1


Dom był pusty, opuszczony. Ze wszystkich kątów wiało chłodem. W wannie utworzyła się cienka warstewka lodu. Ciało nabierało sinawej barwy.

Przywodziła mu na myśl księżniczkę. Księżniczkę z lodu.

Właściwie nie czuł zimna, choć siedział na podłodze. Wyciągnął rękę i lekko jej dotknął.

Krew na przegubach dawno zastygła.

Przepełniała go miłość do niej, silniejsza niż kiedykolwiek. Pogłaskał ją po ramieniu, jakby chciał dotknąć duszy, która opuściła już ciało.

Odchodząc, nie obejrzał się za siebie. Nie było to „żegnaj”, lecz „do zobaczenia”.


Eilert Berg nie czuł się szczęśliwy. Ciężko oddychał, sapał, ale to nie stan zdrowia był jego największym problemem.

Svea w latach młodości była śliczną dziewczyną. Eilert nie mógł doczekać się chwili, gdy wreszcie znajdzie się z nią w małżeńskim łóżku. Wydawała się taka łagodna, miła i nieco nieśmiała. Po nazbyt krótkim okresie uciech cielesnych pokazała jednak prawdziwy charakter. Wzięła go pod pantofel i trzymała tak od prawie pięćdziesięciu lat. Ale Eilert miał tajemnicę. W jesieni życia pojawiła się szansa na trochę wolności i nie zamierzał jej zaprzepaścić.

Całe życie ciężko pracował, łowiąc ryby, co zapewniało dochód wystarczający akurat na utrzymanie Svei z dziećmi. Potem przyszły chude lata emerytury. Nie miał żadnych oszczędności, nie mógł więc rozpocząć życia na nowo, gdzie indziej, w pojedynkę. Aż tu nagle pojawiła się szansa, niczym dar z niebios. W dodatku było to takie proste, że niemal śmiechu warte. Cóż, jeśli ktoś jest gotów płacić niebotyczne sumy za parę godzin pracy na tydzień, to jego problem. Eilert nie będzie z tego powodu narzekać. W ciągu zaledwie roku uskładał sporą kupkę banknotów. Schował je w skrzynce za dołem na kompost. Już niedługo uzbiera się tyle, że będzie mógł wyruszyć do ciepłych krajów.

Wchodząc na ostatni stromy pagórek, przystanął na chwilę, aby wyrównać oddech i rozmasować bolące dłonie. W Hiszpanii, a może w Grecji, wreszcie odtają od idącego jakby od środka chłodu. Eilert liczył, że ma przed sobą jeszcze co najmniej dziesięć lat, zanim przyjdzie wyciągnąć nogi, i miał zamiar dobrze wykorzystać ten czas. Na pewno nie zamierzał ich spędzić z taką jędzą.

Codzienne poranne spacery były dla niego jedynymi chwilami spokoju. W dodatku zapewniały niezbędny ruch. Chodził zawsze tą samą trasą i ci, co znali jego zwyczaje, często wyglądali, żeby chwilę pogwarzyć. Szczególną przyjemność sprawiały mu pogawędki z ładną dziewczyną z domu koło szkoły na górce Håkebacken. Bywała tam tylko w weekendy i zawsze przyjeżdżała sama, ale chętnie wdawała się w rozmowy o wszystkim i o niczym. W dodatku pannę Alexandrę interesowały sprawy dotyczące Fjällbacki, także te dawne, nad którymi Eilert rozwodził się z wyjątkowym zapałem. Poza tym aż przyjemnie było na nią patrzeć. Eilert, choć już stary, znał się na tym. Wprawdzie plotkowano na jej temat, ale gdyby człowiek miał słuchać, co baby gadają, nie miałby czasu na nic innego.

Prawie rok temu zapytała, czy w piątki rano nie mógłby zaglądać do niej, skoro i tak ma po drodze. Dom był już stary, więc ogrzewanie i rury coraz to nawalały. Nie chciałaby przyjechać na weekend do zimnego domu. Eilert dostanie klucz, wystarczy, że zajrzy i upewni się, czy wszystko w porządku. Przy okazji sprawdzi okna i drzwi, bo w okolicy było kilka włamań.

Nie był to żaden kłopot, a raz w miesiącu w jej skrzynce na listy czekała na niego koperta z jego nazwiskiem, zawierająca — w jego mniemaniu — iście królewską sumę. Poza tym było mu przyjemnie, że może się do czegoś przydać. Całe życie pracował i trudno mu było się przyzwyczaić do braku zajęcia.

Z trudem pchnął do środka krzywo wiszącą furtkę. Śnieg był nieodgarnięty i Eilert pomyślał, że może poprosi któregoś z chłopców, aby jej pomógł. To nie jest zajęcie dla kobiety.

Wymacał w kieszeni klucz, uważając, aby go nie upuścić w głęboki śnieg, bo gdyby musiał przyklęknąć, nie mógłby potem wstać. Schodki prowadzące do sieni były oblodzone, śliskie, musiał przytrzymać się poręczy. Właśnie miał włożyć klucz do zamka, gdy dostrzegł, że drzwi są uchylone. Zdumiony otworzył je i wszedł do przedpokoju. Może przyjechała trochę wcześniej niż zwykle?

— Halo, jest tam kto?

Nikt mu nie odpowiedział. Zobaczył wydobywającą się z jego ust mgiełkę i zdał sobie sprawę, że w domu jest zimno. Przez moment nie mógł się zdecydować, ale miał wrażenie, że coś tu nie gra i nie jest to tylko sprawa ogrzewania.

Przeszedł przez wszystkie pokoje. Chyba wszystko było na swoim miejscu. W domu panował porządek, jak zawsze. Wideo i telewizor stały na swoich miejscach. Eilert sprawdził cały parter, potem wszedł na stopnie wiodące na piętro. Schody były strome, musiał się mocno trzymać poręczy. Najpierw wszedł do sypialni, urządzonej w stylu zdecydowanie kobiecym, ale oszczędnym i w dobrym guście. Panował tu taki sam porządek jak w całym domu. Łóżko było posłane, obok stała walizka. Nie wyglądała na rozpakowaną. Eilertowi zrobiło się głupio. A może przyjechała wcześniej, zobaczyła, że piec się zepsuł, i wyszła poszukać kogoś, kto go naprawi. Ale sam w to nie wierzył. Coś było nie tak. Czuł to w kościach, tak jak czasem wyczuwał zbliżający się sztorm. Ostrożnie szedł dalej. Wszedł na duże poddasze z drewnianym belkowaniem. Naprzeciw siebie stały tam przy otwartym kominku dwie kanapy, przed nimi stolik, na którym leżało kilka porozrzucanych gazet. Poza tym wszystko było na swoim miejscu. Zszedł z powrotem na dół. Tam również wszystko było tak, jak powinno. Ani kuchnia, ani salon nie wyglądały inaczej niż zwykle. Została jeszcze łazienka. Coś, nie wiedział co, sprawiło, że zawahał się przed otwarciem drzwi. W domu nadal panowała cisza. Stał jeszcze przez moment, zastanawiając się. Potem doszedł do wniosku, że zachowuje się śmiesznie, i zdecydowanym ruchem pchnął drzwi.

Chwilę potem pędził do drzwi wejściowych tak szybko, jak mu pozwalał wiek. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że schodki są oblodzone, i złapał się poręczy. Poleciałby głową naprzód. Przebrnął przez zalegający śnieg i sklął zacinającą się furtkę. Wypadł na chodnik i stanął bezradnie. Kawałek dalej na drodze ujrzał zbliżającą się raźnym krokiem postać. Rozpoznał córkę Torego, Erikę. Zawołał, żeby się zatrzymała.


Erika Falck czuła się potwornie, śmiertelnie zmęczona. Wyłączyła komputer i poszła do kuchni po kolejną kawę. Naciskali ją ze wszystkich stron. Wydawnictwo chciało, aby w sierpniu złożyła konspekt książki, którą dopiero co zaczęła pisać. Książka o Selmie Lagerlöf, piąta biografia jej pióra poświęcona szwedzkim pisarkom, miała być zarazem najlepsza, ale Erika nie mogła w sobie wzbudzić chęci pisania. Od śmierci rodziców minął już ponad miesiąc, ale żałoba była tak samo świeża jak na początku. Porządkowanie domu rodziców też nie szło jej tak szybko, jak z początku sądziła. Ciągle powracały wspomnienia. Zapakowanie jednego kartonu trwało wiele godzin, bo każda wzięta do ręki rzecz przywoływała wspomnienia, które raz wydawały się bliskie, a innym razem bardzo odległe. W końcu postanowiła, że nie będzie się śpieszyła. I tak na razie wynajęła swoje sztokholmskie mieszkanie, ponieważ wyliczyła sobie, że równie dobrze może pisać w domu rodzinnym, we Fjällbace. Dom stał nieco na uboczu, nad zatoką Sälvik. Otoczenie tchnęło spokojem.

Erika usiadła na werandzie i spojrzała na rozciągający się przed nią archipelag. Widok zapierał dech i wraz z porami roku zmieniał się w sposób wręcz spektakularny. Tego dnia oślepiające słońce rzucało kaskady światła. Migotało na grubej pokrywie lodowej skuwającej wody zatoki. Ojciec byłby zachwycony.

Ścisnęło ją w gardle. Powietrze w domu wydało jej się duszne. Postanowiła pójść na spacer. Termometr pokazywał minus piętnaście stopni. Ubrała się na cebulkę, a i tak gdy tylko wyszła, poczuła chłód. Po chwili od szybkiego marszu zrobiło jej się ciepło.

Panowała błoga cisza. Nigdzie żywej duszy. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, był jej własny oddech. Było zupełnie inaczej niż latem: wtedy cała okolica tętniła życiem. Latem Erika wolała trzymać się z dala od Fjällbacki. Rozumiała wprawdzie, że turystyka przesądza o dalszym jej istnieniu, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że latem następuje inwazja szarańczy. Albo też wielogłowego potwora, który pomału, rok za rokiem, połyka starą rybacką osadę, wykupując domy położone najbliżej wody. Przez dziewięć miesięcy w roku było to miasteczko duchów.

Przez setki lat źródłem utrzymania mieszkańców Fjällbacki było rybołówstwo. Surowa przyroda i nieustająca walka o przetrwanie sprawiły, że tutejsi ludzie byli szorstcy, ale i silni. Kiedyś ich życie zależało od pojawienia się ławicy śledzi. To się zmieniło, kiedy Fjällbackę uznano za malowniczą miejscowość i zjawili się turyści z grubymi portfelami. Rybołówstwo jako źródło dochodu straciło na znaczeniu. Z każdym rokiem wśród stałych mieszkańców Erika dostrzegała coraz więcej pochylonych głów. Młodzi wyprowadzili się, a starym zostały wspomnienia. Sama była jedną z wielu, którzy postanowili wyjechać.

Przyśpieszyła kroku i skręciła w lewo, na górkę koło szkoły. Już dochodziła, gdy usłyszała, że woła do niej Eilert Berg, ale nie dosłyszała co. Wymachując rękami, szedł w jej kierunku.

— Ona nie żyje.

Eilert oddychał krótko, gwałtownie, jego płuca wydawały nieprzyjemne piski.

— Proszę się uspokoić, co się stało?

— Leży w środku. Nie żyje.

Palcem wskazał na duży błękitny dom na górce i spojrzał na nią pytająco.

Erika potrzebowała dłuższej chwili, żeby uświadomić sobie, co powiedział. Gdy w końcu dotarły do niej jego słowa, pchnęła zacinającą się furtkę i przebrnęła przez śnieg do drzwi wejściowych. Eilert zostawił je otwarte. Erika przestąpiła próg ostrożnie, jakby nie wiedząc, czego ma się spodziewać. Nie pomyślała, że mogłaby po prostu zapytać.

Idący za nią Eilert w milczeniu wskazał drzwi łazienki na parterze. Erika odwróciła się i spojrzała na niego pytająco. Był bardzo blady, cienkim głosem wychrypiał:

— Tam, w środku.

Erika nie była w tym domu od bardzo dawna, ale kiedyś znała go dobrze i wiedziała, gdzie jest łazienka. Mimo ciepłego ubrania przeszedł ją zimny dreszcz. Powoli otworzyła drzwi łazienki i weszła do środka.

Nie umiałaby powiedzieć, czego się spodziewała po zdawkowych słowach Eilerta, ale nie była przygotowana na tyle krwi. Kafelki w łazience były białe. Tym silniejsze wrażenie robiła krew w wannie i wokół niej. Przez moment Erika pomyślała, że to piękny kontrast, zanim do niej dotarło, że w wannie leży prawdziwa kobieta.

Jej ciało było nienaturalnie białe, a miejscami sine, ale Erika rozpoznała ją natychmiast. Alexandra Wijkner, z domu Carlgren, córka właścicieli domu. W dzieciństwie się przyjaźniły. Teraz pomyślała, że musiało to być w jakimś innym życiu. Kobieta w wannie była jej obca.

Oczy miała na szczęście zamknięte, ale usta były jaskrawosine. Wokół jej tułowia utworzyła się cienka warstwa lodu zakrywająca podbrzusze. Prawe ramię, na którym widniały liczne pręgi, zwisało z wanny, a palce były zanurzone w kałuży krwi zastygłej na podłodze. Na brzegu wanny leżała żyletka. Drugie ramię było widoczne tylko powyżej łokcia, reszta znajdowała się pod lodem. Ponad zamarzniętą powierzchnią wody wystawały kolana. Jasne włosy Alexandry rozsypały się jak wachlarz. Wyglądały, jakby skruszały z zimna.

Erika patrzyła na nią przez dłuższą chwilę. Drżała od chłodu równie przejmującego jak malujący się przed nią obraz samotności. Powoli, tyłem, wyszła z łazienki.


Potem wszystko widziała jak przez mgłę. Zadzwoniła z komórki do lekarza dyżurnego, a następnie razem z Eilertem poczekała na przyjazd karetki. Miała te same objawy szoku co wtedy, gdy dostała wiadomość o śmierci rodziców. Po powrocie do domu nalała sobie sporą porcję koniaku. Nie było to może to, co by zalecił lekarz, ale przynajmniej przestały jej drżeć ręce.

Widok Alex przywołał wspomnienia z dzieciństwa. Minęło ponad dwadzieścia pięć lat od czasu, gdy się przyjaźniły, ale chociaż potem w jej życiu pojawiło się — i minęło — wiele przyjaźni, Alex zajmowała w jej sercu miejsce szczególne. Były wtedy jeszcze małe. Jako dorosłe już się nie widywały i stały się sobie obce. Ale Erice trudno było pogodzić się z myślą, że Alex odebrała sobie życie, co wydawało się jedynym logicznym wytłumaczeniem tego, co dziś zobaczyła. Alexandra, jaką znała dawniej, była osobą energiczną i jednocześnie harmonijną. Piękną, promienną i pewną siebie kobietą, za którą ludzie się oglądali. Zgodnie z przewidywaniami Eriki życie było dla niej łaskawe, tak przynajmniej wynikało z pogłosek. Prowadziła galerię sztuki w Göteborgu, miała przystojnego męża odnoszącego sukcesy zawodowe i mieszkała w wielkim dworze na półwyspie Särö. A jednak coś musiało pójść nie tak.

Erika czuła, że powinna skierować myśli na coś innego, i wykręciła numer telefonu siostry.

— Spałaś?

— Chyba żartujesz. Adrian obudził mnie o trzeciej nad ranem, a kiedy wreszcie zasnął, obudziła się Emma i chciała się bawić.

— A Lucas nie mógłby choć raz wziąć tego na siebie?

W słuchawce zapadła wymowna cisza. Erika przygryzła język.

— Ma dziś ważne spotkanie i musi być wypoczęty. W dodatku sytuacja w pracy jest niepewna, firmę czekają ważne i głębokie zmiany.

Anna podniosła głos, Erika dosłyszała w nim ton histerii. Lucas zawsze miał na podorędziu jakieś znakomite wytłumaczenie i Anna prawdopodobnie powtórzyła je słowo w słowo. Jak nie ważne spotkanie, to stres wywołany koniecznością podjęcia trudnej decyzji lub presja wynikająca z zajmowanej przez niego — jak sam mówił — wysokiej pozycji. Tym samym odpowiedzialność za dzieci spoczywała na Annie. Z nimi dwojgiem, żywą trzylatką i czteromiesięcznym niemowlęciem, podczas pogrzebu rodziców Anna wyglądała na dziesięć lat więcej niż swoje trzydzieści.

Honey, don’t touch that.

— A teraz poważnie. Nie sądzisz, że pora, żebyś zaczęła rozmawiać z Emmą po szwedzku?

— Lucas uważa, że w domu powinniśmy rozmawiać po angielsku. Mówi, że zanim Emma pójdzie do szkoły, i tak przeprowadzimy się z powrotem do Londynu.

Erika miała serdecznie dosyć słów: Lucas uważa, Lucas mówi, Lucas sądzi, że… W jej oczach szwagier był pospolitym dupkiem.

Anna poznała go w Londynie, gdzie pracowała jako au pair. Urzekło ją, że podrywa ją tak zapamiętale dziesięć lat starszy Lucas Maxwell, biznesmen odnoszący sukcesy na giełdzie. Zrezygnowała z zamiaru studiowania na uniwersytecie, by całkowicie poświęcić się obowiązkom perfekcyjnej, reprezentacyjnej żony i pani domu. Problem polegał na tym, że Lucas był wiecznie niezadowolony, a Anna, choć od małego robiła tylko to, co jej się podobało, całkowicie podporządkowała się mężowi, zapominając o własnych potrzebach. Erika miała nadzieję, że siostra pójdzie po rozum do głowy, zostawi Lucasa i zacznie żyć własnym życiem, ale kiedy urodziła się Emma, a potem Adrian, zrozumiała, że szwagier pozostanie na zawsze szwagrem.

— Dajmy sobie spokój z Lucasem i jego poglądami na wychowanie dzieci. Jak tam moja ukochana siostrzenica i jej braciszek? Co ostatnio zmalowali?

— Nic specjalnie nowego… Emma wczoraj wpadła w szał i zanim się spostrzegłam, pocięła nożyczkami ubranka, na które wydałam furę pieniędzy, a Adrian od trzech dni albo wymiotuje, albo krzyczy.

— Chyba dobrze by ci zrobiła zmiana otoczenia. Może byś wzięła dzieci i przyjechała do mnie na tydzień? Zresztą przydałaby mi się twoja pomoc przy przeglądaniu pewnych rzeczy. Trzeba się zabrać do kompletowania dokumentów i tak dalej.

— Właśnie chcieliśmy z tobą o tym porozmawiać.

Głos Anny wyraźnie zadrżał, jak zawsze, gdy musiała zmierzyć się z czymś nieprzyjemnym. Erika nastawiła uszu. Użyta przez Annę liczba mnoga zabrzmiała jakoś złowróżbnie. Jeśli Lucas macza w czymś palce, jest rzeczą oczywistą, że korzyść z tego ma odnieść on sam — na niekorzyść innych zainteresowanych osób.

Erika czekała na dalszy ciąg.

— Chcemy z Lucasem przeprowadzić się z powrotem do Londynu, gdy tylko sztokholmska filia będzie dobrze ustawiona, no i nie chcielibyśmy mieć na głowie kosztów związanych z utrzymywaniem domu w Szwecji. Dla ciebie taki duży dom na wsi to też żadna przyjemność, skoro nie masz rodziny i tak dalej…

Znów cisza w słuchawce.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

Erika nawinęła kosmyk włosów na palec. Od dzieciństwa tak robiła w chwilach napięcia.

— No więc… Lucas uważa, że powinnyśmy sprzedać dom. Nie możemy go utrzymywać w nieskończoność. Poza tym chcielibyśmy po powrocie do Londynu kupić dom w Kensington i wprawdzie Lucas świetnie zarabia, ale pieniądze ze sprzedaży bardzo by się przydały. Chodzi mi o to, że za dom w takim miejscu można dostać wiele milionów koron. Niemcy mają bzika na punkcie domów z widokiem na morze i morskiego powietrza.

Anna mówiła dalej, ale Erika poczuła, że ma dość, i w połowie zdania odłożyła słuchawkę. Na odegnanie myśli o Alex wystarczy.

Zawsze była dla Anny kimś w rodzaju drugiej mamy. Od dzieciństwa pilnowała siostry i osłaniała ją. Anna była dzieckiem żywym i impulsywnym, nie myślała o konsekwencjach swego postępowania. Erika wielokrotnie ratowała ją z opresji. Ale Lucas odebrał Annie spontaniczność i radość życia. Zwłaszcza tego Erika nie mogła mu wybaczyć.


Następnego ranka poprzedni dzień jawił się Erice jak zły sen. Przespała noc głęboko i bez snów, ale miała uczucie, jakby nie zmrużyła oka. Ze zmęczenia bolało ją całe ciało. Żołądek zaburczał niespokojnie, kiedy jednak otworzyła lodówkę, zobaczyła, że najpierw trzeba będzie się wybrać do spożywczego po zakupy.

Na ulicach było pusto, a na Ingrid Bergmans torg ani śladu handlu, kwitnącego tu latem. Widoczność była dobra, bez mgieł i zamgleń. Widać było nawet odcinający się na horyzoncie najdalszy cypel Valön, tworzący wraz z Kråkholmen wyjście na archipelag.

Weszła na wzniesienie Galärbacken i zdążyła ujść spory kawałek, gdy zobaczyła kogoś idącego z przeciwka. Wolałaby uniknąć spotkania i odruchowo rozejrzała się za drogą ucieczki.

— Dzień dobry.

Elna Persson zaświergotała aż nazbyt wesoło.

— Widzę, że nasza autorka wybrała się na poranny spacer w promieniach słońca.

Erika w duchu aż jęknęła.

— No właśnie, idę po zakupy do sklepu Evy.

— Biedactwo, musiałaś się czuć zupełnie rozbita po tym strasznym przeżyciu.

Podwójny podbródek Elny drżał z podniecenia. Erice wydała się nagle podobna do dużego, okrągłego wróbla. W sięgającym kostek zielonkawym palcie zdawała się zupełnie bezkształtna. W ręku mocno trzymała torebkę, a na głowie chybotał się nieproporcjonalnie mały kapelusik, prawdopodobnie filcowy, też w nieokreślonym zielonkawym odcieniu. Maleńkie oczka, głęboko osadzone w fałdkach tłuszczu, patrzyły na Erikę z wyrazem oczekiwania. Powinna coś powiedzieć.

— No tak, nie było to zbyt przyjemne.

Elna kiwnęła głową ze zrozumieniem.

— Właśnie spotkałam przypadkiem panią Rosengren, powiedziała mi, że przejeżdżała koło willi Carlgrenów. Zobaczyła ciebie i karetkę, więc zaraz się domyśliłyśmy, że stało się coś strasznego. A później tak się złożyło, że po południu dzwoniłam do doktora Jacobssona, i wtedy dowiedziałam się o tej tragedii. W największym zaufaniu, ma się rozumieć. W końcu doktora obowiązuje tajemnica lekarska. Trzeba to uszanować.

Z przemądrzałą miną kiwnęła głową na znak szacunku dla obowiązującej doktora tajemnicy lekarskiej.

— Taka młoda osoba. Nic dziwnego, że człowiek się zastanawia, co tam się mogło stać. Dla mnie ona zawsze była strasznie przewrażliwiona. Jej matka, a znam Birgit od wieków, to jest dopiero osoba z nerwami na wierzchu. Wiadomo przecież, że to dziedziczne. A jaka się zrobiła zarozumiała, znaczy Birgit, kiedy mąż dostał posadę dyrektora w Göteborgu. Już jej wtedy Fjällbacka nie pasowała. Nic, tylko wielkie miasto. Ale powiem ci jedno: pieniądze szczęścia nie dają. Gdyby ją wychowywali tu, zamiast ją wyrywać z korzeniami i przenosić do miasta, na pewno nic takiego by się nie wydarzyło. Podobno wysłali ją do jakiejś szkoły w Szwajcarii, a wiadomo, co się dzieje w takich miejscach. Tak, tak, ślad zostaje na całe życie. Przed tą wyprowadzką taka z niej była wesoła, dzielna dziewczynka. Wyście się chyba bawiły razem w dzieciństwie? No, ja uważam…

Elna mówiła dalej. Erika zaczęła gorączkowo szukać pretekstu do zakończenia rozmowy. Stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Elna przerwała, by zaczerpnąć tchu, a wtedy Erika skorzystała z okazji.

— Bardzo miło było porozmawiać, ale muszę już iść. Tyle mam spraw na głowie, jak się pani domyśla.

Przybrała żałosny wyraz twarzy, chcąc skierować myśli Elny na zupełnie inne tory.

— Oczywiście, kochanie. Nie pomyślałam. To musi być dla ciebie bardzo trudne, taka historia zaraz po tragedii rodzinnej. Wybacz starej kobiecie bezmyślność.

Elna wzruszyła się prawie do łez. Erika łaskawie skinęła głową i z ulgą się pożegnała. Ruszyła do sklepu w nadziei, że nie spotka następnej wścibskiej paniusi, ale nie miała szczęścia, bo nastąpiły kolejne bezlitosne przesłuchania. Sąsiedzi byli niezmiernie podnieceni. Erika odetchnęła dopiero, gdy już była blisko domu. Dowiedziała się, że rodzice Alex wczoraj w nocy przyjechali do Fjällbacki i zatrzymali się u siostry pani Carlgren.

Postawiła torby na kuchennym stole i zaczęła wyjmować zakupy. Nie były to bynajmniej same zdrowe rzeczy, jak sobie postanowiła, idąc do sklepu. Ale gdyby nawet w tak ciężkim dniu nie mogła sobie pozwolić na odrobinę słodyczy, to kiedy? Jak na zamówienie zaburczało jej w żołądku. Położyła na talerzu dwie cynamonowe bułeczki — dwanaście czerwonych punktów Strażników Wagi — i zjadła, popijając filiżanką kawy.

Przyjemnie było siedzieć i patrzeć na znajomy widok za oknem. Nie mogła się tylko przyzwyczaić do panującej w domu ciszy. Oczywiście zdarzało jej się dawniej być samej w domu, ale to było co innego. Wtedy czuło się, że ktoś tu mieszka, że zaraz wejdzie. A teraz jakby ulotnił się duch domu.

Na oknie leżała domagająca się napełnienia fajka taty. Jej zapach unosił się jeszcze w powietrzu, ale słabł z dnia na dzień.

Zawsze lubiła zapach fajki. Kiedy była mała, często siadała ojcu na kolanach i zamykała oczy, przytulając głowę do jego piersi. Wszystkie jego ubrania pachniały dymem, który w jej dziecinnym świecie symbolizował bezpieczeństwo.

Z matką sprawa była znacznie bardziej skomplikowana. Nie mogła sobie przypomnieć ani jednej sytuacji z dzieciństwa czy okresu dorastania, kiedy otrzymałaby od matki jakiś dowód czułości. Nie przytulała jej, nie pogłaskała, nie powiedziała słowa pociechy. Elsy Falck była kobietą twardą i bezkompromisową, utrzymującą nienaganny porządek w domu i niepozwalającą sobie na żadne uciechy. Była głęboko religijna i jak wielu mieszkańców zachodniego wybrzeża Szwecji wzrastała w czasach wciąż mocno naznaczonych nauczaniem pastora Schartaua[1]. Od dzieciństwa uczono ją, że życie jest pasmem cierpień, a nagroda przyjdzie dopiero po śmierci. Erika wielokrotnie zastanawiała się, co też zobaczył w Elsy jej dobroduszny, pełen humoru ojciec. Kiedyś, w latach dojrzewania, rozzłoszczona wyrzuciła z siebie to pytanie. Nie pogniewał się na nią. Usiadł i objął ją, a potem powiedział, że nie powinna osądzać matki tak surowo. Tłumaczył, że niektórym ludziom okazywanie uczuć przychodzi trudniej niż innym. A potem pogłaskał ją po zarumienionych z gniewu policzkach. Nie słuchała go, przekonana, że usiłuje ukryć coś, co dla Eriki było oczywiste: matka nigdy jej nie kochała. To brzemię, które będzie musiała nieść do końca życia.

Przyszła jej teraz do głowy pewna myśl, mianowicie aby odwiedzić rodziców Alexandry. Utrata rodziców była dla Eriki ciężkim przeżyciem, ale nie kłóciła się z naturalnym porządkiem rzeczy. Strata dziecka musi być czymś strasznym. W dodatku kiedyś były sobie z Alexandrą bardzo bliskie, jak to przyjaciółki. Wprawdzie od tamtej pory minęło prawie dwadzieścia pięć lat, ale spora część jasnych wspomnień z dzieciństwa łączyła się ściśle z Alex i jej rodziną.


Dom wydawał się opuszczony. Ciotka i wujek Alexandry mieszkali przy Tallgatan, w połowie drogi między śródmieściem Fjällbacki a kempingiem w Sälvik. Domy stały tu na samym skraju zbocza, trawniki schodziły stromo do drogi prowadzącej wzdłuż brzegu morza. Drzwi wejściowe znajdowały się z tyłu domu. Erika zawahała się, zanim nacisnęła dzwonek. Odezwał się echem, po czym zamilkł. Ze środka nie dobiegł najsłabszy dźwięk i Erika miała właśnie odejść, gdy drzwi powoli się otworzyły.

— Tak?

— Dzień dobry, jestem Erika Falck. To ja…

Nie dokończyła. Było jej głupio, że się przedstawia tak oficjalnie, przecież ciotka Alexandry, Ulla Persson, doskonale wie, kim jest. Mama Eriki przez wiele lat udzielała się w kółku parafialnym razem z Ullą, która czasem w niedziele zachodziła do nich na kawę.

Ulla stanęła z boku, przepuszczając Erikę. Weszła do przedpokoju. W całym domu nie paliła się ani jedna lampa. Do wieczora zostało wprawdzie sporo czasu, ale wydłużone cienie już zapowiadały zmierzch. Z pokoju na wprost dochodził stłumiony szloch. Erika zdjęła buty i kurtkę. Przyłapała się na tym, że stara się to robić jak najciszej. Nastrój panujący w domu tego wymagał. Ulla poszła do kuchni. Erika została sama. Skierowała się do pokoju. Weszła, a wtedy płacz ucichł. Na jednej z kanap stojących przed wielkim panoramicznym oknem siedzieli kurczowo objęci Birgit i Karl-Erik Carlgrenowie. Oboje mieli twarze mokre od łez. Erika poczuła, że wkracza w niezwykle intymną sferę, czego być może nie powinna robić, ale było już za późno na odwrót.

Usiadła ostrożnie na kanapie stojącej naprzeciwko i splotła dłonie na kolanach. Od chwili, kiedy weszła do pokoju, nie padło ani jedno słowo.

— Jak ona wyglądała?

W pierwszej chwili Erika nie zrozumiała pytania. Głos Birgit brzmiał jak głos dziecka. Erika nie wiedziała, co odpowiedzieć.

— Strasznie samotnie — wydusiła i zaraz pożałowała tych słów.

— Nie miałam na myśli… — nie dokończyła zdania, które wessała panująca wkoło cisza.

— Ona nie popełniła samobójstwa!

Głos Birgit nagle zabrzmiał mocno i donośnie. Karl-Erik ścisnął dłoń żony i kiwnął głową na znak, że się z nią zgadza. Na twarzy Eriki dostrzegli widocznie wyraz powątpiewania, bo Birgit powtórzyła:

— Ona nie popełniła samobójstwa! Znam ją lepiej niż ktokolwiek inny i wiem, że nie mogłaby sobie odebrać życia. Nie starczyłoby jej odwagi! Dobrze o tym wiesz. Przecież ją znałaś.

Z każdym słowem prostowała się coraz bardziej, w jej oczach pojawił się błysk. Na przemian to zaciskała, to rozluźniała dłonie, uporczywie patrząc w oczy Eriki. W końcu Erika poddała się i rozejrzała po pokoju. Byle tylko nie widzieć tej rozpaczy.

Pokój był przytulny, chociaż nieco zagracony. Kunsztownie upięte zasłony z dużymi falbanami i dobrane do nich poduszki kanapy, uszyte z tego samego kwiecistego materiału. Na każdym wolnym centymetrze powierzchni stała jakaś ozdoba. Drewniane miski w stylu ludowym ustawione na serwetkach haftowanych w krzyżyki i porcelanowe pieski o wiecznie wilgotnych oczach. Całość ratowało panoramiczne okno, z którego rozciągał się widok wręcz niebywały. Erika pomyślała, że wolałaby zastygnąć ze wzrokiem wpatrzonym w okno i nie być świadkiem żałoby tych dwojga ludzi. Spojrzała na Carlgrenów.

— Proszę pani, naprawdę nie wiem. Przyjaźniłyśmy się z Alexandrą dwadzieścia pięć lat temu. Właściwie nawet nie wiem, jaka ona była. Często się zdarza, że nie znamy kogoś tak dobrze, jak nam się zdaje…

Erika zdawała sobie sprawę, że jej słowa brzmią nieprzekonująco, że nie trafiają i tylko odbijają się od ścian. Tym razem odezwał się ojciec Alex. Uwolnił się z kurczowego uścisku żony i pochylił do przodu, jakby chciał się upewnić, że Erika nie uroni ani słowa.

— Ja wiem, że to wygląda, jakbyśmy nie chcieli przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Pewnie sprawiamy wrażenie niepozbieranych, ale gdyby nawet Alex z jakiegoś powodu zamierzała odebrać sobie życie, nigdy, powtarzam, nigdy nie zrobiłaby tego w ten sposób! Na pewno pamiętasz, jak się bała krwi — wręcz panicznie. Wystarczyło drobne skaleczenie, a histeryzowała, dopóki nie przykleiliśmy plastra. Zdarzało jej się nawet mdleć na widok krwi. Dlatego jestem absolutnie pewien, że raczej wybrałaby na przykład środek nasenny. Nie ma takiej możliwości, żeby mogła wziąć żyletkę i podciąć sobie żyły, najpierw na jednym przedramieniu, potem na drugim. I jeszcze jedno, żona już o tym wspomniała: Alex była osobą bardzo delikatną, brakowało jej odwagi. Decyzja o odebraniu sobie życia wymaga siły. Ona nie miała w sobie takiej siły.

Mówił tak, jakby nalegał, żeby się z nim zgodziła, i choć była wciąż przekonana, że jest to przede wszystkim wyraz rozpaczy dwojga ludzi, zrodził się w niej cień wątpliwości. Przypomniała sobie, że kiedy poprzedniego ranka weszła do łazienki Alex, miała uczucie, że coś jest nie tak. Znajdowanie zwłok nie jest oczywiście rzeczą normalną, ale było w tym jeszcze coś dziwnego. Czyjaś obecność, jakiś cień. Tylko tak mogłaby to ująć. Nadal wierzyła, że coś popchnęło Alexandrę Wijkner do popełnienia samobójstwa, ale uparcie powtarzane stwierdzenia Carlgrenów poruszyły w niej inną strunę.

Uderzyło ją podobieństwo dorosłej Alex do matki. Birgit Carlgren była drobnej, szczupłej budowy, miała takie same, jasne włosy jak córka, chociaż w odróżnieniu od bujnej grzywy Alex włosy Birgit były szykownie i krótko obcięte na pazia. Była ubrana całkiem na czarno, ale mimo żałoby wydawała się świadoma wrażenia, jakie wywiera dzięki kontrastowi między jasnym a ciemnym. Wykonywała drobne gesty świadczące o próżności. Ręka gładząca ostrożnie włosy, poprawienie nieskazitelnego kołnierzyka. Erika przypomniała sobie, jakim skarbem dla ośmioletnich dziewczynek bawiących się w przebieranki była jej szafa. A kasetka na biżuterię była istnym rajem albo czymś bardzo bliskim raju.

Mąż prezentował się bardzo zwyczajnie. Nie był bynajmniej brzydkim mężczyzną, chociaż nie przyciągał uwagi. Miał podłużną, wyżłobioną przez zmarszczki twarz, a nasada włosów przesunęła się prawie na czubek głowy. Karl-Erik również był ubrany na czarno, ale w odróżnieniu od żony wydawał się przez to jeszcze mniej zauważalny. Erika pomyślała, że pora się pożegnać. Zaczęła się zastanawiać, po co właściwie przyszła.

Podniosła się, Carlgrenowie również. Birgit spojrzała na męża wyczekująco, nakłaniając go wzrokiem, aby coś powiedział. Prawdopodobnie umówili się jeszcze przed przyjściem Eriki.

— Bardzo byśmy chcieli, abyś napisała wspomnienie o Alex. I dała do naszej lokalnej gazety, „Bohusläningen”. O jej życiu, marzeniach… — i o jej śmierci. Taki snop światła na jej osobę i dokonania. Bardzo nam na tym zależy.

— A nie woleliby państwo „Göteborgs Posten”? Przecież mieszkała w Göteborgu, prawda? Zresztą tak samo jak państwo.

— Fjällbacka zawsze była i będzie naszym domem. Tak samo czuła Alex. Może zacznij od rozmowy z jej mężem, Henrikiem. Już go pytaliśmy i zgodził się. Oczywiście pokryjemy wszelkie wydatki.

Tym samym uznali widać, że to koniec dyskusji. Erika, która nawet nie zdążyła powiedzieć, czy przyjmuje zlecenie, znalazła się na schodkach przed domem, trzymając w ręku kartkę z numerem telefonu Henrika Wijknera. Za jej plecami zatrzasnęły się drzwi. Właściwie nie miała ochoty podejmować się tego zadania, ale zakiełkowała w niej pewna myśl. Zaraz ją odrzuciła, poczuła nawet wyrzuty sumienia, że mogła ją powziąć, ale myśl była uparta i nie chciała jej opuścić. Był to pomysł na książkę, którego tak długo szukała. A teraz się właśnie pojawił. Opowieść o drodze człowieka ku przeznaczeniu. O tym, co doprowadziło do samobójstwa młodą, piękną kobietę, która pozornie osiągnęła w życiu wszystko. Nie wymieniłaby rzecz jasna imienia Alex, ale byłaby to opowieść o tym, czego zdoła się dowiedzieć o jej drodze ku śmierci. Napisała do tej pory cztery książki. Wszystkie były biografiami wybitnych szwedzkich pisarek. Nie odważyła się dotąd tworzyć własnych opowieści, chociaż wiedziała, że nosi je w sobie, że tylko czekają, by je przelała na papier. Może teraz odnajdzie w sobie rytm i inspirację, na które tak czekała. Dawna znajomość z Alex tylko jej w tym pomoże.

Sam pomysł budził niesmak, co było prawdziwie ludzkim odruchem, ale także entuzjazm, co było odruchem pisarki.


Malował na płótnie grube czerwone pasy. Pracował od świtu i po raz pierwszy od kilku godzin cofnął się, by popatrzyć na swoje dzieło. Dla nienawykłego oka przedstawiało po prostu duże plamy — czerwone, pomarańczowe i żółte — rozrzucone nieregularnie po dużym płótnie. Dla niego były to upokorzenie i rezygnacja przedstawione w barwach symbolizujących namiętność.

Zawsze używał tych samych kolorów. Przeszłość krzyczała do niego z obrazu, szydziła, a on malował dalej z coraz większym zapamiętaniem.

Po kolejnej godzinie doszedł do wniosku, że zasłużył na pierwsze piwo. Chwycił stojącą najbliżej puszkę, nie zważając na to, że poprzedniego wieczoru kilkakrotnie strząsnął do niej popiół z papierosa. Popiół przylepił mu się do warg, ale nadal pił chciwie zwietrzały napój. Wylizał ostatnie krople i rzucił puszkę na podłogę.

Miał na sobie tylko kalesony, z przodu pożółkłe od piwa albo moczu. Trudno powiedzieć. Prawdopodobnie od jednego i drugiego. Tłuste kosmyki włosów sięgały ramion, pierś miał bladą i zapadniętą. Anders Nilsson był ruiną człowieka, ale stojący na sztalugach obraz świadczył o talencie, który pozostawał w ostrym kontraście ze stanem upadku autora.

Nilsson opadł na podłogę i oparł się o ścianę naprzeciw obrazu. Obok stało nieotworzone piwo. Pociągnął za uchwyt, rozkoszując się dźwiękiem otwieranej puszki. Obraz przypominał mu to, co przez większą część życia starał się zapomnieć. Po jaką cholerę chciała teraz wszystko zniszczyć? Nie mogła tego zostawić, ot tak? Samolubna kurwa, myślała tylko o sobie. Chłodna, niewinna, księżniczka pieprzona. Już on dobrze wie, co w niej naprawdę siedzi. Przecież są z tej samej gliny. Ukształtowały ich i przyspawały do siebie lata wzajemnej udręki. A ona myśli, że sama może to zmienić.

— Psiakrew! — wrzasnął i rzucił w obraz na wpół opróżnioną puszką. Zirytował się jeszcze bardziej, bo płótno zachybotało się na sztalugach, ale nie ucierpiało. Puszka spadła na podłogę. Piwo rozprysło się na obrazie, spływając po nim razem z farbami, a czerwień, oranż i żółć mieszały się ze sobą w nowe odcienie. Przyglądał się temu z satysfakcją.

Nie zdążył jeszcze wytrzeźwieć po wczorajszym dwudziestoczterogodzinnym piciu i mimo wieloletniego doświadczenia poczuł działanie alkoholu. Osunął się w znajome opary starych wymiocin.


Miała własny klucz od mieszkania. Dokładnie wytarła buty, chociaż wiedziała, że to bez sensu, bo na dworze i tak było czyściej niż w środku. Odstawiła torby z zakupami i starannie powiesiła płaszcz na wieszaku. Nie musiała wołać. Pewnie jak zwykle jest nieprzytomny.

Kuchnia znajdowała się na lewo. Panował w niej ten sam co zawsze bałagan. Brudne naczynia z kilku tygodni piętrzyły się w zlewie, na stole, krzesłach, nawet na podłodze. Wszędzie walały się pety, puszki po piwie i puste butelki.

Otworzyła lodówkę, by wstawić kupione jedzenie. W samą porę. Była zupełnie pusta. Zapełniła ją i przystanęła, by zebrać siły.

Mieszkanie składało się z tylko jednego pokoju, pokój dzienny był jednocześnie sypialnią. Zadbała o wstawienie paru mebli, ale niewiele tego było. Najwięcej miejsca zajmowały stojące przy oknie wielkie sztalugi. W rogu pokoju leżał wyświechtany materac. Nie stać jej było na kupienie mu porządnego łóżka.

Z początku próbowała mu pomóc utrzymać jaki taki porządek. Ścierała, zbierała brudne ubrania, prała, często go nawet myła. Ciągle w nadziei, że wszystko się zmieni, zniknie samo z siebie. Tak upłynęło wiele lat. W którymś momencie zabrakło jej sił. Poprzestała na pilnowaniu, by chociaż miał co jeść.

Chciałaby mieć więcej sił. Ciążyło jej poczucie winy, kładące się na ramionach, na piersiach. Dawniej, kiedy na kolanach ścierała jego wymiociny, myślała sobie, że odkupuje część winy. Teraz nie miała już tej nadziei.

Spojrzała na niego: leżał oparty o ścianę. Śmierdzący wrak człowieka, w którym mieszka niezwykły talent. Tyle razy zastanawiała się, co by było, gdyby tamtego dnia dokonała innego wyboru. Od dwudziestu pięciu lat codziennie myślała o tym, że życie przybrałoby inny obrót, gdyby zachowała się wtedy inaczej. Dwadzieścia pięć lat to szmat czasu na takie rozmyślania.

Czasem odchodziła, zostawiając go na podłodze. Ale nie dziś. Do mieszkania wdzierał się chłód, przez cienkie rajstopy czuła lodowatą podłogę. Pociągnęła go za ramię zwisające bezwładnie i bez czucia wzdłuż boku. Nie reagował. Wtedy oburącz chwyciła go za przegub i pociągnęła w kierunku materaca. Spróbowała wtoczyć go na materac i aż się wzdrygnęła, gdy dotknęła zwiotczałego brzucha. W końcu udało jej się wciągnąć na materac większą część jego ciała. Z braku kołdry przykryła go kurtką przyniesioną z przedpokoju. Zasapała się i musiała usiąść. Mając tyle lat na karku, nie poradziłaby sobie, gdyby nie silne ramiona i zaprawa, jaką dały jej lata sprzątania. Martwiła się, co będzie, gdy zabraknie jej sił.

W czułym geście odgarnęła mu palcem z twarzy tłusty kosmyk. Ani jej, ani jemu życie nie ułożyło się tak, jak sobie kiedyś wyobrażała, ale zadba, żeby przynajmniej nie stracić tego, co im jeszcze zostało.

Na ulicy ludzie odwracali od nich wzrok, ale nie na tyle szybko, by nie zdążyła zobaczyć współczucia na twarzach. Anders był znany wśród miejscowych alkoholików. Czasem szedł pijany przez osadę, powłócząc nogami i wykrzykując obelgi pod adresem wszystkich napotkanych osób. Spotykał się z odrazą, tak jak ona spotykała się ze współczuciem. A powinno być odwrotnie: to ona zasługiwała na odrazę, a Anders na współczucie. Jego życie zostało ukształtowane przez jej słabość. Już nigdy nie będzie słaba.

Siedziała tak kilka godzin, głaszcząc go po głowie. Od czasu do czasu z głębi swej nieprzytomności wykonywał jakiś ruch, a wtedy uspokajał go jej dotyk. Za oknem życie toczyło się zwykłym torem. W tym pokoju czas stanął w miejscu.


Nastał poniedziałek, z dodatnią temperaturą i chmurami ciężkimi od deszczu. Erika prowadziła ostrożnie, ale jeszcze zwolniła, w obawie przed poślizgiem. Prowadzenie auta nie było jej mocną stroną, ale wolała jechać sama samochodem niż zatłoczonym autobusem albo pociągiem.

Skręciwszy na autostradę, gdzie nawierzchnia była lepsza, odważyła się przyśpieszyć. Umówiła się z Henrikiem Wijknerem na dwunastą, ale dzięki temu, że wcześnie wyjechała z Fjällbacki, miała sporo czasu na dojazd do Göteborga.

Po raz pierwszy od owego dnia, gdy zobaczyła Alex w lodowatej łazience, pomyślała o swojej rozmowie z Anną. Nadal nie potrafiła sobie wyobrazić, że Anna mogłaby doprowadzić do sprzedaży domu. Przecież to dom rodzinny, rodzice byliby zrozpaczeni, gdyby wiedzieli. Ale z Lucasem wszystko jest możliwe. Erika musiała liczyć się z tym, że dom zostanie sprzedany, bo doskonale wiedziała, że Lucas jest człowiekiem całkowicie pozbawionym skrupułów. Zachowywał się coraz gorzej, ale tym razem przeszedł samego siebie.

Erika pomyślała, że zanim zacznie na serio martwić się o los rodzinnego domu, musi poznać swoją sytuację prawną. Nie zamierza się bać Lucasa ani jego pomysłów. A teraz skupi się na rozmowie z mężem Alex.

Przez telefon Henrik Wijkner wydał jej się sympatyczny. Został uprzedzony, zgodził się, by przyjechała wypytać go o Alexandrę, skoro gazetowy nekrolog jest dla jej rodziców taki ważny.

Erika była ciekawa domu Alex, choć z pewną niechęcią myślała o spotkaniu z kolejną osobą pogrążoną w żałobie. Rozmowa z rodzicami Alex była wręcz rozdzierająca. Jako pisarka Erika wolałaby mieć większy dystans do realiów, badać je z pewnej perspektywy, a przy okazji stworzyć sobie obraz dorosłej Alex.

Erika i Alex były absolutnie nierozłączne od pierwszego dnia szkoły. Erika była bardzo dumna, że wybrała właśnie Alex, która jak magnes przyciągała ludzi. Wszystkie dzieci chciały bawić się z Alex, a ona nie zdawała sobie sprawy ze swojej popularności i zachowywała się z pewną rezerwą, świadczącą o pewności siebie. Dopiero później Erika zrozumiała, że była to cecha niezwykła u dziecka. Mimo tej rezerwy Alex nie była nieśmiała, wręcz przeciwnie — była otwarta i ufna. To ona wybrała Erikę, która sama nie odważyłaby się zbliżyć do Alex. Dziewczynki były nierozłączne aż do roku poprzedzającego przeprowadzkę, gdy Alex ostatecznie zniknęła z życia Eriki. Przedtem jednak Alex coraz bardziej unikała kontaktów, a Erika spędzała coraz więcej czasu w swoim pokoju, opłakując utraconą przyjaźń. Pewnego dnia poszła do domu Alex i zadzwoniła do drzwi, ale nikt nie otworzył. Od tamtej pory minęło dwadzieścia pięć lat, a Erika nadal dokładnie pamiętała, jak bardzo ją zabolało, że Alex nie uprzedziła jej o wyprowadzce i nawet się nie pożegnała. Erika nie rozumiała, co się stało, ale — jak to dziecko — całą winę wzięła na siebie i pomyślała, że pewnie znudziła się Alex.

Erika obawiała się, że zabłądzi, przejeżdżając przez Göteborg w kierunku Särö. Wprawdzie dobrze znała miasto, w którym studiowała cztery lata, ale w tamtych czasach nie miała samochodu i jako kierowca czuła się jak w zupełnie obcym miejscu. Byłoby jej łatwiej trafić, gdyby jechała rowerem. Niewprawnemu kierowcy Göteborg z jednokierunkowymi ulicami, ruchliwymi rondami i dzwoniącymi zewsząd tramwajami jawił się jako istny koszmar. W dodatku wydawało się, że wszystkie drogi prowadzą na Hisingen. Jeśli wybierze zły zjazd z autostrady, nieodwołalnie wyląduje właśnie tam.

Okazało się jednak, że Henrik dobrze opisał trasę, bo już przy pierwszej próbie trafiła na właściwy zjazd. Tym razem udało jej się ominąć Hisingen.

Dom Wijknerów przeszedł jej oczekiwania. Była to ogromna willa z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, z widokiem na morze i niewielką altaną na ciepłe, letnie wieczory. Ogród, teraz ukryty pod grubą pokrywą śniegu, był doskonale urządzony i jedynie z powodu wielkości wymagał opieki ogrodnika.

Erika podjechała wierzbową aleją do wysokiej żelaznej bramy, a stamtąd na wysypany żwirem placyk przed domem.

Kamienne schodki wiodły do masywnych dębowych drzwi. Nie było dzwonka, musiała użyć potężnej kołatki. Drzwi otworzyły się od razu. Spodziewała się pokojówki w wykrochmalonym fartuszku i czepku, ale przyjął ją mężczyzna, zapewne — jak się domyśliła — Henrik Wijkner. Był wręcz bezczelnie przystojny. Erika pomyślała z ulgą, że przed wyjazdem z domu zadbała o wygląd.

Weszła do ogromnego przedpokoju, który na pewno był większy od całego jej sztokholmskiego mieszkania.

— Erika Falck.

— Henrik Wijkner. Wydaje mi się, że poznaliśmy się zeszłego lata. W kafejce przy Ingrid Bergmans torg.

— W kawiarni na pomoście. Zgadza się. Lato wydaje się teraz bardzo odległe. Zwłaszcza przy dzisiejszej pogodzie.

Henrik wymamrotał coś uprzejmie w odpowiedzi. Pomógł jej zdjąć kurtkę, potem wskazał sąsiadujący z przedpokojem salon. Erika usiadła ostrożnie na sofie, o której ze względu na nieznajomość rzeczy umiałaby powiedzieć tylko tyle, że to zapewne cenny antyk. Na pytanie, czy napije się kawy, odpowiedziała twierdząco. Henrik zajął się przygotowaniem kawy, a Erika przyglądała mu się ukradkiem. Wymieniali kolejne uwagi o pogodzie. Oceniła, że nie wygląda na szczególnie przybitego, choć zdawała sobie sprawę, że to nic nie znaczy, bo ludzie bardzo różnie przeżywają żałobę.

Henrik był ubrany w luźny strój: wyprasowane sportowe spodnie i niebieską koszulę od Ralpha Laurena. Miał ciemne, prawie czarne włosy, elegancko ostrzyżone i uczesane, ale nie przylizane. Ciemnobrązowe oczy nadawały mu wygląd południowca. Poddawała się sile przyciągania tego mężczyzny, który wyglądał jak z żurnala, choć wolała mężczyzn o żywszej aparycji. Henrik i Alex musieli tworzyć uderzająco piękną parę.

— Przepiękny dom.

— Dziękuję. Jestem czwartym pokoleniem Wijknerów w tym domu. Wybudował go na początku dwudziestego wieku mój pradziadek i od tej pory jest on w posiadaniu mojej rodziny. Gdyby te ściany mogły mówić…

Zatoczył ręką koło i uśmiechnął się do Eriki.

— To wspaniałe, kiedy człowiek żyje wśród pamiątek opowiadających o historii rodziny.

— I tak, i nie. To również odpowiedzialność. Spuścizna ojców i tak dalej…

Zaśmiał się lekko, ale chyba niespecjalnie mu ciążyła ta odpowiedzialność. Erika czuła się w tym eleganckim pokoju nieswojo. Próbowała usadowić się wygodnie na pięknej, ale twardej sofie. W końcu usiadła na samym brzegu, ostrożnie pijąc kawę podaną w filiżankach do mokki. Aż ją rwało w małym palcu: musiała powściągnąć ten nieelegancki odruch, bo wyglądałaby groteskowo. Przez chwilę zmagała się ze sobą na widok talerza z ciastem. W końcu uległa i nałożyła sobie spory kawałek. Na oko z dziesięć czerwonych punktów.

— Alex uwielbiała ten dom.

Erika zastanawiała się, jak przejść do przyczyny swoich odwiedzin, i ulżyło jej, że Henrik sam wspomniał o Alex.

— Jak długo mieszkaliście tu razem?

— Tyle, ile trwało nasze małżeństwo — piętnaście lat. Poznaliśmy się w Paryżu podczas studiów. Ona studiowała historię sztuki, a ja starałem się opanować zasady rządzące gospodarką, przynajmniej w takim stopniu, by umieć jako tako pokierować rodzinnym koncernem.

Erika wątpiła, aby Henrik Wijkner cokolwiek robił jako tako.

— Zaraz po ślubie wróciliśmy do Szwecji i zamieszkaliśmy w tym domu. Moi rodzice już nie żyli. Podczas mojego pobytu za granicą dom trochę podupadł, ale Alex wzięła się do remontu. Wszystko miało być doskonałe. Każdy detal w tym domu, tapety, meble i dywany to albo oryginały, znajdujące się tu od początku i odrestaurowane, albo przedmioty kupione przez Alex. Chodziła po antykwariatach — nawet nie zliczę ilu — szukając dokładnie tego, co znajdowało się w tym domu, gdy mieszkał tu mój pradziadek. Opierała się na całym mnóstwie zdjęć. Rezultat jest fantastyczny. A jednocześnie harowała, przygotowując otwarcie własnej galerii. Nadal nie rozumiem, jak sobie z tym wszystkim radziła.

— Jaka była?

Henrik pozwolił sobie na dłuższą chwilę zastanowienia.

— Była piękną, spokojną perfekcjonistką. Kto jej nie znał, mógłby ją uważać za osobę zarozumiałą, ale wynikało to stąd, że nie zaprzyjaźniała się zbyt łatwo. O Alex trzeba było powalczyć.

Erika doskonale rozumiała, co miał na myśli. Alex zachowywała rezerwę, a jednocześnie miała taką siłę przyciągania, że już w dzieciństwie mówili o niej, że jest zarozumiała. Najczęściej mówiły to te same dziewczynki, które później biły się, żeby koło niej siedzieć.

— Co pan ma na myśli?

Erika chciała usłyszeć, jak Henrik to rozumie.

Henrik spojrzał w okno. Pod jego ujmującą powierzchownością Erika po raz pierwszy dostrzegła ślad uczucia.

— Alex chodziła własnymi drogami i nie zważała na innych. Nie dlatego, że była złym człowiekiem. Robiła to z konieczności. Dla mojej żony najważniejsze było, żeby nie zostać zranioną. Wszystko inne, wszelkie inne uczucia były na drugim planie. Problem w tym, że jeśli ze strachu przed wrogiem otoczysz się murem obronnym, ten mur nie przepuści również przyjaciół.

Umilkł. Spojrzał na Erikę.

— Mówiła mi o pani.

Erika nie potrafiła ukryć zdziwienia. Zważywszy na zakończenie tej przyjaźni, zawsze sądziła, że Alex odwróciła się od niej, i już nigdy o niej nie pomyślała.

— Zapamiętałem zwłaszcza jedną rzecz, a mianowicie, że była pani jej ostatnią prawdziwą przyjaciółką. „Ostatnia czysta przyjaźń”. Dokładnie tak powiedziała. Pomyślałem, że to szczególne sformułowanie, ale nie wspomniała o tym więcej, więc zrozumiałem, że mam nie pytać. Dlatego opowiadam pani o Alex to, o czym nigdy z nikim nie rozmawiałem. Coś mi mówi, że choć minęło tyle lat, zajmowała pani w jej sercu wyjątkowe miejsce.

— Kochał ją pan?

— Najbardziej na świecie. Alexandra była moim całym życiem. Cokolwiek robiłem czy mówiłem, robiłem i mówiłem z myślą o niej. To prawdziwa ironia losu, że ona w ogóle tego nie widziała. Gdyby mnie do siebie dopuściła, żyłaby nadal. Miała przed nosem odpowiedź, ale nie odważyła się jej szukać. W mojej żonie tchórzostwo i odwaga mieszały się w przedziwny sposób.

— Carlgrenowie nie wierzą, że popełniła samobójstwo.

— Wiem. Są przekonani, że również ja w to nie wierzę, ale prawdę mówiąc, sam nie wiem, co o tym myśleć. Przeżyliśmy razem piętnaście lat, ale nigdy jej do końca nie poznałem.

Mówił sucho, rzeczowo. Takim tonem mógłby równie dobrze rozprawiać o pogodzie, ale Erika rozumiała, że jej pierwsze wrażenie było całkowicie fałszywe. Żałoba Henrika była prawdziwie głęboka, choć się z nią nie obnosił jak Carlgrenowie. Po tym, co sama przeszła ostatnio, zrozumiała, że była to nie tylko żałoba po stracie żony, ale również żal, że na zawsze utracił szansę, by ona pokochała go tak, jak on kochał ją. Erika znała aż za dobrze to uczucie.

— Czego się bała?

— Zadawałem sobie to pytanie tysiące razy. Naprawdę nie wiem. Kiedy próbowałem z nią o tym rozmawiać, natychmiast zamykała się w sobie i nie mogłem do niej dotrzeć. Jakby dźwigała jakąś tajemnicę, którą nie mogła się z nikim podzielić. Dziwne, prawda? Nie wiem, co to za tajemnica, dlatego nie potrafię również powiedzieć, czy byłaby w stanie odebrać sobie życie.

— A jakie miała stosunki z rodzicami i z siostrą?

— Właśnie się zastanawiam, jak je opisać.

Długo myślał nad odpowiedzią.

— Napięte. Miało się wrażenie, jakby wszyscy chodzili wokół siebie na palcach. Jedyną osobą, która mówiła, co myśli, była młodsza siostra Julia, ale ona w ogóle jest inna. Zawsze miałem uczucie, jakby pod tym, o czym mówiło się głośno, skrywała się całkiem inna rozmowa. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Jakby mówili szyfrem i zapomnieli podać mi klucz.

— Co pan ma na myśli, mówiąc, że Julia jest inna?

— Jak pani wie, Birgit urodziła ją późno. Była dobrze po czterdziestce i nie była to planowana ciąża. Julia była takim kukułczym jajem. Poza tym chyba niełatwo było jej mieć taką siostrę jak Alex. Julia nie była ładnym dzieckiem, jako dorosła też nie jest specjalnie urodziwa. A wie pani, jak wyglądała Alex. Birgit i Karl-Erik byli skupieni na Alex, o Julii jakby nie chcieli pamiętać. Zamknęła się w sobie. Ale ja ją lubię. Skrywa coś pod tą naburmuszoną powierzchnią. Mam nadzieję, że komuś będzie się chciało do niej dotrzeć.

— A jak zareagowała na śmierć Alex? Jak wyglądały ich wzajemne stosunki?

— O to musi pani zapytać Birgit albo Karla-Erika. Nie widziałem Julii od pół roku. Studiuje pedagogikę w Umeå i niechętnie stamtąd wyjeżdża. W tym roku nie przyjechała nawet na Boże Narodzenie. Jeśli chodzi o jej stosunek do Alex, to Julia uwielbiała siostrę. Alex już chodziła do szkoły z internatem, kiedy Julia się urodziła, i nie bywała w domu zbyt często, ale gdy przyjeżdżaliśmy, Julia chodziła za nią krok w krok jak mały piesek. Alex pozwalała na to, ale nie zwracała na nią większej uwagi. Czasem się złościła i burczała, ale zazwyczaj po prostu ją ignorowała.

Erika czuła, że rozmowa zmierza ku końcowi. Kiedy milczeli, uderzała ją cisza panująca w domu, który mimo przepychu musiał się teraz Henrikowi wydawać pusty.

Erika wstała i wyciągnęła rękę. Chwycił ją oburącz, przytrzymał przez chwilę, potem wypuścił i poszedł przodem do drzwi.

— Pomyślałam, że pojadę do galerii rozejrzeć się trochę — powiedziała Erika.

— Dobry pomysł. Alex była z niej bardzo dumna. Zbudowała ten interes od podstaw, razem z koleżanką ze studiów w Paryżu, Francine Bijoux. Teraz nosi nazwisko Sandberg. Kiedyś spotykaliśmy się prywatnie, potem rzadziej, odkąd urodziły im się dzieci. Francine na pewno jest w galerii. Zadzwonię i uprzedzę ją, z pewnością zgodzi się opowiedzieć pani o Alex.

Henrik przytrzymał drzwi, Erika podziękowała jeszcze raz, odwróciła się i poszła do samochodu.


Erika wysiadła z auta i w tym samym momencie niebo otworzyło się nad jej głową. Galeria znajdowała się przy Chalmersgatan, równoległej do Avenyn, głównego deptaka, ale po półgodzinnym krążeniu po okolicy Erika dała za wygraną i zaparkowała w dzielnicy Heden. Nie było stamtąd specjalnie daleko, ale przy takiej ulewie wydawało się, że to co najmniej dziesięć kilometrów. W dodatku parkowanie kosztowało dwanaście koron za godzinę, co zdecydowanie popsuło jej humor. Oczywiście nie wzięła ze sobą parasolki i wiedziała, że zaraz będzie miała na głowie szopę poskręcanych włosów.

Szybko przeszła przez Avenyn, w ostatniej chwili uskoczyła przed czwórką, która przejechała z hukiem po szynach w kierunku Mölndal. Minęła klub studencki Valand, gdzie spędziła niejeden pamiętny wieczór, po czym skręciła w lewo na Chalmersgatan.

Galeria Abstrakt z wielkimi oknami wystawowymi znajdowała się po lewej stronie. Erika weszła, zadzwonił dzwonek. Lokal był znacznie większy, niż się wydawało z zewnątrz. Białe ściany, podłogi i sufity sprawiały, że całą uwagę przyciągały rozwieszone obrazy.

W drugim końcu lokalu zobaczyła kobietę, która bez wątpienia była Francuzką, bo wprost promieniowała elegancją. Rozmawiała właśnie z klientem o jakimś obrazie, żywo gestykulując.

— Zaraz przyjdę, tymczasem proszę się rozejrzeć.

Mówiła z czarującym akcentem.

Erika poszła za jej radą i z rękoma splecionymi na plecach zaczęła się przechadzać po galerii, przyglądając się wystawionym dziełom sztuki. Zgodnie z sugestią zawartą w nazwie galerii były to obrazy abstrakcyjne, przedstawiające sześciany, kwadraty, koła i inne kształty. Erika przekrzywiła głowę i zmrużyła oczy, próbując zobaczyć, co w nich widzą znawcy, a co jej zdecydowanie umykało. Nic z tego, nadal same sześciany i kwadraty, które równie dobrze mógłby namalować pięciolatek. Było to poza jej zasięgiem, trzeba się z tym pogodzić.

Stała właśnie przed olbrzymim płótnem z nieregularnymi plamami żółci na czerwonym tle, gdy od tyłu, stukając obcasami, podeszła Francine.

— Cudowny, prawda?

— Tak, rzeczywiście, ładny. Ale szczerze mówiąc, świat sztuki jest mi dosyć obcy. Podobają mi się słoneczniki van Gogha i na tym mniej więcej kończy się moja wiedza o malarstwie.

Francine uśmiechnęła się.

— Erika, prawda? Właśnie dzwonił Henri. Powiedział, że jest pani w drodze.

Wyciągnęła szczupłą dłoń. Erika szybko wytarła rękę, nadal mokrą od deszczu, zanim chwyciła dłoń Francine.

Stojąca przed nią kobieta była niewysoka, szczupła i tak elegancka, jak potrafią tylko Francuzki. Mierząca metr siedemdziesiąt pięć Erika czuła się przy niej jak olbrzymka.

Francine miała kruczoczarne włosy, gładko zaczesane z czoła i zebrane w kok na karku. Ubrana była w obcisły czarny kostium. Zapewne włożyła czerń ze względu na śmierć koleżanki, bo wyglądała raczej na kobietę, która nosi zdecydowane, jaskrawe kolory — czerwień, może żółć. Miała lekki, perfekcyjny makijaż, który jednak nie zdołał ukryć zaczerwienienia wokół oczu. Erika miała nadzieję, zapewne daremną, że tusz nie spłynął jej z rzęs wraz z deszczem.

— Może sobie przysiądziemy przy kawie. Dziś jest tu bardzo spokojnie. Przejdźmy na tył galerii.

Francine poszła przodem, prowadząc Erikę do pokoiku wyposażonego w lodówkę, mikrofalówkę i ekspres do kawy. Przy malutkim stoliku mieściły się tylko dwa krzesła. Erika usiadła, a Francine podała jej filiżankę gorącej kawy. Żołądek Eriki zaczynał się buntować przeciw kolejnej porcji kawy — u Henrika wypiła parę filiżanek. Wiedziała jednak z doświadczenia, po niezliczonych wywiadach przeprowadzanych podczas zbierania materiałów do książek, że z jakiegoś powodu ludziom lepiej rozmawia się przy filiżance kawy.

— Z tego, co powiedział Henri, wywnioskowałam, że rodzice Alex prosili panią o napisanie o niej wspomnieniowego artykułu.

— Tak, ale zważywszy na to, że w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat widywałam Alex tylko przelotnie, chciałabym dowiedzieć się od pani, jaka była.

— Jest pani dziennikarką?

— Nie, pisarką. Autorką biografii. Ten artykuł piszę tylko na prośbę rodziców Alex. W dodatku znalazłam jej ciało, no, prawie. Mam takie dziwne uczucie, że powinnam napisać, aby stworzyć sobie inny obraz, żywej Alex. Dziwi to panią?

— Nie, wcale nie. To wspaniałe, że pani robi sobie tyle kłopotu dla rodziców Alex — i dla Alex.

Francine pochyliła się nad stołem i położyła wypielęgnowaną dłoń na ręce Eriki.

Erika poczuła, że na policzki wypływa jej rumieniec. Starała się nie myśleć o konspekcie książki, nad którym pracowała przez większą część poprzedniego dnia. Francine mówiła dalej:

— Henri prosił mnie, abym bardzo szczerze odpowiedziała na pani pytania.

Mówiła po szwedzku doskonale. Gardłowe „r” dźwięczało miękko. Erika zwróciła uwagę, że mówiła o Henriku z francuska Henri.

— Poznałyście się z Alex w Paryżu?

— Tak, studiowałyśmy historię sztuki. Polubiłyśmy się od pierwszego dnia. Wyglądała na zagubioną, a ja też czułam się zagubiona, ale, jak mówią, reszta to już historia.

— Jak długo się znałyście?

— Niech policzę… Henri i Alex jesienią obchodzili piętnastą rocznicę ślubu, czyli… siedemnaście lat. A przez piętnaście prowadziłyśmy razem tę galerię.

Francine umilkła i ku wielkiemu zdziwieniu Eriki zapaliła papierosa. Z jakiegoś powodu nie wyobrażała sobie, żeby Francine mogła palić. Ręka drżała jej lekko. Zaciągnęła się mocno, nie odrywając oczu od Eriki.

— Nie zastanowiło pani, co się z nią stało? Musiała przeleżeć co najmniej tydzień, zanim ją znaleźliśmy.

Że też nie przyszło jej do głowy zapytać o to Henrika.

— Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale nie, nie zdziwiło. Alex… — Francine zawahała się — Alex zawsze robiła, co chciała. Bywało to uciążliwe, ale z czasem się przyzwyczaiłam. Często znikała, a potem pojawiała się jak gdyby nigdy nic. Zresztą wszystko to rekompensowała, zastępując mnie podczas moich urlopów macierzyńskich. Wie pani, teraz też mam uczucie, jakby zaraz miała znów stanąć w drzwiach. Ale tym razem tak nie będzie.

Jej oczy napełniły się łzami.

— Nie będzie — Erika wpatrywała się w swoją filiżankę, dając Francine czas na dyskretne wytarcie oczu. — A jak na zniknięcia Alex reagował Henrik?

— Poznała go pani. Według niego nic, co robiła Alex, nie mogło być złe. Ostatnich piętnaście lat poświęcił na uwielbianie jej. Biedny Henri.

— Dlaczego biedny?

— Bo Alex go nie kochała. Wcześniej czy później musiałby zdać sobie z tego sprawę.

Zgasiła papierosa i zaraz zapaliła następnego.

— Po tylu latach na pewno znałyście się na wylot.

— Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek naprawdę znał Alex. Ale pewnie znałam ją lepiej niż Henri. Nie chciał się pozbyć różowych okularów.

— Henrik sugerował mi w rozmowie, że przez wszystkie lata małżeństwa czuł, jakby Alex coś przed nim ukrywała. Czy to prawda? Może pani wie, o co chodzi?

— To jak na niego niezwykle przenikliwe spostrzeżenie. Chyba go nie doceniłam. — Francine zmarszczyła pięknie zarysowaną brew. — Na pierwsze pytanie odpowiadam: tak, ja również czułam, że coś ją gniecie. Na drugie pytanie odpowiedź brzmi: niestety nie wiem, nie mam bladego pojęcia, o co chodzi. Mimo długoletniej przyjaźni czasem dochodziłyśmy do miejsca, w którym Alex dawała znać, że to już granica i dalej nie wolno. Akceptowałam to, Henri — nie. Złamałoby go to, wcześniej czy później. Zresztą wiem, że raczej wcześniej.

— Dlaczego?

Francine zawahała się.

— Ciało Alex zostanie poddane sekcji zwłok, prawda?

Pytanie zaskoczyło Erikę.

— Tak, zawsze to robią w przypadku samobójstwa. Dlaczego pani pyta?

— Bo w takim razie to, co pani teraz powiem, i tak wyjdzie na jaw. Przynajmniej będzie mi lżej na sumieniu.

Starannie zdusiła papierosa. Erika czekała w napięciu, wstrzymując oddech, a Francine nieśpiesznie zapaliła trzeciego papierosa. Nie miała na palcach przebarwień charakterystycznych dla nałogowego palacza, Erika przypuszczała więc, że Francine zazwyczaj nie pali jednego papierosa za drugim.

— Pewnie wie pani, że od ponad pół roku Alex bywała we Fjällbace znacznie częściej niż dotąd?

— O tak, w małych miejscowościach poczta pantoflowa działa znakomicie. Z plotek wynikało, że przyjeżdża prawie co weekend. Sama.

Francine znów się zawahała. Erika miała ochotę nią potrząsnąć, żeby wreszcie wydusiła z siebie to, co trzymała w zanadrzu.

— Kogoś tam poznała. Mężczyznę. Nie był to jej pierwszy romans, ale miałam wrażenie, że tym razem to co innego. Po raz pierwszy, odkąd się poznałyśmy, odnosiłam wrażenie, że osiągnęła spokój. Poza tym wiem, że nie mogła popełnić samobójstwa. Na pewno ją ktoś zamordował, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

— Skąd ta pewność? Nawet Henrik nie umiał odpowiedzieć, czy Alex mogłaby odebrać sobie życie.

— Bo spodziewała się dziecka.

— Henrik o tym wie?

— Nie wiem. W każdym razie to nie jego dziecko. Oni od wielu lat nie żyli ze sobą. A przedtem Alex nie chciała z nim mieć dzieci, chociaż Henrik ją błagał. Ojcem dziecka musiał być ten nowy mężczyzna — ktokolwiek nim jest.

— Nie mówiła, kto to?

— Nie. Jak się pewnie pani domyśla, nie była skłonna do zwierzeń. Przyznam, że bardzo się zdziwiłam, kiedy mi powiedziała o dziecku. To jeden z powodów, dla których jestem pewna, że nie odebrała sobie życia. Ona po prostu kipiała szczęściem, nie mogła o tym nie mówić. Już kochała to dziecko, nie zrobiłaby mu krzywdy, a już na pewno nie pozbawiłaby go życia. Pierwszy raz widziałam Alex cieszącą się życiem. Chybabym ją bardzo polubiła. — Głos Francine przepełniał smutek. — Wie pani, mam również wrażenie, że Alex zamierzała w jakiś sposób rozprawić się z przeszłością. Nie wiem, z czym ani jak, ale takie wrażenie odniosłam na podstawie różnych luźnych uwag.

Drzwi do galerii otworzyły się. Słychać było, jak ktoś tupie na wycieraczce, żeby pozbyć się z butów śniegu. Francine wstała.

— Pewnie klient. Muszę się nim zająć. Mam nadzieję, że pomogłam pani choć trochę.

— O tak, bardzo. Jestem pani wdzięczna za szczerość, Henrikowi też.

Francine zapewniła klienta, że zaraz się nim zajmie, a potem przeszła z Eriką do drzwi. Podając sobie ręce, przystanęły przed olbrzymim płótnem z białym kwadratem na błękitnym tle.

— Tak z ciekawości, ile trzeba dać za taki obraz? Pięć, dziesięć tysięcy?

Francine uśmiechnęła się.

— Raczej pięćdziesiąt.

Erika gwizdnęła.

— No proszę. Sztuka i wykwintne wina, dwie dziedziny, które pozostają dla mnie absolutną tajemnicą.

— A ja nie potrafię zrobić zwykłej listy zakupów. Każdy ma jakąś dziedzinę, w której jest mocny.

Roześmiały się. Erika owinęła się kurtką, nadal mokrą, i wyszła w deszcz.


Deszcz zamienił śnieg w breję. Erika jechała jeszcze wolniej, niż pozwalały znaki, zostawiając sobie margines bezpieczeństwa. Straciła prawie pół godziny, aby wydostać się z Hisingen, gdzie trafiła przez pomyłkę. Właśnie dojeżdżała do Uddevalli. Dyskretne burczenie w żołądku przypomniało jej, że przez cały dzień nic nie jadła. Zjechała z E6 w pobliżu centrum handlowego Torp na północ od Uddevalli i podjechała pod McDonalda. Nie wysiadając z samochodu, wrzuciła w siebie cheeseburgera i wróciła na autostradę. Jej myśli przez cały czas krążyły wokół rozmów z Henrikiem i Francine. Wyłaniał się z nich obraz osoby, która otoczyła się szczelnym murem obronnym.

Ciekawiło ją, kto był ojcem dziecka Alex. Francine nie wierzyła, że Henrik, ale przecież nikt nie wie, co dzieje się w cudzej sypialni, i Erika brała pod uwagę tę możliwość. A jeśli nie Henrik, powstawało pytanie, czy to mężczyzna, z którym według Francine Alex spotykała się w weekendy w Fjällbace. A może miała romans w Göteborgu?

Erika odniosła wrażenie, że obok życia oficjalnego Alex prowadziła drugie. Robiła, co chciała, nie zważając na skutki dla bliskich, zwłaszcza Henrika. Erika domyślała się, że Francine nie mogła zrozumieć, że Henrik godził się na takie warunki. Być może nawet pogardzała nim z tego powodu. Erika lepiej rozumiała funkcjonowanie tego rodzaju mechanizmów, bo od wielu lat obserwowała małżeństwo Anny i Lucasa.

Jeśli chodzi o Annę, która niczego nie potrafiła w swoim życiu zmienić, Erikę przytłaczała myśl, że mogła przyczynić się do jej braku wiary w siebie. Erika miała pięć lat, gdy Anna się urodziła. Od pierwszej chwili chroniła siostrzyczkę przed światem, który dla niej samej był bolesnym, choć niewidocznym ciężarem. Brak matczynej miłości nie powinien nigdy sprawić, by Anna poczuła się samotna czy odtrącona. Pieszczoty i czułe słowa, których Annę pozbawiła matka, dała jej w nadmiarze Erika. Czuwała nad siostrzyczką jak matka.

Annę łatwo było kochać. Nie miała zwyczaju niczym się martwić. Liczyła się dla niej wyłącznie teraźniejszość. Natomiast Erika była typową starą malutką, skłonną do zamartwiania się. Tym bardziej fascynowała ją energia i radość życia Anny. Anna akceptowała troskę Eriki, ale nie miała cierpliwości siedzieć jej na kolanach ani poddawać się pieszczotom. Beztroskie, skupione na sobie dziecko wyrosło na nieokiełznaną nastolatkę, która robiła wszystko, co jej przyszło do głowy. W chwilach szczerości Erika skłonna była przyznać sama przed sobą, że rozpuściła Annę, chroniąc ją zanadto. Ale chciała jej dać to, czego sama nie zaznała.

Dla Lucasa Anna stała się łatwą zdobyczą. Ujął ją swoją powierzchownością. Nie dostrzegała tego, co kryło się pod spodem. Wykorzystując jej próżność, stopniowo pozbawił ją radości życia i wiary w siebie. Siedziała teraz na górnym Östermalmie jak w złotej klatce, nie mając siły przyznać się do błędu. Erika czekała, aż Anna z własnej, nieprzymuszonej woli wyciągnie do niej rękę i poprosi o pomoc. Erika mogła tylko czekać i być pod ręką. Zresztą sama też nie miała szczęścia w miłości. Ciągnął się za nią cały sznur zerwanych związków i niedotrzymanych obietnic. Najczęściej to ona zrywała. W każdym z jej dotychczasowych romansów na pewnym etapie coś się zacinało. Ogarniała ją wówczas zapierająca dech w piersi panika. Zabierała swoje rzeczy i odchodziła, nie oglądając się za siebie. A przecież zawsze, odkąd sięgała pamięcią, chciała mieć rodzinę i dzieci. Tymczasem czas uciekał, stuknęło jej już trzydzieści pięć lat.

Cholera, cały dzień udawało jej się nie myśleć o Lucasie. Przeszył ją dreszcz. Musi sprawdzić, co jej grozi z jego strony. Ale teraz jest zbyt zmęczona. Poczeka do jutra. Poczuła, że musi się odprężyć i nie myśleć ani o Lucasie, ani o Alexandrze Wijkner.

Wybrała numer na komórce.

— Cześć, mówi Erika. Jesteście w domu? Mogę wpaść na chwilę?

Dan roześmiał się serdecznie.

— Czy jesteśmy w domu? A nie wiesz, jaki dzisiaj dzień?

W słuchawce zapadło wymowne milczenie. Erika zastanawiała się gorączkowo, ale nie mogła przypomnieć sobie żadnego wydarzenia, które wiązałoby się z dzisiejszym wieczorem. To nie święto, nikt nie ma urodzin, ślub Dana i Pernilli był latem, więc nie jest to rocznica ślubu.

— Naprawdę nie mam pojęcia. Oświeć mnie.

Usłyszała ciężkie westchnienie i w tym samym momencie uświadomiła sobie, że chodzi zapewne o jakieś wydarzenie sportowe. Dan był wielkim fanem sportu, co czasem było powodem tarć między nim a Pernillą. Kiedyś, gdy sama chodziła z Danem, wymyśliła, jak się odegrać za wieczory spędzone przed telewizorem podczas transmisji całkowicie bezsensownych imprez sportowych. W związku z tym, że Dan był fanatycznym kibicem drużyny Djurgården, Erika postanowiła kibicować AIK. Tak naprawdę nie interesowała się sportem, a zwłaszcza hokejem na lodzie, co Dana bardzo złościło. Doprowadzało go do szału, że Erika zupełnie się nie przejmuje, gdy AIK przegrywa jakiś mecz.

— Szwecja gra z Białorusią.

Domyślił się kolejnego pytania i znów westchnął.

— Olimpiada, kochana, olimpiada. Wiesz w ogóle, że właśnie trwa coś takiego?

— A, chodzi ci o ten mecz. No pewnie, przecież śledzę. Myślałam, że chodzi o to, że jest dziś jeszcze coś poza tym meczem.

Przesada była zamierzona. Dała wyraźnie do zrozumienia, że nie miała pojęcia o dzisiejszym meczu. Aż się do siebie uśmiechnęła, gdy wyobraziła sobie Dana rwącego włosy z głowy. Dla niego sport to nie żarty.

— Wiesz co, jadę do ciebie. Razem popatrzymy, jak Salming rozbija obronę Rusków…

— Salming! Przecież on już od lat nie gra! Żartowałaś, powiedz, że żartowałaś.

— No żartowałam. Aż taka głupia nie jestem. Jadę do was, pogapimy się razem na Sundina, jeśli ci lepiej pasuje. Nawiasem mówiąc, piekielnie przystojny facet.

Dan westchnął ciężko po raz trzeci. Tym razem dlatego, że ktoś ośmielił się oceniać tego wybitnego zawodnika z innego, niesportowego punktu widzenia.

— Dobrze, przyjeżdżaj. Ale żeby nie było tak jak ostatnio! Żadnego gadania podczas meczu, żadnych komentarzy, że mają na nogach seksowne ochraniacze, a zwłaszcza żadnych pytań, czy pod spodenkami noszą samo suspensorium, czy jeszcze kalesony. Zrozumiano?

Erice udało się powstrzymać śmiech i poważnie powiedziała:

— Dan, słowo harcerki.

— Przecież ty nigdy nie byłaś harcerką — burknął Dan.

— No właśnie — odparła Erika i nacisnęła przycisk z czerwoną słuchawką.


Dan i Pernilla mieszkali w jednym z nowych osiedli szeregowców w Falkeliden. Na zboczu Rabekullen zbudowano kilka rzędów domów tak podobnych do siebie, że praktycznie nie do rozróżnienia. Był to rejon bardzo popularny wśród rodzin z małymi dziećmi, głównie dlatego, że nie było stamtąd widoku na morze. Dzięki temu działki nie osiągnęły tak zawrotnych cen jak te bliżej brzegu.

Wieczór był stanowczo zbyt chłodny na przechadzkę. Silnik aż jęczał z wysiłku, gdy Erika podjeżdżała pod dość oszczędnie wysypaną piaskiem górkę. Westchnęła z ulgą, skręcając w uliczkę, przy której mieszkali Dan i Pernilla.

Erika nacisnęła dzwonek i natychmiast usłyszała wrzawę i tupot małych nóżek. Chwilę później drzwi otworzyła dziewczynka w nocnej koszuli do ziemi, Lisen, najmłodsza z dzieci. Średnia siostra, Malin, odebrała to jako jawną niesprawiedliwość. Dała temu wyraz w sposób dość gwałtowny. Sprzeczka ucichła dopiero, gdy z kuchni dobiegł zdecydowany głos Pernilli. Belinda, najstarsza z dziewczynek, miała już trzynaście lat. Erika widziała ją kiedyś w towarzystwie kilku ledwo opierzonych wyrostków na motorowerach. Kręcili się koło budki z hot dogami na rynku. Rodzicom nie będzie łatwo utrzymać jej w ryzach.

Erika uściskała je kolejno, a wtedy dziewczynki zniknęły równie prędko, jak się pojawiły. Mogła się już spokojnie rozebrać.

Pernilla stała w kuchni, gotując coś z wypiekami na policzkach. Była przepasana fartuchem z wielkim napisem „Całuj kucharza”. Wyglądało na to, że właśnie nastąpił krytyczny moment, bo z roztargnieniem tylko pokiwała Erice ręką, by zaraz zająć się garnkami i patelniami, buchającymi parą i skwierczącymi tłuszczem. Erika poszła do salonu, gdzie zgodnie z przypuszczeniami znalazła Dana, półleżącego na kanapie, z nogami na szklanym stoliku i pilotem od telewizora tkwiącym w prawej ręce.

— Cześć! To ty, świniaku, lenisz się na kanapie, a żonisko haruje w kuchni w pocie czoła.

— Czeeeść! Jak człowiek wie, czego chce, i ma twardą rękę, to każda kobieta mu się podporządkuje.

Uśmiechnął się ciepło, zaprzeczając własnym słowom. Erika dobrze wiedziała, że tak naprawdę osobą sprawującą rządy w domu Karlssonów z pewnością nie jest Dan.

Uściskała go szybko, a potem zasiadła na czarnej skórzanej kanapie i, czując się jak u siebie w domu, również położyła nogi na stoliku. Przez chwilę w błogiej ciszy oglądali wiadomości na telewizyjnej czwórce. Erice przeszła przez głowę myśl, zresztą nie po raz pierwszy, że tak mogło wyglądać ich wspólne życie.

Dan był jej chłopakiem i pierwszą wielką miłością. Byli parą przez całe trzy lata liceum, praktycznie nierozłączną. Potem okazało się jednak, że każde z nich oczekuje od życia czego innego. Dan zamierzał zostać na miejscu i łowić ryby — tak jak jego ojciec, a przedtem dziadek — podczas gdy Erika nie mogła się doczekać, kiedy wyjedzie z Fjällbacki. Zawsze jej tu było duszno, a przyszłość widziała gdzie indziej.

Przez jakiś czas próbowali podtrzymywać związek, chociaż Dan został we Fjällbace, a Erika wyjechała do Göteborga. Ale życie każdego z nich potoczyło się swoim torem i doszło do bolesnego zerwania. Z czasem udało im się zbudować przyjaźń. Teraz, piętnaście lat później, była prawdziwie mocna i serdeczna.

Pernilla pojawiła się w jego życiu jako uosobienie gorących pocieszycielskich objęć. Nastąpiło to w chwili, gdy Dan jeszcze nie pogodził się z myślą, że związek z Eriką nie ma przyszłości. Pernilla tymczasem była na miejscu, kiedy jej potrzebował, a jej uwielbienie do pewnego stopnia zapełniło pustkę po Erice. Widok Dana z inną dziewczyną u boku był dla Eriki bolesnym doświadczeniem, ale z czasem uświadomiła sobie, że było to nieuniknione i wcześniej czy później musiało się zdarzyć. Takie jest życie.

Teraz Dan i Pernilla mają trzy córki. Erika przypuszczała, że z upływem lat udało im się zbudować związek oparty na przywiązaniu, chociaż dostrzegała u Dana oznaki świadczące o wewnętrznym niepokoju.

Początkowo dochodziło do tarć. Pernilla pilnowała go zazdrośnie, a do Eriki odnosiła się z wielką podejrzliwością. Z czasem Erice udało się ją przekonać, że nie zamierza jej odbić męża. Wprawdzie nie zostały bliskimi przyjaciółkami, ale ich wzajemne stosunki cechowała niewymuszona serdeczność. Jedną z przyczyn było to, że dziewczynki uwielbiały Erikę, została nawet matką chrzestną Lisen.

— Podano do stołu.

Oboje podnieśli się z kanapy i przeszli do kuchni. Pernilla postawiła na stole garnek, z którego unosiły się kłęby pary. Na widok dwóch talerzy Dan zmarszczył pytająco brwi.

— Ja już zjadłam kolację z dziećmi. Jedzcie sobie, ja tymczasem przypilnuję, żeby poszły do łóżek.

Erika zawstydziła się, że Pernilla zrobiła sobie tyle kłopotu z jej powodu, ale Dan wzruszył ramionami i beztrosko nałożył sobie olbrzymią porcję czegoś, co okazało się rybą w jarzynach.

— Co tam u ciebie? Nie pokazywałaś się kilka tygodni.

Powiedział to raczej z troską niż z wyrzutem. A mimo to Erice zrobiło się głupio, że się ostatnio nie odzywała. Ale tyle miała spraw na głowie.

— U mnie coraz lepiej. Zanosi się za to na awanturę o dom — odpowiedziała Erika.

— Co takiego? — Dan spojrzał na nią zdziwiony znad talerza. — Przecież obie z Anną jesteście do niego przywiązane i zazwyczaj się dogadujecie.

— My się dogadujemy. Zapominasz, że jest jeszcze Lucas. A on zwietrzył pieniądze i nie zamierza odpuścić. Nigdy nie liczył się specjalnie z Anną. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

— Gdybym go kiedyś dorwał ciemną nocą, nie byłby już taki pewny siebie.

Walnął pięścią w stół. Erika nie miała wątpliwości, że gdyby zechciał, mógłby naprawdę dołożyć Lucasowi. Od wczesnej młodości był mocno zbudowany, a lata ciężkiej pracy na łodzi rybackiej też zrobiły swoje. Zewnętrznemu wrażeniu siły przeczył jednak łagodny, miękki wyraz oczu. O ile jej było wiadomo, Dan nigdy nie podniósł ręki na jakiekolwiek żywe stworzenie.

— Właściwie trudno mi coś powiedzieć. Nie wiem, jak przedstawia się moja sytuacja. Jutro dzwonię do koleżanki, Marianne, adwokatki, spytać, jakie mam szanse nie zgodzić się na sprzedaż. Ala dziś nie chcę o tym myśleć. Poza tym w ostatnich dniach miałam trochę przeżyć, wobec których takie majątkowe sprawy są bardzo błahe.

— Tak, słyszałem. — Dan umilkł. Po chwili zapytał: — Jakie to uczucie zobaczyć człowieka w takim stanie?

Erika zastanawiała się nad odpowiedzią.

— Przeraźliwie smutne i okropne. Mam nadzieję, że już mnie to nie spotka.

Opowiedziała mu o artykule wspomnieniowym o Alex i rozmowach z jej mężem i koleżanką.

— Nie rozumiem tylko, dlaczego się zamknęła przed najważniejszymi osobami w życiu. Zobaczyłbyś jej męża — uwielbiał ją. Z drugiej strony pewnie większość ludzi tak ma. Uśmiechają się wesoło, a w rzeczywistości mają potąd zmartwień i problemów!

Dan przerwał jej szorstko.

— Słuchaj, mecz zaczyna się za jakieś trzy sekundy. Wolę hokeja na lodzie od twoich pseudofilozoficznych rozważań.

— Nie ma obaw. Zresztą zabrałam ze sobą książkę, gdyby mecz okazał się nudny.

Dan rzucił jej mordercze spojrzenie, ale zobaczył błysk w jej oku i domyślił się, że się z nim droczy.

Zdążyli zasiąść przed telewizorem w chwili, gdy krążek został rzucony na lód.


Marianne podniosła słuchawkę już po pierwszym dzwonku.

— Marianne Svan, słucham.

— Cześć, tu Erika.

— Witaj, dawno się nie odzywałaś. Fajnie, że dzwonisz. Co u ciebie? Tyle o tobie myślałam.

Erika znów sobie uprzytomniła, że ostatnio zaniedbywała przyjaciół. Zdawała sobie sprawę, że się o nią niepokoją, ale ledwie starczało jej sił, by dzwonić do Anny. Wiedziała, że ją rozumieją.

Z Marianne przyjaźniła się od czasów uniwersyteckich. Razem studiowały historię literatury, ale po niespełna czterech latach Marianne uzmysłowiła sobie, że praca w bibliotece nie jest jej powołaniem, i postanowiła zostać adwokatem. Osiągnęła w tym zawodzie sukces i obecnie była najmłodszą w historii wspólniczką jednej z największych i najbardziej poważanych kancelarii adwokackich w Göteborgu.

— Dziękuję, u mnie wszystko w porządku, stosownie do okoliczności. Jako tako doszłam do siebie, ale mam jeszcze na głowie sporo spraw.

Marianne nie lubiła czczej gadaniny. Intuicja podpowiedziała jej, że Erice też nie o to chodzi.

— Co mogłabym dla ciebie zrobić? Czuję, że jestem ci potrzebna, więc nie próbuj zaprzeczać.

— Głupio mi, że się tak długo nie odzywałam, a jak już dzwonię, to w interesie.

— Nie wygłupiaj się! W czym mogę ci pomóc? Masz jakieś problemy ze spadkiem?

— Tak, tak można powiedzieć.

Erika usiadła przy kuchennym stole w kuchni i obracała w palcach list, który nadszedł poranną pocztą.

— Anna, a właściwie Lucas, chce sprzedać dom we Fjällbace.

— Coś podobnego! — wybuchnęła spokojna zazwyczaj Marianne. — Co on sobie wyobraża! Przecież obie kochacie ten dom!

Erika poczuła w tym momencie, że jej coś pęka w środku, i rozpłakała się. Marianne natychmiast się uspokoiła.

— No i co się dzieje? — zapytała ze współczuciem. — Chcesz, żebym przyjechała? Mogłabym być u ciebie wieczorem.

Erika szlochała do słuchawki, łzy płynęły obficie. W końcu uspokoiła się na tyle, żeby wytrzeć oczy.

— Kochana jesteś, ale właściwie jest okej. Naprawdę. Tylko ostatnio miałam za dużo spraw. Sporo mnie kosztowało porządkowanie rzeczy rodziców, wydawnictwo naciska, teraz ten dom i jakby nie dość na tym, w piątek znalazłam zwłoki mojej przyjaciółki z dzieciństwa.

Nagle zachciało jej się śmiać. W oczach miała jeszcze łzy, ale zaczęła się histerycznie śmiać. Dopiero po dłuższej chwili udało jej się uspokoić.

— Powiedziałaś „zwłoki” czy się przesłyszałam?

— Dobrze usłyszałaś, niestety. Przepraszam, to okropne, że się śmiałam, ale to mnie przerosło. Alexandra Wijkner była moją najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa. Odebrała sobie życie, siedząc w wannie w rodzinnym domu we Fjällbace. A może ją znałaś? Razem z mężem, Henrikiem Wijknerem, obracała się w najlepszych kręgach Göteborga. To zupełnie jak ty, co?

Erika uśmiechnęła się, wiedząc, że Marianne na pewno zrobiła to samo. Podczas studiów Marianne mieszkała w dzielnicy Majorna i walczyła o prawa robotników. Z czasem musiała zmienić śpiewkę, aby lepiej dopasować się do środowisk, z którymi łączyła ją praca w renomowanej kancelarii.

— Henrik Wijkner. Tak, znam go ze słyszenia, mamy nawet wspólnych znajomych. Ale tak się złożyło, że nigdy się nie spotkaliśmy. Podobno jest bezwzględny w interesach. Taki gość, co przed śniadaniem zwolni z pracy stu ludzi, ale nie straci z tego powodu apetytu. Jego żona zdaje się prowadziła jakiś sklep?

— Galerię sztuki. Abstrakcyjnej.

To, co powiedziała Marianne, zaskoczyło Erikę. Zawsze jej się wydawało, że zna się na ludziach, a Henrik bynajmniej nie zrobił na niej wrażenia bezwzględnego biznesmena.

Zmieniła temat. Przeszła do tego, o czym chciała rozmawiać.

— Dostałam dziś list. Od adwokata Lucasa. Wzywają mnie na piątek do Sztokholmu na spotkanie w sprawie sprzedaży domu rodziców, ale kompletnie nie znam się na takich sprawach. Jakie mam prawa? Czy w ogóle jakieś mam? Czy Lucas rzeczywiście ma prawo tak postępować?

Erika poczuła, że znowu zaczyna jej drżeć dolna warga, i zaczerpnęła głęboko powietrza, żeby się uspokoić. Spojrzała w okno. Po kilku dniach odwilży z przymrozkami w nocy lód na zatoce znów mienił się w słońcu. Zobaczyła wróbla na parapecie. Przypomniała sobie, że powinna kupić pokarm dla ptaków. Wróbel przekrzywił ciekawie główkę i lekko pukał dziobem w okno. Odleciał, dopiero gdy się przekonał, że nie znajdzie tu nic do jedzenia.

— Jak wiesz, specjalizuję się w sprawach podatkowych, a nie rodzinnych, więc od ręki ci nie odpowiem. Zrobimy tak: pogadam z ekspertem w naszej kancelarii i oddzwonię do ciebie w ciągu dnia. Nie zostawię cię z tą sprawą. Pomogę ci, obiecuję.

Dobrze było usłyszeć spokojne zapewnienia Marianne. Świat wydał się Erice jaśniejszy, chociaż po rozmowie nie była przecież mądrzejsza niż przed nią.

Powrócił niepokój związany z pisaniem. Próbowała się zmusić, ale szło jej ciężko. Została jej do napisania więcej niż połowa. Tymczasem wydawnictwo zaczynało się niecierpliwić, bo jeszcze nie przedstawiła konspektu. Przeczytała dwie strony formatu A4, ale uznała, że są na nic, i skasowała je, choć poświęciła na nie kilka godzin pracy. Znudziła ją ta biografia, utraciła przyjemność pisania. Dokończyła natomiast artykuł o Alexandrze. Włożyła do koperty i zaadresowała do „Bohusläningen”. Potem nadeszła pora, by zadzwonić do Dana i podręczyć go w związku z wczorajszym meczem, w którym Szwecja poniosła tak spektakularną porażkę.


Komisarz Mellberg poklepał się z zadowoleniem po brzuchu i pomyślał, że dobrze byłoby uciąć sobie drzemkę. Nie miał nic do roboty, a gdyby nawet coś się znalazło, mogło poczekać.

Właśnie postanowił, że zrobi sobie przyjemność i zdrzemnie się, aby spokojnie strawić solidny obiad, ale ledwie zmrużył oczy, gdy głośne pukanie do drzwi oznajmiło, że sekretarka Annika Jansson ma do niego sprawę.

— Co jest, do cholery? Nie widzisz, że jestem zajęty?

Mellberg bezskutecznie starał się sprawiać wrażenie bardzo zajętego, grzebiąc na chybił trafił w papierach piętrzących się na biurku. Udało mu się tylko wywrócić filiżankę z kawą i wszystko zalać. Mellberg chwycił to, co miał pod ręką, czyli połę własnej koszuli, jak zwykle wystającej ze spodni.

— Do jasnej cholery! I bądź tu szefem! Nikt cię nie nauczył szacunku dla przełożonego? Nie wiesz, że przed wejściem trzeba pukać?

Annice nie chciało się nawet przypominać, że pukała. Wiedziała z doświadczenia, że najlepiej przeczekać atak.

— Zakładam, że masz do mnie sprawę — warknął Mellberg.

Annika odpowiedziała chłodno:

— Poszukiwał cię zakład medycyny sądowej w Göteborgu, a konkretnie patolog Tord Pedersen. Prosił, żebyś oddzwonił na ten numer.

Podała mu kartkę ze starannie zapisanym numerem.

— Mówił, o co chodzi?

Z ciekawości aż go załaskotało w żołądku. W takiej zapadłej dziurze nieczęsto człowiek odbiera telefon z zakładu medycyny sądowej. Może wreszcie będzie miał okazję pokazać, jak powinna wyglądać porządna policyjna robota.

Z roztargnieniem podziękował Annice gestem i przytrzymując słuchawkę podbródkiem, zaczął wybierać zapisany numer.

Annika szybko się wycofała, głośno zamykając za sobą drzwi. Usiadła za biurkiem i jak wiele razy przedtem przeklęła w myślach chwilę, kiedy Mellberg trafił do niewielkiego komisariatu w Tanumshede. Krążąca po komisariacie plotka głosiła, że nie mógł już zostać w Göteborgu po tym, jak pobił uchodźcę, który pod jego nadzorem przebywał w areszcie. Prawdopodobnie nie było to jego jedyne potknięcie — za to najpoważniejsze — i przełożeni mieli dość. Wewnętrzne dochodzenie niczego nie wykazało, ale obawiali się, że Mellberg może narozrabiać jeszcze więcej. W związku z tym zapadła decyzja o natychmiastowym przeniesieniu go na stanowisko komisarza w Tanumshede. Dla Mellberga było to wielkie poniżenie, o czym wciąż przypominała mu liczba mieszkańców gminy: dwanaście tysięcy w większości żyjących w zgodzie z prawem ludzi. Byli przełożeni w Göteborgu liczyli, że w nowym miejscu nie zdoła wyrządzić większej szkody. Były to rachuby słuszne. Z drugiej strony Mellberg nie zrobił też nic pożytecznego.

Annika do tej pory lubiła swoją pracę. Przestała, gdy nastał Mellberg. Nie dość, że facet był bezczelny, to jeszcze uważał się za Bóg wie jakiego amanta, co odczuła na własnej skórze. Dwuznaczne uwagi, komentarze i podszczypywania stanowiły tylko niewielką część tego, co musiała teraz znosić. Najbardziej odstręczało ją jego koszmarne uczesanie, które miało przykryć łysinę na czubku głowy. Pozostałe włosy, zapuszczone do niebywałej długości, zwijał na głowie w kształt przypominający wronie gniazdo.

Dreszcz ją przechodził na samą myśl, jak te włosy muszą wyglądać po rozpuszczeniu, ale na szczęście ten widok jej nie groził.

Annikę ciekawiło, jaką sprawę mógł do niego mieć zakład medycyny sądowej. Wkrótce się dowie. W tak niedużym komisariacie wystarczyła jedna godzina, by wiadomość — jeśli była ciekawa — dotarła do wszystkich pracowników.


Bertil Mellberg trzymał słuchawkę przy uchu i patrzył na wychodzącą z pokoju Annikę.

Jaka ładna. Jędrna i drobna, ale pulchna tam gdzie trzeba. Długie jasne włosy, duże piersi i kuperek jak należy. Szkoda tylko, że zawsze nosi takie długie spódnice i luźne bluzki. Może powinien jej zwrócić uwagę, że mogłaby nosić coś bardziej obcisłego. Jako szef ma przecież prawo wypowiedzieć się na temat ubioru personelu. Trzydzieści siedem lat, wie, bo sprawdził w jej aktach. Trochę ponad dwadzieścia lat młodsza od niego, czyli dokładnie tak, jak lubi. Starymi babami niech się kto inny zajmuje. A on jest dla takich młodych talentów w sam raz. Dojrzały, doświadczony, ładnie zaokrąglony i nikt by się nie domyślił, że trochę mu się z wiekiem przerzedziły włosy. Delikatnie sięgnął do czubka głowy. W porządku, fryzura się trzyma.

— Mówi Tord Pedersen.

— Tu komisarz Bertil Mellberg, komisariat Tanumshede. Dzwonił pan do mnie.

— Zgadza się. Chodzi o ten przypadek, który mi przysłaliście. Kobieta, Alexandra Wijkner. Wyglądało to na samobójstwo.

— Taaak? — powiedział Mellberg. Bardzo był zaciekawiony.

— Przeprowadziłem wczoraj obdukcję i nie ma żadnych wątpliwości, że to nie było samobójstwo. Została zamordowana.

— Patrz pan, coś takiego!

Mellberg był tak podniecony, że ponownie wywrócił filiżankę i resztka kawy rozlała się na biurko. Znów chwycił połę koszuli i zrobił na niej nowe plamy.

— A skąd to wiecie? To znaczy, jakie macie dowody, że to morderstwo?

— Mogę wam faksem przesłać protokół z obdukcji, ale nie wiem, czy będziecie od tego mądrzejsi. W skrócie mogę zreferować najważniejsze ustalenia. Proszę chwilę zaczekać, założę okulary — powiedział Pedersen.

Słychać było, jak mruczy pod nosem, przebiegając wzrokiem tekst. Mellberg czekał niecierpliwie.

— A więc: kobieta, lat trzydzieści pięć, w dobrym ogólnym stanie zdrowia. Ale to już wiecie. Leżała nieżywa około tygodnia, mimo to zwłoki w bardzo dobrym stanie, głównie dzięki bardzo niskiej temperaturze w pomieszczeniu. Przyczynił się do tego lód wokół dolnych partii ciała.

Rany cięte na obu przegubach, zadane żyletką, odnalezioną na miejscu. W tym momencie nabrałem podejrzeń. Rany są głębokie, cięcia proste, co jest bardzo niezwykłe. Ośmielę się nawet stwierdzić, że to się nie zdarza przy samobójstwach. Chodzi o to, że ponieważ jesteśmy albo praworęczni, albo leworęczni, u osoby praworęcznej rany cięte na lewej ręce są prostsze i głębsze niż na prawej, bo prawą tnie niewłaściwą rękę. Zbadałem palce obu dłoni i utwierdziłem się w podejrzeniach. Ostrze żyletki jest tak ostre, że zazwyczaj zostawia ślad w postaci mikroskopijnych skaleczeń. Alexandra Wijkner ich nie miała. To również wskazuje, że tętnice na przegubach przeciął jej ktoś inny, prawdopodobnie po to, by wyglądało to na samobójstwo.

Pedersen zrobił pauzę, a po chwili mówił dalej:

— Zadałem sobie następnie pytanie, co zrobił sprawca, żeby ofiara nie stawiała oporu. Odpowiedź znalazłem w raporcie toksykologicznym. Ofiara miała we krwi pozostałości silnego środka nasennego.

— A czego to dowodzi? Nie mogła sama zażyć pigułki nasennej?

— Oczywiście, mogła. Ale współczesna nauka na szczęście wyposażyła medycynę sądową w niezbędne narzędzia i metody, między innymi w możliwość dokładnego wyliczenia czasu, jakiego trzeba na przedostanie się do krwi różnych lekarstw i toksyn. Powtórzyliśmy kilkakrotnie badanie krwi i za każdym razem wynik wskazywał na to samo: Alexandra Wijkner nie mogła sama przeciąć sobie tętnic, bo kiedy serce stanęło na skutek upływu krwi, już od dłuższej chwili była głęboko nieprzytomna. Nie mogę niestety bliżej określić czasu, tak daleko nauka nas jeszcze nie doprowadziła, ale co do tego, że chodzi o morderstwo, nie ma najmniejszych wątpliwości. Mam nadzieję, że sobie z tym poradzicie. Nie macie chyba tam u siebie za często do czynienia z morderstwami, co?

Pedersen mówił, jakby miał wątpliwości, co Mellberg odebrał jako krytykę pod swoim adresem.

— Ma pan rację, w Tanumshede nie mamy zbyt wielkiego doświadczenia z morderstwami. Na szczęście ja tu jestem, chociaż tymczasowo, bo właściwie pracuję w komendzie policji w Göteborgu. Dzięki mojemu wieloletniemu doświadczeniu bez wątpienia damy sobie radę z dochodzeniem w sprawie morderstwa. Tutejsi, prowincjonalni policjanci będą mieli okazję zobaczyć, jak wygląda prawdziwa policyjna robota. Proszę się przygotować na to, że sprawa zostanie niedługo rozwiązana. Niech pan zapamięta moje słowa.

Mellberg uważał najwidoczniej, że jego napuszona przemowa przekona lekarza sądowego Pedersena, że nie ma do czynienia z żółtodziobem. Lekarze zawsze zadzierają nosa. Pedersen zrobił swoje. Przyszła pora, by sprawę wziął w swe ręce prawdziwy zawodowiec.

— A, byłbym zapomniał. — Wobec takiego zarozumialstwa lekarz aż zaniemówił i prawie zapomniał o jeszcze dwóch ustaleniach, które uznał za ważne. — Alexandra Wijkner była w trzecim miesiącu ciąży. Rodziła już wcześniej. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie dla dochodzenia, ale lepiej za dużo informacji niż za mało, prawda? — powiedział Pedersen.

Mellberg prychnął coś w odpowiedzi, szybko się pożegnali i zakończyli rozmowę. Pedersen — z mnóstwem wątpliwości co do kompetencji policjanta ścigającego mordercę, a Mellberg — z nowym duchem i nowym zapałem. Łazienka została wstępnie zbadana tuż po znalezieniu zwłok. Teraz Mellberg dopilnuje, żeby dom Alexandry Wijkner został przeczesany milimetr po milimetrze.

Загрузка...