W miarę zbliżania się do niego, trójkąt nabierał kształtów bryły. Jego lśniąca powierzchnia uwypukliła się w pobocznicę stożka spoczywającego podstawą w środku równej jak stół płaszczyzny szczytu. Miał około dziesięciu metrów wysokości i tyleż średnicy u podstawy.
Srebrzysta jak zwierciadło powierzchnia była jednolita i gładka. Otoczenie oczyszczone z głazów i jakby specjalnie zniwelowane sprawiało, że stożek wyglądał jak pomnik w środku brukowanego miejskiego placu jakiegoś starożytnego miasta. Porównanie takie nasunęło się oczywiście tylko Adlerowi. Ewa i Ted przystąpili od razu do bliższych oględzin stożka. Po przeciwległej jego stronie, na wysokości ludzkiej twarzy, widniało kwadratowe zagłębienie, którego dno pokryte było rzędami wypukłości, przypominających główki śrub czy nitów.
Har, przywołany w to miejsce, z nadzieją oglądał z bliska i przez lupę owe wypukłości. Ostrożnie zbliżywszy palec, nacisnął pierwszy z brzegu guziczek. „Nit” cofnął się bez oporu na kilka milimetrów w głąb ściany, a po odjęciu palca powrócił do pierwotnego położenia. Har nacisnął koleino kilka przycisków bez żadnego jednak widocznego rezultatu.
Przycisków było sześćdziesiąt cztery — osiem rzędów po osiem w każdym. Dawały się wciskać kolejno i po kilka naraz, a nawet wszystkie razem.
— No i co nam powiesz, specjalisto od tajemniczych budowli? — zapytał Har poważnie, patrząc na Teda. — Czyżby gospodarzy nie było w domu? Na dzwonek nie odpowiadają!
— Myślę — powiedział Ted niepewnie — że to jest zamek szyfrowy…
— Na to wygląda. Trzeba jednak jeszcze znaleźć szyfr oraz… drzwi, które on otwiera.
— Przy tej ilości przycisków liczba kombinacji jest wprost niewyobrażalna. Nie zgadniemy, które należy wcisnąć, a które muszą pozostać nie wciśnięte, by urządzenie zadziałało.
— Jeśli to jest dzieło twórców.Starej Bazy, to znając ich upodobania do drążenia tuneli w skałach, można przypuszczać, że pod stożkiem znajduje się zejście do podziemi — zauważyła Ewa.
— Tylko że tam nie stosowano takich przemyślnych zabezpieczeń — powiedział Ted.
— To chyba nie powinno nas dziwić — wtrącił Har. — Tam, na nie zamieszkanej Orfie, nie było przed kim zamykać…
— Więc przyjmujemy hipotezę, że i Starą Bazę, i ten stożek zbudowały te same ręce? — zapytała Ewa.
— O rękach nie było mowy! — zaśmiał się Har. — Powiedzmy raczej: macki. Istoty pozaziemskie powinny mieć macki. Tak piszą we wszystkich prawie powieściach. A tak zupełnie poważnie mówiąc, to jestem skłonny posądzać o to przybyszów spoza tego układu.
— Dlaczego nie mieszkańców Flory? — zagadnęła Ewa.
— Te dzikusy na etapie struganego kija? — oburzył się Ted. — Oni mieliby wznosić takie budowle? I może jeszcze latać na Orfę? Nonsens!
— Mylisz się, Ted! — zaoponował niespodziewanie Har, który raz jeszcze zabrał się do oglądania przez lupę powierzchni stożka. — To, że potrafią zastrugać kij, nie określa górnej granicy ich możliwości, tylko dolną.
— Hm… Niby racja… — zgodził się Ted po chwili namysłu. — Może w chwilach wolnych od genialnych poczynań zajmują się głupstwami, rzucają patykami w istoty przybyłe ż innego układu planetarnego i tak dalej…
— Wcale nie powiedziałem, że to Floryci zbudowali stożek — wyjaśnił Har spokojnie. — Nie chcę tylko, byśmy sobie wmawiali jakieś zdanie na temat ich inteligencji. Lepiej przecenić niż nie docenić ich możliwości. A co do stożka, to jednak wydaje mi się, że został zamknięty przed Florytami.
— Przez kogo?
— Przez budowniczych oczywiście!
— Może jedni Floryci ukryli tu coś przed innymi? Na przykład jakaś lepiej rozwinięta rasa przed inną, żyjącą w stanie półdzikim? — podsunęła Ewa.
— Ciekawa myśl! — podjął Adler. — Prościej jednak będzie założyć, że to przybysze z zewnątrz zamknęli tu coś przed Florytami. Z punktu widzenia teorii rozwoju społeczeństw trudno przypuścić, by na jednej planecie żyły dwa gatunki istot rozumnych o tak diametralnie różnym stopniu rozwoju… Zresztą, dyskusja zaczyna być jałowa. Trzeba otworzyć ten stożek, dotrzeć do wnętrza, a wtedy na pewno wiele się wyjaśni.
— Pozostaje nam chyba palnik plazmowy. Nie mamy go jednak ze sobą — zauważył Ted. — A nawiasem mówiąc, bardzo bym się śmiał, gdyby to się okazało litą bryłą…
— Zdaje się, że to jest jakieś tworzywo ceramiczne o niebywałej twardości — powiedział Har, chowając sklerometr. — Żadna naturalna siła tego nie nadgryzie, a i z pomocą palnika nie będzie to łatwe. Poza tym nie chciałbym się uciekać do tak brutalnych metod. Jeśli to się w ogóle otwiera, to powinniśmy popróbować rozumem, nie siłą…
— A jeśli nie? Może nie otwiera się w ogóle? Może to tylko znak obecności przybyszów na planecie?
— Może… — mruknął Har. — Umieścili ten stożek w tak widocznym miejscu… To może być znak dla Florytów. Oznaczałoby to, że Floryci byli’ w stanie tak niskiego rozwoju, iż przybysze nie mogli się im przedstawić, dojść do porozumienia…
— …i pozostawili ten znak swej obecności dla przyszłych pokoleń, które potrafią zrozumieć jego znaczenie — przerwał mu Ted. — Stożek zbudowany jest w ten sposób, jakby jego zadaniem było przetrwać wszelkie kataklizmy na przestrzeni tysiącleci!
— Jeśli tak… — zaczął Har powoli — … to szukajmy klucza! Zostawiając dla Florytów ten stożek, musieli zostawić i klucz do jego wnętrza!
— Po co, według ciebie, aż tyle kombinacji? Nie prościej byłoby pozostawić to otwarte?
— Nie! Po pierwsze, chodziło o zabezpieczenie przed wpływami atmosferycznymi. Po drugie, Floryci byli zbyt zacofani w stosunku do przybyszów i mogliby zniszczyć to, co im pozostawiono. Jeśli kiedykolwiek dojdą do takiej fazy rozwojowej, że zaczną badać swą planetę, będą szukali sposobu dostania się do stożka. Gdyby nie te przyciski, można by sądzić, że otwarcie stożka przeznaczone im było na etapie palnika termojądrowego. Przyciski zamka szyfrowego świadczą, iż wymagano od nich raczej umiejętności logicznego wnioskowania…
— Czego więc mamy szukać? — spytał Ted.
— Jakiegoś znaku, instrukcji w postaci rysunku czy czegoś w tym sensie… Obejrzyjcie dokładnie całą powierzchnię stożka, od góry do dołu.
Unieśli się przy pomocy aparatów lotnych i zawieszeni tuż przy gładkiej powierzchni balansowali coraz wyżej, z szumem silników, jak trzy wielkie trzmiele wokół kielicha kwiatu. Ewa dotarła pierwsza do wierzchołka i zawieszona nad spiczastym zakończeniem stożka badała powierzchnię srebrzystej tafli.
— Jest! — zawołała nagle, opadając nieco niżej. — Wierzchołek jest zakończony maleńkim płaskim ścięciem o powierzchni nie większej od paznokcia. Tu, na tym kółku, jest coś wyryte, jakieś znaki… Nie widzę dobrze, ten aparat strasznie huśta. Chwileczkę!
Ewa opuściła się nad samą powierzchnię, a potem wyłączywszy aparat objęła rękami wierzchołek i tak zawieszona, mając przed oczami maleńkie płaskie ścięcie, dyktowała:
— Tu są wyryte same kropki! Ułożone są kolumnami, jak otwory w taśmie programowej starego typu. W pierwszej jest… jedenaście, dalej siedem, pięć, trzy, dwa. To wszystko.
Włączyła silnik i po chwili była na dole. Har trzymał przed oczami notes z wypisanym rzędem cyfr. Ewa wyrysowała punkty w takim porządku, w jakim były wyryte.
— To na pewno klucz cyfrowy! — zawołał Ted i pobiegł do przycisków. — Jak tam było? Jedenaście, siedem…
Odliczył kolejno i wcisnął odpowiednie przyciski.
— Nic! — zakomunikował zawiedzionym głosem.
— Ho, ho! — zaśmiał się Har. — To wcale nie musi być takie proste! Takie załatwienie sprawy miałoby tyle sensu, co zostawienie klucza pod wycieraczką…
— Pod czym? — zdziwili się chórem Ewa i Ted.
— Ech, do licha! Z warni nie można porozumiewać się za pomocą przenośni z epoki przedkosmicznej! — mruknął Har. — W każdym razie pozostaje nam jeszcze ruszyć głową.
— Widocznie to… jeszcze nie wszystko — powiedział Ted niepewnie.
— Może należy na to inaczej spojrzeć… — medytował Har, obracając we wszystkie strony notes. — Na przykład od końca. To wygląda na jakąś serię prawidłową. Dwa, trzy, pięć… A przycisków jest sześćdziesiąt cztery! Trzeba zatem znaleźć dalsze liczby tego ciągu! No, matematycy! Ruszyć mózgiem. Ja na szczęście jestem historykiem, więc nie muszę.
— Gdyby tak mieć choćby maleńki kalkulatorek cyfrowy! — burczał Ted, bazgrząc pracowicie na kawałku papieru. — W mig by to zanalizował ł podał wynik.
Przez piętnaście minut wszyscy troje zawzięcie liczyli, przestawiali tych kilka cyfr na wszystkie możliwe sposoby.
— Nieee! — pierwszy zbuntował się Ted. — To nie ma sensu! Nie ma reguł, które dawałyby następne człony tego szeregu! Nie ma…
Urwał nagle, wpatrzony w kartę, a potem wykrzyknął radośnie:
— Mam! Mam szereg, który nie daje się przedstawić w postaci wzoru! Przecież to pięć kolejnych liczb pierwszych! Potem będzie trzynaście, siedemnaście i tak dalej…
Wypisał szybko na kartce kolejne liczby pierwsze w zakresie do sześćdziesięciu czterech i podał Harowi. Mozolnie odliczając, znaczyli ołówkiem odpowiednie przyciski.
— Znowu nic! — westchnął płaczliwie Ted. — Może to jest popsute?
— Poczekajcie! — zawołała nagle Ewa. — A kto nam powiedział, że przyciski należy numerować od lewej do prawej?
Spojrzeli na nią, nie rozumiejąc w pierwszej chwili.
— Ależ tak! — pierwszy zorientował się Har. — Trzeba spróbować ponumerować je z góry na dół!
— Albo z dołu do góry, albo z prawej w lewą! — uzupełniła Ewa. — To tylko m y jesteśmy przyzwyczajeni do czytania z lewa w prawo!
— Do licha! Oni liczyli na nieskończoną cierpliwość Flory to w! Próbujmy! — westchnął Har z rezygnacją.
Próbowali naciskać we wszystkich możliwych konfiguracjach. Niestety, srebrny stożek nie drgnął nawet. Dopiero, gdy zrezygnowani usiedli pod jego ścianą, by odpocząć, Har wpadł na nowy pomysł:
— A może… trzeba wcisnąć wszystkie guziki oprócz tych, które odpowiadają liczbom pierwszym?
Poskutkowało już przy pierwszym wariancie, to znaczy z lewa w prawo. Lustrzany stożek uniósł się bezgłośnie na przeszło półtora metra w górę, odsłaniając wnętrze. Wyglądał teraz, jak ogromny grzyb osadzony na grubej „nodze”, wystającej ze środka kolistego otworu w skale. Grubość ścian przekraczała pół metra. Har aż gwizdnął na ten widok.
— A to byśmy mieli zabawę z plazmotronami… Szczęście, że obeszło się bez tego. Zaczynam doceniać potęgę matematyki…
— To był prawdziwy test na inteligencję — sapnął z dumą Ted. — Gdybym nie wpadł na ten pomysł z liczbami pierwszymi…
— Owszem, to był test — zgodził się Har. — Ale nie dla nas, przemądrzałych przybyszów z kosmosu. To był egzamin z podstaw matematyki i logiki…
— Nie ma zatem powodu do przesadnych zachwytów nad własnymi zdolnościami — dodała Ewa.
Ted udał, że nie słyszy, pochylony nad włazem szybu, z którego wystawała kolumna wspierająca uniesiony w górę stożek. W głąb otworu prowadziły kręte schodki. Wysokość stopni wskazywała, że nie budowano ich dla ludzi — były zbyt wysokie dla ludzkich nóg.
— Schodzimy? — rzucił niecierpliwie Ted.
— Za chwilę i nie wszyscy. Musimy zameldować Maxowi o naszym odkryciu i dalszych planach.
Z wierzchołka góry nie było widać polany, na której pozostał „Sum”: kryły ją nisko wiszące mgły czy obłoki. Nawiązanie łączności nie sprawiło jednak kłopotu. Max zgłosił się natychmiast. Wysłuchawszy raportu obiecał przesłać go natychmiast do bazy na Orfę. Potem Har i Ewa zniknęli we wnętrzu szybu, a Ted z kwaśną miną, lecz bez protestu, pozostał przy złożonych na zewnątrz stożka plecakach. Niecierpliwie oczekując powrotu towarzyszy, rozglądał się po okolicznych skałach, zasnuwających się coraz wyraźniej mgiełką niskich chmur. Nagły szmer kropel uderzających o folię plecaków w jednej chwili przerodził się w bębnienie. Równocześnie błysnęło i nagły huk ogłuszył Teda. Zerwał się, chcąc schronić się pod stożkiem, lecz zdążył tylko zobaczyć, jak cała ogromna bryła osiada na powrót w swym kolistym łożu. Przerażony, podbiegł do zamku i wcisnął odpowiednie guziki. Bez skutku. Stożek ani drgnął. Drugi błysk i uderzenie pioruna odrzuciły Teda do tyłu. Odbiegł w stronę, gdzie grzbiet obniżał się nieco i zapadał w szczelinę skały. Trzeci piorun uderzył w wierzchołek stożka stanowiący wspaniały piorunochron.
Wiszące nisko chmury przesłoniły widok. Silny wiatr pędził je i rozmiatał, a strugi deszczu siekły z niebywałą siłą. Ted, leżąc skulony na dnie niewielkiej koleby, przypomniał sobie nagle, że tam, przy bagażu, została radiostacja. Nie zabezpieczona żadnym przykryciem aparatura mogła ucierpieć od zalewających ją potoków wody…
Jednym susem dopadł radiostacji i osłaniając ją sobą powrócił do rozpadliny. Tu przynajmniej nie zacinało tak mocno. Ubiór chronił Teda przed wilgocią i zimnem. Jedyne niebezpieczeństwo tam, na otwartej płaszczyźnie szczytowej, stanowić mogły wyładowania atmosferyczne. Po chwili wahania włączył radiostację. W powodzi nieustannych trzasków z trudem udało mu się odnaleźć stłumiony sygnał kontrolny. Głos Maxa przedzierał się spoza szumów, chwilami zanikając zupełnie.
— Stała się zagadkowa rzecz! — krzyczał Ted w mikrofon. — Stożek zamknął się, a oni pozostali wewnątrz!
— Próbowałeś otworzyć?
— Tak, ale bez rezultatu. Czyżby popsuł się zamek?
— Masz z nimi łączność?
— Nie. Ten stożek tłumi fale radiowe.
— Spróbuj Morsem.
— Jak?
— Najprościej. Kamieniem w ścianę!
— Wiesz? Nawet mi to do głowy nie przyszło! — ucieszył się Ted, lecz po chwili zasępił się ponownie. — Ale to na nic. Oni są na dole, w głębi szybu i nie wiedzą pewnie o niczym. Nie usłyszą.
— Może ruszyli jakiś mechanizm tam, wewnątrz?
— Możliwe. Nie wiem, co dalej robić? Czekać? A jeśli potrzebują pomocy? Tu u mnie szaleje burza z piorunami i trochę się boję podchodzić do stożka…
— Zaraz coś wymyślimy. Czy oni mieli rezerwę tlenu?
— Nie. Tylko maski do oddychania w atmosferze Flory.
— To niedobrze. Jeśli burza nie ustanie dość szybko, mogą się podusić…
— Myślisz, że to burza jest przyczyną zamknięcia stożka?
— To jedyne chyba wyjaśnienie… Jeśli oni czegoś nie popsuli w środku.
— Burza nieco przycicha, ale deszcz ciągle leje. Spróbuję do nich zastukać.
Ted chwycił spory odłam skały i dźwigając go obiema dłońmi, podbiegł do ściany. Uderzenia zabrzmiały dudniącym echem, po chwili odpowiedziały im znacznie słabsze ze środka. Mozolnie wystukując znaki Morse’a porozumieli się jakoś.
— Oni niczego nie dotykali — zakomunikował Ted wracając do radiostacji.
— W takim razie stożek opadł automatycznie pod wpływem burzy. Widocznie przewidziano tę ewentualność. Albo… ktoś go umyślnie zamknął, aby woda nie zalała wnętrza.
— Mówią, że nikogo nie spotkali tam, na dole.
— I co jeszcze?
— Nic. Niewiele można w ten sposób zakomunikować. Ręce bolą.
— Myślę, że z chwilą ustania deszczu stożek otworzy się sam. Przecież mogłoby to spotkać Florytów, gdyby udało im się wreszcie otworzyć ten zamek.
— Ależ… deszcz może padać i padać, a oni się tam poduszą! — zaniepokoił się Ted.
— Zaraz powiadomię Adama, a sam wyruszę rotoplanem zabierając palniki. Nie mamy co prawda zbyt wiele materiału napędowego. Miało go starczyć na badanie dalszych rejonów, ale w tej sytuacji nie ma wyboru… Boję się tylko zostawić rakietę bez dozoru… Ale postaram się jakoś ją zabezpieczyć. Czekaj na mnie, będę tam najdalej za pół godziny.
Deszcz przycichał chwilami to znów wzmagał się, a stożek wciąż tkwił nieporuszony. Minęło pół godziny, potem czterdzieści minut, wreszcie z rzednących chmur wyłoniła się sylwetka rotoplanu. Max wylądował pionowo na płaszczyźnie szczytowej. Ted podbiegł do wyskakującego z pojazdu pilota.
— Co się stało? Dlaczego tak długo?…
Max z rezygnacją machnął ręką.
— Bierz palnik i do roboty. Postukaj im, żeby się odsunęli od ściany i zeszli w głąb szybu. Musimy szybko dostać się w rejon, gdzie przebywali ostatnio Adam i Wera…
— Jak to: przebywali? A gdzie są teraz?! — Ted zatrzymał się wpół kroku.
— Nie wiem. Ich radiostacja przestała odpowiadać w chwilę po mojej rozmowie z Werą. Właściwie, to nie skończyliśmy rozmawiać…
Deszcz ustawał. Gdy dowlekli do ściany stożka wielki palnik plazmowy, ostatnie krople rozbijały się o gładką powierzchnię. Wiatr osłabł, chmury zrzedły, pojaśniało nieco.
— Myślisz, że weźmie? — Ted z powątpiewaniem popatrzył na palnik i na ścianę.
— Powinien. Był przeznaczony do drążenia skał…
W tej samej chwili stożek drgnął i powoli uniósł się w górę. Spod jego dolnej krawędzi wyjrzały twarze uwolnionych „więźniów”.
— Uff! Miałeś rację, Max. To rzeczywiście było związane z deszczem — ucieszył się Ted. — Obeszło się bez psucia ściany.
Har popatrzył ze zdziwieniem na Maxa, potem na Teda, wreszcie z niezadowoleniem na rotoplan.
— A to co znowu? Kto pilnuje „Suma”?
— Zabezpieczyłem rakietę tak, że nikomu nie życzę jej dotykać — wyjaśnił Max. — Stopy wsporników są wykonane z nieprzewodzącego prądu materiału ceramicznego. Podłączyłem napięcie między korpus,Suma” a ziemię…
— Coo? Nie wolno tego robić! Jeśli ktoś dotknie…
— Nic mu się nie stanie, napięcie nie jest wysokie.
— Skąd wiesz, jakie napięcie jest wysokie dla Florytów?
— Nic mnie to nie obchodzi — burknął Max. — Nikt im nie każe dotykać!
— Głupio gadasz! — ofuknął go Har, lecz Max nie dał mu dojść do słowa:
— Zanim zaczniesz występować w ich obronie, posłuchaj!
Przekręcił kontakt fonografu krystalicznego, który wydobył z kabiny rotoplanu. Z głośnika zabrzmiał fragment rozmowy. Rozmawiali Max i Wera. Potem Wera oddaliła się od mikrofonu. Przez chwilę panowała cisza, potem nastąpiło kilka trzasków i chrząknięć, jakby ktoś przenosił nadajnik przez zarośla i uderzał mikrofonem o gałęzie. Kilkakrotnie powtarzane wywołanie Maxa pozostało bez odpowiedzi.
— Co to ma być? — spytał Har patrząc na Maxa.
— Nagranie mojej rozmowy z Werą. Ale to jeszcze nie koniec, słuchajcie dalej!
Głośnik fonografu stukał i chrypiał, to znów cichł zupełnie. Nagle spośród tych dziwnych odgłosów zabrzmiało wyraźne, niskie buczenie, przechodzące w coraz cieńszy pisk. Ted, Ewa i Har popatrzyli na siebie, potem na Maxa.
— To oni… — powiedziała cicho Ewa. — Czyżby… zaatakowali Werę i Adama?
— Myślę, że raczej zabrali im radiostację — powiedział Har niepewnie. — Mając aparaty lotne powinni byli zdążyć… usunąć się w bezpieczne miejsce…
— Dalej nie nagrywałem. Uważam, że to wystarczy. Musimy spieszyć im z pomocą. Bez nadajnika nie dadzą sobie rady.
— W razie niebezpieczeństwa wystrzeliliby rakietę świetlną! — przypomniała Ewa. — Jeśli tego nie zrobili, to albo są bezpieczni, albo…
— Nie ma na co czekać. Lecę w ich kierunku, mogę zabrać jedną osobę do rotoplanu — przerwał Max.
— Zaczekaj! — powiedział zdecydowanie Har. — Na jakim kanale rozmawiałeś z Werą?
— Na szóstce. Co chcesz zrobić?
— Posłuchać.
— Ależ… naprawdę szkoda czasu. Jasne, że Floryci opanowali radiostację…
— Opanowali? — przez twarz Hara przebiegł lekki uśmiech. — Ręczę ci, że nie mają pojęcia, do czego to służy!
— Skąd wiesz, co oni wiedzą, a czego nie? — oponował Max. — Wydaje mi się, że oni nie są tacy głupi, za jakich ich mamy!
— Niewątpliwie. Niemniej jednak jestem pewien, że… Zresztą zaraz się przekonamy.
Har włączył odbiornik, przez chwilę dostrajał się do właściwego kanału, a gdy szmery w głośniku oznajmiły, że zaginiony nadajnik wciąż pracuje na tej samej fali, przykucnął nad aparaturą. Wszyscy otoczyli go nadsłuchując. Buczenie i sapanie powtarzało się co chwila. To był niewątpliwie głos Flory ty, wlokącego przez gąszcz aparaturę nadawczą. Nagle do głosu tego dołączył drugi, gwałtowny i wysoki, jakby wzburzony i zagniewany. Przez chwilę rozbrzmiewał ten piskliwy duet, nastąpiła jakaś szarpanina i gwałtowny, prawie ludzki wrzask. Wszyscy drgnęli. Nie był to jednak głos człowieka. Scichł, jakby oddalił się od mikrofonu i zamarł. Drugi głos powtórzył kilka razy krótką, piskliwą melodyjkę i znów przy akompaniamencie pochrapywań i stuków nadajnik powędrował przez zarośla.
Słuchali w napięciu, oczekując decyzji Hara. Max niecierpliwie zerkał w stronę rotoplanu. Ted spoglądał co chwila w doliny nie przesłonięte już chmurami. Trwało to przez kilkanaście minut. Nikt się nie odezwał, nie padło ani jedno słowo. I nagle — najniespodziewaniej w świecie — głośnik ucichł. Po chwili rozległ się trzykrotnie powtórzony krótki świst, szelest i tupot szybko oddalających się kroków.
A po kilkunastu sekundach stała się rzecz, której nikt nie oczekiwał: z głośnika popłynął nieco zadyszany głos Adama.
— Tu grupa dwa do „Suma”, czy mnie słyszysz?
Zasypany pytaniami zrelacjonował pokrótce wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu minut.
W czasie gdy Max rozmawiał z Werą, Adam znajdował się na środku sporej polany wśród rozległego obszaru puszczy na północ od miejsca lądowania. Wera usiłowała wezwać go za pomocą nadajnika krótkiego zasięgu, lecz odbiornik Adama był wyłączony, a on sam — pochłonięty całkowicie obserwacją i fotografowaniem jakiegoś niezmiernie interesującego drobnego zwierzątka myszkującego wśród traw zarastających obficie polanę. Z tego to powodu Wera musiała zbliżyć się ku środkowi polany, pozostawiając na chwilę nadajnik i leżące obok niego pojemniki z zebranymi dotychczas próbkami geologicznymi i okazami roślinności. Z plecakami i miotaczami, na szczęście, nie rozstawali się przez cały czas. Krótka nieobecność Wery wystarczyła, by leżący na ziemi w odległości kilku kroków od skraju zarośli nadajnik zniknął. Natychmiast zresztą próbowali szukać śladów sprawcy kradzieży. Od miejsca, gdzie leżał przed chwilą aparat, wiódł w stronę lasu wąski i niezbyt wyraźny szlak przydeptanej, lecz szybko podnoszącej się roślinności. Pod pierwszymi drzewami szlak urywał się. Niewykluczone, że złodziej uszedł koronami drzew. Pościg za nim nie miał najmniejszego sensu, powrócili więc do przerwanych zajęć z zamiarem wystrzelenia świetlnej rakiety sygnałowej dla uspokojenia Maxa. Adam wpadł jednak na myśl, że porwanie radiostacji — jeżeli dokonali go tubylcy — mogło mieć bardzo istotne znaczenie dla ustalenia położenia ich osiedla: pracujący nadajnik wskazałby nieomylnie kierunek… Nim jednak zdążyli rozważyć płynące stąd korzyści i zabrali się do wydobywania rakietnicy i przygotowania rakiet o odpowiedniej barwie, od strony lasu dobiegły nagle nieznane, wysokie dźwięki. Gdy spojrzeli w tę stronę, na tle zarośli mignął tylko podłużny, smukły cień i zapadł w gąszcz o dwadzieścia kilka metrów od miejsca, gdzie stali. I tym razem ślady na zgniecionym dywanie roślinności wiodły ku gęstwinie.
Nie uszkodzony i pracujący wciąż aparat leżał w miejscu, gdzie ślad się urywał.
— Jeśli potraficie, to wyjaśnijcie nam, co należy o tym sądzić I — zakończył relację Adam.
— Nie ulega wątpliwości, że to byli Floryci — zaczął z przekonaniem Max. — Przypuszczam, że chcieli zbadać, do czego służy i jak jest zbudowana nasza radiostacja…
— No, no! — pogroził mu Har. — Nie próbuj nam wmawiać, że w to wierzysz!
— A dlaczegóż by nie? — mruknął Max przekornie. — Lepiej przecenić ich możliwości niż dać się zaskoczyć.
— O, właśnie! Aby nie dać się zaskoczyć, leć do „Suma” i pilnuj go jak oka w głowie! Jeśli i rakietę skradną, mogą być kłopoty — powiedział Adler poważnie.
— Dobrze, już idę — Max ruszył niezdecydowanie w kierunku rotoplanu — tylko powiedz choć w paru słowach, co jest w tym stożku.
— Właśnie — dorzucił Ted. — Jeżeli to ma być próba naszej cierpliwości, to możecie się nie trudzić. Sam się przyznam, że jestem ogromnie ciekawy.
Har i Ewa spojrzeli po sobie.
— Ależ nie! — powiedziała Ewa. — Chodzi o coś zupełnie innego…
— O pierwszą reakcję Teda, gdy… to zobaczy — rzekł Har. — Nic więcej nie możemy teraz powiedzieć, bo będzie myślał nie wiadomo co, a chodzi tylko o jego bezpośrednią reakcję bez żadnych uprzedzeń.
Max pokręcił głową, ale nic już nie powiedział. Po chwili rotoplan oderwał się od skały.
Har popatrzył za nim, a potem z wolna ruszył w kierunku pozostawionych koło stożka plecaków.
— Schodzimy — powiedział stanowczo, nim Ted zdążył zaprotestować. — Jest późno, musimy przed nocą zdążyć do pieczary. Wrócimy tu jutro.
Podczas zejścia rozmawiali wyłącznie o przygodzie z radiostacją.
— Floryci zachowują się raczej dziwnie: najpierw kradną, potem odnoszą… O co im właściwie chodziło w tym wypadku? Czy chcieli w ten sposób zadokumentować swe przychylne nastawienie wobec nas?
— Może po prostu jeden ukradł, a drugi zabrał mu i odniósł na miejsce? To byłby argument na korzyść hipotezy Ewy o zróżnicowaniu ich charakterów: są widać wśród nich uczciwi i nieuczciwi. To by świadczyło o wysokim poziomie społecznego rozwoju! — zaśmiał się Har.
— W tym wypadku byłabym raczej skłonna przypuszczać — wtrąciła Ewa — że chodzi im jedynie o uniknięcie konfliktu z nami. Ten, który zakradł się na miejsce postoju biologów, bez zastanowienia popełnił głupstwo, a ono, zdaniem pozostałych, mogło ściągnąć kłopoty na całą społeczność.
Gdy docierali do znajomej polany z jaskinią, było już dość ciemno. Otaczający ich las rysował się ścianą czarnego cienia. Cisza zalegała polanę i zarośla, powietrze było spokojne i nawet najlżejszy szelest nie dobiegał od zwartej gęstwiny liści i pnączy.
— Wierzyć się nie chce, że tam, w tym gąszczu, żyją jakieś istoty, i do tego rozumne — powiedział Ted, rozpinając we wnętrzu pieczary namiot.
— Sądząc z ich poczynań w stosunku do nas — powiedział Har — nie należy się obawiać otwartego ataku. Są, zdaje się, świadomi naszej nad nimi przewagi. Nie oznacza to jednak, abyśmy mieli zaniechać wszelkich ostrożności. Na wszelki wypadek spać będziemy w maskach oddechowych i w pełnym ubiorze planetarnym. Gdyby zaszła nagła potrzeba otworzenia namiotu, nie byłoby czasu na ubieranie się.
Ze względu na spóźnioną porę zadowolili się kolacją z koncentratów. Potem Har wyszedł z jaskini, by umieścić na polanie czujniki zbliżeniowe, mające chronić ich przed niespodziewaną nocną wizytą. Gdy włączył pierwszy czujnik, w jaskini rozległ się potężny głos brzęczyka.
— Czuły jest — mruknął Har powracając i wyłączając sygnał. — Cała bieda w tym, że nie selektywny. Byle nietoperz postawi nas na nogi w samym środku nocy.
— Mam nadzieję, że nie ma tu nietoperzy — zauważyła Ewa sennie.
Ułożywszy śpiwory w taki sposób, aby mieć w polu widzenia wejście do jaskini, wsunęli się w nie i wyciągnęli wygodnie.
— Sprawdzimy jeszcze, czy u Maxa wszystko w porządku — powiedział Har, przysuwając ku sobie radiostację.
Max zgłosił się po pierwszym wywołaniu. Adam i Wera byli już w rakiecie. Według Maxa wszystko było „w zasadzie” w porządku: podczas jego nieobecności rakiecie nie stało się nic złego, na polanie nie znaleziono śladów czyjejkolwiek bytności, tylko…
Max, opuszczając „Suma”, poza podłączeniem ochronnego napięcia do pancerza rakiety, powiesił pomiędzy jej trzema wspornikami, którymi opierała się o grunt, miniaturowy mikrofon połączony z urządzeniem rejestrującym w kabinie. Mikrofon zwisał na cienkim kabelku i aby go dosięgnąć, trzeba by było wspiąć się po konstrukcji będącego pod napięciem wspornika. Umieszczając w ten sposób mikrofon Max żywił nadzieję zapisania na taśmie głosu Florytów, gdyby ciekawość przywiodła ich w pobliże rakiety.
Po powrocie Max oczywiście w pierwszym rządzie przesłuchał zapis. Taśma nie była pusta: w niespełna pięć minut po odlocie rotoplanu zbliżyły się do „Suma” bezszelestnie jakieś istoty (ich zbliżenia się nawet czuły mikrofon nie zdołał zarejestrować), które porozumiewając się skąpo, urywanymi dźwiękami, krążyły przez chwilę wokół rakiety. Potem nastąpił ostry wykrzyknik, który Max zinterpretował sobie jako okrzyk bólu, wywołanego dotknięciem metalowej, a więc będącej pod napięciem, części wspornika. Nie odstraszyło to jednak widocznie ciekawych gości, bo głosy słychać było nadal.
— Wynika stąd — wtrącił Har — że oni mają nas pod ciągłą obserwacją. Wiedzieli, że wszyscy opuściliśmy rakietę, i wykorzystali to, by ją z bliska obejrzeć.
— Wynika stąd także — dodał Ted, który mimo zmęczenia nie zasnął jeszcze, a opowieść Maxa zainteresowała go żywo — że dość racjonalnie rozumują. Gdyby byli kompletnymi dzikusami, taki „atak” ze strony martwego przedmiotu musiałby ich spłoszyć!
— Poczekajcie! — przerwał im Max. — Nie koniec na tym. W pewnej chwili zapis urwał się nagle. Dalej była czysta taśma. Pomyślałem, że, być może, mikrofon się popsuł, i wyszedłem z rakiety, by to sprawdzić. Wisiał tak samo, jak powiesiłem go odlatując. Dopiero gdy wspiąłem się po kratownicy wspornika i przyciągnąwszy ku sobie kabel, na którym był zawieszony, obejrzałem go dokładnie, przyczyna zamilknięcia zapisu stała się jasna: kabel był przerwany i… wyobraźcie sobie… elegancko związany na supełek!
— Cooo?! — wykrzyknął Ted z niedowierzaniem.
— Po prostu: zerwali i aby naprawić szkodę, związali na supeł — odparł Max, tłumiąc chichot. — Mało nie spadłem na ziemię ze śmiechu, kiedy to zobaczyłem…
— Jak oni się tam dostali? Podsadził jeden drugiego czy jak? — zastanawiał się Har.
— Nie musieli tego robić. Mikrofon wisiał cztery metry nad ziemią…
— No, właśnie. A oni… — zaczął Har.
— Według Adama mają około trzech metrów wzrostu. Przy odpowiedniej długości przednich kończyn… — powiedział Max, lecz Har przerwał mu gwałtownie:
— Trzy metry, mówisz? To wyjaśnia wszystko! Od początku coś mi się tu nie zgadzało!
— Nie rozumiem! — Max był zaskoczony. — Przecież i wy widzieliście sylwetkę Floryty…
— Tak, ale ten nasz był wzrostu niewiele wyższego od przeciętnego człowieka! Od chwili, gdy to zobaczyłem, gnębiła mnie pewna myśl, błąkało się po głowie jakieś niejasne podejrzenie: dlaczego ten pierwszy spotkany na pierwszej zamieszkałej przez rozumne istoty planecie reprezentant rozumnej rasy, jakiego udało się nam, ludziom, napotkać, posiada rozmiary tak bardzo bliskie naszym? Czyżby, spośród nieskończonej liczby możliwości, ten właśnie wymiar odznaczał się czymś wyjątkowym do tego stopnia, by natura obdarzyła nim wszystkie czy też większość istot rozumnych? Taki przypadek byłby niezmiernie mało prawdopodobny! Teraz zaś wszystko się zgadza. Nie przyszło nam to do głowy: wszak w każdym normalnym społeczeństwie muszą znajdować się — oprócz osobników dorosłych — również dzieci! Czym wyżej zorganizowana biologicznie jest żywa istota, tym dłużej trwa u niej okres dzieciństwa, dojrzewania fizycznego i psychicznego! Teraz dopiero jasnym się staje niekonsekwentne w naszym pierwszym mniemaniu postępowanie Florytów: zaczepki z ich strony były powodowane przez osobniki młode i nieodpowiedzialne. To dzieci Florytów rzucają patykami w przechodniów, ot tak, dla żartu, by się przekonać, co z tego wyjdzie. One także porwały nasz nadajnik radiowy. Spodobał im się, i tyle. Na Ziemi dzieci też przecież wyrabiają różności i nikt się temu nie dziwi, nie mówiąc już o szukaniu jakiegokolwiek logicznego wyjaśnienia ich poczynań. Wszystko tłumaczy nieopanowana ciekawość młodych istot.
- Święta racja! — przytaknął Max. — Sam, gdy byłem małym chłopcem…
— Daj spokój, stracisz autorytet u młodzieży! Lepiej nie opowiadaj — powstrzymał go Har. — Ważne, że wiemy, czego się trzymać. Dzieci floryjskie trochę nam pomieszały szyki, ale równocześnie dały poznać sposób postępowania dorosłych Florytów. Są oni wobec nas ostrożni i unikają zadrażnień. Starają się, abyśmy nie mogli mieć do nich żadnych pretensji. Wydaje mi się, że taka sytuacja jest nam bardzo na rękę. Być może pozwoli to nawet na łatwiejsze nawiązanie z nimi porozumienia…
— Nie bądźmy optymistami — mruknął Max. — Mamy zbyt mało czasu na kontakty dyplomatyczne. Dobrze będzie, jeśli zdołamy sformułować podstawowe dane dla następnej wyprawy do tego układu…
— No, to dobrej nocy! — uciął Har. — Kończę i wyłączam się!
Zamknął radiostację i położył się obok Teda. Za chwilę wszyscy spali.
Ted zerwał się półprzytomny. Było zupełnie ciemno. Sygnał alarmowy brzęczał mu jeszcze w uszach, lecz już od kilku sekund panowała cisza. Odruchowo sięgnął po broń. Miotacza nie było! Szukając po omacku natrafił na pusty śpiwór. Zerwał się na równe nogi i upadł natychmiast z powrotem na ziemię, zderzając się z kimś, kto właśnie przebiegł obok.
Zatracił całkowicie poczucie kierunku. Gdzie jest wylot jaskini? Potoczył dokoła wzrokiem, szukając jaśniejszego od czerni wnętrza — zarysu otworu. Dostrzegł tylko wąską, poziomą szparę, jakby coś przesłaniało wyjście. Równocześnie usłyszał szczęk metalu i w tej samej chwili sycząca iskra pomknęła gdzieś z boku w stronę wylotu jaskini. Ognik trafił w jakąś przeszkodę, odbił się od niej i spadł na ziemię. Po sekundzie pękł z hukiem, rozbryzgując się w białą eksplozję światła. Na jego tle Ted dostrzegł pochyloną sylwetkę Hara. Błysk oślepił go. Gdy otworzył oczy, otwór wyjściowy przesłaniała już tylko ciemniejsza od nieba postać Adlera. Następny błysk wystrzelił już na zewnątrz groty, poza polem widzenia, wyrywając na chwilę z ciemności zarys kilku bliskich drzew i skał. W jednej chwili Ted znalazł się obok Hara. Teraz dopiero spostrzegł Ewę, która stała oparta ramieniem o ścianę i wyglądała ostrożnie zza krawędzi otworu na zewnątrz.
Har trzymał w prawej dłoni rakietnicę, w lewej miotacz. Strzelił jeszcze raz w powietrze, jaskrawy fajerwerk pękł na wysokości kilkudziesięciu metrów i opadał powoli, oświetlając całą polanę aż po skraj zarośli.
— Uciekł — powiedział Har i opuścił lufę.
— Co to było? — Ted usiłował rozejrzeć się w ciemności.
— Jakiś duży i ciężki zwierz. Zdaje się, rozdeptał czujnik — powiedział Har i zapalił ręczną lampę.
Oświetlając drogę przed sobą, zeszli niżej, na polanę. W miejscu, gdzie wieczorem Har pozostawił czujnik, widniały tylko wdeptane w ziemię szczątki. Zawrócili, ogarniając światłem skały i otwór jaskini.
— Wydaje mi się, że zajęliśmy cudze mieszkanie — powiedziała Ewa.
— Albo też coś miało na nas apetyt — dodał Ted. — Widziałeś, Har, co to było?
— Nie zdążyłem zauważyć. Musiał nadbiec bardzo szybko. Czujnik działa na odległość dwudziestu metrów. Zanim brzęczyk mnie zbudził, on już zdążył nadepnąć na czujnik. Biegł prosto do jaskini. Możliwe, że tu mieszkał.
— Czym strzelałeś?
— Tym, co miałem w rakietnicy: ładunkiem magnezji z opóźnionym zapłonem. To była rakieta oświetlająca. Chyba nawet nie poczuł tego strzału, ładunek odskoczył od niego, zanim się rozerwał…
— Przeraził go błysk — powiedział Ted. — Szkoda, że nie strzeliłeś z miotacza. To, zdaje się, mój miotacz?
— Chyba tak, chwyciłem, co mi w rękę wpadło. Ale na strzał było za blisko. On zakorkował sobą wejście. Jeszcze trochę i wyglądalibyśmy jak ten biedny czujnik.
Ted wyobraził to sobie i przebiegł go wewnętrzny, przykry dreszczyk. Flora nie była jednak tak sielankową planetą, jak się mogło zdawać na początku.
— Teraz doskonale rozumiem zamiłowanie Florytów do łażenia po drzewach — powiedział na głos.
— Mieliśmy trochę szczęścia… — mruknął Har. — Do rana trzeba będzie trzymać straż przy wejściu. Daliśmy się zwieść pozornemu bezpieczeństwu i spokojowi tej planety.
— To ja mogę posiedzieć kilka godzin — zaofiarował się Ted. — Rozbudziłem się zupełnie, i tak nieprędko bym zasnął.
— Zgoda — powiedział Har ziewając. — Tylko nie strzelaj niepotrzebnie. Najpierw rakiety.
— Zaczynam rozumieć drogę ewolucji Florytów — powiedziała Ewa. — Nie mogło tu być epoki jaskiniowej, bo jaskinie nie były bezpiecznym schronieniem.
— Na Ziemi też były przecież dzikie zwierzęta, niedźwiedzie jaskiniowe i tak dalej, a jednak… — zaoponował Ted.
— Ludzie bronili się przed nimi przy pomocy ognia…
— Tu także… — zaczął Ted i przerwał. — Zaraz, czy Floryci mogą znać ogień?
— Może nie znają.
— To świadczyłoby o ich ogromnie niskim poziomie rozwojowym!
— Niekoniecznie — wtrącił Har. — Zresztą, przekonamy się. Teraz spać!
Doba na Florze trwa dłużej niż na Ziemi. Noc była więc dość długa i mimo wizyty tajemniczego gościa — czy też gospodarza groty — do świtu pozostało jeszcze sporo czasu. Ted usadowił się blisko wejścia i z latarką w dłoni, oświetlając co pewien czas polanę, strzegł spokojnego snu towarzyszy. Wsłuchiwał się w ciszę i co chwila wyławiał z niej jakieś szelesty, trzaskanie gałązek, szmer krzewów. Floryjska przyroda żyła swoim własnym, nieznanym rytmem. Ted pomyślał, że wśród tego niezliczonego mnóstwa przeróżnych żywych istnień są i takie, które pomimo czyhających zewsząd niebezpieczeństw, mimo trudnych do przezwyciężenia przeszkód i przeciwności — dążą w kierunku najwyższej formy istnienia: świadomego bytu istoty rozumnej.
Po dwóch godzinach wartę objął Har. Do rana jednak nie pojawił się żaden nieproszony gość.