ROZDZIAŁ XXI

— Prince Adrian, tu kontrola lotów Hephaestusa. Proszę poczekać na ostateczne zezwolenie.

Kapitan Alistair McKeon przycisnął guzik na poręczy fotela.

— Prince Adrian potwierdza oczekiwanie na ostateczne zezwolenie odcumowania — powiedział.

— Rozumiem, Prince Adrian… Zezwalam na odcumowanie.

— Prince Adrian potwierdza ostateczne zezwolenie na odcumowanie. — McKeon spojrzał na sternika i polecił: — Odcumowanie. Zwolnić cumownicze promienie ściągające.

— Aye, aye, sir… Cumownicze promienie ściągające odłączone, sir — zameldował sternik.

— Sprawdź sąsiedztwo, Beth.

— Sprawdzam, sir.

McKeon cierpliwie poczekał, aż oficer taktyczny sprawdzi bezpośrednie sąsiedztwo okrętu. Raz w życiu widział skutki kolizji promu z krążownikiem liniowym w czasie odcumowywania tego ostatniego i nie miał ochoty oglądać czegoś podobnego nigdy więcej.

— Sąsiedztwo czyste, sir. Pięć małych jednostek stoczniowych w odległości dwudziestu pięciu kilometrów, namiar 208 na 095. Apollo na kursie 039, odległość siedem i pół kilometra.

— Mam je na ekranie manewrowym, sir — dodał sternik.

— Doskonale. Proszę uruchomić dziobowe silniki manewrowe.

— Aye, aye, sir… Dziobowe silniki manewrowe uruchomione, sir.

Ciężki krążownik ostrożnie oddalił się od nabrzeża i McKeon obserwował na ekranie wirtualnym, jak przesuwają się ściany olbrzymiego hangaru, w którym cumował.

— Proszę utrzymać obecny kurs — polecił, przełączając ekran wizualny fotela na prawą burtę.

Apollo wysunął się rufą do przodu ze swojego hangaru i oba okręty zaczęły oddalać się od siebie, by wyjść poza granicę bezpiecznego użycia impellerów. Poczekał, aż ją osiągnie, i wcisnął klawisz interkomu.

— Pułkownik Ramirez — zgłosił się natychmiast wywołany.

— Odcumowaliśmy, pułkowniku. Powinniśmy dotrzeć do celu w ustalonym czasie.

— Dziękuję, sir. Doceniamy waszą pomoc.

— Przynajmniej tyle możemy zrobić dla Korpusu — odparł McKeon i zakończył rozmowę.

Pan pułkownik Thomas Ramirez i pani major Susan Hibson byli zszokowani wynikami kontroli gotowości bojowej batalionu, którego dowództwo niedawno objęli. Nikt nie kwestionował dobrej woli kontyngentu pokładowego HMS Nike, ale cały batalion potrzebował treningu, co dobitnie uzmysłowił im ostatni test. Długie przebywanie okrętu w suchym doku, napływ uzupełnień i przeniesienia doświadczonych żołnierzy do innych jednostek spowodowały, że batalion jako całość reprezentował się gorzej niż średnia Korpusu. Tak pan pułkownik Ramirez jak i pani major Hibson zdecydowali Że Coś Trzeba Zrobić Natychmiast, niezależnie czy Nike nadawał się już do służby czy nie. W końcu batalion Royal Manticoran Marine Corps nie będzie siedział bezczynnie, tracąc formę, tylko dlatego że te ciemięgi z Królewskiej Marynarki dały sobie popsuć okręt!

Zwięzły, a konkretny raport uzyskał poparcie wszystkich stosownych dowódców łącznie z generał damą Ericą Vonderhoff, głównodowodzącą Fleet Marine Force, czyli wszystkich kontyngentów pokładowych Korpusu przydzielonych na okręty. Naturalnie generał Vonderhoff nie mogła wydawać rozkazów RMN, toteż dała panu pułkownikowi Ramirezowi zgodę na uzyskanie „możliwego, dostępnego transportu” własnym przemysłem. Oraz błogosławieństwo na drogę.

Królewska Marynarka wykazała pełne zrozumienie, ale z żalem musiała odmówić prośbie pana pułkownika Ramireza, gdyż najbliższy możliwy termin, w którym wykonalne byłoby zorganizowanie środków transportowych mogących przenieść pełen batalion i desantować go z orbity, przypadał za dwa tygodnie. Jeśli pan pułkownik Ramirez gotów jest poczekać, stosowne przygotowania zostaną naturalnie rozpoczęte, ale natychmiast nie da się nic zrobić. Zasugerowano mu na pocieszenie, że może przeprowadzić desant z Hephaestusa, który w końcu krąży po orbicie Manticore, tyle że wysokiej. A na powierzchni były stosowne poligony. Dajmy na to Camp Justin w Wysokim Sligo — akurat było tam po pas śniegu, co powinno wybitnie pomóc w przywracaniu gotowości bojowej Marines. A jeśli pan pułkownik woli pustynię, to może na ten przykład Camp Maastricht w księstwie West Wing?

Pan pułkownik okazał się jednak zatwardziałym wielbicielem planety Gryphon, klarując, że wojsko tak dalece zapuszczone i bez kondycji jak jego podkomendni wymaga terenu stanowiącego prawdziwe wyzwanie. A niewiele terenów stanowiło większe wyzwanie niż powierzchnia Gryphona zimą. Nie dość, że nachylenie osi planety wywoływało… interesujące warunki atmosferyczne, to w dodatku połowę powierzchni stanowiło nadal dziewicze pustkowie.

Niestety na Gryphon nie dało się dotrzeć z Hephaestusa przy użyciu pinas, bowiem aktualnie obie gwiazdy podwójnego systemu Manticore dzieliło prawie jedenaście godzin świetlnych. Na pokonanie tej odległości pinasy potrzebowały dwie i pół doby, co dwukrotnie przekraczało zasięg, który były w stanie pokonać z pełnym ładunkiem pasażerów, bowiem potem przestałyby działać pokładowe systemy podtrzymywania życia.

I już wyglądało na to, że pan pułkownik Ramirez zostanie zmuszony zgodzić się na ćwiczenia w Camp Justin, gdy wmieszał się los, jak zwykle działający w tajemny sposób. Owóż pan pułkownik Ramirez wspomniał o swoim problemie panu kapitanowi McKeonowi pewnego pięknego wieczora przy kielichu, zaś pan kapitan dostrzegł możliwość poprawy stosunków między obu rodzajami sił zbrojnych. Obaj z komandorem Venizelosem dowodzącym HMS Apollo mieli wziąć udział w manewrach, których celem była obrona Manticore B, toteż uradzili, że choć po drodze będzie trochę tłoczno, na oba okręty da się upchnąć cały batalion z HMS Nike wraz z pinasami. Skok w nadprzestrzeni będzie krótki, więc systemy wytrzymają, a Marines będą mogli do upojenia ćwiczyć na Gryphonie.

Pan pułkownik Ramirez podziękował w imieniu Korpusu, przyjmując, ma się rozumieć, propozycję i w ten sposób HMS Prince Adrian i HMS Apollo opuściły HMSS Hephaestus, kierując się ku planecie Gryphon i mając na pokładach dodatkowych sześciuset Marines.

— A dlaczego chcesz z nami lecieć, Scotty? — spytała uprzejmie Susan Hibson.

Porucznik Scotty Tremaine, asystent oficera taktycznego HMS Prince Adrian, będący również oficerem dyżurnym pokładu hangarowego ciężkiego krążownika, przyglądał się z pewnym (acz starannie ukrywanym) niesmakiem, jak Hibson odpakowuje nową gumę do żucia. Tremaine uznawał żucie gumy za jeden z bardziej obrzydliwych ludzkich nałogów i wyjątek robił tylko dla Marines, a konkretnie dla major Hibson. Znał ją nienajgorzej i widział w akcji w czasie ataku na bazę Blackbird. Poza tym nie jej winą było, że musiała spędzić tyle czasu bezczynnie wewnątrz zbroi — każdy by nabrał dziwacznych nawyków, siedząc w jednoosobowym czołgu i czekając na rozkazy, zwłaszcza że istniało nader niewiele sposobów wypełnienia tego oczekiwania. A potem niewiele więcej sposobów rozerwania się — można było tylko rozwalać rzeczy i rozstrzeliwać ludzi albo rozrywać jedno i drugie na strzępy przy użyciu brutalnej siły.

Hibson zaczęła rytmicznie żuć, nie odwracając od niego poważnego spojrzenia, toteż poczuł się zobowiązany do udzielenia wyjaśnień.

— Pułkownik potrzebuje pilota, ma’am.

— Pułkownik ma pilota. Całkiem rozsądnego i zdolnego. Gdyby tak nie uważał, nie ciągnąłby go ze sobą przez całą drogę z pokładu Nike.

— Wiem, ma’am, ale martwi mnie pokładowy system nawigacyjny jego pinasy — wyjaśnił, patrząc jej w oczy niczym wcielenie niewinności. — Razem z bosmanem Harknessem przeprowadziliśmy kompletną diagnostykę i nie zdołaliśmy wykryć uszkodzenia, ale jestem pewien, że coś jest nie w porządku.

— Aha — mruknęła z namysłem Hibson: Tremaine nie został wtajemniczony w prawdziwy cel operacji, co jak właśnie stwierdziła, nie przeszkodziło mu w domyśleniu się prawdy. — To na tyle poważne, by wyłączyć pinasę z ćwiczeń?

— Nie przesadzajmy, ma’am. Tylko obaj z bosmanem czulibyśmy się znacznie lepiej, mając na oku ten system w czasie lotu. Gdyby coś się zepsuło, moglibyśmy na miejscu naprawić… i potwierdzić oficjalną awarię systemu.

Hibson uniosła brwi, z trudem zachowując powagę.

— Wspomniałeś o swoich podejrzeniach kapitanowi?

— Tak, ma’am. Skipper uważa, że pinasy to sprawa Korpusu, ale gdyby pułkownik Ramirez czy pani uznali za stosowne poprosić flotę o drobną pomoc techniczną na wszelki wypadek, to gotów jest na parę dni oddelegować bosmana i mnie.

— Rozumiem. — Susan Hibson poruszyła miarowo szczękami i zdecydowała: — Zapytam pułkownika. Jeśli się zgodzi, nie mam nic przeciwko waszej obecności.

— Uwaga! Załadunek za trzydzieści minut! Powtarzam: dziewiąty batalion, załadunek za trzydzieści minut! Uwaga!

Marines obojga płci ożywili się, słysząc płynący z głośników komunikat. Dwie kompanie przewidziane do desantu w zbrojach były praktycznie już gotowe do załadunku — pozostały jedynie ostatnie sprawdzenia skafandrów pancernych. Ich mający mniej szczęścia towarzysze odłożyli kubki, lekturę czy karty i zaczęli zakładać skafandry, zgodnie z tradycją rozstawiając po kątach w obrazowy, acz nieprzyzwoity sposób projektantów tychże wraz z rodzinami w paru pokoleniach.

Skafandry próżniowe używane przez RMN zaprojektowano z myślą o użyciu w przestrzeni, tak by można było w nich przeprowadzać wymagające delikatności naprawy i nosić je przez dłuższy czas. Skafandry zaprojektowane dla Marines, choć wygodniejsze od zbroi, były również znacznie cięższe, mniej wygodne i znacznie mniej komfortowe niż opracowane dla floty. Powody istniały trzy: były z konieczności lekko, ale skutecznie opancerzone, zaprojektowane z myślą o działaniach na powierzchniach wrogich planet, no i zgodnie z filozofią Korpusu przyjętą przez projektantów to wytrzymałość, a nie wygodę postawiono na pierwszym miejscu. Za to nawet najzagorzalsi malkontenci zmuszeni byli przyznać, że najgorsza zima na Sphinxie czy Gryphonie mogła stanowić jedynie niedogodność dla Marines w skafandrach. Co biorąc pod uwagę meldunki meteorologiczne, sprawiło wszystkim dużą ulgę.

Dziewiąty batalion formował się na pokładzie hangarowym odprowadzany przez grupę widzów spośród kontyngentu Prince Adrian. Komentarze były rozmaite, ale większość wyrażała zadowolenie, że tym razem to inni będą się męczyć. Na ładujących się do pinas nie robiło to większego wrażenia, bowiem mieli świadomość, że widzowie prędzej czy później znajdą się w podobnej sytuacji. A znając prawa Murphy’ego i zasady operowania Korpusu, raczej prędzej niż później. Na dodatek prywatna sieć informacyjna batalionu głosiła, że ta akcja będzie znacznie sensowniejsza niż zwykłe ćwiczenia po pas w śniegu.

Scotty Tremaine usadowił się w fotelu drugiego pilota pinasy dowodzenia o kryptonimie Nike 1. Major Hibson znajdowała się w Nike 2 gotowa przejąć dowodzenie, gdyby zawiodły systemy łączności Nike 1. Kapitan Tyler znajdująca się na pokładzie HMS Apollo otrzymała kryptonim Nike 3 i w ostateczności miała przejąć dowodzenie, gdyby coś się stało z łącznością pinasy major Hibson.

Sternik pinasy dowodzenia, mat Hudson, nie był zachwycony obecnością Scotty’ego, ale się nie odzywał. Zdążył odcumować i opuścić pokład hangarowy, gdy w drzwiach kabiny pilotów stanął bosman o twarzy zawodowego boksera, któremu nie zawsze dopisywało szczęście.

— Jak na razie wszystko wygląda dobrze, panie Tremaine — oznajmił Horace Harkness i dodał: — Ale nadal coś szwankuje w nawigacyjnym. Zapisałem na wszelki wypadek.

— Doskonale. Będę zwracał szczególną uwagę na system nawigacyjny — odparł Tremaine ze śmiertelną powagą. — Proszę wracać na stanowisko.

— Aye, aye, sir.

Harkness zniknął, za to w słuchawce Scotty usłyszał pytanie Ramireza:

— Wszystko w porządku, Hudson?

— Aye, aye, sir. Dostaliśmy właśnie pozwolenie na opuszczenie sąsiedztwa okrętu.

Siedem pinas odłączyło się od obu okrętów. Mimo opuszczenia strefy bezpieczeństwa poruszały się z użyciem napędu konwencjonalnego, kierując się ku błękitnobiałej planecie, bowiem ćwiczenia miały przebiegać w warunkach maksymalnie zbliżonych do bojowych od momentu opuszczenia okrętów. Oznaczało to ciszę radiową i wyłączenie wszystkich łatwo wykrywalnych systemów pokładowych, nawet silników antygrawitacyjnych. Oraz wejście w atmosferę południowej półkuli z maksymalną bezpieczną prędkością.

Dzioby i krawędzie natarcia płatów zaczęły się rozjarzać czerwonym blaskiem — najlepszy dowód, że pinasy weszły w atmosferę. Następnym dowodem było to, że jednostkami zaczęło rzucać, toteż wszyscy trzymali się mocno oparć czy innych stałych elementów, mimo że byli przypięci pasami do foteli. Warunki lotu mogły się jedynie pogorszyć, gdy do turbulencji dojdzie jeszcze wiatr. A czekała na nich prawdziwa burza śnieżna, co przy braku antygrawitacji oznaczało raczej urozmaicony lot. Pinasy były do tego przystosowane, ale jak dotąd nikt nie znalazł jeszcze sposobu, by przygotować do podobnej huśtawki ludzki żołądek. Toteż Marines można było podzielić na trzy kategorie: niewrażliwych, którzy nigdy nie rzygali, wrażliwych, którzy już rzygali, i upartych, którzy będą rzygać. Na szczęście wrażliwych było najmniej.

Wycie turbin zagłuszyło wycie wiatru, gdy pinasy zmniejszały wysokość, kierując się ku wyznaczonym strefom lądowania. A raczej sześć się ku nim kierowało, bo siódma najpierw zboczyła z kursu, a potem w ogóle zniknęła z ekranów HMS Prince Adrian w jednej z najgorszych burz w tym sezonie.

Bosman Harkness ponownie wsadził głowę do kabiny pilotów i wyszczerzył się radośnie.

— Co się stało, Harkness? — spytał Tremaine, nie odwracając głowy od tablicy przyrządów.

Hudson co prawda jak dotąd dawał sobie doskonale radę, ale warunki atmosferyczne były gorsze, niż się spodziewali, więc nie należało rozpraszać uwagi.

— Tak sobie pomyślałem, że pewnie będzie pan chciał wiedzieć: system nawigacyjny twierdzi, że zeszliśmy o trzydzieści stopni z kursu.

— Skandaliczne, bosmanie. Po prostu w głowie się nie mieści. Proszę łaskawie wyłączyć ten złom: nie będziemy przecież zapisywali tak błędnych danych. Proszę zapisać w dzienniku pokładowym usterkę, a my z matem Hudsonem jakoś sobie poradzimy.

Thomas Ramirez odruchowo sprawdził ekwipunek — jak zwykle wszystko było na miejscu, ale człowiek szybko się uczy, że lepiej parę razy niepotrzebnie sprawdzić, niż raz coś zostawić. Nike l coraz bardziej schodziła z kursu, bez wątpienia z powodu burzy. Ramirez uśmiechnął się lekko i natychmiast spoważniał, widząc, że ktoś stoi obok jego fotela.

— Był rozkaz, że wszyscy mają siedzieć przypięci! Co do… — warknął i zamilkł, rozpoznając kto to taki, po czym spytał z ciężkim westchnieniem: — Sierżancie Babcock, czy byłaby pani uprzejma wyjaśnić mi, co pani tu, do cholery, robi?!

Stopień rezygnacji w jego głosie był znacznie większy, niż mogły to sugerować słowa. Sierżant major Babcock strzeliła obcasami i wyprężyła się na tyle, na ile pozwalał jej na to skafander.

— Sir! Sierżant major melduje posłusznie, że się zgubiła w całym tym zamieszaniu, sir! Miałam wrażenie, że to jedna z pinas Prince Adriana, sir, i…

Ramirez z jeszcze większą rezygnacją potrząsnął głową.

— Pudło, gunny. Prince Adrian nie ma jeszcze na wyposażeniu modelu XXX.

— Sir…

— Zaraz! — Ramirez spojrzał z wyrzutem na sierżanta majora dziewiątego batalionu Francisa Iwaszko. — Coś mi się wydaje, że nie zapisałeś sierżant major Babcock jako obserwatora nadzwyczajnego, gunny?

— Tego… nie, sir! Ale…

— No to natychmiast umieść ją na liście. Jestem zaskoczony, gunny: od dawna wiesz, jak ważny jest porządek w papierach. Teraz będę musiał dostać wsteczną zgodę majora Yestachenki i kapitana McKeona!

— Tak jest, sir. Przepraszam, sir. Chyba się starzeję, sir! — wyrecytował z szerokim uśmiechem sierżant major Iwaszenko.

— To wszyscy tak mamy. Tylko żeby mi się to więcej nie powtórzyło — warknął Ramirez i dodał: — A pani, sierżant major Babcock, wróci na miejsce i siądzie łaskawie na dupie. Już ja przypilnuję, żeby na dole się pani właściwie zachowywała. Jasne?!

— Tak jest, sir!

— Nike 2 do wszystkich Nike — głos Susan Hibson był czysty i spokojny. — Straciliśmy kontakt z Nike l i do chwili odzyskania tego kontaktu przejmuję dowodzenie. Nike 2 bez odbioru.

Wyłączyła radiostację i uśmiechnęła się smętnie — życie to nie jest bajka, niestety; ktoś musiał pilnować przebiegu ćwiczeń, a Ramirez był od niej wyższy stopniem. Niestety…

„Zadymka” nie było najwłaściwszym określeniem tego, co działo się wokół myśliwskiego domku stojącego na pustkowiu. Było zbyt statyczne. Wokół osamotnionego budynku wył bowiem wiatr, wiejący z prędkością ponad sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, gnając przed sobą ścianę śniegu, tak że nie sposób było stwierdzić, gdzie kończyła się zasypana śniegiem ziemia, a gdzie zaczynało pełne śniegu niebo. W tych zdecydowanie niesprzyjających życiu warunkach nikt nie spodziewałby się zastać na zewnątrz kogoś zdrowego na umyśle.

Ktoś, kto tak by założył, pomyliłby się srodze — w załomach ścian i zewnętrznych schodów kuliło się pięciu mężczyzn i kobieta, klnących z wprawą i uczuciem zarówno pracodawcę, jak i samych siebie za podjęcie roboty w takich warunkach. Teoretycznie mieli wypatrywać zagrożenia, w praktyce nie widzieli własnych wyciągniętych dłoni. Mieli doskonałe wyposażenie polarne, ale przy wichurze sięgającej w porywach stu kilometrów na godzinę najlepsze ubrania i systemy ocieplające, nawet podkręcone na maksymalną moc, powoli, ale nieubłaganie przegrywały walkę z zimnem. Co jedynie potwierdzało, że tkwią tu bez sensu, bowiem jedynie lunatyk wyszedłby z domu przy takiej pogodzie.

Żadne z nich nie dostrzegło skrzydlatego kształtu opadającego gwałtownie po zawietrznej. Nie usłyszało też wycia turbin, bo wiatr wył znacznie głośniej. Trzy metry nad ziemią mat Hudson przestawił dysze tak, że pinasa zawisła w powietrzu, i wysunął podwozie. A potem wyłączył silniki i jednostka opadła jak kamień. Potężne amortyzatory zneutralizowały wstrząs towarzyszący zetknięciu się podwozia z ziemią i pinasa znieruchomiała na płaskiej płycie skalnej wykrytej przez radar pokładowy.

Gdy pinasa ostatecznie znieruchomiała po paru bujnięciach na boki, Scotty Tremaine odpiął pasy, poklepał Hudsona po ramieniu i ocenił:

— To była dobra robota. Nie: to było lepsze niż dobre. To było nadzwyczajne, macie Hudson.

— Dziękuję, sir. — Hudson pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu.

Harkness ponownie wsadził głowę do kabiny pilotów.

— Pasażerowie gotowi do wysiadki, sir — poinformował Scotty’ego. — Nie sądzi pan, że lepiej będzie na nich uważać, żeby się gdzieś nie zgubili?

— Przy tej pogodzie?! Wolne żarty, bosmanie. — Tremaine zwolnił blokadę fotela i odjechał od tablicy przyrządów. — Chociaż obowiązkiem Królewskiej Marynarki jest opieka nad ofiarami wszelkiej maści… Fakt: nie można liczyć na to, że kupa bezradnych Marines znajdzie bez naszej pomocy drogę, zwłaszcza w nocy!

— Też tak myślałem, sir — zgodził się Harkness i podał mu paralizator. — Mam nadzieję, że założył pan ciepłe gacie, sir!

Pierwszym (i równocześnie ostatnim) ostrzeżeniem, jakie otrzymali dygocący z zimna strażnicy był widok czegoś materializujacego się ze śniegu. Zidentyfikować owego „czegoś” żaden nie miał szans, bo pluton dowodzenia pułkownika Ramireza mający odegrać na ćwiczeniach rolę sił szybkiego reagowania uzbrojony został w paralizatory, a nie jak cała reszta w laserowe symulatory trafień. Żeby sytuacja wyglądała bardziej realistycznie, ma się rozumieć.

Dlatego też wszyscy strażnicy zewnętrzni leżeli bez przytomności na śniegu, nim którykolwiek zdał sobie sprawę, że zostali zaatakowani.

— Co z nimi zrobić, sir? — spytał sierżant major Iwaszko, trącając najbliższe ciało czubkiem buta.

— Zostawić ich, żeby zamarzli, byłoby zanieczyszczaniem środowiska. — Ramirez przypomniał sobie obraz z orbity. — Tam gdzieś powinna być szopa, gunny. To chyba właściwe miejsce.

— Tak jest, sir. — Iwaszko sprawdził na wyświetlaczu wewnątrz hełmu, kto jest najbliżej. — Coulter i Matthus, robicie za niańki. Śpiące królewny do szopy i pilnować, żeby mi się żadne nie obudziło!

Bosman Harkness nie lubił Marines. Było to instynktowne uczucie, którego nigdy nie analizował i nie kwestionował, ale tej nocy gotów był zrobić wyjątek. Szedł krok w krok za porucznikiem Tremaine’em, pilnując go na wszelki wypadek, a równocześnie przyglądał się uważnie, jak pułkownik Ramirez i jego ludzie zachowują się podczas akcji.

Marines otoczyli dom szerokim kręgiem, odszukali i unieszkodliwili ziemną linię komunikacyjną i sensory wstrząsowe, a połączenia satelitarne zagłuszyli. Wszystko to w mniej niż cztery minuty. W tym czasie drużyna sztabowa zebrała się wokół Ramireza, który wyznaczył każdej sekcji drzwi, którymi ma wejść.

Ponieważ porucznik Tremaine trzymał się blisko Ramireza, Harkness robił to samo, ale o tym, że do zabawy dołączyła sierżant major Babcock, dowiedział się dopiero, gdy ją zobaczył za plecami pułkownika. Potrząsnął głową w niemym podziwie — nie sądził, że gunny aż tak lubiła Kapitan. A skoro on nie wiedział, że tu będzie, gotów był się założyć o każdą kwotę, że McKeon też nie. Jak zdążył poznać skippera, to choć oficjalnie nic jej nie zrobi, to w prywatnej pogawędce przy drzwiach zamkniętych poleci z niej pierze aż miło.

Ramirez poprowadził swoją grupę do frontowych drzwi i nie chcąc ryzykować, odpiął od uprzęży małe, płaskie pudełeczko. Przyłożył je do drzwi na wysokości zamka, nacisnął guzik i po sekundzie drzwi stanęły otworem. Pchnął je delikatnie nogą. Z wnętrza dobiegła niezrozumiała, acz z tonu mówiącego sądząc, obelżywa uwaga, gdy wpadł tam tuman śniegu gnany podmuchem ostrego wiatru. Ramirez nacisnął spust i wszedł, nim malkontent dotknął podłogi.

— Jeden leży — mruknął do mikrofonu.

— Drugi też — rozległo się w słuchawkach.

— Trzeci — dodał inny głos.

— Czwarty.

Babcock wśliznęła się za Ramirezem, Tremaine za nią, a Harkness zamykał pochód, przy okazji zamykając za sobą drzwi. Cała drużyna była już w domku i starając się poruszać bezszelestnie, szybko i sprawnie, sprawdzała pomieszczenie po pomieszczeniu, głusząc przy okazji każdego napotkanego mieszkańca. Wszystko szło cicho i sprawnie, dopóki Harkness nie usłyszał nagle za plecami zdziwionego:

— Co do kurwy…?

Obrócił się na pięcie i zobaczył imponującego mięśniaka sięgającego do podramiennej kabury. Gość miał wyraz twarzy mało przypominający myśliciela, i wysiłek związany z próbą zrozumienia tego, co widzi, znacznie spowolnił jego refleks — tak bywa z nieprzyzwyczajonymi. Ponieważ był za blisko, by Harkness zdołał strzelić, sam nie obrywając, a nie miał na to najmniejszej ochoty, znając skutki trafienia z paralizatora, rąbnął go na odlew kolbą w szczękę. Trafił, bo nie mogło być inaczej, i napastnik zwalił się z łomotem na podłogę.

— Cholllera! — jęknął ktoś, gdyż upadek wstrząsnął korytarzem.

Harkness zaczerwienił się, ale nie marnował czasu na tłumaczenia, bo drzwi do innych pokoi zaczęły się otwierać, wypuszczając innych „gości” w rozmaitym stopniu ubranych, za to wszystkich uzbrojonych. Pierwszego położył celnym strzałem, do drugiego wycelował, ale ten już padał trafiony przez Scotty’ego. Górą zawył strzał z pulsera i Ramirez dwoma strzałami położył trzech przeciwników — dwaj mężczyźni i kobieta, która strzeliła, stali na tyle blisko siebie, że dwa trafienia objęły całą trójkę. Taki strzał był mniej skuteczny, bo efekt trwał krócej, ale póki co wyeliminował ich z walki.

Sierżant major Babcock znajdowała się akurat dokładnie przed drzwiami, gdy te gwałtownie się otworzyły. Sądząc po braku strojów, parka zajmująca sypialnię była jeszcze przed chwilą mocno zajęta, ale wykazała się podziwu godnym refleksem. Kobieta była szybsza — to ona pierwsza dopadła drzwi i złapała paralizator Babcock, nim ta zdążyła wycelować.

Harkness zaklął i uniósł broń, ale Babcock była za blisko przeciwniczki, by ryzykować strzał. Gdyby ją ogłuszył, nie zdołałby się ukryć nawet na biegunie Gryphona przed odwetem, gdy Iris Babcock odzyskałaby przytomność. W następnej sekundzie opuścił broń, bo jakakolwiek pomoc była już zbędna. Babcock pozwoliła kobiecie oburącz chwycić broń, odbiła się, i używając tejże broni jako osi obrotu, kopnęła ją obunóż. Przeciwniczka z jękiem poleciała w tył, gdy para butów bojowych rozmiar osiem trafiła ją w brzuch. Wpadła na mężczyznę, wytrącając mu pulser z dłoni. Babcock w tym czasie stanęła na podłodze, zrobiła dwa szybkie kroki do przodu i z półobrotu rąbnęła go łokciem w szczękę. Chłop zwalił się jak ścięty na swą jęczącą z bólu towarzyszkę, a sierżant major spokojnie poczęstowała każde z nich z paralizatora.

Wszystko to trwało sekundy. Harkness pogratulował sobie w duchu instynktu samozachowawczego. Babcock zaś wyszła na korytarz, przyjrzała mu się nieżyczliwie i warknęła:

— Następnym razem weź ze sobą bęben i orkiestrę!

— Spokojnie, gunny! — wtrącił ostro Ramirez, nasłuchując z maksymalnie nastawionymi mikrofonami zewnętrznymi skafandra. — Nic się nie stało, jak sądzę… Dwunasty leży. Powtarzam: dwunasty leży.

Po czym spojrzał wymownie na Harknessa, zaskoczył go, nic nie mówiąc, i odwrócił się w głąb korytarza. Bosman Harkness natychmiast zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie należałoby nieco zmodyfikować swego stosunku do Marines: w końcu wychodziło, że nie są aż tacy źli… To znaczy, niektórzy — nie są aż tacy źli, nie należy przesadzać z dobrocią serca.

Pięć minut później wszyscy ochroniarze byli unieszkodliwieni. Wszyscy, naturalnie jeśli wierzyć tajemniczej informatorce. Thomas Ramirez nie był z natury skłonny do łatwowierności, toteż nie zrezygnował ze środków bezpieczeństwa — rozmieścił ludzi tak, by mieli pod ogniem wszystkie podejścia do prowadzących na piętro schodów, i poprowadził na górę Babcock, Iwaszkę i Scotty’ego. Harkness nie został zaproszony, ale nikt nie kazał mu także zostać na dole, więc dołączył jako ostatni do procesji, mając przed sobą Babcock.

Drzwi na wprost schodów były zamknięte. Ramirez ponownie spróbował użyć swego czarodziejskiego pudełka, ale mieszkaniec apartamentu najwyraźniej nie ufał elektronicznym zamkom. Użył staromodnego mechanicznego, zamykanego na klucz i nader solidnie wyglądającego. Ramirez schował elektrowytrych, wzruszył ramionami i oddał broń Iwaszce. Mieszkańca zamkniętego pokoju nie mogli uśpić na parę godzin, bowiem na taki luksus nie mieli czasu, co w połączeniu z niemożnością cichego otwarcia drzwi oznaczało, że będzie trzeba sprawę załatwić po staremu, czyli na rympał. Co bynajmniej Ramireza nie martwiło.

Cofnął się do schodów i ruszył biegiem ku drzwiom — miał co prawda miejsca zaledwie na trzy długie kroki, ale to wystarczyło, bo jeszcze nie zbudowano takich drzwi, które byłyby w stanie zatrzymać Thomasa Ramireza. Przeszedł przez nie niczym kamień z katapulty w deszczu drzazg i kawałków drewna.

Śpiący w apartamencie miał refleks drapieżnego kota — pierwszym i jedynym ostrzeżeniem był trzask rozlatujących się drzwi, a nim Ramirez w dwóch skokach dopadł łóżka, na którym mężczyzna spał, ów zdążył usiąść i złapać pulser leżący pod poduszką. Dopiero w tym momencie otworzył oczy, ale wycelować już nie zdołał — dłoń przypominająca imadło złapała go za bluzę piżamy i wyciągnęła z pościeli.

Denver Summervale wyleciał z łóżka jak dobrze odpalona rakieta. Po drodze zahaczył prawą ręką o obudowę w nogach łóżka i z okrzykiem bólu wypuścił broń. A Ramirez puścił go, gdy znalazł się w najwyższym miejscu łuku. Summervale przeleciał przez cały pokój i ledwie zdążył ramieniem osłonić głowę, gdy huknął o ścianę, aż zadudniło. Odbił się, zdołał wylądować na nogach i przyjąć pozycję obronną. Jak na kogoś dopiero co dosłownie wyrwanego ze snu i ciśniętego o ścianę wykazał zadziwiającą koordynację. Potrząsnął głową, próbując odzyskać ostrość widzenia i jasność myślenia, a Ramirez mu na to pozwolił. Stał i spokojnie czekał na atak.

Nie musiał długo czekać. Denver Summervale co prawda nie lubił walki wręcz — uważał się bowiem za specjalistę z chirurgiczną precyzją usuwającego problemy innych za godziwą opłatą. Do takich koronkowych akcji służył pistolet, ale Summervale zabijał także gołymi rękoma, tyle że było to znacznie mniej czyste. O czym nie wiedział, to o tym, że nie jest ani tak szybki, ani tak silny jak Ramirez. Nie wziął także poprawki na to, że był w piżamie, podczas gdy przeciwnik miał na sobie skafander próżniowy.

Ramirez lewą dłonią zablokował cios, który miał być śmiertelny, prawą zaś zaciśniętą w pięść wbił w splot słoneczny przeciwnika, składając go jak scyzoryk. W następnej sekundzie lewą spoliczkował go na odlew, co tamtego wyprostowało i posłało z powrotem na ścianę. Nim zdążył do niej dolecieć, Ramirez złapał go za kołnierz, okręcił i cisnął twarzą w dół na łóżko tak złośliwie, że mężczyzna trafił brzuchem na drewniane zakończenie w nogach. Następnie wykręcił mu prawą rękę na plecy i złapał drugą rękę tak, że przedramieniem zablokował gardło, całkowicie go unieruchamiając. Ta oczywista prawda dotarła do Summervale’a, gdy spróbował się uwolnić, co zakończyło się kolejnym krzykiem bólu. Ramirez z idealnie obojętną miną wsadził mu kolano w kręgosłup i odezwał się grzecznie:

— No, no, panie Summervale. Żadnych gwałtownych ruchów.

Poczekał, aż Iwaszko położy na łóżku kieszonkowy dyktafon, a do więźnia dotrze dokładnie, w jakim znajduje się położeniu, i spytał:

— Rozpoznaje pan mój głos, Summervale?

Zapytany zgrzytnął jedynie zębami w odpowiedzi. Ramirez przesunął nieco prawą rękę i odpowiedziało mu oczekiwane, pełne bólu wycie.

— Zadałem panu pytanie, Summervale. To nieuprzejme ignorować czyjeś pytania.

Summervale zawył ponownie i odchylił głowę do tyłu, by wydobyć głos z gardła.

— Tak! — W jego głosie był tylko ból i nienawiść.

— Dobrze. Domyśla się pan dlaczego tu jestem?

— Pierdol się! — wydyszał zapytany.

— Co za maniery! — prychnął Ramirez. — Co za język! Dobrze, gnoju, chcesz po chamsku, będzie po chamsku. Odpowiesz mi na jedno pytanie: kto zapłacił ci za zabicie kapitana Tankersleya?

— Idź., do… diabła… skurwielu!

— Widzę, że się wolno uczysz, Summervale. Albo jesteś wyjątkowo tępy. Powtórzę pytanie: kto ci zapłacił za zastrzelenie Paula Tankersleya?

— A… kurwa… czemu… mam… ci… powiedzieć?… Jak… się… dowiesz… i… tak… mnie… zabijesz… więc… się… pierdol…!

— Idiota! — westchnął Ramirez. — Nie przeczę, że mam na to ochotę, ale Kapitan by mi tego nie wybaczyła, więc cię nie zabiję. A ty odpowiesz na moje pytanie.

— Jak cholera!

— Myślę, że się zastanowisz — powiedział dziwnie miękko i łagodnie Ramirez.

Scotty Tremaine, słysząc ten głos, odwrócił się i wyszedł.

— Powiedziałem, że przeżyjesz — szepnął Ramirez z uczuciem. — Ale nigdy nie mówiłem, że będzie to bezbolesne!

Загрузка...