4


Czuł się nieskończenie samotny. Bez niej świat był pusty i zimny. Nie potrafił sobie z tym poradzić. Łatwiej znosił ten ból, dopóki mógł go dzielić z nią. Teraz dźwigał go za dwoje i był to ciężar ponad jego siły. Znosił kolejne dni, odliczając sekundy i minuty. Świat zewnętrzny nie istniał, była tylko świadomość, że jej już nie ma i że to się nie zmieni.

Winą można obdzielić wszystkich po równo. Nie zamierzał dźwigać jej sam. O tym nie może być mowy.

Spojrzał na swoje znienawidzone dłonie, niosące zarówno piękno, jak i śmierć. Musiał pogodzić się z tą sprzecznością. Dobre stawały się tylko wtedy, kiedy ją głaskał. Dotykając jej, odpychał zło. Znikało przynajmniej na chwilę. Z drugiej strony zło tkwiące w nich obojgu żywiło się nimi. Miłość i śmierć, nienawiść i życie. Te przeciwieństwa przyciągały ich jak światło przyciąga ćmy krążące coraz bliżej płomienia. Ona spłonęła pierwsza.

Czuł na karku żar tego płomienia. Był już niedaleko.


Vera miała dość wszystkiego. Sprzątania brudów po innych. Życia bez odrobiny radości. Każdy dzień taki sam, bez różnicy. Nieustannego poczucia winy, codziennego budzenia się i kładzenia do łóżka zawsze z tą samą myślą o Andersie.

Nastawiła wodę na kawę i usiadła przy stole, czekając, aż się zagotuje. W ciszy rozlegało się tykanie zegara.

Dziś sprzątała u Lorentzów. Zabrało jej to cały dzień, bo dom jest duży. Czasem tęskniła do dawnych lat, gdy stałe miejsce pracy dawało pewność jutra. Ale również prestiż wynikający z faktu, że była gospodynią w domu najważniejszej rodziny w północnej części prowincji Bohus. Ta tęsknota nachodziła ją tylko od czasu do czasu, bo zazwyczaj cieszyła się, że nie musi już chodzić tam co dzień. Zginać się wpół przed Nelly Lorentz, której z całego serca nienawidziła. Mimo to pracowała u niej przez wiele lat, aż przyszły nowe czasy i trzymanie gospodyni na stałe wyszło z mody. Przez trzydzieści lat wbijała wzrok w ziemię, mówiąc: tak, proszę pani, oczywiście, proszę pani, już, proszę pani, walcząc jednocześnie z pokusą, by chwycić cienką szyję Nelly i zacisnąć dłonie, aż przestanie oddychać. Czasem pokusa była tak silna, że musiała chować ręce pod fartuchem, by Nelly nie zauważyła, jak drżą.

Gwizd czajnika oznajmił, że kawa gotowa. Vera z trudem wstała i wyprostowała się. Sięgnęła po starą, wyszczerbioną filiżankę i nalała sobie kawy. Filiżanka była jedyną pozostałością po zastawie z prezentu ślubnego od rodziców Arvida. Dobra, duńska porcelana. Niebieskie kwiatki na białym tle nawet nie bardzo wyblakły, chociaż minęło tyle lat. Za życia Arvida wyjmowała serwis tylko na specjalne okazje, ale po jego śmierci nie widziała różnicy między codziennością i świętem. Naturalną koleją rzeczy część serwisu z czasem się wytłukła, a resztę dziesięć lat temu w ataku delirium potłukł Anders. Została tylko ta jedna, ulubiona filiżanka.

Vera rozkoszowała się smakiem kawy. Ostatni łyk wylała na spodek i wypiła przez kostkę cukru. Położyła na krześle nogi, obolałe i zmęczone po całodziennym sprzątaniu.

Mieszkała tu od niemal czterdziestu lat i zamierzała zostać do śmierci, chociaż dom był mały, bardzo skromny i niezbyt wygodny. W dodatku znajdował się na szczycie stromego wzgórza i idąc do domu, Vera zawsze musiała kilka razy przystawać, by zaczerpnąć tchu. Czas nie obszedł się z nim łaskawie. Był mocno sfatygowany, zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Położenie było jednak na tyle atrakcyjne, że dostałaby niezłą sumę, gdyby chciała go sprzedać. Ale nawet jej to przez myśl nie przeszło. Wolałaby raczej dopuścić do tego, żeby się rozpadł ze starości, niż się wyprowadzić. Kiedyś przecież mieszkała tu z Arvidem, przez parę krótkich i szczęśliwych lat małżeństwa. W sypialni nadal stało łóżko, w którym spędziła pierwszą w życiu noc poza rodzinnym domem. Noc poślubną. W tym łóżku został poczęty Anders. A potem, gdy przytyła i nie mogła już leżeć inaczej niż na boku, Arvid przytulał się do jej pleców, głaskał po brzuchu i szeptem mówił, jak będzie wyglądać w przyszłości ich wspólne życie. Mówił o dzieciach, które tu będą rosły, o tym, że ich śmiech będzie rozbrzmiewać w całym domu. A kiedy dzieci się wyprowadzą, oni będą na starość siadywać przy kominku, każde na swoim fotelu na biegunach, rozmawiając o swoim cudownym życiu we dwoje. Mieli wtedy po dwadzieścia kilka lat i zupełnie nie wyobrażali sobie, co może się czaić za węgłem.

Wiadomość dopadła ją przy tym samym kuchennym stole. Do drzwi zastukał policjant Pohl. Zobaczyła go, jak stoi z czapką w ręku, i już wiedziała, co będzie. Zaczął coś mówić, a Vera uciszyła go, kładąc palec na usta. Potem skinęła ręką, by wszedł do kuchni. Wtoczyła się za nim, kiwając na boki, bo była w dziewiątym miesiącu, a potem zabrała się do parzenia kawy. Czekając, aż woda się zagotuje, wpatrywała się w mężczyznę siedzącego po drugiej stronie stołu. Nie mógł znieść jej spojrzenia i wędrował wzrokiem po ścianach, rozciągając od czasu do czasu przyciasny kołnierzyk. Postawiła na stole filiżanki z gorącą kawą i dopiero wtedy dała znak ręką, że może mówić. Sama nie odezwała się ani słowem. Wsłuchiwała się w narastające buczenie w głowie, przez które nie przebijało się ani jedno słowo, chociaż patrzyła na poruszające się usta policjanta. Nie musiała słyszeć, by zrozumieć, że Arvid spoczął na dnie morza, gdzie jego ciało kołysze się wśród wodorostów. Żadne słowa tego nie zmienią, nie rozgonią gęstniejących na niebie ciemnych chmur.

Vera ciężko westchnęła. Ludzie, którzy utracili bliskich, mówili, że z biegiem lat ich obraz zaciera się i staje coraz mniej wyraźny. U niej było zupełnie na odwrót. Obraz Arvida stawał się coraz wyraźniejszy. Czasem widziała go przed sobą tak jasno, że ból ściskał serce żelazną obręczą. Anders był wykapanym ojcem, co było i dopustem bożym, i błogosławieństwem. Gdyby Arvid żył, nic złego by się nie stało. Arvid dodawał jej sił, z nim dałaby sobie radę ze wszystkim.

Drgnęła na dźwięk telefonu. Wytrącił ją niemile ze wspomnień. Pomagając sobie rękami, zdjęła z krzesła zdrętwiałe nogi i lekko kulejąc, pośpieszyła do przedpokoju.

— Matka, to ja.

Anders bełkotał. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu dokładnie wiedziała, w jakim stanie jest jej syn. Mniej więcej w połowie drogi do utraty przytomności. Westchnęła.

— Co słychać, Anders?

Pominął jej pytanie. Nie zdziwiła się. Tyle odbyła tych rozmów.

Stojąc ze słuchawką przy uchu, spojrzała na swoje odbicie w starym, pokrytym ciemnymi plamami lustrze. Pomyślała, że przypomina to lustro. Włosy zniszczone, siwe, jedynie tu i ówdzie przebijał dawny kolor. Podcinała je nożyczkami do paznokci, stojąc przed lustrem w łazience, a potem zaczesywała gładko do góry. Nie ma co wyrzucać pieniędzy na fryzjera. Twarz od zmartwień poorana zmarszczkami i fałdami. Ubrania takie jak ona sama, bez wyrazu, choć praktyczne, najczęściej w kolorze szarym albo zielonym. Wieloletnia harówka i niechęć do gotowania sprawiły, że w odróżnieniu od wielu kobiet w jej wieku nie nabrała ciała. Pozostała żylasta i silna jak koń roboczy.

Nagle dotarło do niej, co po drugiej stronie słuchawki mówi Anders. Z przestrachem oderwała wzrok od lustra.

— Matka, przed domem pełno samochodów policyjnych. To na pewno po mnie. Na pewno. Cholera, co robić?

Mówił coraz głośniej, w jego głosie słychać było panikę. Vera zlodowaciała. Spojrzała w lustro i zobaczyła, że ręce jej zbielały od ściskania słuchawki.

— Nic nie rób, Anders, zaczekaj na mnie. Zaraz tam będę.

— Okej, ale pośpiesz się. To nie jest tak jak zwykle, kiedy jest jeden samochód z glinami. Teraz są trzy, mają włączone koguty i syreny. Cholera…

— Anders, posłuchaj mnie. Oddychaj głęboko i uspokój się. Odkładam słuchawkę i biegnę do ciebie.

Udało jej się trochę go uspokoić. Vera odłożyła słuchawkę, zarzuciła palto i wybiegła, nie myśląc nawet o zamknięciu drzwi na klucz.

Pobiegła przez parking za dawnym postojem taksówek, a potem skrótem koło tylnego wejścia do sklepu spożywczego Evy. Zaraz jednak musiała zwolnić. Do domu Andersa dotarła dopiero po prawie dziesięciu minutach.

Trafiła na moment, gdy dwóch barczystych policjantów wyprowadzało go z bloku. W kajdankach. Chciało jej się krzyczeć, ale na widok sąsiadów patrzących z okien jak sępy zdusiła w sobie ten krzyk. Nie zafunduje im dodatkowego przedstawienia. Jedyne, co jej pozostało, to godność. Nienawidziła obmawiania oblepiającego jak guma do żucia. Teraz będą mieli nową pożywkę. Przecież wiedziała, co mówią — biedna Vera, najpierw mąż utonął, potem syn stoczył się przez wódkę. A taki z niej porządny człowiek. Bardzo dobrze wiedziała, że tak właśnie mówią. Wiedziała też, że zrobi wszystko, by zminimalizować szkody. Tylko nie wolno jej się załamać, bo wtedy wszystko runie jak domek z kart. Zwróciła się do stojącej najbliżej policjantki, drobnej, jasnowłosej kobiety, do której jakoś nie pasował policyjny mundur. Nie przyzwyczaiła się do nowych porządków, do tego, że kobiety mogą pracować w każdym zawodzie.

— Jestem matką Andersa Nilssona. Co się stało? Dokąd go zabieracie?

— Niestety nie mogę powiedzieć. Proszę zwrócić się do komisariatu w Tanumshede. Wieziemy go do tamtejszego aresztu.

Serce jej zamarło. Domyśliła się, że tym razem nie chodzi o pijacką awanturę. Samochody policyjne odjeżdżały jeden za drugim. W ostatnim zobaczyła Andersa. Siedział na tylnym siedzeniu między dwoma policjantami. Odwrócił się i patrzył na nią, dopóki nie zniknęła z pola widzenia.


Patrik widział samochód wiozący Andersa Nilssona w kierunku Tanumshede. Osobiście był zdania, że to przesada używać tak znacznych sił, ale Mellberg chciał przecież przedstawienia. W związku z tym wezwał dodatkowe posiłki z Uddevalli. Według Patrika oznaczało to, że czterech z sześciu policjantów marnowało czas.

Na parkingu została kobieta wpatrująca się w odjeżdżające samochody.

— To matka sprawcy — odezwała się asystentka Lena Waltin z policji w Uddevalli. Ona również została na miejscu, żeby razem z Patrikiem przeprowadzić rewizję w mieszkaniu Andersa.

— Dobrze wiesz, że nie jest „sprawcą”, dopóki nie zostanie oskarżony i skazany. Do tego czasu jest tak samo niewinny jak my.

— Akurat. Mogę się założyć o roczną pensję, że facet jest winny.

— Tak mało? Skoro już jesteś taka pewna, mogłabyś postawić więcej.

— Bardzo śmieszne. Żarty z policyjnych zarobków to jak wyśmiewanie się z cudzego kalectwa.

Patrik musiał jej przyznać rację.

— Nie ma na co czekać. Idziemy?

Widział, że matka Andersa jeszcze stoi na parkingu i patrzy za samochodami, które dawno odjechały. Było mu jej żal. Przez chwilę chciał nawet podejść do niej. Ale Lena pociągnęła go za ramię i kiwnęła głową w kierunku klatki schodowej. Patrik westchnął, wzruszył ramionami i poszedł za nią.

Drzwi nie były zamknięte na klucz, o czym przekonali się, chwyciwszy za klamkę. Weszli do przedpokoju. Patrik rozejrzał się i znów westchnął. Mieszkanie było w opłakanym stanie. Ciekawe, czy w tym bałaganie uda się znaleźć coś istotnego. Przeszli między pustymi butelkami walającymi się w przedpokoju, ogarniając spojrzeniem pokój i kuchnię.

— Fuj! — Lena potrząsnęła głową z obrzydzeniem.

Oboje wyciągnęli z kieszeni cienkie gumowe rękawiczki. Jakby się umówili, Patrik zaczął od pokoju, a Lena od kuchni.

Pokój Andersa sprawiał schizofreniczne wrażenie. Z jednej strony brud, śmieci i niemal całkowity brak mebli i przedmiotów osobistych, przez co przypominał typową narkomańską melinę, jakie Patrik widywał nieraz podczas służby w policji. Z drugiej strony nie widział jeszcze meliny pełnej obrazów. Wisiały tak gęsto, że całkowicie pokrywały ściany od wysokości metra nad podłogą aż po sufit. Były to obrazy abstrakcyjne, namalowane w gorących barwach, od których aż oczy piekły. Patrik chciał je zasłonić ręką. Działały na niego niezwykle mocno, wręcz fizycznie, jak kopniak w brzuch. Niemal się słaniał. Musiał odwrócić wzrok, bo wydawały się wyskakiwać ze ścian.

Przystąpił do przeglądania rzeczy Andersa. Niewiele ich było. Przez chwilę poczuł wdzięczność, że miał w życiu tyle szczęścia. Własne problemy wydały mu się miałkie. Zadziwiła go niezwykle silna wola życia Andersa, widoczna mimo pozornej mizerii. Dzięki tej woli Anders Nilsson wciąż trwał, dzień za dniem, rok za rokiem. Czy w jego życiu było jeszcze miejsce na radość? Czy kiedykolwiek żywił uczucie, które sprawia, że warto żyć: radość, oczekiwanie, szczęście, uniesienie — czy może wszystko było jedynie odcinkiem drogi prowadzącej do kolejnej dawki alkoholu?

Patrik po kolei brał wszystko do ręki. Sprawdził, czy nie ma niczego w materacu, przejrzał szuflady, zajrzał pod nie, ostrożnie zdjął wszystkie obrazy i obejrzał je od tyłu. Nic. Zupełnie nic godnego uwagi. Poszedł do kuchni, by zobaczyć, czy Lena miała więcej szczęścia.

— Co za chlew. Jak można tak żyć?

Z obrzydzeniem przeglądała zawartość worka ze śmieciami. Wysypała je na gazetę.

— Znalazłaś coś ciekawego?

— I tak, i nie. Kilka rachunków. Numery telefonów na billingu mogą okazać się ciekawe. Reszta to chłam. — Z głośnym plaśnięciem ściągnęła rękawiczki. — Jak myślisz? Starczy tego na dziś?

Patrik spojrzał na zegarek. Spędzili tu dwie godziny. Na dworze zrobiło się już ciemno.

— Tak. Więcej nie da się zrobić. Jak się zabierzesz do domu? Może cię podwieźć?

— Dam sobie radę, przyjechałam swoim samochodem. Ale dziękuję.

Z ulgą opuścili mieszkanie, pamiętając, by nie zostawić otwartego, tak jak je zastali.

Kiedy wyszli na parking, paliły się już latarnie uliczne. Zdążyło napadać trochę śniegu, trzeba go było odgarnąć z przednich szyb samochodów. Jadąc w kierunku stacji benzynowej OKQ8, Patrik miał coraz silniejsze przeświadczenie, że coś się nie zgadza. Towarzyszyło mu przez cały dzień. Nie wierzył, żeby Mellberg zadał właściwe pytania świadkowi, którego zeznania doprowadziły do zatrzymania Andersa. Powinien się temu bliżej przyjrzeć. Decyzję podjął na samym środku skrzyżowania. Zawrócił i zamiast do Tanumshede skierował się do Fjällbacki. Miał nadzieję, że zastanie w domu Dagmar Petrén.


Erika rozmyślała o dłoniach Patrika. U mężczyzny oceniała w pierwszej kolejności dłonie i przeguby, bo uważała, że bywają bardzo seksowne. Nie powinny być małe, ale też nie musiały być wielkie jak bochny. Dostatecznie duże i żylaste, bez włosów, gibkie i sprawne. Ręce Patrika były właśnie takie, jak trzeba.

Siłą woli oderwała się od marzeń. Nie warto ich trwonić na coś, co jak dotąd objawia się tylko lekkim drżeniem w okolicy żołądka. Poza tym nie wiadomo, jak długo zostanie we Fjällbace. Jeśli dom zostanie sprzedany, już nic nie będzie jej tu trzymać. Czeka na nią mieszkanie w Sztokholmie i dotychczasowe życie wśród przyjaciół. Czas spędzony we Fjällbace okaże się jedynie krótkim epizodem w życiorysie, a w takim razie głupio byłoby budować romantyczne zamki na lodzie po jednym spotkaniu z przyjacielem z dzieciństwa.

Erika westchnęła, patrząc na zmierzch nad horyzontem. Była dopiero trzecia po południu. Wciągnęła wielki, robiony na drutach sweter, który niegdyś w chłodne dni ojciec nosił na morzu. Zmarznięte ręce ukryła w rękawach, a ich końce związała. Siedziała, użalając się nad sobą. Nie miała się z czego cieszyć. Śmierć Alex, spór o dom, Lucas, książka, która jej nie idzie — wszystko jej ciążyło. Temu wszystkiemu towarzyszyła świadomość, że w związku ze śmiercią rodziców zostało jeszcze tyle do zrobienia, pod każdym względem, zarówno praktycznym, jak i emocjonalnym. Już nie miała sił na porządki. Po domu walały się worki na śmieci i kartony zapełnione tylko do połowy. W środku również miała miejsca zapełnione tylko do połowy, wiele luźnych wątków i plątaninę emocji.

Przez całe popołudnie wracała do niej scena między Danem a Pernillą, której była świadkiem. Wszystko było nie tak. Minęło przecież wiele lat, odkąd ułożyły sobie wzajemne stosunki, a przynajmniej tak się zdawało Erice. Dlaczego więc Pernilla zareagowała w taki sposób? Erika zastanawiała się, czy dzwonić do Dana, ale zrezygnowała, bojąc się, że słuchawkę podniesie Pernilla. Nie miała ochoty na kolejną awanturę. Postanowiła dać sobie spokój i nie myśleć o tym, w nadziei, że Pernilla po prostu wstała lewą nogą i przy następnym spotkaniu okaże się, że jest po sprawie. Mimo to gryzła ją ta historia. Przeczuwała, że nie był to przypadkowy wybuch, że chodziło o coś więcej, choć nie miała pojęcia o co.

Bardzo się martwiła opóźnieniem w pracy nad książką. Żeby poprawić sobie samopoczucie, postanowiła wziąć się do pisania. Zasiadła do stojącego w gabinecie komputera, ale najpierw musiała zdjąć ciepły sweter. Na początku pisanie szło jej opornie, ale po chwili nabrała rozpędu. Zazdrościła pisarzom, którzy potrafią narzucić sobie reżim, bo sama przeżywała katusze, zmuszając się do pisania. Nie tyle z lenistwa, ile ze strachu, że od ostatniego razu zdążyła utracić tę zdolność. Że będzie tępo ślęczeć nad klawiaturą ze wzrokiem wbitym w ekran, z pustką przed oczami i świadomością, że brakuje jej słów i że już nigdy nie napisze ani jednego zdania. Jak dotąd obawy te się nie spełniły, co za każdym razem przyjmowała z wielką ulgą. Palce biegały po klawiaturze. W ciągu zaledwie godziny napisała dwie strony. Po kolejnych trzech doszła do wniosku, że należy jej się nagroda i może poświęcić nieco czasu na książkę o Alex.


Dobrze znał tę celę, nieraz do niej trafiał. Noce w celi i rzygowiny na podłodze w najgorszych okresach należały do codzienności. Ale tym razem to co innego. Teraz to naprawdę poważna sprawa.

Położył się na boku i zwinął w kłębek, z głową na dłoniach, by nie dotykać policzkiem plastikowego obicia twardej pryczy. Dygotał z zimna, bo w celi było chłodno, a we krwi miał coraz mniej alkoholu.

Dowiedział się, że jest podejrzany o zamordowanie Alex. Potem wepchnęli go do celi i powiedzieli, że ma czekać, aż ktoś po niego przyjdzie. A co innego miałby robić w pustej celi? Dawać lekcje rysunku? Uśmiechnął się krzywo.

Kiepsko mu się myślało, kiedy nie miał na czym zaczepić oka. Na betonowych ścianach, pomalowanych na jasnozielono, tu i ówdzie, tam gdzie farba odpadła, powstały szare plamy. W myślach pomalował te ściany wyrazistymi barwami. Tu pas czerwonego, tam żółtego. Mocne pociągnięcia pędzla szybko uporały się z wytartą zielenią. Oczyma wyobraźni widział przed sobą feerię barw i dopiero wtedy udało mu się zebrać myśli.

Alex nie żyje. Nie była to myśl, od której można uciec, lecz niezaprzeczalny fakt. Umarła, a wraz z nią umarła jego przyszłość.

Niedługo po niego przyjdą. Będą go ciągać, popychać, drwić, aż dotrą do nagiej prawdy. Nie potrafi ich powstrzymać, nie wie nawet, czy chciałby. Tylu rzeczy już nie wie. Wcześniej też nie wiedział. Przez kojące opary alkoholu niewiele do niego docierało. Tylko Alex. Świadomość, że ona oddycha gdzieś tym samym powietrzem co on, że myśli i cierpi tak samo jak on. Tylko to było w stanie przedrzeć się do niego przez zdradliwe opary otulające przeszłość miłosierną ciemnością.

Leżąc na pryczy, poczuł, że nogi mu zdrętwiały, ale nie chciało mu się ruszyć. Jeśli się poruszy, straci kontrolę nad barwami z wyobraźni i znów będzie musiał patrzeć na nagą brzydotę ścian celi.

W chwilach jasności dostrzegał ironię swego losu. Od urodzenia miał wprost nienasyconą potrzebę piękna, a skazany był na życie w brudzie i brzydocie. Może taki los miał zapisany w gwiazdach, a może przesądzony owego feralnego dnia.

Gdyby nie to. Tyle razy krążył myślami wokół owego „gdyby”. Bawił się myślą, jak wyglądałoby jego życie, „gdyby”. Może żyłby dobrze, uczciwie, w rodzinie, we własnym domu. Sztuka byłaby źródłem radości, a nie rozpaczy. Dzieci bawiące się w ogrodzie koło pracowni, przyjemne zapachy rozchodzące się z kuchni. Prawdziwa idylla, jak z obrazków Carla Larssona, z dodatkiem różowej poświaty. Pośrodku tego obrazka stała Alex, zawsze w samym centrum, a on krążył wokół niej jak planeta wokół słońca.

Fantazjowanie na ten temat zazwyczaj rozgrzewało go od środka, ale teraz się zmienił, stał się sinoniebieski, zimny, wiało od niego lodowatym chłodem. Dobrze to znał. Przez wiele nocy badał go w spokoju, aż do najmniejszego szczegółu. Największy lęk budziła w nim krew. Jej czerwień ostro kontrastowała z błękitem. Jak zwykle była tam również śmierć. Gdzieś w tle zacierała ręce z zadowolenia i czekała na jakiś jego ruch, cokolwiek. Jedyne, co mógł zrobić, to nie zwracać uwagi, ignorować. Wtedy znikała. Może obraz odzyska znów różową poświatę. Może Alex się do niego uśmiechnie tym swoim szarpiącym trzewia uśmiechem. Ale śmierć była zbyt bliską znajomą, by można było ją lekceważyć. Znali się od wielu lat, i nie stała się przez to przyjemniejsza. Nawet w jaśniejszych wspólnych chwilach wciskała się namolnie między niego a Alex.

Cisza panująca w celi działała kojąco. Dochodziły głosy ludzi, ale były tak odległe, jakby pochodziły z innego świata. Z marzeń wyrwał go dopiero odgłos zbliżających się kroków. Rozległ się szczęk zamka, drzwi się otworzyły i stanął w nich mały, tłusty komisarz. Anders spuścił nogi na podłogę. Pora przesłuchania. Lepiej mieć to za sobą.


Sińce zbladły na tyle, że dały się ukryć pod grubą warstwą pudru. Anna wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Widziała zniszczoną, wycieńczoną twarz, na której — bez makijażu — wyraźnie odznaczały się zarysy siniaków. Jedno oko miała nadal nieco przekrwione. Zmatowiałe włosy wisiały martwo, przydałoby się podciąć końcówki. Nie mogła się zebrać, by umówić się na wizytę u fryzjera. Całą energię poświęcała dzieciom i ich potrzebom, żeby się tylko nie załamać. Jak mogło do tego dojść?

Ściągnęła włosy w koński ogon i mozolnie zaczęła się ubierać, unikając ruchów, które powodowały ból w żebrach. Dawniej pilnował się i bił ją tylko w te miejsca, które dało się ukryć pod ubraniem, ale od pół roku już się tym nie przejmował i bił po twarzy.

Najgorsze były nie same uderzenia, ale życie w oczekiwaniu na kolejny cios, kolejne uderzenie pięścią. Okrucieństwo Lucasa polegało również na tym, że igrał z jej strachem. Podnosił rękę, jakby miał uderzyć, ale zamiast tego głaskał ją i się uśmiechał. Czasem cios spadał jak grom z jasnego nieba. Nie potrzebował powodu. Cios pięścią w brzuch, w głowę, w plecy, gdziekolwiek, mógł nastąpić na przykład podczas rozmowy o zakupach na obiad albo o wyborze programu telewizyjnego. Nie tracił przy tym wątku, mówił dalej, jakby nic się nie stało, a Anna bez tchu leżała na podłodze. Rozkoszował się władzą nad nią.

Ubrania Lucasa były porozrzucane po całej sypialni. Anna pozbierała je starannie, część porozwieszała, część wrzuciła do kosza na brudną bieliznę. Po zrobieniu porządków w sypialni zajrzała do dzieci. Adrian spał spokojnie ze smoczkiem w buzi, lekko pochrapując. Emma siedziała w swoim łóżeczku, bawiąc się spokojnie. Była taka podobna do Lucasa. Taki sam zdecydowany wyraz kanciastej twarzyczki i takie same lodowato błękitne oczy. Ten sam upór.

Był to jeden z powodów, dla których nie mogła przestać kochać Lucasa. Nie kochać go oznaczałoby odrzucić Emmę. Lucas był częścią Emmy, a zatem i Anny. Był zresztą dobrym ojcem. Adrian był za mały, aby rozumieć, ale Emma uwielbiała Lucasa, i Anna nie potrafiła zdobyć się na to, aby jej odebrać ojca. Jak mogłaby pozbawić dzieci połowy ich poczucia bezpieczeństwa, zburzyć to, co znają i co jest dla nich ważne? Musi być silna za niego i za siebie, a wtedy uporają się. Przecież kiedyś tak nie było. Na pewno będzie dobrze. Musi być silna. Lucas mówił, że nie chce jej bić, ale musi, bo ona nie robi tego, co powinna. Gdyby tylko chciała, mogłaby być lepszą żoną. Mówił, że Anna go nie rozumie. Gdyby umiała go zadowolić, robiła, co należy, nie czułby się nią rozczarowany.

Erika tego nie rozumie. Ta jej samodzielność i życie w pojedynkę, odwaga i dusząca nadopiekuńczość. W głosie Eriki Anna słyszała pogardę, która doprowadzała ją do furii. Co ona może wiedzieć o małżeństwie, o rodzinie? O ciężarze odpowiedzialności, pod którym człowiek aż się ugina? Erika musi martwić się tylko o siebie. Zawsze była przemądrzała, a matczyna troskliwość, którą otaczała Annę, chwilami była trudna do zniesienia. Wodziła za nią niespokojnym wzrokiem, podczas gdy Anna chciała tylko, żeby jej dano spokój. Jakie miało znaczenie, że mama nie dbała o córki, skoro dbał tata? Jedno z rodziców to i tak nieźle. Różnica między nią a Eriką polegała na tym, że Anna to akceptowała, a Erika doszukiwała się przyczyn. Najczęściej zresztą w samej sobie. Dlatego właśnie starała się aż za bardzo. Anna postanowiła w ogóle o nic się nie starać. Prościej było nie zastanawiać się, płynąć z prądem i żyć z dnia na dzień. Stąd ten żal do Eriki. Że się o nią martwiła i rozpieszczała ją, co utrudniało zamykanie oczu na prawdę i rzeczywistość. Odejście z domu było dla Anny jak wyzwolenie. Wkrótce potem poznała Lucasa i myślała, że oto spotkała jedynego człowieka, który potrafi ją kochać taką, jaka jest, a co więcej, uszanować jej potrzebę wolności.

Uśmiechnęła się gorzko, sprzątając po śniadaniu. Wolność stała się dla niej pojęciem zupełnie obcym. Ograniczyła się do kilkupokojowego mieszkania. Tylko dzieci sprawiały, że Anna jeszcze funkcjonowała. Dzieci i nadzieja, że jeśli znajdzie sposób, właściwe zaklęcie, wszystko będzie jak dawniej.

Przykryła maselniczkę, włożyła ser do plastikowej torebki, a brudne naczynia do zmywarki i wytarła stół. Kiedy już wszystko lśniło czystością, usiadła na krześle i rozejrzała się po kuchni. Słychać było tylko paplanie Emmy dochodzące z dziecięcego pokoju. Kuchnia była jasna i przestronna, z drewna i stali — wysmakowane połączenie. Nie oszczędzali na wystroju, dominującymi markami były zatem Philippe Starck i Poggenpohl. Anna wolałaby przytulniejszy styl, ale kiedy wprowadzała się do pięknego pięciopokojowego mieszkania na sztokholmskim Östermalmie, wiedziała już, że ma się nie odzywać.

Nie przyjmowała do wiadomości, że Erice może być żal domu we Fjällbace. Nie mogła sobie pozwolić na sentymenty, bo pieniądze ze sprzedaży domu mogły oznaczać nowy początek dla niej i dla Lucasa. Wiedziała, że Lucas nie lubi swojej pracy w Sztokholmie i chciałby wrócić do tętniącego życiem Londynu, gdzie ma szanse na wielką karierę. Dla niego Sztokholm był zaściankiem. Przy uwzględnieniu wysokich, bardzo wysokich zarobków Lucasa i dotychczasowych oszczędności pieniądze uzyskane ze sprzedaży domu we Fjällbace pozwolą im na zakup odpowiedniego domu w Londynie. Lucasowi na tym zależało, a tym samym zależało i jej. Erika da sobie radę. Zaprzątają ją tylko własne sprawy. Pracę i mieszkanie ma w Sztokholmie, a i tak dom we Fjällbace służyłby jej tylko podczas letnich urlopów. Jej również przydadzą się te pieniądze, bo o zarobkach z pisania nie warto nawet wspominać. Anna wiedziała, że siostrze się nie przelewa. Z czasem Erika zrozumie, że tak jest lepiej dla nich obu.

Z dziecięcego pokoju dobiegł donośny głos Adriana. Koniec odpoczynku. Nie ma co się zamartwiać. Siniaki znikną jak zawsze, a jutro będzie nowy dzień.


Patrik czuł lekkość w sercu. Idąc po schodach do Dagmar Petrén, pokonywał po dwa stopnie naraz. Kiedy jednak doszedł na górę, musiał chwilę odpocząć. Pochylił się w przód z rękami opartymi na kolanach. No cóż, nie ma już dwudziestu lat. To spostrzeżenie w jeszcze większym stopniu dotyczyło kobiety, która otworzyła drzwi. Malutka i pomarszczona jak suszona śliwka. W dodatku tak zgarbiona i pokrzywiona, że sięgała mu nieco powyżej pasa. Miało się wrażenie, że przewróci ją najlżejszy powiew wiatru. Ale patrzące na niego oczy błyszczały żywo jak u młodej dziewczyny.

— Nie stercz tu, chłopcze. Wejdź, kawy dostaniesz.

Głos miała zaskakująco mocny. Patrik poszedł za nią posłusznie. Czuł się jak uczniak. Powstrzymał się od ukłonu i musiał się mocno starać, aby dotrzymać kroku pani Petrén, posuwającej się naprzód w ślimaczym tempie. Przekroczył próg i stanął jak wryty. Nigdy w życiu nie widział tylu mikołajów. Figurki zajmowały cały pokój. Mikołaje duzi i mali, starzy i młodzi, świecący i całkiem zwykli. Patrik czuł, że jego mózg pracuje na najwyższych obrotach, by uporać się z natłokiem wrażeń wzrokowych. Z trudem zamknął usta, bo szczęka opadła mu aż na pierś.

— Jak się podoba? Śliczne, prawda?

Patrik nie wiedział, co odpowiedzieć, i dopiero po chwili wyjąkał:

— Ależ tak. Fantastyczne.

Spojrzał na nią niespokojnie, by sprawdzić, czy pani Petrén zarejestrowała pewną niezgodność między słowami a tonem, jakim zostały wypowiedziane.

— Spokojnie, dobrze jest. Wiem doskonale, że to nie w jego guście, ale ze starością łączą się pewne obowiązki. Rozumie?

— Obowiązki?

— Trzeba mieć jakieś dziwactwa, żeby być ciekawym dla innych. W przeciwnym razie jest się tylko nudną starą babą, której nikt nie chce znać.

— Ale dlaczego mikołaje?

Patrik nadal nie rozumiał, więc pani Petrén tłumaczyła jak dziecku.

— Pierwszą zaletą mikołajów jest to, że wystawia się je raz na rok. Przez resztę roku tak tu pusto, że sobie nie wyobraża. Druga zaleta polega na tym, że w święta przychodzą dzieci. Dla starej baby, którą mało kto odwiedza, to wielka frajda, gdy te maleństwa dzwonią do drzwi, żeby zobaczyć mikołaje.

— A jak długo je pani wystawia? Przecież już połowa lutego.

— Zaczynam gdzieś w październiku, a wynoszę koło kwietnia. Oczywiście zabiera mi to ze dwa tygodnie.

Patrikowi nietrudno było pojąć, że musi to zabrać tyle czasu. Spróbował w myślach policzyć figurki, ale jeszcze się nie pozbierał i musiał zapytać wprost.

— Ile pani ma tych figurek?

Odpowiedziała natychmiast:

— Tysiąc czterysta czterdzieści trzy. Nie, przepraszam, tysiąc czterysta czterdzieści dwie — wczoraj jedna mi się zbiła. Nawiasem mówiąc, jedna z najładniejszych — powiedziała pani Petrén ze zmartwioną miną.

Zaraz się jednak otrząsnęła i w jej oczach pojawił się wesoły błysk. Zaskakująco mocno jak na nią pociągnęła Patrika za rękaw do kuchni, gdzie nie było ani jednego mikołaja. Patrik dyskretnie wygładził rękaw. Pomyślał, że na pewno chwyciłaby go za ucho, gdyby tylko mogła sięgnąć tak wysoko.

— Tu sobie usiądziemy. Ten tłum mikołajów bywa męczący. A do kuchni nie mają wstępu.

Patrik zasiadł na twardej kuchennej ławie. Pani Petrén zdecydowanie odrzuciła propozycję pomocy. Przygotował się na podłą lurę. Tymczasem po raz drugi zdziwił się ogromnie, kiedy zobaczył duży, lśniący i supernowoczesny ekspres królujący koło zlewu.

— Czego się napije? Cappuccino? Café au lait? A może podwójne espresso — przyda się, co?

Patrik zdołał tylko kiwnąć głową. Pani Petrén była wyraźnie zachwycona.

— Co myślał? Że będzie imbryk z czterdziestego trzeciego roku i kawa mielona w ręcznym młynku? To, że się jest starą babą, nie znaczy, że trzeba sobie żałować. Ten ekspres dostałam parę lat temu od syna na gwiazdkę i mogę powiedzieć, że chodzi na okrągło. Bywa, że sąsiadki ustawiają się w kolejce, żeby dostać mojej kawy.

Poklepała maszynę, która zaczęła prychać i syczeć, spieniając mleko w zwiewną piankę.

Na stole pojawiły się absolutnie fantastyczne wypieki. Żadne tam herbatniczki czy zwykłe drożdżowe ciasto, tylko spore bułeczki cynamonowe, pękate muffinki, ciastka czekoladowe i bezy. Patrik zrobił wielkie oczy. Mało brakowało, a zacząłby się ślinić. Widząc tę minę, pani Petrén zachichotała. Nalała do filiżanek gorącej, pachnącej, świeżo parzonej kawy i usiadła po drugiej stronie stołu.

— Jak rozumiem, mam opowiedzieć o dziewuszce z przeciwka. Rozmawiałam już z komisarzem i powiedziałam, co wiem. Niewiele tego jest.

Patrik z trudem oderwał się od ciasta. Musiał przetrzeć językiem zęby, żeby otworzyć usta.

— Proszę powiedzieć, co pani widziała. À propos, nie będzie pani przeszkadzało, jeśli włączę magnetofon?

Nacisnął przycisk i ugryzł spory kęs ciasta.

— A włącz sobie. Więc tak: to było w piątek dwudziestego piątego stycznia, o wpół do siódmej wieczorem.

— Skąd ta pewność co do daty i godziny? Od tej pory minęło już ładnych parę tygodni, prawda?

Patrik ugryzł kolejny kęs.

— Miałam wtedy urodziny. Syn z rodziną przyszli z prezentami i był tort. Wyszli zaraz przed wiadomościami na czwórce o wpół do siódmej. Właśnie wtedy usłyszałam harmider na dworze. Podeszłam do okna, które wychodzi na górkę, w stronę domu dziewczyny, i zobaczyłam go.

— Andersa?

— Tak, Andersa, malarza. Pijany był jak bela, wrzeszczał i walił w drzwi jak oszalały. Wpuściła go w końcu, zrobiło się cicho. Nie wiem, może nadal krzyczał, ale nic mi o tym nie wiadomo, bo nie było słychać, co się dzieje w środku.

Pani Petrén zobaczyła, że talerzyk Patrika jest pusty, i podsunęła mu tackę z bułkami cynamonowymi. Nie dał się prosić i chętnie wziął jedną.

— Jest pani pewna, że to był Anders Nilsson? Żadnych wątpliwości?

— O, nie. Tego łobuza zawsze rozpoznam. Bywał tu w piątek i świątek, a jak nie tu, to z pijakami na rynku. Zupełnie nie rozumiem, co mógł mieć wspólnego z Alexandrą Wijkner. Ta dziewuszka miała klasę. Piękna była i dobrze wychowana. Jak była mała, często do mnie wpadała na sok i bułki. O tu, na tej kanapie sobie siadała, często razem z córeczką Torego, jak jej było…?

— Erika — powiedział Patrik z pełnymi ustami. Zrobiło mu się gorąco na sam dźwięk tego imienia.

— Erika, właśnie. Też miła dziewuszka, ale nie to co Alexandra, ona to co innego. Jakby od niej bił blask. Ale potem coś się stało… Już tu nie zaglądała, ledwo się kłaniała. W kilka miesięcy później wyprowadzili się do Göteborga. Potem jej nie widywałam, aż parę lat temu zaczęła przyjeżdżać na weekendy.

— A przedtem Carlgrenowie tu nie bywali?

— Nigdy. Ale o dom dbali. Przychodzili różni rzemieślnicy, malarze i stolarze, Vera Nilsson sprzątała dwa razy w miesiącu.

— Nie wie pani, co się stało przed wyprowadzką Carlgrenów, że Alex tak się zmieniła? Była jakaś awantura rodzinna czy coś w tym rodzaju?

— Różnie się mówiło, zawsze są jakieś plotki, ale nie warto nawet powtarzać. Są tu tacy, którym się wydaje, że wiedzą wszystko o innych, ale przecież nikt nie wie na pewno, co się dzieje w czterech ścianach cudzego domu. Więc i ja nie będę snuć domysłów, bo nie ma z tego żadnego pożytku. Proszę się częstować, nie próbował pan jeszcze moich bezików.

Patrik zastanowił się i stwierdził, że zostało mu trochę miejsca na bezika.

— Co jeszcze pani widziała? Widziała pani na przykład, jak Anders Nilsson wychodził?

— Nie, tamtego wieczoru już go nie widziałam. Ale potem, w tygodniu, widziałam kilka razy, jak wchodził do domu. Dziwne. Z tego, co słyszałam, ona już wtedy nie żyła, prawda? A w takim razie co on tam robił?

To samo pomyślał Patrik. Pani Petrén spojrzała na niego wyczekująco.

— No i co, smakowało?

— W życiu nie jadłem tak dobrych wypieków. Jak się pani udało tyle tego wyczarować? Od mojego telefonu do przyjazdu minął ledwie kwadrans. Musiałaby pani być Supermanem, żeby w tym czasie zdążyć upiec to wszystko.

Pani Petrén z dumą przyjęła te pochwały.

— Przez trzydzieści lat prowadziliśmy z małżonkiem cukiernię we Fjällbace i mam nadzieję, że nauczyłam się co nieco. Trudno pozbyć się starych przyzwyczajeń, więc nadal wstaję o piątej rano i codziennie coś piekę. Czego nie zjedzą dzieci albo te staruchy, co przychodzą w odwiedziny, dostają ptaki. Poza tym przyjemnie jest wypróbowywać nowe przepisy. Tyle dziś ciekawych wypieków, dużo smaczniejszych od suchych ciasteczek, które kiedyś piekliśmy w wielkich ilościach. Znajduję przepisy w różnych pismach o gotowaniu, a potem trochę przerabiam według własnego uznania.

Wskazała ręką wielką stertę pism o gotowaniu piętrzących się na podłodze. Było tam kilka roczników. Sądząc po ich cenach, pani Petrén musiała sobie odłożyć sporą sumkę z czasów cukierni. Nagle przyszło mu coś do głowy.

— Nie wie pani, czy rodziny Carlgrenów i Lorentzów łączyło coś poza tym, że Karl-Erik u nich pracował? Czy utrzymywali stosunki towarzyskie?

— Lorentzowie z Carlgrenami? Broń Boże! W jednym tygodniu musiałyby chyba wypaść dwa czwartki! Oni nie bywali u tych samych ludzi. To prawdziwa sensacja, że, jak słyszałam, Nelly Lorentz zjawiła się u Carlgrenów po pogrzebie.

— A syn? Ten, który zaginął. Nie wie pani, czy miał jakieś kontakty z Carlgrenami?

— Nie. Mam nadzieję, że nie miał. Wstrętne chłopaczysko. Podkradał nam ciastka z cukierni, ale mąż mu dał nauczkę. Tak go zwymyślał, że nie zostawił na nim suchej nitki. Potem oczywiście wparowała Nelly. Krzyczała i groziła, że naśle na męża policję. Szybko jej to wybił z głowy. Powiedział, że ma świadków, jak Nils kradł ciastka, więc jeśli chce dzwonić na policję, to proszę bardzo.

— Ale nic pani nie wiadomo o żadnych powiązaniach z Carlgrenami?

Potrząsnęła głową.

— Tak mi przyszło do głowy. Poza morderstwem Alex najbardziej dramatycznym wydarzeniem w tej okolicy było zaginięcie Nilsa, więc nigdy nie wiadomo… Zdarzają się dziwne zbiegi okoliczności. Nie mam więcej pytań, więc już podziękuję. Pyszne te wypieki, naprawdę. Przez kilka dni będę musiał się ograniczyć do surówek — powiedział Patrik, poklepując się po brzuchu.

— E, co tam będzie jadł paszę dla królików. Przecież rośnie jeszcze.

Patrik nie oponował, nie powiedział, że kiedy się ma trzydzieści pięć lat, rośnie jedynie obwód w pasie. Wstał z ławy, ale musiał natychmiast przysiąść, bo zrobiło mu się niedobrze. Opychanie się ciastkami nie było zbyt mądre.

Przechodząc przez pokój, uśmiechnął się lekko do tysiąca czterystu czterdziestu dwóch mieniących się i błyszczących mikołajów.

Wychodzenie z mieszkania trwało tak samo długo jak wchodzenie i Patrik musiał się powstrzymać, żeby idąc do drzwi, nie wyminąć pani Petrén. Bez dwóch zdań stara, ale jara z niej babcia. W dodatku jest wiarygodnym świadkiem. Znalezienie kolejnych kawałków tej układanki i oskarżenie Andersa Nilssona to tylko kwestia czasu. Na razie mieli tylko poszlaki, chociaż wyglądało na to, że zagadka została rozwiązana. A jednak coś nie dawało Patrikowi spokoju. Gdzieś w środku — obok ciastek — czuł niepokój wynikający z przeświadczenia, że najprostsze rozwiązania nie zawsze są prawdziwe.

Cudownie było odetchnąć świeżym powietrzem. Patrik poczuł się lepiej. Podziękował jeszcze raz i już wychodził, gdy pani Petrén wcisnęła mu coś do ręki, a potem zamknęła drzwi. Spojrzał z ciekawością na coś, co okazało się torbą pełną ciastek. Wśród nich leżała również niewielka figurka Świętego Mikołaja. Patrik chwycił się za brzuch i stęknął.


Tak, Anders, nieciekawie to wygląda.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Tylko tyle masz do powiedzenia? Siedzisz w gównie po samą szyję — to już wiesz?

— Ja nic nie zrobiłem.

— Gówno prawda! Nie truj dupy i nie opowiadaj głodnych kawałków! Wiem, że ją zamordowałeś, więc przyznaj się. Oszczędzisz kłopotu mnie, ja oszczędzę tobie. Kapujesz?

Mellberg i Anders siedzieli w pokoju przesłuchań komisariatu w Tanumshede, gdzie w odróżnieniu od komisariatów z amerykańskich seriali nie było weneckiego lustra, przez które można śledzić przebieg przesłuchania. Przebywanie sam na sam z przesłuchiwanym było absolutnie sprzeczne z regulaminem, ale, do cholery, kto by się tym przejmował. Ważny jest wynik. Skoro Anders nie domaga się obecności adwokata ani nikogo innego, dlaczego Mellberg miałby się przy tym upierać?

Pokój był nieduży. Przy nagich ścianach stało niewiele mebli. Stół i dwa krzesła, zajmowane teraz przez Andersa Nilssona i Bertila Mellberga. Anders rozwalił się nonszalancko. Ręce splótł na kolanach, a długie nogi wyciągnął pod stołem. Mellberg pochylał się nad stołem, tak blisko Andersa, jak to było możliwe, zważywszy na bijącą od niego woń — daleką od miętowej świeżości. Na tyle blisko jednak, by podczas pokrzykiwania na Andersa pryskać mu śliną na twarz. Anders nie zwracał na to uwagi i nawet nie wycierał twarzy. Traktował komisarza jak utrapioną muchę, tak nieważną, że niewartą machnięcia ręką.

— Obaj wiemy, że zabiłeś Alexandrę Wijkner. Postarałeś się, żeby łyknęła tabletki nasenne, włożyłeś do wanny i przeciąłeś tętnice, a potem spokojnie patrzyłeś, jak się wykrwawia na śmierć. Więc może to sobie uprościmy, czyli ty się przyznajesz, a ja piszę.

Mellberg był bardzo zadowolony z siebie i z tego mocnego wejścia na sam początek przesłuchania. Rozsiadł się wygodnie i splótł ręce na brzuchu. Czekał bezskutecznie, nie było odzewu. Anders siedział z pochyloną głową. Przez długie włosy nie można było śledzić wyrazu jego twarzy. Nerwowe drganie kącika ust Mellberga zdradzało rozczarowanie obojętnością Andersa. Po dłuższej chwili oczekiwania uderzył pięścią w stół, by wytrącić Andersa z odrętwienia.

— Ty zapluty pijaku! Myślisz, że się z tego wywiniesz, jeśli będziesz milczeć? No to ci powiem, że źle trafiłeś! Powiesz mi prawdę, choćbyśmy mieli tu siedzieć cały dzień!

Plamy potu pod pachami powiększały się z każdym kolejnym słowem.

— Zazdrosny byłeś, prawda? Znaleźliśmy obrazy, które jej malowałeś. Wynika z nich jasno, że się pieprzyliście. A gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, znaleźliśmy również twoje listy do niej. Słodziutkie listy miłosne. Aż się niedobrze robi, takie brednie. Co ona w tobie widziała? Spójrz na siebie. Jesteś brudny, obrzydliwy, żaden z ciebie donżuan. Może zboczona była. Bo jak to inaczej wytłumaczyć. Innych pijaków też obsługiwała czy tylko ciebie?

Anders zerwał się na równe nogi, rzucił przez stół i złapał Mellberga za gardło.

— Zabiję cię, ty parszywy glino!

Mellberg daremnie próbował rozluźnić uścisk na gardle. Zrobił się czerwony jak burak, a pożyczka z włosów zjechała z czubka głowy i zawisła nad prawym uchem. Anders ze zdumienia rozluźnił chwyt i komisarz mógł wreszcie zaczerpnąć tchu. Anders opadł na krzesło i wpatrywał się w niego dzikim spojrzeniem.

– Żebyś tego więcej nie robił, słyszysz? Nigdy więcej! — Mellberg odkasływał i chrząkał, żeby odzyskać głos. — I masz siedzieć spokojnie, bo cię wsadzę do celi, a klucz wyrzucę, słyszysz?

Mellberg usiadł i patrzył czujnie na Andersa. W jego oczach czaił się strach, którego przedtem nie było. Zorientował się, że jego fryzura doznała uszczerbku, i udając, że nic się nie stało, jednym ruchem zarzucił włosy, zakrywając łysinę.

— Do rzeczy. Więc utrzymywałeś stosunki seksualne z zamordowaną Alexandrą Wijkner, tak?

Anders wymamrotał coś, wpatrując się we własne kolana.

— Co takiego? Co powiedziałeś?

Mellberg pochylił się, splatając ręce nad stołem.

— Powiedziałem, że się kochaliśmy!

Słowa te odbiły się echem od nagich ścian pokoju. Mellberg zaśmiał się szyderczo.

— Kochaliśmy się. Piękna i bestia kochali się. Jak miło. A od kiedy tak się „kochaliście”, co?

Anders znów wymamrotał coś niezrozumiale i Mellberg kazał mu powtórzyć.

— Od dzieciństwa.

— Proszę, bardzo ładnie. Ale zakładam, że nie spółkowaliście jak króliki, kiedy mieliście po pięć lat, więc może zapytam inaczej: od kiedy utrzymywaliście stosunki seksualne? Od jak dawna kombinowała z tobą na boku? Jak długo tańczyliście to tango? Mam mówić dalej czy już rozumiesz, o co pytam?

Anders rzucił Mellbergowi spojrzenie pełne nienawiści, ale udało mu się zachować spokój.

— Nie wiem, różnie bywało. Naprawdę nie umiem powiedzieć, przecież nie odhaczałem tego faktu w kalendarzu.

Skubał niewidoczne nitki na nogawkach.

— Przedtem bywała tu rzadko, więc rzadko się spotykaliśmy. Najczęściej tylko ją malowałem. Piękna była.

— A co się wydarzyło tamtego wieczoru, gdy zginęła? Kłótnia kochanków? Nie chciała dać? A może się wściekłeś, że zaszła? Pewnie tak? Zaszła, a ty nie wiedziałeś, czyje to: twoje czy małżonka. I jeszcze pewnie groziła, że ci życie zatruje, co?

Mellberg był z siebie bardzo zadowolony. Był przekonany, że Anders jest mordercą i wystarczy go odpowiednio przycisnąć, żeby się przyznał. Na pewno. Jeszcze go będą błagać, żeby wrócił do Göteborga. A on poczeka, niech sobie błagają. Jak ich trochę przetrzyma, zaczną go kusić awansem i podwyżką. Z zadowolenia poklepał się po brzuchu. Dopiero wtedy dostrzegł, że Anders wytrzeszcza na niego oczy i jest blady jak ściana, a ręce mu drżą. Spojrzał mu prosto w twarz. Komisarz zobaczył, że Andersowi drży podbródek, a oczy ma pełne łez.

— Kłamiesz! Nie mogła być w ciąży!

Pociekło mu z nosa. Wytarł się rękawem, patrząc na Mellberga niemal błagalnie.

— Jak to nie mogła? Gumki nie są stuprocentowe, nie słyszałeś o tym? Była w trzecim miesiącu, więc nie odgrywaj mi tu scen. Zaszła, a ty dobrze wiesz, jak to się robi. Inna sprawa, czy z tobą, czy z szanownym małżonkiem. Tego nigdy nie wiadomo, prawda? Powiem ci, że to jest dla mężczyzny przekleństwo. Też byłem parę razy bliski wpadki, ale jak dotąd żadnej babie nie udało się mnie przyszpilić. — Mellberg zachichotał.

— Nic ci do tego, ale od czterech miesięcy ze sobą nie spaliśmy. Więcej nic ci nie powiem. Zabierz mnie do celi, bo nie powiem ani słowa więcej.

Anders pociągał nosem, był bliski płaczu. Odchylił się na krześle z rękami skrzyżowanymi na piersi i świdrował wzrokiem Mellberga. Komisarz westchnął, ale nie miał wyjścia.

— Dobra, spotkamy się za parę godzin. I żebyś wiedział, nic a nic ci nie wierzę! Pomyśl o tym, jak będziesz siedzieć w celi. Następnym razem oczekuję przyznania się do winy.

Mellberg posiedział jeszcze przez chwilę po wyprowadzeniu Andersa. Pijak śmierdzący, nie przyznał się. Dla Mellberga było to nie do pojęcia. Ale nie pokazał jeszcze swojej karty atutowej. Alexandra Wijkner odbyła ostatnią rozmowę telefoniczną kwadrans po siódmej wieczorem dwudziestego piątego stycznia, dokładnie tydzień przed tym, jak znaleziono ją martwą. Z billingu wynikało, że rozmawiała z matką pięć minut i pięćdziesiąt sekund. Zgadzało się to z tym, co ustalił lekarz sądowy. Sąsiadka Dagmar Petrén zeznała nie tylko, że Anders Nilsson odwiedził ofiarę w piątkowy wieczór, przed siódmą, ale również że widziała, jak kilkakrotnie wchodził do jej domu w ciągu następnego tygodnia. Alexandra Wijkner leżała wtedy martwa w wannie.

Gdyby Anders przyznał się do winy, bardzo ułatwiłby Mellbergowi życie, ale komisarz i tak był pewien, że Anders, choćby upierał się przy swoim, zostanie uznany za winnego. Oprócz zeznania pani Petrén był jeszcze protokół z przeszukania domu Alex Wijkner. Najciekawsze były wyniki szczegółowego badania łazienki, gdzie znaleziono ciało. Nie dość, że w krwi zastygłej na podłodze widać było odcisk pasujący do butów znalezionych w mieszkaniu Andersa, to jeszcze na ciele ofiary znaleziono odciski jego palców. Nie były może tak wyraźne, jak byłyby na twardej i równej powierzchni, ale rozpoznawalne.

Mellberg nie chciał wystrzelać się z amunicji już na samym początku, ale postanowił, że podczas następnego przesłuchania użyje wszystkich dział. A wtedy na pewno przygwoździ drania.

Zadowolony splunął w dłoń i przygładził włosy.


Telefon zadzwonił akurat w momencie, gdy Erika opisywała swoją rozmowę z Henrikiem Wijknerem. Z pewnym zniecierpliwieniem oderwała się od klawiatury i sięgnęła po słuchawkę.

— Słucham. — Zabrzmiało to bardziej obcesowo, niż zamierzała.

— Cześć, mówi Patrik. Przeszkadzam?

Erika wyprostowała się na krześle i pożałowała, że była nieuprzejma.

— Ależ skąd, ale właśnie piszę i tak mnie to wciągnęło, że aż podskoczyłam, kiedy zadzwonił telefon. Pewnie to zabrzmiało… ale nie, nie przeszkadzasz, jest okej, to znaczy…

Złapała się za głowę, bo zorientowała się, że bredzi niczym czternastoletnia panienka. Pora wziąć się w garść i okiełznać hormony. Przecież to śmieszne.

— Jestem właśnie we Fjällbace. Pomyślałem, że zobaczę, czy jesteś w domu. Mógłbym wpaść na chwilę?

Mówił zdecydowanie, spokojnie, budził zaufanie. Erice zrobiło się jeszcze bardziej głupio, że się zacinała jak nastolatka. Spojrzała na lekko nieświeży dres, w który była ubrana, i sięgnęła ręką do włosów. Dokładnie to, czego się obawiała. Kitka na środku głowy i włosy sterczące na wszystkie strony. Istna katastrofa.

— Halo, Erika, jesteś tam? — W głosie Patrika słychać było zdziwienie.

— Jestem, tylko wydawało mi się, jakbyś stracił zasięg.

Erika złapała się za głowę. Dobry Boże, jeszcze by ktoś pomyślał, że nigdy się z nikim nie umawiała.

— Halo, Erika, słyszysz mnie? Halo?

— Słyszę, tak, przyjeżdżaj! Tylko daj mi kwadrans, bo właśnie… piszę bardzo ważny kawałek i muszę skończyć.

— Oczywiście. To może jednak przeszkadzam? Jutro przecież i tak mamy się spotkać, więc…

— Ale skąd. Przyjeżdżaj. Tylko daj mi piętnaście minut.

— Okej. Do zobaczenia za piętnaście minut.

Erika odłożyła słuchawkę i głęboko odetchnęła. Przepełniło ją radosne oczekiwanie. Serce biło jej tak głośno, że aż je słyszała. Patrik do niej jedzie. Patrik jedzie… Drgnęła, jakby ktoś wylał na nią kubeł wody, i zerwała się z krzesła. Patrik będzie za kwadrans, a ona wygląda, jakby się od tygodnia nie myła ani nie czesała. Biegła po schodach na górę, sadząc po dwa stopnie, ściągając jednocześnie bluzę przez głowę. W sypialni ściągnęła spodnie od dresu i mało brakowało, żeby wywinęła kozła, bo nie miała czasu stać spokojnie.

W łazience umyła się pod pachami i pomyślała, jak to dobrze, że je rano wygoliła, kiedy brała prysznic. Trochę perfum na przeguby, między piersiami i w zagłębieniu szyi, gdzie wyczuła palcami mocno bijący puls. Ostro potraktowała szafę i dopiero po wyrzuceniu na łóżko większości ubrań zdecydowała się na prostą czarną koszulkę od Filippy K i pasującą do niej wąską czarną spódnicę do kostek. Spojrzała na zegarek. Jeszcze dziesięć minut. Jeszcze raz łazienka. Puder, tusz do rzęs, błyszczyk do ust i jasny cień na powieki. Różu nie trzeba, dostatecznie się zarumieniła. Chciała wyglądać świeżo, jakby była nieumalowana, ale z każdym rokiem zużywała na to coraz więcej kosmetyków.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Erika rzuciła w lustro ostatnie spojrzenie i z przerażeniem stwierdziła, że włosy ma nadal ściągnięte w kitkę obwiązaną jaskrawożółtą wstążką. Zerwała ją i szczotką oraz odrobiną pianki nadała kształt fryzurze. Zadzwonił drugi dzwonek i Erika pobiegła na dół, ale w pół drogi zatrzymała się, aby się pozbierać i wyrównać oddech. Z możliwie obojętną miną otworzyła drzwi. Uśmiechnęła się szeroko.


Ręka drżała mu lekko, gdy naciskał dzwonek. Już kilka razy miał zawrócić, zadzwonić i przeprosić, że coś mu przeszkodziło, ale samochód jakby sam jechał do Sälvik. Dobrze znał drogę i przed kempingiem z łatwością wziął ostry zakręt w prawo pod górkę, do domu Eriki. Było już zupełnie ciemno, ale latarnie świeciły na tyle jasno, że przypomniał mu się tutejszy widok na morze. Zrozumiał, co Erika musi czuć do tego domu i jak bolesna jest dla niej jego bliska utrata. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że jego uczucie do niej nie ma przyszłości. Erika sprzeda dom i wtedy nic już nie będzie jej tu trzymać. Wróci do Sztokholmu, a wtedy on, prosty gliniarz z prowincji, nie będzie miał szans w konkurencji z bywalcami barów przy Stureplan. Kiedy podchodził do drzwi i kładł palec na dzwonku, miał już trochę gorszy humor.

Nikt nie otwierał, więc zadzwonił jeszcze raz. To nie był chyba tak dobry pomysł, jak mu się zdawało po wyjściu od pani Petrén. Nie umiał sobie odmówić telefonu, skoro już był tak blisko. Potem, gdy podniosła słuchawkę, zaczął żałować. Wydała mu się taka zajęta, a nawet trochę zła. Cóż, za późno, stało się. Dzwonek rozniósł się echem po domu.

Ktoś schodził po schodach. Na chwilę przystanął, podszedł do drzwi i otworzył. Stanęła w nich Erika, z szerokim uśmiechem na ustach. Aż mu dech zaparło. Jak ona to robi, że zawsze wygląda tak świeżo. Jasna, nieumalowana twarz, piękna w naturalny sposób, czyli tak jak lubił najbardziej. Karin nigdy nie pokazałaby się bez makijażu, ale Erika wyglądała zupełnie fantastycznie, nie wyobrażał sobie, by można było coś poprawić.

Dom wyglądał zupełnie tak jak dawniej, jak zapamiętał z dzieciństwa. Meble i dom zestarzały się razem w sposób prawdziwie godny. Dominowały biel, błękit i jasne tkaniny, pasujące do postarzałych mebli. Zapaliła świece, które rozjaśniły zimową ciemność. Wszystko tchnęło spokojem. Patrik poszedł do kuchni za Eriką.

— Napijesz się kawy?

— Poproszę. A to dla ciebie. — Patrik podał jej torbę z ciastkami. — Kilka chciałbym zabrać do komisariatu. Tyle tego, że i tak zostanie, zapewniam.

Erika zajrzała do torby. Uśmiechnęła się.

— Widzę, że odwiedziłeś panią Petrén.

— Tak jest. Tak się najadłem, że ledwo się ruszam.

— Czarująca pani, prawda?

— Niezwykle. Gdybym miał tak z dziewięćdziesiąt dwa lata, od razu bym się z nią ożenił.

Uśmiechnęli się oboje.

— No i jak ci się powodzi?

— Dziękuję, w porządku.

Zapadła cisza, w której oboje poczuli się niezręcznie. Erika napełniła dwie filiżanki, a resztę kawy wlała do termosu.

— Usiądziemy na werandzie.

Pierwsze łyki wypili w milczeniu, które już nie doskwierało i było nawet przyjemne. Erika siedziała na wiklinowej sofce naprzeciwko Patrika. Odchrząknął.

— Jak idzie pisanie?

— Dziękuję, dobrze. A co u ciebie? Jak tam dochodzenie?

Patrik namyślał się przez chwilę, a potem postanowił opowiedzieć trochę więcej, niż powinien. Nie wierzył, żeby przyniosło to jakąś szkodę, zwłaszcza że Erika i tak jest zamieszana w tę sprawę.

— Chyba dochodzimy do rozwiązania, przynajmniej na to wygląda. Mamy zatrzymanego, który jest właśnie przesłuchiwany, a dowody wydają się bardzo mocne.

Erika pochyliła się z ciekawością.

— Kto to jest?

Patrik zawahał się.

— Anders Nilsson.

— Więc jednak Anders. Dziwne, ale jakoś mnie to nie przekonuje.

Patrik był skłonny się zgodzić. Za dużo było luźnych wątków, których po zatrzymaniu Andersa nadal nie dawało się połączyć. Z drugiej strony dowody zebrane na miejscu zbrodni i zeznania, że był tam nie tylko na krótko przed przypuszczalnym czasem dokonania zbrodni, ale i potem, nie pozostawiały miejsca na wątpliwości. A jednak.

— Czyli po wszystkim. Dziwne. Myślałam, że poczuję ulgę. A ten artykuł, który znalazłam? Ten o zaginięciu Nilsa. Jak to się ma do tego zabójstwa, jeśli mordercą rzeczywiście jest Anders?

Patrik wzruszył ramionami i uniósł dłonie do góry.

— Nie wiem. Po prostu nie wiem. Być może nie ma z tym nic wspólnego. Może to czysty przypadek. W każdym razie nie ma powodu się w tym grzebać. Alex zabrała swoje tajemnice do grobu.

— A dziecko, którego się spodziewała? To było dziecko Andersa?

— Kto to wie? Anders, Henrik… Można tylko zgadywać. Ciekawe zresztą, jak doszło do związku tych dwojga. Dziwna para. Romanse na boku nie są wprawdzie czymś nadzwyczajnym, ale Alexandra Wijkner i Anders Nilsson? Zdziwiłbym się, że ktokolwiek chce z nim iść do łóżka, a Alexandra Wijkner była fantastyczną laską. To jedyne określenie, które mi w tej chwili przychodzi do głowy.

Przez chwilę wydawało mu się, że na czole Eriki pojawiła się zmarszczka, ale zaraz znikła. Erika była uprzejma i miła jak zawsze. Musiało mu się zdawać. Erika właśnie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, gdy rozległ się sygnał rozwoziciela lodów. Drgnęli oboje.

— To moja komórka. Przepraszam na chwilę.

Patrik rzucił się do przedpokoju, by zdążyć odebrać telefon, a przedtem znaleźć go w kieszeni kurtki.

— Patrik Hedström.

— Mhm… Okej… Rozumiem… Czyli wracamy do punktu wyjścia. Tak, wiem. Tak powiedział? No tak, to już naprawdę nie wiadomo. Dobrze, panie komisarzu. Cześć.

Trzasnął klapką komórki i zwrócił się do Eriki.

— Narzuć jakąś kurtkę, przejedziemy się.

— Dokąd?

Erika spojrzała na niego zdziwiona, z filiżanką w uniesionej ręce.

— Mamy nowe informacje na temat Andersa. Wygląda na to, że trzeba go skreślić z listy podejrzanych.

— No dobrze, ale dokąd jedziemy?

— Oboje mieliśmy wrażenie, że coś tu nie gra. Znalazłaś w domu Alex artykuł o zaginięciu Nilsa. Może jest tam coś jeszcze?

— Przecież już przeszukaliście dom.

— Tak, ale widać nie znaleźliśmy tego, co trzeba. Chcę coś sprawdzić. Chodź.

Patrik był już w drzwiach. Erika narzuciła kurtkę i pobiegła za nim.


Dom był mały i dość zniszczony. Nelly nie mogła pojąć, jak można tak mieszkać, żyć tak nieciekawie, szaro i biednie. Cóż, taki jest porządek świata, jedni są bogaci, inni biedni. Nelly dziękowała swej szczęśliwej gwieździe, że należy do tych pierwszych. Nie mogłaby być biedna. Taka kobieta jak ona jest stworzona do noszenia futer i brylantów.

Kobieta, która otworzyła jej drzwi, zapewne nigdy nawet nie widziała prawdziwego brylantu. Nelly spojrzała z obrzydzeniem na sfilcowany sweter Very i spierzchnięte dłonie przytrzymujące go na piersiach. Vera w milczeniu stała w drzwiach. Nelly rozejrzała się niespokojnie i w końcu powiedziała:

— Zaprosisz mnie do środka czy będziemy tak stać cały dzień? Ani tobie, ani mnie nie zależy, żeby mnie tu widzieli, prawda?

Vera nie odpowiedziała. Cofnęła się do przedpokoju, by wpuścić Nelly.

— Powinnyśmy porozmawiać, co?

Nelly eleganckim ruchem ściągnęła rękawiczki i zdegustowana rozejrzała się po domu. Przedpokój, salon, kuchnia i maleńka sypialnia. Vera szła za nią ze spuszczonym wzrokiem. Nelly oceniła wnętrze jako ciemne i ponure. Okres świetności tapet minął jakiś czas temu, a podłogi pokrywało linoleum. Widać nikomu nie chciało się go zrywać, by odsłonić drewniane deski, jak zrobiono w większości takich starych domów. Było jednak czysto i schludnie. Żadnych brudów po kątach. A jednak od podłogi aż po dach dom przenikała przygnębiająca beznadzieja.

Nelly przysiadła na skraju starego fotela, stojącego w salonie. Gestem wskazała Verze kanapę, zupełnie jakby to ona była tu gospodynią. Vera przysiadła na brzegu kanapy, przebierając nerwowo rękami na kolanach.

— W dalszym ciągu ani słowa nikomu. Chyba to rozumiesz, co?

Słowa Nelly brzmiały jak rozkaz. Vera kiwnęła głową. Patrzyła na swoje kolana.

— Nie mogę powiedzieć, żebym żałowała Alex. Dostała, na co zasłużyła, chyba się ze mną zgadzasz. Zawsze wiedziałam, że ta suka w coś wdepnie, prędzej czy później.

Vera podniosła wzrok na Nelly. Nadal jednak milczała. Nelly poczuła pogardę dla tej ponurej, nijakiej kobiety, kompletnie pozbawionej woli. Kark zawsze zgięty, typowa służąca. Wprawdzie Nelly nie uważała, że powinno być inaczej, ale nie umiała powstrzymać pogardy dla ludzi bez klasy, bez stylu. Tym bardziej złościło ją, że jest zależna od Very Nilsson. Trudno, niech to kosztuje, ile chce, musi sobie zapewnić milczenie Very. Do tej pory się udawało, teraz też się uda.

– Źle się stało, ale najważniejsze, żeby niczego nie robić pochopnie. Wszystko ma być, jak było. Przeszłości nie zmienimy, więc nie ma co grzebać w starych dziejach.

Nelly otworzyła torebkę i wyjęła białą kopertę. Położyła ją na stole.

— Parę groszy na różne wydatki. Proszę wziąć.

Przesunęła kopertę po stole. Vera spojrzała, ale nie wzięła jej do ręki.

— Przykro mi, że tak się stało z Andersem. Ale może to najlepsze, co go mogło spotkać. W więzieniu nie ma przynajmniej dostępu do alkoholu.

W tym momencie Nelly zrozumiała, że posunęła się za daleko. Vera powoli wstała i drżącą ręką wskazała drzwi.

— Wynocha!

— Ależ moja kochana, nie traktuj tego…

— Wynoś się z mojego domu! Anders nie pójdzie do więzienia, a ty zabieraj swoje zasrane pieniądze i niech cię szlag trafi, przeklęta, cholerna babo! Już ja wiem, coś ty za jedna. Żebyś nie wiem ile perfum na siebie wylała, i tak czuć gnój!

Nelly cofnęła się. Vera stała wyprostowana, patrzyła jej prosto w oczy, zaciskając pięści. Drżała na całym ciele z nagromadzonej przez lata wściekłości. Bez śladu dawnej uniżoności. Nelly robiło się coraz bardziej nieprzyjemnie. Po co ta złość? Przecież powiedziała tylko, jak jest. Trzeba umieć pogodzić się z prawdą. Pośpieszyła do drzwi.

— Wynocha i żebyś mi się tu więcej nie pokazywała!

Vera prawie wygoniła ją z domu i zanim zatrzasnęła drzwi, wyrzuciła jeszcze kopertę. Nelly musiała się schylić, żeby ją podnieść. Przecież nie zostawi na ziemi pięćdziesięciu tysięcy koron. Lepiej już narazić się na upokorzenie — musiała się niemal czołgać na oczach sąsiadów wyglądających zza firanek. Niewdzięcznica! Jeszcze spokornieje, niech no tylko skończą jej się pieniądze i oferty sprzątania po domach. U Lorentzów na pewno nie dostanie pracy. Inne zlecenia też się wkrótce skończą, to dla Nelly żaden problem. Już ona się postara, żeby Vera poszła na kolanach po zasiłek. Nikomu nie wolno bezkarnie obrażać Nelly Lorentz.


Anders miał uczucie, jakby brodził w wodzie. Po nocy spędzonej w areszcie cały był obolały, a głowę, z braku alkoholu, miał jak z waty. Rozejrzał się po mieszkaniu. Policjanci zabrudzili podłogę, ale niewiele go to obchodziło. Nigdy mu nie przeszkadzał brud po kątach.

Wyciągnął z lodówki sześciopak piwa i rzucił się na materac. Oparł się na lewym łokciu, prawą ręką otworzył puszkę i zaczął chciwie pić, wielkimi łykami, aż do ostatniej kropli. Puszka szerokim łukiem poleciała przez pokój i wylądowała z łoskotem na podłodze w przeciwległym rogu. Teraz mógł się wyciągnąć na materacu, z rękami splecionymi pod głową. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w sufit, zagłębiając się we wspomnieniach z dawnych czasów. Tylko one przynosiły mu ukojenie. Między krótkimi chwilami reminiscencji z lepszych czasów serce nieprzerwanie szarpał ból. Zdumiewało go, że to wszystko wydawało się tak odległe i bliskie zarazem.

W jego wspomnieniach zawsze świeciło słońce. Asfalt grzał bose stopy, a wargi miały słony smak od częstych kąpieli w morzu. O dziwo, nie przypominał sobie innych pór roku, zawsze tylko lato. Żadnych pochmurnych dni, żadnego deszczu. Tylko słońce na błękitnym niebie i łagodna bryza marszcząca powierzchnię morza.

Alex w letnich sukienkach powiewających wokół nóg. Długie, jasne włosy do pasa, bo nie pozwalała ich obciąć. Czasem potrafił nawet przywołać w pamięci jej zapach, który drażnił nozdrza i budził tęsknotę. Truskawki, słona woda, szampon z tymotką. Czasem z lekką domieszką potu, nawet przyjemną, gdy ścigali się na rowerach albo wspinali po skałkach, aż ich wszystko bolało. Kładli się wtedy na szczycie Veddeberget na plecach, ze stopami zwróconymi ku morzu i rękami splecionymi na brzuchach. Alex w środku, między nimi, z rozrzuconymi włosami i wzrokiem skierowanym w niebo. Czasami — były to rzadkie i cudowne chwile — chwytała ich za ręce i wtedy na moment stanowili jedno.

Pilnowali się, żeby nikt ich nie widział razem, żeby ich przyjaźń nie utraciła magii. Nie mogliby zamykać oczu na rzeczywistość, od której chcieli się odgrodzić za wszelką cenę. Brzydką, szarą rzeczywistość, która nie miała nic wspólnego z pełnym słonecznego blasku światem ich marzeń. O rzeczywistości nie chcieli rozmawiać. Dni wypełniały zwykłe zabawy i banalne tematy. Niczego nie traktowali poważnie. Dzięki temu mogli udawać, że nie można ich zranić, że są niepokonani, nieosiągalni. Każde z osobna nie znaczyło nic. Razem byli jak trzej muszkieterowie.

Dorośli byli drugoplanowymi postaciami ze snu, statystami poruszającymi się w swoim świecie, bez wpływu na nich. Poruszali ustami, nie wydając żadnych dźwięków. Wykonywali gesty i miny, które powinny coś znaczyć, a wydawały się nadęte i bez sensu. Wyrwane z kontekstu.

Anders uśmiechnął się do wspomnień, ale musiał wybudzić się z tego katatonicznego stanu. Przypomniały o sobie potrzeby naturalne, wtrącając go w poprzedni lęk. Wstał, aby temu zaradzić.

Sedes stał pod zakurzonym, brudnym lustrem. Opróżniając pęcherz, spojrzał na swoje odbicie w lustrze i po raz pierwszy od wielu lat zobaczył siebie takiego, jakim go widzieli inni. Tłuste, skołtunione włosy, blada twarz o chorobliwej, szarej karnacji. Lata zaniedbań sprawiły, że brakowało mu paru zębów, co postarzyło go o dziesiątki lat.

Decyzja zapadła, chociaż nie był świadom jej podjęcia. Zapinając nieporadnie rozporek, już wiedział, jaki będzie następny krok. Gdy szedł do kuchni, w jego wzroku malowała się stanowczość. Poszperał w szufladach, wyciągnął duży kuchenny nóż i wytarł go o nogawkę. Przeszedł do pokoju i zaczął zdejmować ze ścian obrazy, efekt pracy wielu lat. Kolejno zdejmował płótna. Zatrzymał i zawiesił tylko te, z których był najbardziej zadowolony. Wiele odrzucił, bo nie spełniały jego wymagań. Teraz brał je po kolei i ciął nożem. Kroił je metodycznie, pewną ręką, aż zostały same strzępy w niczym nieprzypominające tego, czym były kiedyś. Kiedy już się z tym uporał, czoło miał zroszone potem, bo płótna okazały się zaskakująco twarde. Pokój przypominał wielobarwne pole bitwy. Strzępy pokrywały całą podłogę, puste ramy szczerzyły bezzębne szczęki. Anders patrzył z zadowoleniem.


A skąd wiecie, że to nie Anders zamordował Alex?

— Dziewczyna z jego klatki schodowej widziała, jak wrócił do domu krótko przed siódmą, a Alex rozmawiała z matką kwadrans po. Nie zdążyłby wrócić tak szybko. Czyli zeznania Dagmar Petrén dowodzą tylko, że był na miejscu, kiedy Alex jeszcze żyła.

— A odciski palców i ślady butów w łazience?

— Nie dowodzą, że zamordował, tylko że był tam po jej śmierci. Za mało, żeby trzymać go w areszcie. Mellberg na pewno go jeszcze trochę przytrzyma, bo nadal jest przekonany, że sprawcą jest Anders, ale musi go wypuścić. Inaczej adwokat zrobi z niego marmoladę. Cały czas miałem przeczucie, że coś się tu nie zgadza, i potwierdziło się. Anders nie został uwolniony od podejrzeń, ale jest dość znaków zapytania, żeby szukać dalej.

— I dlatego jedziemy do domu Alex. Co spodziewasz się tam znaleźć? — zapytała Erika.

— Sam nie wiem. Wiem tylko, że muszę mieć jaśniejszy obraz tego, co tam się stało.

— Birgit Carlgren powiedziała, że Alex nie miała czasu z nią rozmawiać, bo ktoś do niej przyszedł. Jeśli nie Anders, to kto?

— To jest pytanie.

Patrik prowadził auto trochę za szybko jak dla Eriki. Trzymała się kurczowo uchwytu nad drzwiami. Prawie przejechał zjazd koło budynku klubu żeglarskiego. W ostatniej chwili skręcił w prawo, o milimetry od płotu.

— Boisz się, że domu już nie będzie? Że nie zdążymy na czas? — zażartowała blado Erika.

— Przepraszam. Za bardzo się zapaliłem.

Zwolnił do przepisowej prędkości. Na ostatnim odcinku Erika odważyła się nawet puścić uchwyt. Nadal nie rozumiała, po co Patrik zabiera ją ze sobą, ale była zadowolona. Być może zdobędzie jakieś przydatne informacje do książki.

Patrik stanął przed drzwiami z głupią miną.

— Nie pomyślałem o kluczu. Nie dostaniemy się do środka. Mellbergowi nie podobałoby się, gdyby jeden z jego funkcjonariuszy został przyłapany na wchodzeniu przez okno.

Erika schyliła się i sięgnęła pod wycieraczkę. Uśmiechnęła się do Patrika, pokazując klucz, a potem otworzyła drzwi i wpuściła go pierwszego.

Ktoś widocznie naprawił piec, bo w domu było znacznie cieplej niż na dworze. Oboje zdjęli kurtki i przewiesili przez poręcz schodów prowadzących na piętro.

— Co teraz? — Erika skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała pytająco na Patrika.

— Już po rozmowie z matką, kwadrans po siódmej, Alex połknęła sporą dawkę środków nasennych. Nie było żadnych śladów włamania. Oznacza to prawdopodobnie, że odwiedził ją ktoś znajomy. Ktoś, kto potem miał okazję podać jej te środki. W jaki sposób? Musieli razem coś jeść albo pić.

Patrik mówił, chodząc po pokoju. Erika usiadła na kanapie. Obserwowała go z zainteresowaniem.

— Faktem jest — Patrik przystanął i podniósł palec wskazujący — że na podstawie treści pokarmowej żołądka lekarz sądowy ustalił, co jadła. Cóż zatem Alex zjadła przed śmiercią? Według lekarza sądowego zapiekankę rybną, którą popiła cydrem. W śmieciach było puste pudełko po zapiekance, a koło zlewu stała pusta butelka po jabłeczniku, więc to się zgadza. Dziwne jest jednak, że w lodówce były dwa spore kawałki polędwicy wołowej, a w piekarniku — zapiekanka z kartofli. Piekarnik nie był jednak włączony i ziemniaki były jeszcze surowe. Koło zlewu stała jeszcze butelka białego wina. Otwarta. Brakowało około stu pięćdziesięciu mililitrów, czyli mniej więcej jednego kieliszka.

Patrik pokazał palcami, ile to jest.

— A w treści żołądka nie stwierdzono wina?

Erika z ciekawości wychyliła się do przodu i oparła łokcie na kolanach.

— Właśnie nie. Była w ciąży, pewnie dlatego piła jabłecznik, a nie wino. Pytanie, kto pił wino.

— Zostały jakieś brudne naczynia?

— Tak, talerz i sztućce z resztkami zapiekanki rybnej. W zlewie stały dwa opłukane kieliszki. Na jednym było pełno odcisków palców Alex, natomiast na drugim nie było żadnych.

Patrik przystanął, usiadł na fotelu zwróconym w stronę Eriki, wyciągnął przed siebie długie nogi i splótł ręce na brzuchu.

— To oznacza, że ktoś je musiał zetrzeć.

Mówiąc to, Erika poczuła się bardzo mądra, a Patrik zachował się uprzejmie, udając, że sam na to nie wpadł.

— Na to wygląda. Ponieważ kieliszki zostały przepłukane, nie znaleźliśmy w nich żadnych śladów środków nasennych. Domyślam się, że były w jabłeczniku, który piła Alex.

— Ale dlaczego jadła zapiekankę, skoro przygotowała fantastyczną kolację dla dwojga?

— Właśnie, to jest pytanie. Dlaczego zamiast eleganckiego dania zdecydowała się na potrawę odgrzaną w kuchence mikrofalowej?

— Dlatego, że zaplanowała romantyczną kolację na dwie osoby, ale jej partner nie przyszedł.

— Też tak myślę. Czekała dość długo, wreszcie dała za wygraną, wzięła coś z zamrażarki i wrzuciła do mikrofali. Rozumiem ją, niefajnie jeść samej polędwicę.

— Faktem jest, że Anders tu był, czyli raczej nie jego oczekiwała. Może ojca dziecka? — powiedział Patrik.

— Najprawdopodobniej. Okropne to wszystko. Przygotowała pyszną kolację z winem, może po to, żeby ogłosić radosną nowinę o dziecku, czeka na niego, a on się nie zjawia. Tylko kto przyszedł zamiast niego?

— Nie możemy go całkiem wykluczyć. Mógł przyjść później.

— Prawda. Ależ to denerwujące! Gdyby te ściany mogły mówić!

Erika rozejrzała się wokół.

Pokój był bardzo piękny. Pachniało w nim nowością i świeżością. Erika wciągnęła nosem powietrze i poczuła słabą woń farby. Ściany zostały pomalowane na jeden z ulubionych kolorów Eriki, jasny błękit z odcieniem szarości, pięknie kontrastujący z białymi ramami okiennymi i białymi meblami. Nadało to pomieszczeniu nastrój wielkiego spokoju. Erika miała ochotę oprzeć głowę na oparciu kanapy i zamknąć oczy. Taką samą kanapę, dużą, pękatą i wylewającą się na wszystkie strony, widziała w sklepie House w Sztokholmie, ale przy swoich zarobkach mogła o niej tylko pomarzyć. W pokoju były zarówno antyki, jak i nowe meble, zestawione z wielkim smakiem. Antyki, w większości z epoki gustawiańskiej, Alex znalazła zapewne, gdy odtwarzała wnętrza domu Wijknerów pod Göteborgiem. Erika rozpoznała styl dzięki Ikei. Od dawna jej się podobała seria nowych mebli w tym samym stylu. Westchnęła z zazdrości i wtedy przypomniała sobie, po co tu jest. Zazdrość natychmiast minęła.

— Więc według ciebie przyszedł ktoś znajomy, kochanek czy ktokolwiek inny, wypili razem po kieliszku i ten ktoś wrzucił do jej kieliszka środek nasenny — odezwała się Erika.

— To najbardziej prawdopodobny scenariusz.

— A potem? Jak myślisz, co było później? Jak się znalazła w wannie?

Erika zasiadła jeszcze głębiej na kanapie, ośmieliła się nawet oprzeć nogi na stoliku. Koniecznie musi sobie odłożyć na taką kanapę! Nagle uderzyła ją myśl, że jeśli dom zostanie sprzedany, będzie mogła sobie kupić meble, jakie tylko zechce. Zaraz jednak odrzuciła tę myśl.

— Przypuszczam, że morderca poczekał, aż Alex zaśnie, rozebrał ją i zaciągnął do łazienki.

— Dlaczego sądzisz, że zaciągnął, a nie zaniósł?

— Bo w protokole z sekcji jest mowa o otarciach na piętach i siniakach pod pachami.

Patrik wyprostował się na fotelu i spojrzał prosząco na Erikę.

— Pozwolisz mi coś sprawdzić?

Erika zwietrzyła podstęp i powiedziała:

— Zależy co.

— Mogłabyś odegrać rolę ofiary?

— Piękne dzięki. Naprawdę sądzisz, że moje zdolności aktorskie sięgają aż tak daleko?

Roześmiała się, ale wstała.

— Nie, nie, siadaj. Prawdopodobnie tutaj właśnie siedzieli i Alex zasnęła na kanapie. Ułóż się w takiej pozycji.

Erika chrząknęła i spróbowała udawać nieprzytomną. Patrik pociągnął ją, a wtedy otworzyła jedno oko i powiedziała:

— Mam nadzieję, że nie będziesz mi zdejmować ubrania?

— Ależ skąd, nie ma mowy, nawet nie pomyślałem, to znaczy… — jąkał się Patrik, czerwieniąc się.

— Spokojnie, żartowałam. No to morduj.

Patrik odsunął stolik od kanapy i ściągnął ją na podłogę. Spróbował ją ciągnąć po podłodze za przeguby, ale mu nie szło. Chwycił ją więc pod pachami i powlókł w stronę łazienki. W tym momencie Erika uświadomiła sobie bardzo wyraźnie, ile waży. Patrik na pewno myśli, że tak z pół tony. Spróbowała małego oszustwa i zaczęła odpychać się nogami, ale ją upomniał. Szkoda, że w ostatnich tygodniach nie przestrzegała diety Strażników Wagi. Prawdę powiedziawszy, nawet nie zaczęła. Objadała się, żeby się pocieszyć. Teraz w dodatku zawinęła jej się koszulka, odsłaniając fałdkę w pasie. Wciągnęła brzuch, ale w końcu musiała odetchnąć.

Na podłodze w łazience zrobiło jej się zimno w plecy. Przeszedł ją dreszcz, nie tylko z zimna. Patrik podciągnął ją aż do wanny i delikatnie opuścił.

— Dosyć gładko poszło. Trochę ciężko, ale nie tak bardzo. A Alex ważyła mniej od ciebie.

Piękne dzięki, pomyślała Erika, leżąc na podłodze i obciągając dyskretnie koszulkę na brzuchu.

— Teraz mordercy pozostało już tylko włożyć ją do wanny.

Patrik chciał podnieść jej nogi, ale Erika szybko wstała i otrzepała się.

— O nie, nic z tego. Mam już dosyć siniaków jak na jeden dzień. Nie przekonasz mnie, żebym się dała włożyć do wanny, w której leżała Alex. Co to, to nie!

Patrik niechętnie przyjął do wiadomości jej sprzeciw. Wyszli z łazienki i przeszli do salonu.

— Kiedy już ją włożył do wanny, nalanie wody i przecięcie przegubów żyletką wyjętą z szafki było całkiem proste. Pozostało jeszcze posprzątać po sobie. Umyć kieliszki i zetrzeć odciski palców. A Alex w tym czasie wykrwawiała się w łazience na śmierć. Świadczy to o strasznej bezduszności.

— A piec? Nie działał już, gdy przyjechała do Fjällbacki?

— Na to wygląda. Dla nas to dobrze. Byłoby nam znacznie trudniej zebrać dowody, gdyby zwłoki przez tydzień leżały w temperaturze pokojowej. Nie dałoby się na przykład zidentyfikować odcisków palców Andersa.

Erika wzdrygnęła się na samą myśl o zdejmowaniu odcisków palców ze zwłok.

Razem obejrzeli pozostałą część domu. Erika sporo czasu poświęciła na sprawdzenie sypialni Alex i Henrika, ponieważ poprzednim razem jej przerwano. Nic jednak nie znalazła. Miała męczące uczucie, że czegoś brakuje, ale nie mogła sobie przypomnieć, czego. Postanowiła opowiedzieć o tym Patrikowi. Bardzo się przejął. Z pewnym zadowoleniem stwierdziła, że zaniepokoił się, gdy mu opowiedziała o intruzie i o tym, jak schowała się w szafie.

Westchnął ciężko. Przysiadł na brzegu łoża z baldachimem i starał się jej pomóc.

— To była mała rzecz czy duża?

— Nie wiem, prawdopodobnie coś małego, bo inaczej pewnie bym się zorientowała, prawda? Gdyby na przykład zniknęło łóżko, na pewno bym zauważyła.

Uśmiechnęła się i usiadła obok niego.

— W którym miejscu to było? Koło drzwi czy łóżka? Może na komodzie?

Patrik trzymał w palcach niewielką skórzaną łatkę, którą wziął ze stolika nocnego Alex. Wyglądała jak znaczek klubowy z wypaloną inskrypcją „T.M. 1976” napisaną dziecięcym pismem. Odwrócił łatkę i zobaczył rozmazane plamki, które wyglądały na zaschniętą krew. Skąd się tu wzięła?

— Nie wiem, Patriku. Gdybym wiedziała, nie rwałabym teraz włosów z głowy.

Zerknęła na niego ukradkiem. Miał przecudne, długie, ciemne rzęsy. Idealny zarost, jak drobnoziarnisty papier ścierny, ale nie na tyle odrośnięty, żeby drapał. Ciekawa była tego dotyku.

— Co jest? Mam coś na twarzy?

Patrik niespokojnie wytarł ręką usta. Erika uciekła spojrzeniem, zawstydzona, że ją przyłapał na podglądaniu.

— Nic, nic. Okruszek czekolady. Już go nie ma.

Zapadło milczenie.

— Chyba nic więcej nie zdziałamy? — zapytała w końcu Erika.

— Też tak myślę. Zadzwoń, jak tylko sobie przypomnisz, czego brakuje. Jeśli dla kogoś było to na tyle ważne, że zdecydował się po to przyjść, na pewno będzie też ważne dla śledztwa.

Starannie zamknęli za sobą drzwi. Erika odłożyła klucz pod wycieraczkę.

— Podwieźć cię do domu?

— Nie, dziękuję. Z przyjemnością się przejdę.

— Widzimy się jutro wieczorem.

Patrik przestępował z nogi na nogę. Czuł się jak nieporadny piętnastolatek.

— Czekam na ciebie o ósmej. Przyjdź głodny.

— Postaram się, chociaż nie obiecuję. W tej chwili czuję się, jakbym już nigdy nie miał być głodny — roześmiał się Patrik, klepiąc się po brzuchu, a głową wskazując dom Dagmar Petrén po drugiej stronie ulicy.

Erika uśmiechnęła się i pomachała mu, gdy odjeżdżał swoim volvem. Emocje związane z jutrzejszym wieczorem pomieszane z uczuciem niepewności, rozmaitymi obawami i lękiem przeżywała wręcz fizycznie, czuła je w przeponie.

Ruszyła do domu, ale nie zaszła daleko. Nagle się zatrzymała. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł, który należało od razu sprawdzić. Zawróciła, wyjęła klucz spod wycieraczki i ponownie weszła do domu, starannie wytarłszy buty.

Co zrobiłaby kobieta oczekująca mężczyzny, który nie zjawia się na romantycznej kolacji? Oczywiście zadzwoniłaby do niego! Erika pomodliła się w duchu, by okazało się, że Alex miała nowoczesny telefon i nie uległa modzie na starą kobrę czy nawet bakelitowy aparat. Miała szczęście. Na ścianie w kuchni wisiał nowiutki doro. Drżącym palcem nacisnęła przycisk powtórnego wybierania ostatniego numeru, modląc się w duchu, by nie okazało się, że ktoś korzystał z telefonu już po śmierci Alex.

W słuchawce rozlegał się jeden sygnał za drugim. Po siódmym miała się już rozłączyć, lecz wtedy włączyła się poczta głosowa komórki. Wysłuchała komunikatu, ale wyłączyła się przed uruchomieniem nagrywania. Powoli odłożyła słuchawkę. Zbladła. Miała wrażenie, jakby usłyszała chrobot kawałków układanki, które właśnie ułożyły się w całość. Już wiedziała, co zniknęło z sypialni na piętrze.


Mellberg aż się pienił ze złości. Jak furia krążył po komisariacie. Pracownicy najchętniej schowaliby się pod biurkami, ale ponieważ ludzie dorośli tak nie robią, musieli cierpieć, słuchając przekleństw, wymyślania i wyzwisk. Najwięcej dostawało się Annice. Wprawdzie skóra jej stwardniała od czasu, gdy Mellberg przyszedł do komisariatu w Tanumshede, ale po raz pierwszy od dawna oczy szczypały ją od łez. O czwartej miała dość. Wymknęła się z pracy, przystanęła przy Konsumie, kupiła spory pojemnik lodów, poszła do domu i włączyła telewizor. Oglądała Modę na sukces, a łzy kapały jej na lody. Paskudny dzień.

Mellberg był wściekły, że musiał zwolnić z aresztu Andersa Nilssona. Powziął przekonanie, że Anders jest mordercą Alexandry Wijkner, i gdyby mógł zostać z nim sam na sam, na pewno wydobyłby z niego przyznanie się. A tak, przez jednego głupiego świadka, który twierdził, że na chwilę przed kolejnym odcinkiem Innych światów widział Andersa wracającego do swego mieszkania, musiał go zwolnić. Oznaczało to, że Anders był w domu o siódmej, a kwadrans po siódmej Alex rozmawiała przez telefon z matką. Niech to wszyscy diabli.

Jeszcze ten młody, Patrik Hedström. Chciał mu wmówić jakieś bzdury, że kto inny zamordował tę kobietę, nie Anders Nilsson. Co to, to nie. Po tylu latach służby jedno wiedział na pewno: że najczęściej jest dokładnie tak, jak się zdaje. Żadne tam ukryte motywy, spiski, tylko pospolite męty zagrażające porządnym ludziom. Znajdź męta, a znajdziesz sprawcę — to jego życiowe motto.

Mellberg wybrał numer komórki Patrika Hedströma.

— Gdzie się szwendasz? — Nie bawił się w uprzejmości. — Siedzisz w kącie, w pępku grzebiesz czy co? Tu się pracuje. Są nadgodziny. Słyszałeś kiedy o czymś takim? Jeśli nie, to dopilnuję, żebyś już nie usłyszał. A na pewno nie tu.

Przycisnął gówniarza i od razu zrobiło mu się lepiej. Trzeba krótko trzymać tych żółtodziobów, żeby nie obrośli w piórka.

— Masz zaraz jechać do świadka, do tej kobiety, co twierdzi, że Anders Nilsson był w domu koło siódmej. Przyciśnij ją, rączkę wykręć i postaraj się.

— Tak, do cholery, już.

Mellberg rzucił słuchawką i przez chwilę upajał się myślą, że gównianą robotę może zrzucać na innych. Nagle spojrzał na życie od jaśniejszej strony. Rozparł się na krześle, wysunął górną szufladę biurka i wyciągnął paczkę kulek czekoladowych. Grubymi jak kiełbaski palcami wyjął jedną i włożył całą do ust. Pogryzł, połknął, po czym sięgnął po następną. Ciężko pracujący mężczyzna potrzebuje zastrzyku energii.


Kiedy zadzwonił Mellberg, Patrik zdążył już skręcić na drogę do Tanumshede przez Grebbestad. Z westchnieniem zawrócił przy wjeździe na pole golfowe Fjällbacki. Było już późne popołudnie, a miał jeszcze sporo roboty w komisariacie. Nie powinien był siedzieć we Fjällbace tak długo, ale spotkania z Eriką miały moc przyciągania pola magnetycznego. Trzeba było siły woli, by się oprzeć. Znowu westchnął. Przecież wiadomo, jak to się musi skończyć. Źle. Dopiero co zakończył żałobę po Karin, a już ściąga na siebie nowe udręki. Pozbieranie się po rozwodzie zabrało mu rok. Tyle nocy spędził przed telewizorem, gapiąc się niewidzącym wzrokiem na seriale w rodzaju Strażnika Teksasu czy Mission: Impossible. Nawet telezakupy były lepsze od samotnego leżenia w małżeńskim łożu i — jak w operze mydlanej — wyobrażania sobie Karin z innym mężczyzną. A przecież pociąg, jaki na początku odczuwał do Karin, był niczym w porównaniu z tym, co teraz czuł do Eriki. Logika podpowiadała, że koniec będzie tym boleśniejszy.

Jak zwykle na ostatnich zakrętach przed Fjällbacką jechał za szybko. Ta sprawa zaczynała mu działać na nerwy. Dał im upust, gnając jak pirat przez ostatni zakręt przed wzniesieniem. W miejscu, gdzie dawniej stał rozebrany już silos, znajdowały się domy i budki żeglarskie zbudowane w starym stylu. Ceny nieruchomości sięgały kilku milionów koron. Patrik nie mógł się nadziwić, że ludzie są w stanie wydać tyle pieniędzy na letni dom.

Zza zakrętu wypadł motocyklista. Patrik musiał wykonać gwałtowny manewr, by go ominąć. Serce zabiło mu mocniej, zwolnił poniżej dopuszczalnej prędkości. Mało brakowało. Spojrzał we wsteczne lusterko i upewnił się, że motocyklista jedzie dalej cały i zdrowy.

Minął plac do gry w minigolfa, dotarł do skrzyżowania koło stacji benzynowej i skręcił w lewo w kierunku bloków. Nie po raz pierwszy uderzyła go ich okropna brzydota. Brązowo-białe czynszówki, porozrzucane jak klocki przy południowym wjeździe do Fjällbacki. Ciekaw był, czym się kierował architekt, który je zaprojektował. Może ta skrajna brzydota miała być swego rodzaju eksperymentem? A może mu się po prostu nie chciało? Prawdopodobnie wzniesiono je w ramach rządowego programu budowy miliona mieszkań z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. „Mieszkania dla wszystkich”. Szkoda, że nie „Piękne mieszkania dla wszystkich”.

Postawił samochód na parkingu i wszedł do pierwszej klatki. Numer pięć. Mieszkał tu Anders, a także świadek Jenny Rosén. Drugie piętro. Zasapał się, wchodząc, co mu przypomniało, że w jego życiu było ostatnio za mało ruchu, a za dużo ciastek. Wprawdzie nigdy nie był specjalnie sprawny, ale aż tak źle jeszcze nie było.

Przystanął przy drzwiach Andersa. Chwilę nasłuchiwał, ale nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Albo go nie ma, albo już jest kompletnie pijany.

Jenny mieszkała po prawej, dokładnie naprzeciwko Andersa. Standardową wizytówkę wymieniła na własną, drewnianą, z ozdobnym napisem „Jenny i Max Rosén” oplecionym girlandą z różyczek. Czyli mężatka.

Do komisariatu zadzwoniła wczesnym przedpołudniem i Patrik miał cichą nadzieję, że zastanie ją w domu. Nie było jej, gdy poprzedniego dnia odwiedzali sąsiadów w całej klatce, ale zostawili kartkę z prośbą o telefon. Dlatego dopiero dziś dowiedzieli się, że w tamten piątkowy wieczór, gdy zginęła Alex, Anders wrócił do domu.

Dźwięk dzwonka rozniósł się echem w mieszkaniu, a zaraz po nim rozległ się donośny krzyk dziecka. Usłyszał kroki w przedpokoju. Bardziej czuł, niż widział, że ktoś patrzy przez wizjer. Usłyszał chrzęst zdejmowanego łańcucha i drzwi się otworzyły.

— Tak?

Stała przed nim kobieta z rocznym dzieckiem na ręku. Bardzo szczupła, o mocno tlenionych włosach. Sądząc po odrostach, jej naturalnym kolorem był zapewne ciemny brąz wpadający w czerń. Potwierdzały to ciemne oczy. Twarz miała nieumalowaną i zmęczoną. Ubrana była w wytarte, wyciągnięte na kolanach spodnie od dresu i T-shirt z dużym logo Adidasa.

— Jenny Rosén?

— Tak, to ja. O co chodzi?

— Nazywam się Patrik Hedström, jestem z policji. Dzwoniła pani do nas przed południem. Chciałbym z panią porozmawiać.

Mówił cicho, żeby nie było go słychać w mieszkaniu naprzeciwko.

— Proszę, niech pan wejdzie.

Stanęła z boku, żeby go przepuścić.

Mieszkanie było małe, pokój z kuchnią. Z całą pewnością nie mieszkał w nim żaden mężczyzna, w każdym razie powyżej roku życia. Wszystko było różowe: dywany, obrusy, firanki, lampy, istna eksplozja różu. Ulubionym motywem pani domu były zdecydowanie kokardki. Widać je było w olbrzymich ilościach na wszystkich lampach i świecznikach. Obrazki na ścianach również świadczyły o romantycznym usposobieniu lokatorki. Słodkie kobiece twarzyczki na tle odlatujących ptaków. Nad łóżkiem wisiał obrazek przedstawiający płaczące dziecko.

Usiedli na białej skórzanej kanapie. Na szczęście nie zaproponowała kawy. Wypił już dosyć jak na jeden dzień. Dziecko posadziła sobie na kolanach, ale mały kręcił się, więc postawiła go na podłodze. Natychmiast ruszył przed siebie na niezbyt jeszcze pewnych nóżkach.

Patrika uderzył jej młody wiek. Na pewno nie przekroczyła dwudziestki. Zgadywał, że ma około osiemnastu lat. Wiedział, że w okolicznych niewielkich miejscowościach jedno, a nawet dwoje dzieci przed dwudziestką nie należało do rzadkości. Zwracała się do małego Max. Patrik wyciągnął wniosek, że ojciec dziecka nie mieszka z nimi. Również to nie było niezwykłe. Związki nastolatków najczęściej nie wytrzymywały próby, jaką było pojawienie się dziecka.

Sięgnął po notes.

— Widziała pani, jak Anders Nilsson wrócił do domu koło siódmej wieczorem w piątek, dwa tygodnie temu, czyli dwudziestego piątego, tak? Skąd ta pewność co do godziny?

— Stąd, że nie przepuszczę ani jednego odcinka Innych światów. Zaczyna się o siódmej, a chwilę przedtem usłyszałam hałas na klatce. To nic niezwykłego. U Andersa zawsze jest głośno. Jego kumple od kieliszka przychodzą i wychodzą o różnych porach dnia i nocy, a co jakiś czas przyjeżdża policja. Ale i tak podeszłam do drzwi, wyjrzałam przez wizjer i go zobaczyłam. Był pijany jak bela i starał się otworzyć drzwi, ale dziurka od klucza musiałaby mieć z metr szerokości, żeby trafił. W końcu udało mu się, otworzył i wszedł. W tej samej chwili usłyszałam czołówkę Innych światów i pobiegłam przed telewizor.

Nerwowo gryzła kosmyk długich włosów. Patrik zauważył, że paznokcie ma obgryzione. Na tym, co z nich zostało, widać było resztki wściekle różowego lakieru.

Max okrążył stolik stojący przed kanapą, zmierzając wytrwale w kierunku Patrika. Dotarł i z triumfującą miną złapał go za nogawkę.

— Opa, opa — powtarzał, a Patrik spojrzał pytająco na Jenny.

— Niech go pan weźmie. Wyraźnie pana lubi.

Patrik niezdarnie posadził sobie dziecko na kolanach i dał mu do zabawy pęk kluczy. Mały promieniał. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając dwa ząbki. Wyglądały jak ziarnka ryżu. Patrik złapał się na tym, że odwzajemnia ten uśmiech. Poczuł, że drży. Gdyby sprawy ułożyły się inaczej, może sam miałby teraz takiego malucha. W zamyśleniu pogłaskał Maxa po pokrytej meszkiem główce.

— Ile on ma?

— Jedenaście miesięcy. Niech mi pan wierzy, jest przy nim co robić.

Twarz rozjaśniła jej się czułością, kiedy spojrzała na synka. Dopiero teraz Patrik zobaczył, jaka może być ładna, gdy nie jest zmęczona. Bycie samotną matką w tak młodym wieku musiało być niewyobrażalnie trudne. Powinna się cieszyć życiem i bawić z rówieśnikami. A tymczasem spędza wieczory, zmieniając pieluszki i wykonując różne domowe czynności. Jakby na dowód rozmaitych napięć, z którymi musiała się borykać, wyjęła papierosa z paczki leżącej na stoliku i zapaliła. Zaciągnęła się głęboko, delektowała się, a potem wyciągnęła pudełko w stronę Patrika, patrząc pytająco. Potrząsnął głową. Miał bardzo zdecydowane poglądy na palenie w obecności dziecka, ale ostatecznie to jej rzecz. Nie potrafił jednak zrozumieć, jak można wziąć do ust coś tak śmierdzącego.

— A nie mógł wrócić i potem znów wyjść?

— Dom jest tak akustyczny, że słychać nawet, jak szpilka upadnie na podłogę. Wszyscy lokatorzy wiedzą, kiedy i kto wchodzi albo wychodzi. Jestem pewna, że tego wieczoru Anders już nie wychodził.

Patrik widział, że więcej nie uzyska. Z ciekawości zapytał:

— Co pani sobie pomyślała, kiedy się pani dowiedziała, że Anders jest podejrzany o popełnienie morderstwa?

– Że to jakaś bujda.

Zaciągnęła się ponownie i zaczęła wydmuchiwać kółka dymu. Patrik musiał się pohamować, by nie powiedzieć czegoś o zagrożeniu wynikającym z biernego palenia. Siedzący na jego kolanach Max zajęty był ssaniem kluczy. Trzymał je w pulchnych paluszkach, popatrując na Patrika, jakby chciał podziękować za wspaniałą zabawkę.

Jenny mówiła dalej:

— Anders jest wrakiem człowieka, ale nie mógłby zabić. On jest w porządku. Dzwoni czasem do drzwi, żeby pożyczyć papierosa, ale trzeźwy czy pijany, zawsze jest w porządku. Zdarzało mi się nawet zostawić z nim Maxa, jak musiałam wyskoczyć po zakupy. Ale tylko gdy był trzeźwy. Nigdy inaczej.

Zgasiła papierosa w przepełnionej popielniczce.

— Właściwie żaden z naszych pijaczków nie jest do końca zły. Biedaczyska, życie przepijają, ale szkodzą tylko sobie.

Potrząsnęła głową, odrzucając spadające na twarz włosy, i ponownie wyciągnęła rękę do paczki z papierosami. Palce miała żółte od nikotyny. Kolejny papieros smakował tak samo dobrze jak poprzedni. Patrik poczuł się dostatecznie uwędzony. Zresztą nie wierzył, że dowie się jeszcze czegoś ważnego. Max zaprotestował, gdy Patrik podniósł go z kolan i podał Jenny.

— Dzięki za pomoc. Na pewno jeszcze się do pani odezwiemy.

— Dobra, jakby co, to jestem. Nigdzie się nie wybieram.

Papieros leżał w popielniczce, smużka dymu unosiła się wprost na Maxa. Zamrugał. Nadal ssał klucze, patrząc wyzywająco na Patrika. Patrik ostrożnie pociągnął je do siebie. Mały okazał się zaskakująco silny. W dodatku klucze były tak zaślinione, że trudno je było porządnie chwycić. Patrik pociągnął nieco mocniej. W odpowiedzi usłyszał pomruk złości.

Jenny, przyzwyczajona do radzenia sobie z takimi sytuacjami, zdecydowanym ruchem chwyciła klucze, wyrwała je małemu i podała Patrikowi. Max darł się jak opętany. Patrik wziął klucze w dwa palce, wytarł dyskretnie o nogawkę i dopiero potem wsunął do tylnej kieszeni.

Jenny odprowadziła go do drzwi, trzymając na ręku wrzeszczącego malca. Patrikowi został w oczach obraz Maxa ze łzami jak grochy na okrągłych policzkach. Bardzo go wzruszył ten widok.


Dom stał się dla Henrika za duży. Chodził z pokoju do pokoju. Wszystko przypominało mu Alexandrę, bo kochała ten dom i dbała o każdy, najdalszy nawet kąt. Czasem zastanawiał się, czy przypadkiem nie wyszła za niego ze względu na ten dom, bo zaczęła traktować ich związek poważnie dopiero wtedy, gdy ją tu przywiózł. Dla niego był to poważny związek już w chwili, gdy zobaczył ją po raz pierwszy na spotkaniu zagranicznych studentów. Była wysoka, jasna, otaczała ją aura nieprzystępności, która pociągała go bardziej niż cokolwiek innego. Nigdy nie pragnął nikogo tak gorąco jak Alex, a na ogół dostawał to, czego pragnął. Jego rodzice byli tak zaabsorbowani własnym życiem, że na życie syna nie starczyło im energii.

Czas, którego nie zabierała firma, poświęcali na rozmaite wydarzenia towarzyskie. Bale dobroczynne, koktajle, obiady z partnerami w interesach. Henrik zostawał w domu z opiekunką. Jeśli chodzi o matkę, najlepiej pamiętał zapach jej perfum, gdy całowała go na do widzenia, a myślami była już w drodze na kolejną bezsensowną imprezę. Wynagradzała mu to w ten sposób, że wystarczyło, aby wskazał coś palcem, a już to dostawał. Nie odmawiali mu niczego, ale wszystko dawali z taką obojętnością, z jaką głaszcze się domagającego się uwagi psa.

Kiedy spotkał Alex, po raz pierwszy w życiu nie dostał tego, o co prosił. Zachowywała się obcesowo, była nieprzystępna, a przez to zniewalająca. Zalecał się do niej równie uparcie, jak intensywnie. Róże, kolacje, prezenty i komplementy. Nie szczędził starań. Alex zgadzała się na to, mimo woli dała się uwikłać w romans. Nie protestowała, zresztą nie zdołałby jej do niczego zmusić. Po prostu zachowywała się tak, jakby było jej to obojętne. Dopiero gdy latem zabrał ją do Göteborga i pojechali do domu na Särö, wszystko się zmieniło. Zaczęła z nową siłą odwzajemniać jego uściski. Henrik był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Pobrali się jeszcze tego samego lata w Szwecji, zaledwie po paru miesiącach znajomości. Potem pojechali do Francji na ostatni rok studiów i egzaminy końcowe, a następnie wrócili na dobre do domu na Särö.

Teraz, gdy o tym myślał, zdał sobie sprawę, że naprawdę szczęśliwą widział ją tylko wtedy, gdy zajmowała się renowacją domu. Usiadł w jednym ze stojących w bibliotece wielkich foteli chesterfield, oparł głowę i zamknął oczy. Pod powiekami przesuwały mu się obrazy Alex, migocące jak w starym filmie kręconym kamerą ośmiomilimetrową. Skórzane obicie fotela było chłodne i nierówne. Palcem wskazującym przesunął po starym wijącym się pęknięciu.

W pamięci został mu zwłaszcza jej zmieniający się uśmiech. Kiedy znalazła dokładnie taki mebel, jakiego szukała, albo gdy odcięła kawałek tapety i stwierdziła, że oryginalna, znajdująca się pod spodem, jest w dobrym stanie, uśmiechała się szeroko i szczerze. Kiedy całował ją w kark, głaskał po policzku albo mówił, jak bardzo ją kocha, wtedy także — czasem — się uśmiechała. Czasem, ale nie zawsze. Tego uśmiechu nienawidził, bo był to uśmiech nieobecny, pobłażliwy. Potem odwracała się od niego. Henrik widział, że ciąży jej jakaś tajemnica.

Nie zadawał żadnych pytań. Ze strachu. Bał się, że wywoła reakcję łańcuchową, na której skutki nie był gotowy. Lepiej mieć ją przy sobie, a wraz z nią nadzieję, że kiedyś będzie chciała należeć do niego w pełni. Gotów był się zgodzić i na to, że nie będzie miał wszystkiego. Wystarczała mu pewność, że ma chociaż część. Kochał ją tak bardzo, że wystarczył mu okruch.

Rozejrzał się po bibliotece. Wszystkie ściany pokrywały regały z książkami, które pracowicie wyszukiwała w antykwariatach. Zwykła to pokazówka. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek widział ją czytającą książkę, poza podręcznikami w okresie studiów. Może miała dość własnego cierpienia, by czytać o cierpieniu innych.

Najtrudniej było mu pogodzić się z brakiem dziecka. Za każdym razem, kiedy mówił o dziecku, gwałtownie kręciła głową, mówiąc, że nie zamierza mieć dzieci, skoro świat jest taki, jaki jest.

Pogodził się z tym, że w jej życiu jest inny mężczyzna. Rozumiał, że Alex wyrywa się do Fjällbacki bynajmniej nie po to, aby spędzać czas w samotności. Potrafił to zaakceptować. Od przeszło roku nie żyli ze sobą. To także dało się zaakceptować. Z czasem pogodzi się nawet z jej śmiercią. Nie mógł natomiast pogodzić się z tym, że gotowa była urodzić dziecko innemu mężczyźnie, ale nie jemu. Dręczyło go to po nocach niczym zmora. Kręcił się i wiercił w łóżku, spocony, bez nadziei na sen. Oczy miał podkrążone, stracił parę kilogramów. Czuł się jak naciągnięta do granic możliwości guma, która zaraz pęknie z trzaskiem. Dotychczas nie płakał, ale teraz pochylił się, ukrył twarz w dłoniach i z jego oczu popłynęły łzy.

Загрузка...