ROZDZIAŁ XXIV

Trzech mężczyzn, którzy wyskoczyli z bocznego korytarza, miało dziennikarską profesję dosłownie wypisaną na czołach. Ich szef włączył naramienną holokamerę, zanim jeszcze Honor w ogóle go dostrzegła.

— Lady Harrington, czy mogłaby pani… — Głos umilkł nagle, gdy przed Honor wystąpił major LaFollet.

Major LaFollet nie wyglądał imponująco jak na standardy Królestwa, ale i tak był o trzydzieści umięśnionych procent cięższy od dziennikarza. Co więcej, miał całkowicie poważną minę, a jego wygląd, od krótko ściętych włosów po krój munduru, wskazywał, że jest cudzoziemcem. Wyraz oczu zaś mówił jednoznacznie, że ma gdzieś tradycje wolnej prasy, natomiast absolutnie nic przeciwko użyciu staromodnej siły fizycznej, jeśli uzna to za stosowne.

Nie odezwał się słowem — jedynie stał, przyglądając się wyczekująco. Nie zrobił też żadnego gestu, ale dziennikarz i tak nader wolno i ostrożnie wyłączył kamerę. LaFollet prychnął z lekkim rozbawieniem i cała trójka spróbowała stać się płaskorzeźbami, otwierając jak najszersze przejście.

Honor, mijając ich, skinęła uprzejmie głową, mając za plecami kaprala Mattingly’ego. I poszła dalej. LaFollet odczekał moment i dołączył do nich, przyspieszył i zajął właściwe miejsce o pół kroku z tyłu i krok z prawej od ochranianej.

— Wiesz, Andrew, niezupełnie w ten sposób traktowani są dziennikarze w Gwiezdnym Królestwie — powiedziała cicho Honor, spoglądając na niego.

— Wiem, milady — prychnął pogardliwie. — Spędziłem trochę czasu, oglądając nonsensowny stek bzdur i śmieci… proszę o wybaczenie: miałem na myśli lokalne programy związane z procesem Younga.

Honor przygryzła wargę i zmusiła się do zachowania powagi.

— Nie powiedziałam, że nie jestem ci wdzięczna. Chciałam ci tylko zwrócić uwagę, że nie możesz ciągle grozić dziennikarzom.

— Grozić, milady?! — zdumiało się wcielenie niewinności w mundurze majora gwardii. — A czym ja mu zagroziłem?

Honor ugryzła się w język. Miała już okazję przekonać się, że dyskusje z LaFolletem należały do bezproduktywnych. Słuchał jej uważnie, odpowiadał uprzejmie i konsekwentnie robił to, co uważał za słuszne, by zapewnić jej bezpieczeństwo i stosowne traktowanie. I był jeszcze bardziej niż ona uparty. Gdyby mu to poleciła, ustąpiłby z drogi dziennikarzom, ale nic poza jej rozkazem nie było go w stanie do tego zmusić.

Westchnęła w duchu, nadal targana mieszanymi uczuciami — zadowoleniem i rezygnacją. Dopiero tego ranka zorientowała się, że gwardziści stali się stałym elementem jej życia. Biorąc pod uwagę, w jakim stanie psychicznym znajdowała się ostatnio, nie powinno jej to zaskoczyć — gdyby zwracała większą uwagę na to, co się wokół dzieje, miała szansę ukręcić łeb całej sprawie w zarodku. Teraz było za późno. A żywiła poważne podejrzenia, że przyzwyczajenie się do ich obecności nie będzie najłatwiejszym przedsięwzięciem w życiu. Było jasne, że LaFollet został dobrze, starannie przygotowany i zapoznany z jej słabymi stronami. Jak dotąd zdążył bowiem nie tylko bez zająknięcia wyrecytować jej stosowne graysońskie przepisy, podając źródła, ale także bezwstydnie wykorzystać jej poczucie obowiązku. Wyczuwała w tym doborze taktyki rękę Clinkscalesa, a odkrycie, że LaFollet należał uprzednio do ochrony pałacu Protektora, tylko potwierdziło te podejrzenia.

Jak by nie było, dowódca jej osobistej ochrony zdążył z nienaganną uprzejmością i żelazną logiką uciąć każdą próbę dyskusji w kwestii obecności ochrony, chyba że uznał jakąś jej uwagę za niegodną komentarza. A ona nie mogła nawet odwołać się do prawa Gwiezdnego Królestwa, bowiem ranną pocztą nadeszło specjalne zezwolenie królewskie wystosowane na wniosek MSZ-u. Głosiło ono, że patronka Harrington (zajmująca, tak się składa, tę samą cielesną powłokę co kapitan Harrington) ma prawo do stałej, uzbrojonej ochrony osobistej na terenie całego Gwiezdnego Królestwa Manticore. W dodatku ochrona ta objęta została immunitetem dyplomatycznym! Fakt, że Ramirez był współkonspiratorem, a MacGuiness i Nimitz popierali cały pomysł, dawał LaFolletowi nieuczciwą przewagę. Powiększał ją upór treecata, by podłączyć ją do emocji majora; dzięki czemu wiedziała o jego głębokim oddaniu i jeszcze głębszej trosce o jej bezpieczeństwo.

LaFollet postarał się, by ani w wyrazie jego twarzy, ani w głosie nie pojawił się cień tryumfu, jednakże dzięki nadal istniejącemu połączeniu z jego umysłem Honor wyczuła jego wielką satysfakcję. Dopiero potem Nimitz przerwał to łącze. Honor była starsza od LaFolleta o trzynaście standardowych lat, ale w jego podejściu do niej było coś niepokojąco znajomego. Nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, dorobiła się młodszej, energiczniejszej i uzbrojonej wersji MacGuinessa. I miała poważne podejrzenia, że dzięki temu jej życie już nigdy nie będzie takie jak dotąd.

Wsiedli do windy i przestała myśleć o swych gwardzistach. Teraz miała do załatwienia coś znacznie ważniejszego i skupiła się na tym, obserwując na wyświetlaczu, jak zbliżają się ku zaprogramowanemu celowi. A był nim „Dempsey’s Bar”.


Wysmukły blondyn wziął następnego precla. Siedział przy do połowy wypitym piwie, leniwie obserwując rosnący tłum gości — zbliżała się pora lunchu. Siedział plecami do drzwi i zdawał się na nic nie zwracać uwagi, lecz starannie kontrolował otoczenie, zerkając w lustrzaną ścianę za barem. Minę miał starannie obojętną, jak zwykle doskonale maskującą myśli.

Denver Summervale był wbrew pozorom człowiekiem uczuciowym. Przez lata nauczył się ukrywać to pod maską chłodu i żelaznej kontroli tak skutecznie, że często sam zapominał o tym fakcie. Doskonale zdawał sobie sprawę, jak groźna potrafi być wściekłość czy nienawiść w jego zawodzie, ale w tym przypadku jego samokontrola zaczynała zawodzić — i nic nie był w stanie na to poradzić. To zadanie przestało już być kolejnym obiektywnym zleceniem, a stało się subiektywną sprawą osobistą. Powód był prosty — nie był przyzwyczajony, by go obijano i to na dodatek boleśnie. Wyrobił sobie taką reputację, iż od wielu lat nikt nie ośmielił się go uderzyć. Reputacja była tak miła, że nie zdawał sobie w pełni sprawy, jak bardzo na niej polega… ani jak wściekły będzie, gdy ktoś ją zignoruje.

Żując miarowo precla, czuł, jak nienawiść zalewa mu umysł. Już wcześniej drogi jego i Harrington skrzyżowały się, choć ona o tym nie wiedziała. Wówczas jej działania kosztowały go lukratywną posadę (choć naturalnie całkowicie nielegalną), ale pogodził się z tym bez żalu — to ryzyko miał wkalkulowane, stanowiło ono część reguł gry. Tym razem było inaczej — nikogo nie darzył tak szczerą i głęboką nienawiścią od czasu, gdy kuzynek, książę Cromarty, nie kiwnął palcem, by powstrzymać Korpus przed upokorzeniem go.

To, że Tankersley dał mu w pysk, było upokarzające i bolesne, ale do przyjęcia — po pierwsze pomogło mu wykonać zlecenie, po drugie oberwał z własnej winy, bo dał się zaskoczyć. Poza tym dodało to smaczku i atrakcyjności rutynowej robocie. Jedyna kula, którą kapitan zdołał wystrzelić w pojedynku, okazała się zaskakująco celna — gdyby trafiła dwa centymetry bliżej, z czystego postrzału w mięsień zrobiłaby się naprawdę groźna rana, ale to również było do przyjęcia. Ryzyko zwiększało przyjemność odczuwaną na widok przeciwnika walącego się na trawę.

Natomiast to, co wydarzyło się później na Gryphonie, było zupełnie inną sprawą. Nie było w tym cienia przyjemności, wyłącznie strach i ból. Strach, który zmienił się w przerażenie, gdy ból stał się nie do zniesienia. I wstyd. Wstyd znacznie gorszy od bólu. Thomas Ramirez już był trupem i nikt nie musiał mu płacić za jego śmierć. Jasne, będzie musiał wyczekać na odpowiedni moment, by nikt, a zwłaszcza żaden z dotychczasowych zleceniodawców, nie miał powodów do podejrzeń, ale przeciwko temu także nic nie miał — czekanie zwiększało jedynie przyjemność zadania śmierci. A w międzyczasie zajmie się jak najboleśniejszym zranieniem Ramireza.

Na moment na jego ustach pojawił się paskudny uśmiech. Wiedział, co zrobić, bo ten przemądrzały skurwiel sam mu to powiedział. A na dodatek już mu za to zapłacono!

Sprawdził, która godzina, i rozsiadł się wygodniej na barowym stołku. Spodziewał się zobaczyć twarz Harrington w wiadomościach, a sposób, w jaki potraktuje reporterów, powinien mu sporo powiedzieć o stanie jej umysłu, ale w mediach na jej temat panowała dziwna cisza. Wszyscy wiedzieli, że wróciła, a nikt nie zamieścił dotąd choćby jednego jej zdjęcia, co oznaczało, że zaskakująco skutecznie zdołała unikać dziennikarzy.

Stanowiło to pewne rozczarowanie, nie stanowiło natomiast problemu — wiedział wszystko, czego potrzebował, z jej profilu psychologicznego i przebiegu służby. Nie ulegało wątpliwości, że będzie go szukać, chcąc się zemścić, a gdy go znajdzie, skutek mógł być tylko jeden: zabije ją w pełnym majestacie prawa.

Uśmiechnął się z rozmarzeniem — była dobrym oficerem marynarki, musiał to przyznać. Kompetentnym, doświadczonym i utalentowanym, ale kiedy znajdzie się naprzeciwko niego z pistoletem w dłoni na honorowym polu, będzie na jego łasce, bo to on jest tym szybszym i bardziej doświadczonym. Przyznawał, że miała odwagę i w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu, dla których walka stanowiła odmianę szachów toczoną w przestrzeni na duże odległości, udowodniła, że potrafi zabijać z bliska, kiedy musi. Nigdy dotąd jednak nie stoczyła pojedynku, a śmierć Tankersleya musiała pozbawić ją równowagi. W tej chwili najważniejszą dla niej rzeczą musiała być zemsta i tak właśnie być powinno. Chciała jego krwi, a on, prawdę mówiąc, nie bardzo już pamiętał, ilu mężczyzn i kobiet stawało naprzeciw niego wypełnionych słusznym gniewem i żądzą zemsty. I żaden tego nie przeżył. Ich uczucia były bowiem jego sprzymierzeńcem — powodowały pośpiech i niestaranność, potwierdzając każdorazowo, iż pełen słusznego gniewu amator jest bez żadnych szans wobec chłodnego zawodowca.

I nawet nie musiał jej szukać. Wystarczyło posiedzieć tu i poczekać, aż usłyszy pełne wściekłości wyzwanie. Wiedział już zresztą, jak jej odpowie, i to właśnie było najpiękniejsze — jako wyzwanemu bowiem przysługiwało mu prawo wyboru reguł.

Popił precla piwem i uśmiechnął się w duchu. W parlamencie od dziesięcioleci próbowano zdelegalizować Kodeks Ellingtona i być może kiedyś komuś się to uda, chwilowo jednak pojedynki były jak najbardziej legalne, mimo że coraz mniej posiadały zwolenników. Wszyscy woleli Kodeks Dreyfusa, co w niczym nie zmieniało sytuacji, bowiem dziecinadą będzie tak podpuścić rozwścieczoną kochankę, by użyła wystarczająco obelżywego języka, który uzasadni jego upór przy wyborze ostrzejszych zasad. Kodeks Dreyfusa był bowiem, łagodnie rzecz ujmując, upierdliwy — ograniczał ilość naboi do pięciu dla każdego i wymuszał wymianę pojedynczych strzałów. Po każdej wymianie arbiter zobowiązany był nakłaniać przeciwników do ugody, a pojedynek i tak toczył się tylko do pierwszej krwi.

Nie znaczyło to bynajmniej, że nie można było zabić przeciwnika, ale trzeba było zrobić to za pierwszym strzałem — no i nie miało się z tego żadnej przyjemności. Kodeks Ellingtona podobał mu się znacznie bardziej — każdy uczestnik dostawał pistolet z pełnym dziesięcionabojowym magazynkiem i mógł strzelać tak długo, aż przeciwnik nie upadł lub nie rzucił broni. Pistolety używane do pojedynków może i były anachronizmami, ale wysoce specjalistycznymi i doskonale wykonanymi. Co ważniejsze, stanowiły jego narzędzie pracy, nie zaś zawodowego oficera marynarki. Sądził, że powinien wpakować w Harrington co najmniej trzy kule, nim upadnie.

Oczyma wyobraźni ujrzał ból na jej twarzy, gdy zostanie trafiona pierwszy raz i będzie próbowała pokonać szok. Nienawiść zwiększy jej upór i utrzyma ją na nogach, umożliwiając mu oddanie kolejnych strzałów. Prawdziwą sztuką było trafiać tak, żeby każdy postrzał był bolesny, a dopiero ostatni śmiertelny. A on wiedział, jak to zrobić. I jak to pokazać, by wiedzieli o tym jej zasrani poplecznicy.

Uśmiechnął się, unosząc szklankę w milczącym toaście — za wspaniałe przeżycie.

Honor przystanęła dwa metry od uchylnych drzwi prowadzących do lokalu, nie służących zresztą żadnemu praktycznemu celowi na stacji kosmicznej, i odetchnęła głęboko. Czuła dziwne łaskotanie w żołądku, nie mające żadnego wpływu na poziom samokontroli czy zdolność myślenia. Przyjrzała się obu ochroniarzom i spytała:

— Nie będę miała z wami żadnych problemów prawda, Andrew?

— Jest pani naszą patronką, milady. Pani rozkazy są dla nas prawem — odparł poważnie LaFollet, co dziwnie ją rozbawiło, bowiem przez sekundę wyglądało na kapitulację. Przestało jednak, gdy dodał. — Nie podoba nam się to, że chce pani ryzykować, ale nie będziemy się wtrącać, jak długo ten cały Summervale nie spróbuje użyć przemocy.

— Nie przyjmuję trybu warunkowego, Andrew — powiedziała cicho, lecz z taką stanowczością, jakiej jeszcze w jej głosie nie słyszał. — W normalnych okolicznościach nie będę ci mówiła, jak masz wykonywać swoje obowiązki. Natomiast jeśli teraz powiem ci, że masz nie robić nic, obojętne co by się nie stało, to masz zrobić dokładnie co powiedziałam i dopilnować, by twoi ludzie też tak postąpili. A teraz właśnie ci to powiedziałam. Wyraziłam się zrozumiale?

LaFollet odruchowo się wyprostował. To, że dotąd w ten sposób się do niego nie odzywała, nie znaczyło, że nie rozpoznał rozkazu, gdy go usłyszał.

— Rozumiem, milady — odrzekł zwięźle.

Honor pokiwała głową, nie mając żadnych złudzeń. Wiedziała, że LaFollet przy pierwszej okazji przekręci jej słowa, tak by móc podjąć działanie, nie łamiąc rozkazu. Musiała się przyzwyczaić do tego, że najważniejszym celem jego życia było utrzymanie przy życiu jej, a nie siebie. Nie było to łatwe do przyjęcia i wiedziała, że wywoła serię awantur i problemów stworzonych przez sprzeczności interesów. Perspektywa nie była radosna, ale szanowała LaFolleta za upór i samodzielność, a w tej chwili najważniejsze było to, iż ustalili, że istnieje pewna nieprzekraczalna granica.

— Doskonale. — Odruchowo również się wyprostowała. — W takim razie, panowie, bierzmy się do dzieła!

Drzwi uchyliły się i Summervale dostrzegł w lustrze czarno-złocisty mundur. Nie musiał się nawet oglądać, by zidentyfikować cel — była bledsza niż na hologramach i znacznie, ale to znacznie atrakcyjniejsza, ale to na pewno była ona. Obserwował, jak go szuka, lecz równocześnie coś niespodziewanego zwróciło jego uwagę.

Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn w nieznanych mu uniformach, a ich wygląd i zachowanie natychmiast wzbudziły jego czujność. Stanowili ochronę osobistą i to dobrą — stali o pół kroku za i krok obok chronionej i w chwili wejścia podzielili między siebie lokal tak, że stojąc pod lekkim kątem do siebie, widzieli wszystkich i wszystko. Oraz mieli otwarte pole ognia w razie konieczności, a na biodrach nosili pulsery w sposób wskazujący na długoletnią wprawę. Pojęcia nie miał, skąd ich wytrzasnęła, ale to nie były zwykłe miernoty z agencji ochrony. To byli zawodowcy i ten fakt go zaniepokoił. Czyżby chodziło tu o coś więcej, niż był łaskaw poinformować go zleceniodawca?!

Obecność ochrony tak odciągnęła jego uwagę, że zorientował się, iż Harrington go znalazła, gdy była już w połowie drogi. Wziął się w garść, zły na samego siebie — jak dobrzy nie byliby ci ochroniarze i skądkolwiek by nie byli, stanowili kwestię drugorzędną. A pierwszorzędna właśnie nadchodziła, toteż skupił się na niej. Leciutki uśmieszek pojawił się na jego wargach i zgasł niczym zdmuchnięty, gdy Summervale dostrzegł szczegóły jej wyglądu i zachowania.

Jej twarz była pozbawiona wyrazu — nie było na niej wściekłości czy nienawiści, której się spodziewał. A szła tak, iż ludzie instynktownie usuwali się jej z drogi, jakby rozpoznawali w niej coś, co zwykle dostrzegali jedynie u niego. Coś się tu poważnie nie zgadzało…

Przełknął ślinę, co było objawem solidnego zdenerwowania, i stwierdził, że coraz trudniej mu usiedzieć plecami do niej, gdy tak szła miarowym krokiem, a jedynym śladem emocji było lekkie drżenie prawego kącika jej ust. Miał nieodparte wrażenie, że ktoś właśnie wymalował mu na plecach tarczę, a ktoś inny w nią wycelował. A Harrington brała miarę na jego trumnę. Jedyne, co mógł zrobić, to przypomnieć samemu sobie, że tak to właśnie zaplanował i że jak dotąd Harrington robi dokładnie to, co chciał, by zrobiła.

— Denver Summervale?

Sopran był lodowaty; nie tego się spodziewał, dlatego też musiał zebrać się w sobie, by przybrać odpowiednio urażoną minę.

— Tak?

Dzięki latom wprawy w jego głosie słychać było tyle obraźliwego lekceważenia, ile chciał.

A ona nawet nie mrugnęła okiem.

— Jestem Honor Harrington — oświadczyła głośno.

— Powinno mi to coś mówić? — spytał ironicznie.

Uśmiechnęła się.

Na widok tego uśmiechu nagle spotniały mu palce. Dopiero w tym momencie zaświtało mu w głowie, że popełnił kardynalny błąd — nie docenił przeciwnika. W jej oczach nie było żadnych ludzkich emocji. Wyczuwał w niej nienawiść, ale to ona wykorzystała tą nienawiść, a nie na odwrót. Zrozumiał, że spotkał drapieżnika równie groźnego co on sam.

— Owszem, powinno. W końcu jestem kobietą, do zabicia której wynajął pana earl North Hollow za godziwą zapłatę, panie Summervale. Podobnie jak wynajął pana do zabicia kapitana Paula Tankersleya — oznajmiła to na tyle głośno i wyraźnie, że w lokalu zapanowała pełna szoku cisza.

A Summervale stracił głos; gapił się na nią wytrzeszczonymi oczyma, nie wierząc w to, co usłyszał. Wokół było dobre pół setki ludzi, a ona spokojnie oskarżała para Królestwa o zlecenie morderstwa. To było czyste szaleństwo! Nikt nigdy nie odważył się też oskarżyć Summervale’a o branie pieniędzy za zabicie cudzych wrogów. Owszem, za jego plecami powtarzano takie plotki, ale nikt nie ośmielił się mu tego powiedzieć w oczy, bo wszyscy wiedzieli, jaki byłby skutek; nie miałby wyboru, musiałby wyzwać kogoś takiego na pojedynek i zabić. Nie tylko po to, by go uciszyć, ale by móc nadal zarabiać na życie — w przeciwnym wypadku stałby się obiektem pogardy i jego następny cel wcale nie musiałby go wyzywać czy też przyjąć wyzwania. Mógłby wytrzeć nim podłogę albo po prostu zignorować jako kogoś, kto nie ma już honoru.

A ona posunęła się dalej! Poważyła się głośno wymówić nazwisko zleceniodawcy!

Było to coś, czego się nie spodziewał, i sklął się w duchu za to, że dał się tak zaskoczyć. Dotąd nikt nigdy nie był w stanie odgadnąć tożsamości zleceniodawcy i ta anonimowość była jedną z największych zalet Summervale’a. A ona wiedziała, a co gorsza, miała nagranie jego wypowiedzi identyfikującej earla North Hollow. A to, że nie mogła się nim posłużyć przed sądem z uwagi na to, jak zostało uzyskane, było bez znaczenia. Gdyby jednak on czy earl oskarżyli ją o oszczerstwo, wówczas broniąc się, mogłaby ją wykorzystać i nie byłoby istotne, jak nagranie powstało czy w jaki sposób weszła w jego posiadanie. Zresztą prawne konsekwencje były najmniej ważne. Jeśli inni jego zleceniodawcy dowiedzą się, że wyduszono z niego to nazwisko, to…

— Czekam, Summervale. — Lodowaty sopran przebił się przez kłębowisko myśli i zdał sobie sprawę, że nadal gapi się na nią z otwarta gębą. — Nie jest pan człowiekiem honoru?… Oczywiście że nie! Jest pan zwykłym, wynajętym zabójcą, prawda? Ścierwo takiej kategorii nie musi nikogo wyzywać, jak długo zapłata i warunki nie są odpowiednie, zgadza się?

Teraz w jej głosie słychać było uczucie — bezdenną pogardę.

— Ja… — wychrypiał, próbując logicznie myśleć i działać.

To on, do cholery, miał ją sprowokować, by go wyzwała, nie na odwrót! Postawiła wszystko na głowie i choć wiedział, jak musi zareagować, jej szybkość i bezczelność tak zbiły go z tropu, że zablokowały zdolność artykułowanej wymowy. Po prostu nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa!

Harrington skrzywiła się pogardliwie, widząc jego daremne wysiłki.

— Doskonale, panie Summervale — oświadczyła z pogardą. — Pomogę panu!

I strzeliła go otwartą dłonią na odlew w pysk aż klasnęło.

A potem wierzchem dłoni spoliczkowała go ponownie.

Przyparła do kontuaru i powtórzyła całą operację.

I jeszcze raz.

A wszyscy patrzyli, jak jego głowa odskakuje po każdym siarczystym uderzeniu.

To przełamało przynajmniej blokadę motoryczną — złapał ją za nadgarstek, ale zdołał utrzymać go tylko przez sekundę, nim od niechcenia się nie uwolniła. I nie zrobiła kroku w tył, by wszyscy mogli podziwiać jej rękodzieło.

A było na co popatrzeć — z rozbitych warg i nosa Summervale’a spływała krew, kapiąc na koszulę i marynarkę. A w zakrwawionej, bladej twarzy pałały oczy szaleńca. Gotów był zaatakować ją gołymi rękoma, tu i teraz, i powstrzymał go ledwie przebłysk zdrowego rozsądku. Tu nie mógł jej zabić! Zapędziła go do kąta tak jak on wcześniej wszystkie swe ofiary — i nie zostawiła mu wyboru. Tylko tak mógł ją uciszyć, a wiedział, że uciszyć ją musi.

— Ja… — wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł zakrwawioną twarz.

A ona stała i przyglądała mu się z pogardą i odrazą. Moment wystarczył, by zdołał nad sobą zapanować.

— Pani zwariowała! — oznajmił, próbując zrobić to z przekonaniem. — Nie znam pani i nigdy nie spotkałem earla North Hollow! Jak pani śmie twierdzić, że jestem jakimś… jakimś płatnym mordercą! Nie wiem, dlaczego szuka pani ze mną zwady, ale nikt nie będzie się tak do mnie odzywał!

— Ja będę!

— W takim razie nie mam innego wyboru, jak zażądać satysfakcji!

— Nareszcie! — W jej głosie pojawiło się coś innego niż pogarda i nie tylko Summervale’owi dreszcz przeleciał po plecach. — Pułkownik Thomas Ramirez, którego miał pan okazję poznać, będzie moim sekundantem. Znajdzie tego pańskiego przyjaciela… Livitnikova zdaje się… Czy tym razem wynajmie pan kogoś innego?

— Ja… — Summervale przełknął krew i ślinę, pragnąc obudzić się z tego koszmaru, i wziął głęboki oddech. — Pan Livitnikov rzeczywiście jest moim przyjacielem i sądzę, że zgodzi się zostać moim sekundantem.

— Na pewno, jeśli tylko zapłaci mu pan wystarczająco dużo — zapewniła go z lodowatym uśmiechem i dodała z błyskiem w oczach: — Niech mu pan powie, by przypomniał panu Kodeks Ellingtona.

Po czym odwróciła się i skierowała ku drzwiom.

Загрузка...