziemię, z początku wespół z jego dwoma przyjaciółmi, czarnymi aniołami, później samotnie. Jego zadaniem było teraz czuwanie nad Ludźmi Lodu.
Gdy po raz pierwszy powrócił na ziemię, przeżył prawdziwy wstrząs. Sądził, że przebywał w Czarnych Salach zaledwie przez kilka miesięcy.
Tymczasem Benedikte była już nastoletnią pannicą, a syn Malin, Christoffer, wyrósł jak dąb i miał za sobą wiele klas szkoły.
Później Marco nauczył się przeliczać dni spędzone w Czarnych Salach na ziemski czas, mógł więc planować wizyty.
W Lipowej Alei i u Voldenów często potrzebowano pomocy, przybywał wtedy na ratunek, ale nigdy nie pokazywał się krewnym, nie wiedzieli więc, że to jemu zawdzięczają rozwiązywanie szczególnie trudnych problemów.
Pewnego dnia jednak jeden z czarnych aniołów przerwał swym przybyciem zajęcia, podczas których Marco kształcił się w niezwykłych umiejętnościach. Pokłonił mu się z szacunkiem.
– Słucham, Urielu, co się stało?
– Benedikte z Ludzi Lodu ma prawdziwe kłopoty. Wpadła w szpony Tengela Złego. Walezy teraz samotnie z podwójnym niebezpieczeństwem: z ożywionym dla służenia Tengelowi posągiem dawnego bożka i z upiorem z rodzaju tych najwstrętniejszych i najgroźniejszych. Naszym zdaniem wasza wysokość powinien interweniować osobiście.
Marco skinął głową.
– Natychmiast wyruszam. Rozumiem, że konieczny jest pośpiech?
– Jak najbardziej.
Marco wiedział, że Benedikte jest już dorosła. Zawsze darzył ją braterską miłością, wszak wychowywali się razem. Teraz ogromnie się o nią niepokoił.
To, że nie miał skrzydeł, było bez znaczenia. Nauczył się przenosić z miejsca na miejsce bez niczyjej pomocy. Jak zapowiedziały to czarne anioły, nie przemieszczał się w tak szybkim tempie jak one ani jak duchy Ludzi Lodu, lecz i tak jego osiągnięcia w tym względzie były imponujące. Marco pojął, że Benedikte wpadła w zbyt poważne tarapaty, by przodkowie Ludzi Lodu sami mogli sobie z tym poradzić.
To miała być jego próba ogniowa. Oby tylko mu się powiodło, rodzice byliby z niego tacy dumni! I, co ważniejsze, żeby udało mu się uratować Benedikte!
Tak oto Marco trafił do Fergeoset.
Uriel wcale nie przesadzał. Sytuacja okazała się śmiertelnie poważna. Benedikte oraz kilkoro innych ludzi atakował ryczący potwór, który wyłonił się z sielankowego jeziora. Młodziutka Benedikte usiłowała zatrzymać go przy pomocy alrauny (dzięki ci, Rune, pomyślał Marco, wspominając tamte chwile), ale moc mandragory okazała się niewystarczająca.
Marco nie wahał się ani przez moment. Stanął na ukwieconej łące i wzniósł ramię ku upiornemu przewoźnikowi. Błyskawice ze świstem przecięły powietrze. Teraz albo nigdy, myślał Marco.
Udało mu się! Ku jego własnemu zdziwieniu moc zadziałała. Przewoźnik rozpływał się w powietrzu, aż wreszcie całkiem zniknął.
Nikt nie zauważył, z jaką ulgą Marco odetchnął. I tak uważali, że był wspaniały, i bardzo mu byli wdzięczni za to, co zrobił.
Ale jego zadanie nie zostało jeszcze wykonane do końca. Kiedy ujrzał posąg Nerthus-Tyra, zrozumiał, że radował się za wcześnie.
Tym razem poszło mu o wiele trudniej, bo ożywienie posągu bóstwa było dziełem samego Tengela Złego.
Gdy w końcu zdołał unieszkodliwić twór złego przodka, poczuł się całkowicie wyczerpany. Nie mógł jednak tego okazać, tamci musieli wierzyć w jego potęgę i pewność siebie, inaczej groziłoby im załamanie nerwowe z samego tylko strachu.
Ale i z tym sobie poradził. Jego pierwsze zadanie uwieńczone zostało powodzeniem, a że dokonał naprawdę wielkiego czynu, dowiedział się dopiero po powrocie do Czarnych Sal. Przeżył wtedy wielki wstrząs, całe jego ciało ogarnęło drżenie, tak że nie był w stanie utrzymać się na nogach.
W Fergeoset zdołał też dokonać czegoś więcej, a mianowicie odgadł historię tego miejsca. Od dawna już wiedział, że to potrafi. Teraz jednak mógł sprawdzić swoje zdolności. Dobrze mieć pewność, że to umie.
Pod wieloma względami Marco wciąż pozostawał młodym chłopakiem z człowieczego rodu, nie bardzo siebie pewnym i łasym na pochwały.
Benedikte urodziła syna, którego ojcem był jeden z młodych ludzi poznanych w Fergeoset. Marco troskliwie obserwował życie małego Andre, czuł bowiem sympatię dla chłopca wychowującego się bez ojca. Właśnie podczas jednej ze swych zwyczajowych wizyt w Lipowej Alei zorientował się, że Andre ma kłopoty.
I rzeczywiście, jakieś starsze uczniaki dokuczały mu właśnie dlatego, że nie miał ojca. Marco interweniował, odezwało się wtedy jego dobre serce, wrażliwość na cudzą krzywdę. Zwykle nie pokazywał się krewniakom, lecz Andre bardzo potrzebował kogoś, kto stanąłby w jego obronie.
Marco zyskał sobie przyjaciela na całe życie. Andre także!
Następne zadanie było innego rodzaju. Otrzymał wieść od przodków rodu, że pewna młoda dziewczyna, Marit z Grodziska, z którą Christoffer Volden właśnie się ożenił, jest umierająca. Przodkowie nie chcieli jej śmierci, dziewczyna mogła wszak mieć wielkie znaczenie dla rodu.
Marco wyruszył więc do szpitala w Lillehammer. Teraz, siedząc nocą nad Doliną Ludzi Lodu, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie tego miejsca. Szpital w Lillehammer niedawno znów gościł dwóch przedstawicieli Ludzi Lodu, Gabriela i Nataniela. Rodzina powinna przesłać lecznicy kwiaty w podzięce za dobrą opiekę.
Uratowanie życia Marit z Grodziska przyszło Marcowi z łatwością.
O wiele trudniejsze natomiast okazało się kolejne zadanie.
Vanja. Jego własna bratanica. Dziewczyna rzeczywiście zstąpiła na złą drogę, obcowała z Demonem Nocy! Tamlin w dodatku był w połowie Demonem Wichru, nie należało zapominać i o tym!
Marco miał namówić Vanję, aby spróbowała zniweczyć władzę Tengela Złego nad Demonami Nocy. I na-prawdę jej się to udało, wprawdzie nie bez pomocy dwóch czarnych aniołów… I dokonała czynu jeszcze chyba większego: uwolniła Tamlina z nierozerwalnych okowów, jakimi przykuto go w Najgłębszej Czeluści. Uwolniła go jej wolna od egoizmu miłość. Vanja zaimponowała wtedy wszystkim mieszkańcom Czarnych Sal.
Ale kilka lat później, kiedy Marca znów wysłano do Lipowej Alei tej nocy, gdy Vanja musiała umrzeć, nie mógł już występować w swej własnej postaci. Zbyt rzucałoby się w oczy, że wciąż jest tak samo młody jak przed trzydziestoma laty. Czarne anioły swoją magią przeobraziły go więc w jasnowłosego Imrego.
Później pomógł Andre i Mali w walce z jeszcze jednym upiorem, który także wyłonił się z wody, z toni jeziora w Vargaby. Także i wówczas mała alrauna przytrzymała upiora, ale nie mogła go zniszczyć.
Marco wykorzystał wtedy jeszcze inną ze swych umiejętności. Rozjaśniał krewniakom drogę w lesie, pozwalając, by świeciła jego aura.
Doprawdy radził już sobie coraz lepiej. Opanował większość z tego, co mógł sobie przyswoić.
Czegoś jednak w jego życiu brakowało.
Był do tego stopnia człowiekiem, że tęsknił za ziemską miłością. Wszyscy mieszkańcy Czarnych Sal byli nieśmiertelni, nikt nie potrzebował zaspokojenia uczucia, biorącego w zasadzie swój początek z instynktu rozmnażania się. W Czarnych Salach wszyscy szczerze się kochali, ale miłością całkiem pozbawioną erotycznych napięć.
Jego ojciec, Lucyfer, znalazł przyjemność w obcowaniu z ziemską kobietą, Sagą z Ludzi Lodu, dopiero kiedy przybył na ziemię. Jakby to właśnie ziemia, ze swymi żywiołami, barwami, zapachami i porami roku, wywoływała pociąg do przeciwnej płci.
A Marco wszak był w połowie człowiekiem.
Nigdy jednak nie spotkał kobiety, którą mógłby w taki sposób pokochać, choć ogromnie za tym tęsknił.
Miło było gościć w Czarnych Salach Vanję i Tamlina. Zebrało się już ich z Ludzi Lodu całkiem sporo. Vanja była wszak wnuczką Lucyfera.
Jako Imre odwiedzał Marco Christę, córkę Vanji. Poprzez lata wciąż wspierał swych mieszkających na ziemi krewniaków, gdy tylko zaszła taka potrzeba, a gdy nadszedł odpowiedni czas, Imrego zastąpił jego „syn”, Gand, młody rudowłosy chłopiec.
Musiał jednak przyznać, że z ulgą przyjął możliwość ujawnienia prawdy o sobie i występowania jako ten, którym był naprawdę, jako Marco z Ludzi Lodu, Książę Czarnych Sal.
Wcześniej jednak pod postacią Ganda pospieszył do łoża śmierci starego Henninga. Pragnął pożegnać człowieka, który w czasach dzieciństwa i młodości znaczył dla niego najwięcej. Andre odgadł wtedy związki istniejące między Markiem, Imrem i Gandem, a Marco sam z radością zdradził tajemnicę Henningowi. Dwaj przyjaciele z dzieciństwa mogli się więc naprawdę serdecznie pożegnać.
Tova przysporzyła mu wiele bólu głowy swym podziwem i podkochiwaniem się w „Gandzie”. I przyczyniała im tyle zmartwienia! Tylko ona mogła wpaść na pomysł, by wybrać się w podróż w czasie. Marco i Tamlin mieli wiele kłopotów z uratowaniem jej i Nataniela ze szponów Tengela Złego, Marco przy tej okazji o mały włos nie został odkryty.
No cóż, Tova przestała już teraz przysparzać problemów. Znalazła Iana, dobrego człowieka, na pewno będą razem szczęśliwi, o ile tylko żywi powrócą z Doliny Ludzi Lodu.
Marco darzył Tovę wielką sympatią i życzył jej wszystkiego najlepszego. Zupełnie inną sprawą jest, że gdy przestała widzieć w nim bohatera swoich marzeń, przyjął to z ulgą.
Przeciągnął się, wpółleżąc oparty o rozgrzaną ścianę góry wznoszącej się nad Doliną. Noc miała się już ku końcowi, robiło się jasno jak to w maju, pojawiło się szarawe, czarodziejskie światło. Podnosząca się mgła przemieniła się w chmury, na dnie doliny jednak tworzyły się już nowe poranne opary.
Nie wiedział, czy spał, czy też nie, ale czuł się rześki i wypoczęty. Dookoła spali towarzysze. Tova rzucała się niespokojnie i co raz otwierała oczy. Kiedy dostrzegała innych w pobliżu, znów zasypiała.
Marco przysunął się do Nataniela.
Przyjaciel czuwał.
– Zejdę teraz niżej w dolinę – szepnął Marco. – Moim zadaniem jest unieszkodliwić Lynxa.
– Ale musisz przecież najpierw wiedzieć, kim on jest – równie cicho powiedział Nataniel.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Gdy tylko Christa coś znajdzie, prześle mi wiadomość przez Linde-Lou. Nie mam zamiaru atakować Lynxa, chcę go tylko poobserwować i poznać sposób jego działania. On mnie nie zobaczy.
Nataniel kiwnął głową.
– Nasze drogi i tak miały się tutaj rozejść. Wyruszymy stąd, kiedy tylko oni się obudzą. Potrzebują wypoczynku, mamy za sobą naprawdę ciężki dzień.
– Tak.
Nataniel dotknął ramienia Marca na znak wzajemnego zrozumienia. Książę Czarnych Sal podniósł się cicho i miękko jak kot zaczął schodzić do przerażającej, tajemniczej Doliny Ludzi Lodu.