ROZDZIAŁ XXIII

Thomas Ramirez odchylił się w fotelu i uważnie przyglądał siedzącemu po drugiej stronie biurka mężczyźnie w zielonym mundurze. Major Andrew LaFollet robił to samo, dlatego też w niewielkim pomieszczeniu panowało napięcie pozbawione jednak złości czy nieufności. Była to czysta ostrożność, jaką zachowują przy pierwszym spotkaniu psy obronne.

— Jak rozumiem, majorze, pan i pańscy ludzie są stałą ochroną przydzieloną lady Harrington? — zapytał w końcu Ramirez. — Z tego, co powiedziała mi kapitan Chandler, sądziłem, że to jest przydział czasowy z rozkazu Protektora Benjamina.

— Przykro mi z powodu zamieszania, panie pułkowniku — odparł LaFollet uprzejmie.

Jak na mieszkańca Graysona był dobrze zbudowany, ale od Ramireza i tak o głowę niższy. W porównaniu z nim wyglądał jak chucherko. Miał także dziesięć lat mniej, ale nie było to widoczne z racji tego, iż Ramirez został w młodości poddany prolongowi. Nie znaczyło to bynajmniej, że majorowi brakowało pewności siebie czy to w zachowaniu, czy w wyrazie twarzy. Teraz zmarszczył brwi, przeczesał palcami blond włosy i starannie dobierając słowa, wyjaśnił:

— Obecnie patronka Harrington nie myśli zbyt trzeźwo. — w jego oczach wyraźnie widać było, że ten, kto spróbuje wykorzystać tę uwagę jako zachętę do krytyki, pożałuje tego. — Sądzę, że uważa nas za czasową ochronę.

— Ale jest w błędzie.

— Jest. Bowiem zgodnie z graysońskim prawem osobista ochrona rekrutująca się z członków gwardii musi towarzyszyć patronowi przez cały czas, na Graysonie czy poza nim.

— Także w Gwiezdnym Królestwie Manticore?

— Na Graysonie czy poza nim, pułkowniku Ramirez — powtórzył LaFollet.

— Rozumiem, że to nie pan układał te przepisy, majorze, ale tak się składa, że lady Harrington jest także oficerem Królewskiej Marynarki.

— Wiem o tym.

— Ale może pan nie wiedzieć, że regulamin Royal Manticoran Navy zabrania obcokrajowcom noszenia broni na pokładach Królewskich Okrętów. Mówiąc po prostu, majorze LaFollet, pan i pańscy ludzie jesteście tu nielegalnie.

— Przykro mi to słyszeć, pułkowniku Ramirez — odparł uprzejmie LaFollet.

Ramirez westchnął.

— Raczej nie ułatwia mi pan roboty — skomentował.

— Nie jest moim zamiarem przysparzanie kłopotów panu, Królewskiej Marynarce czy Królestwu Manticore. Moim zadaniem jest natomiast wypełnianie obowiązków, które wypełniać przysięgałem. A najważniejszym z nich jest ochrona mojego patrona, czyli lady Harrington.

— Marines chronią kapitanów okrętów Jej Królewskiej Mości — stwierdził ostrzej Ramirez.

— Bez obrazy, pułkowniku Ramirez, ale nie o tym mówimy. A skoro już pan poruszył ten temat… rozumiem, że to, co się stało, nie było winą pana czy Korpusu, ale lady Harrington już dość wycierpiała, prawda?

Ramirez zacisnął szczęki i zmusił się do zachowania spokoju, musiał w duchu przyznać, że LaFollet miał rację, a na dodatek mówił z prawdziwym szacunkiem. Zastanowił się i zaczął z innej strony.

— Majorze, lady Harrington może przez wiele lat nie postawić stopy na Graysonie, jako że parlament przegłosował wypowiedzenie wojny, co pociągnie za sobą aktywne działania. Czy pan i pańscy ludzie… dziesięciu czy dwunastu?

— Jest nas dwunastu, pułkowniku.

— Aha. A więc czy jesteście gotowi przebywać tak długo poza Graysonem, biorąc poprawkę na to, że Korpus gotów jest zagwarantować bezpieczeństwo lady Harrington?

— Pułkowniku Ramirez, lady Harrington nie będzie cały czas przebywała na pokładzie okrętu, a kiedy tylko go opuści, przestanie być chroniona przez wartownika z Korpusu. Odpowiadając na pańskie pytanie — jak długo jesteśmy z naszą patronką, nie przebywamy poza Graysonem. — Ramirez, słysząc to, wzniósł oczy do nieba, a LaFollet uśmiechnął się i dodał: — No więc dobrze, powiem to w sposób dla pana zrozumiały: jesteśmy gotowi przebywać z dala od Graysona tak długo, jak długo będzie to konieczne.

— Jest pan pewien, że wszyscy pańscy ludzie tak uważają?

— A pan, pułkowniku, może mówić za wszystkich swoich podkomendnych?… Właśnie, zasada dotycząca pańskich Marines odnosi się także do moich gwardzistów. Członkowie obu formacji są zresztą ochotnikami.

— A można spytać, dlaczego pan zgłosił się do tej formacji? — Gdyby w tonie Ramireza nie było czystej ciekawości, pytanie zabrzmiałoby obraźliwie.

LaFollet wzruszył ramionami.

— Można. Przed próbą zamachu Machabeusza należałem do ochrony pałacu Protektora Benjamina. Mój starszy brat był członkiem osobistej ochrony Protektora. Został zabity, a lady Harrington nie tylko przejęła jego obowiązki, broniąc Protektora, lecz zabiła jego zabójcę. A potem poleciała, by bronić mojej planety. — LaFollet spojrzał wymownie na Ramireza. — Grayson zawdzięcza jej wolność, a moja rodzina dług życia za wykonanie tego, czego mój brat nie mógł zrobić, i za pomszczenie go. Zgłosiłem się do Gwardii Harrington w dniu, w którym ogłoszono jej powstanie.

Ramirez odchylił się na oparcie fotela i milczał przez chwilę, intensywnie myśląc.

— Rozumiem… proszę wybaczyć, majorze, ale z tego co wiem, nie wszyscy obywatele planety Grayson są zachwyceni tym, że kobieta została patronem. Czy w takiej sytuacji ma pan pewność, że wszyscy pana ludzie okażą się równie wierni?

— Wszyscy zgłosili się na ochotnika do towarzyszenia patronce Harrington. — W głosie LaFolleta po raz pierwszy pojawił się chłód. — Co naturalnie może pana nie przekonać, pułkowniku Ramirez, więc podam parę przykładów. Ojciec gwardzisty Candlessa zginął na pokładzie Covingtona w bitwie o Blackbird. Starszy brat kaprala Mattingly’ego zginął na pokładzie Saula w tej samej bitwie. Kuzyn i wuj gwardzisty Yarda należą do ofiar pierwszej bitwy o Yeltsin. Drugi kuzyn przeżył bitwę o Blackbird tylko dzięki temu, że lady Harrington odszukała wszystkie graysońskie kapsuły ratunkowe mimo groźby powrotu Saladina. Jego kapsuła miała uszkodzony transponder i sensory graysońskich okrętów nie odnalazłyby jej. Sensory HMS Fearless były znacznie lepsze, dzięki temu żyje. W moim oddziale, podobnie jak w całej Gwardii Harrington, nie znajdzie pan nikogo, kto nie ma wobec patronki osobistego długu wdzięczności. Ale to nie wszystko… ona… ona jest kimś wyjątkowym… nie wiem, jak to wyjaśnić, ale…

— Nie musi pan — przerwał mu cicho Ramirez. Zaskoczony LaFollet spojrzał mu w oczy i odprężył się, choć nie potrafiłby określić, co dokładnie w nich zobaczył. Opuścił wzrok na własną dłoń i powiedział równie cicho:

— Nie powinienem tego mówić, bo to nie jest właściwe, ale… wstąpiliśmy do jej gwardii, bo ją kochamy — ponownie uniósł wzrok i dodał: — Co więcej, ona jest naszą patronką, naszą panią lenną. Jesteśmy jej winni dokładnie to samo co pan, pułkowniku, królowej. I wypełnimy nasz obowiązek, może być pan pewien. Poza tym z tego co wiem, Protektor polecił naszemu ambasadorowi przekazać tę informację waszemu premierowi.

Ramirez potarł skronie. Wyczuł bezkompromisowość rozmówcy, a kwestia statusu prawnego Kapitan jako patronki sprzymierzonego państwa rodziła takie problemy, że był naprawdę wdzięczny losowi, że to nie on musi znaleźć ich rozwiązanie. Najważniejsze zaś było co innego: LaFollet miał rację i to w większym niż sądził stopniu, martwiąc się o bezpieczeństwo Honor. Było bowiem nieprawdopodobne, by North Hollow zrezygnował z zabicia jej tylko dlatego, że Summervale’owi się to nie uda. A jego Marines nie są i nie będą w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa, kiedy znajdzie się poza okrętem. A z tego, co miał okazję zaobserwować, jasno wynikało, że nic słabszego od taktycznej głowicy nuklearnej nie miało prawa przedrzeć się przez LaFolleta i jego ludzi. Nie wiedział dokładnie, na ile ta świadomość wpłynęła na jego decyzję, ale wiedział, że wpłynęła. I nie miał zamiaru ze sobą walczyć — istniały sprawy ważniejsze od litery regulaminów.

— No dobrze, majorze LaFollet — odezwał się w końcu. — Rozumiem pana stanowisko i tak między nami, cieszę się z waszej obecności. Jak długo nie zostanę zmuszony przez przełożonych do odebrania wam broni, możecie ją nosić na pokładzie. Umożliwię także pańskim ludziom trzymanie warty przez cały czas wraz z moimi oraz postaram się, by był pan informowany, kiedy kapitan zamierza opuścić okręt. Resztę musi pan uzgodnić z damą Honor, ale jak ją znam, wątpię, by udało się panują przekonać do wyrażenia zgody na obecność kogokolwiek wewnątrz jej pomieszczeń. Niezależnie od tego, co na ten temat mówi graysońskie prawo.

— Nie mam takiego zamiaru, panie pułkowniku. — LaFollet aż się zaczerwienił.

— Obawiam się także, majorze LaFollet, że będzie się pan musiał zgodzić na coś jeszcze. I nie dlatego, że ja czy Królewska Marynarka się przy tym uprzemy. Uprze się lady Harrington. — LaFollet uniósł brwi. — Wie pan, jak zginął kapitan Tankersley, a dama Honor wie, kto go zabił, i spodziewam się, że podejmie w tej kwestii kroki, które uzna za stosowne. Nic pan na to nie poradzi, a wówczas nie zdoła jej pan chronić.

— Zdajemy sobie z tego sprawę. Nie podoba się nam ta sytuacja, ale prawdę mówiąc, pułkowniku Ramirez, nawet gdybyśmy mogli, nie próbowalibyśmy jej powstrzymać.

Ramirez nie zdołał całkowicie ukryć zaskoczenia. Wiedział, że zasady moralności graysońskiej są znacznie ostrzejsze niż te obowiązujące w Królestwie Manticore, a związek seksualny ludzi nie będących małżeństwem naruszał mniej więcej jedną trzecią z nich. LaFollet uśmiechnął się jedynie, widząc jego zdziwienie, ale nic nie powiedział. Do Ramireza dopiero zaczynało docierać, jak troszczą się o Honor jej graysońscy poddani.

— Cóż, w takim razie, majorze LaFollet, witamy na pokładzie — powiedział, wstając i wyciągając prawicę. — Przedstawię pana pozostałym oficerom i starszym podoficerom, a potem zajmiemy się znalezieniem wam jakichś kwater i poprawkami w systemie wart.

— Dziękuję, pułkowniku Ramirez. — Dłoń LaFolleta prawie zginęła w garści Ramireza, ale uścisk był zdecydowany. — Doceniam pańską pomoc.


Honor otworzyła oczy — po raz pierwszy od dawna, od zbyt dawna nie obudziła się pogrążona w lodowatej pustce. Ból istniał nadal, otoczony pancernym kokonem i w tej jednej kwestii nic się nie zmieniło: nie odważy się go uwolnić, zanim nie dokona zemsty. Ale poza tym wszystko wyglądało inaczej. Wróciła stara nienawiść — znała wroga, nie była ofiarą czegoś, czego nie mogła pojąć, ale zwykłej ludzkiej podłości doskonale znanej. I to właśnie skruszyło lód dotąd powlekający jej duszę.

Usiadła, powodując płynny zjazd Nimitza z piersi na kolana, i odgarnęła włosy z oczu. Czuła zmianę, która przez noc zaszła w treecacie. Nimitz serdecznie nienawidził Summervale’a i to nie tylko dlatego, że spowodował on ból i żal Honor. Treecat na swój sposób także kochał Tankersleya. A teraz znał prawdziwego sprawcę nieszczęścia i wiedział, że przestał istnieć konflikt między nim a jego człowiekiem. Bo prawdą było, iż od dnia, w którym Honor dowiedziała się o śmierci Paula, nie miała ochoty dalej żyć, Nimitz zaś robił co mógł, by ją przy tym życiu utrzymać. Teraz oboje aż się palili do zniszczenia wroga.

Opuściła nogi na pokład, przesunęła dłonią po miejscu, w którym powinien leżeć Paul, wiedząc, że teraz może już to zrobić, choć nadal nie mogła stawić czoła całemu bólowi. Słyszała wielokrotnie, że miłość pomaga pozostać przy zdrowych zmysłach, nigdy natomiast nie słyszała, że nienawiść ma tą samą właściwość. A od wczoraj wiedziała, że ma.

Poszła do łazienki i myjąc zęby, przypomniała sobie dokładnie treść nagrania, które dał jej Ramirez. Zostało bez wątpienia poddane lekkiej obróbce dźwiękowej, ale ani przez sekundę nie wątpiła w jego autentyczność. Niestety w żadnym sądzie nie mogło posłużyć jako dowód, nawet gdyby miała ochotę zaufać sądom ponownie. Co prawda Ramirez był bardziej niż małomówny co do tego, w jaki sposób nakłonił rewolwerowca do zwierzeń, a z nagrania usunięto wycie i inne odgłosy bólu, ale w wypowiedziach Summervale’a nadal się go słyszało. Jego echem był krótki oddech, bardziej chwilami zachrypnięty głos i szybkość, z jaką nagle zaczął mówić. Nie znała Ramireza na tyle, by wiedzieć, jakich środków przymusu bezpośredniego użył, by nakłonić rozmówcę do szczerości, ale nie ulegało wątpliwości, że zrobił to skutecznie.

Spojrzała w lustro i zdołała się rozpoznać, co było dużym sukcesem, a we własnych oczach dostrzegła wreszcie jakieś uczucia: zdumienie graniczące z podziwem, że tylu ludzi ryzykowało dla niej tak wiele.

Wszyscy, którzy wzięli udział w wyprawie na Gryphon, ryzykowali kariery. Ba, ryzyko to istniało nadal, choć mniejsze i rozłożone w czasie, bowiem zbyt wiele osób wiedziało, co się święci, przynajmniej po części, by sprawa mogła pozostać tajemnicą na zawsze. Summervale naturalnie słowem o całym wydarzeniu nie piśnie, bo dla zawodowego zabójcy nagranie takie jak to, obojętne w jaki sposób uzyskane, oznaczało w najlepszym przypadku brak klientów, a w najgorszym śmierć, nim rozpowie o innych zleceniodawcach.

Plotki zaczęły krążyć wśród Marines i personelu floty; w końcu ktoś przy piwie powie o słowo za dużo, bo historia rzeczywiście była niecodzienna, ktoś inny się tym zainteresuje i zacznie węszyć… Fakt, znając Alistaira i Thomasa, była spokojna, że niczego nie będzie można im udowodnić, ale to nie znaczy, że nikt, kto będzie odpowiednio wysoko i będzie chciał dobrać się do nich, nie znajdzie na to sposobu.

Musieli zdawać sobie z tego sprawę, a mimo to wykonali to, co zaplanowali. Zrobili to dla niej i być może… być może świadomość tego w pewnym stopniu (choć mniejszym niż nienawiść) także pomogła jej wyjść ze stanu zombie-podobnego. Bo to, że zaryzykowali dla niej, dowodziło, że nie była im obojętna… a to także forma miłości.

Nagle zaczęły jej drżeć wargi, a łzy zapiekły pod powiekami… i rozpłakała się. Łzy ciche i dziwnie łagodne płynęły jej po policzkach i choć nie były w stanie rozmyć pancerza, to skutecznie go czyściły. Oparła czoło o lustro i nie próbowała ich powstrzymać. Nimitz wspiął się na sedes, stanął na tylnych łapach i złapał ją chwytnymi za przedramię. Wtulił nos w jej pachę. Ciche, ledwie słyszalne mruczenie świadczyło, że cieszy się z jej łez. Odwróciła się, wzięła go na ręce i przytuliła.

Nigdy nie zastanawiała się, jak długo wówczas płakała, bo w sumie nie miało to większego znaczenia. Nie czas był istotny, lecz efekt, a gdy otarła oczy, czuła się… inaczej. Mike obawiała się, by nie zwariowała, i teraz, z perspektywy czasu (choć krótkiego), musiała jej przyznać rację. Ale szaleństwo już jej nie groziło. Wyznaczyła sobie cel i by go osiągnąć, potrzebowała spokoju, logiki i zdrowego rozsądku. I miała pewność, że żadnego z tych trzech elementów jej nie zabraknie.

Wytarła nos i ubrała się, nie budząc Maca. Wiedziała, gdzie trzyma jej mundury, a zasłużył, by się wyspać. Bóg jeden wie, ile godzin spędził z nią czy tuż obok, troszcząc się, martwiąc i próbując wmusić w nią cokolwiek, słysząc jedynie ciszę i widząc jej puste spojrzenie. Zaplotła włosy w prosty warkoczyk i związała go czarną jedwabną wstążką. Kolor żalu i zemsty. A potem siadła do komputera.

Wiadomości, których się obawiała, czekały. Pierwsze było łzawe nagranie od rodziców, które przed zapoznaniem się z wyznaniem Summervale’a załamałoby ją. Teraz mogła je obejrzeć spokojnie i rozpoznać miłość obok żalu. Co więcej: mogła ją także wyczuć. Potem obejrzała inne; było ich znacznie więcej, niż się spodziewała. Jednym z pierwszych było osobiste nagranie od królowej. Książę Cromarty także osobiście przekazał sztywniejszą nieco wiadomość, ale z prawdziwą sympatią w głosie. A potem już była lawina: admirał Caparelli w imieniu Lordów Admiralicji, lady Morncreek, dowódca Hephaestusa, Ernestine Corelli, Mark Sarnow, a nawet dama Estelle Matsuko, nadal przebywającej na planecie Medusa jako przedstawicielka Korony, oraz kontradmirał Michael Reynaud ze służby Astro, dowodzący obecnie terminalem w systemie Basilisk.

Bolały — każda bolała straszliwie, przypominając o tym, co straciła, ale teraz mogła już znieść ten ból. Co prawda kilka razy musiała przerywać, by otrzeć łzy, ale dotrwała do końca. A po półmetku stwierdziła, że na stole znalazł się kubek gorącego kakao. Zdążyła odwrócić głowę, nim MacGuiness zniknął w kuchni, i uśmiechnęła się tak szczerze, jak potrafiła.

— Mac — powiedziała cicho.

Zamarł, odwrócił się powoli i Honor zaniemówiła. Pierwszy raz zobaczyła go w szlafroku, nie w mundurze. Wyglądał na starego i zmęczonego… na delikatnego. Gdy wyciągnęła ku niemu rękę, w jego oczach pojawiła się obawa silniejsza od nadziei. Mimo to podszedł i delikatnie ujął jej dłoń. Mocno ścisnęła jego palce i powiedziała cicho:

— Dzięki, Mac. Za wszystko.

Ledwie mógł zrozumieć słowa, ale to wreszcie był jej głos, nie jego mechaniczna parodia. I wiedział, że dziękuje mu nie tylko za ten kubek. Oczy podejrzanie mu zalśniły, więc pospiesznie opuścił głowę i odpowiedział równie silnym uściskiem dłoni.

— Nie ma za co, ma’am — powiedział nieco chrapliwie, odchrząknął i dodał już prawie normalnie: — I niech się pani przypadkiem nigdzie nie rusza! Za kwadrans będzie śniadanie, a zbyt wiele ich pani ostatnio opuściła, żeby to miało dłużej trwać!

— Tak jest, proszę pana — przyznała potulnie i z radością zauważyła na jego ustach ślad uśmiechu.

Honor skończyła naprawdę solidne śniadanie i otarła usta chusteczką. Dziwne, ale ostatni posiłek, który pamiętała, jadła na Graysonie. Musiała coś jeść w międzyczasie, ale pamięć odmawiała współpracy, gdy próbowała to sobie przypomnieć. Poczuła nową falę winy, gdy uświadomiła sobie, jak musiała przez ten czas traktować MacGuinessa, ale Nimitz fuknął znacząco, więc uśmiechnęła się z pewnym przymusem.

— Dzięki, Mac. Było pyszne.

— Cieszę się, że pani smakowało, ma’am, i…

Przerwał mu sygnał interkomu, więc podszedł, nacisnął przycisk i oznajmił:

— Kwatera kapitana, starszy steward MacGuiness.

— Mam pilne połączenie do skipper — rozległ się głos Moneta. — Admirał White Haven na linii.

— Przełącz tutaj, George — poleciła Honor wstając.

George Monet poczekał, aż Honor znajdzie się przed ekranem komputera, i dopiero wówczas przełączył obraz.

Nie była pewna, ale wydało jej się, że na jego twarzy dostrzegła wyraz ulgi.

Na ekranie pojawiło się oblicze admirała White Haven przyglądającego się jej uważnie, acz bez nachalności. Skłonił uprzejmie głowę i odezwał się:

— Dzień dobry, damo Honor. Przykro mi, że już pierwszego ranka przeszkadzam pani o tak wczesnej porze.

— Nie przeszkadza mi pan w niczym, sir. Na co mogę się przydać?

— Powody mojego natręctwa są dwa. Po pierwsze, chciałem osobiście przekazać pani kondolencje. Kapitan Tankersley był doskonałym oficerem i wartościowym człowiekiem, a jego śmierć to strata nie tylko dla Królewskiej Marynarki, ale i dla wszystkich, którzy go znali.

— Dziękuję, sir. — Jej sopran był nieco zdławiony, ale admirał udał, że tego nie zauważył.

— Po drugie, chciałem panią poinformować, że parlament w czasie pani nieobecności zdecydował się wreszcie przegłosować wypowiedzenie wojny. Działania zbrojne przeciwko Ludowej Republice Haven zostały wznowione o pierwszej zero zero w ostatnią środę. — Honor przytaknęła, a White Haven ciągnął dalej. — Ponieważ wchodzimy w skład Home Fleet, bezpośrednio nie ma to wpływu na przydział czy zadania, ale tym istotniejsze jest jak najszybsze zakończenie napraw wszystkich okrętów, a więc i Nike.

— Rozumiem, sir. — Honor poczuła, że się czerwieni. — Obawiam się, że jeszcze nie jestem na bieżąco ze stanem okrętu, ale jak tylko…

— Proszę się aż tak nie spieszyć — przerwał jej prawie łagodnie. — Komandor Chandler odwaliła kawał roboty, gdy pani nie było, a moim celem nie jest wywieranie na panią jakiejkolwiek presji. Chodziło mi o to, by pani o wszystkim wiedziała, nie zaś by podejmowała pani jakiekolwiek działanie. Poza tym naprawa Nike zależy od stoczniowców, nie od pani czy ode mnie.

— Dziękuję, sir. — Honor próbowała ukryć upokorzenie: pierwszy raz nie była na bieżąco ze stanem swego okrętu i dała sobie słowo, że jest to także raz ostatni.

Co pogłębiło jej rumieniec i zdradziło ją ostatecznie. White Haven przekrzywił głowę, przyjrzał jej się z namysłem i powiedział:

— Jako pani dowódca polecam pani nie spieszyć się z powrotem do służby. Dzień czy dwa nie zrobią Królewskiej Marynarce żadnej różnicy, a wiem, że nie była pani na pogrzebie kapitana Tankersleya. Sądzę też, że ma pani kilka prywatnych spraw do załatwienia.

— Mam, sir — powiedziała to ostrzej i chłodniej, niż zamierzała, i widać było, że go to nie zaskoczyło… raczej potwierdziło coś, czego się obawiał.

Summervale był doświadczonym rewolwerowcem, który w pojedynkach „honorowych”, jak się to ładnie określało, zabił kilkudziesięciu ludzi. A White Haven nigdy nie pochwalał pojedynków. Na dodatek perspektywa oglądania zwłok Honor na trawie nie była przyjemna… Otworzył usta i zamknął je bez słowa. Cokolwiek by powiedział, i tak byłoby to bezużyteczne strzępienie języka. Wiedział o tym, podobnie jak zdawał sobie sprawę, że nie ma prawa z nią w tej sprawie dyskutować.

— W takim razie każę przygotować rozkaz przedłużający pani urlop o trzy dni — powiedział spokojnie. — Jeśli będzie pani potrzebowała więcej czasu, nie będzie to problemem.

— Dziękuję, sir. — Tym razem zabrzmiało to znacznie łagodniej: wyczuła, co miał ochotę powiedzieć, i była mu wdzięczna, że tego nie zrobił.

— W takim razie do zobaczenia, damo Honor — zakończył cicho White Haven i rozłączył się.

Загрузка...