ROZDZIAŁ SZÓSTY W KTÓRYM JEST MOWA O UPODOBANIACH KULINARNYCH ISTOT POZAZIEMSKICH ORAZ O TYM, JAK SIĘ OTWIERA ZAMKNIĘTE DRZWI

Ranek był ponury, gęste zwały chmur zasłaniały niebo. Ted bezradnie czekał na krótką choćby chwilę rozpogodzenia, na jakąś lukę w chmurach, przez którą można by zobaczyć słońce. Było ono koniecznie potrzebne dla dokładniejszego ustalenia położenia względem bazy. Ewa oglądała tymczasem zbocze jaru, na którego dnie spoczywały oba pojazdy.

— Twój pełzak nie pójdzie — powiedziała wracając. — Musimy go tu zostawić, jest za mocno zakleszczony. Poza tym nie zdołamy w żaden sposób wygrzebać się po tym osypisku na górę. Chyba że pieszo, ale to na nic.

— Usiłuję właśnie ustalić kierunek — powiedział Ted rozglądając się po skałach otaczających wąwóz. — Popatrz, ten samotny ścięty stożek, tam, nad granią… Jak sądzisz, co to jest?

— Chyba krater… — powiedziała z wahaniem. — W tej odległości od bazy jest tylko jeden. O ile dobrze pamiętam mapę, to chyba Fermi.

— W takim razie baza powinna być bardziej na lewo, to znaczy na zachód. Do licha, żeby choć na chwilę to słońce chciało wyjrzeć!

— I tak nie mamy wyboru — powiedziała Ewa. — Musimy posuwać się tą rozpadliną w jedną lub w drugą stronę.

— To już chyba lepiej tam… — zastanowił się Ted — w kierunku Fermiego. Wydaje mi się, że wąwóz trawersuje jego lewy stok. Może będzie jakieś odgałęzienie na zachód.

Upewniwszy się, że baza wciąż jeszcze milczy, ruszyli.

— Ale idiotycznie się wybrałem — stwierdził Ted ze skruchą. — Bez żadnego ekwipunku, bez przyrządów… Jak głupi.

— Zupełnie! — przyznała skwapliwie Ewa. — Tylko o miotaczu nie zapomniałeś. Możemy sobie postrzelać, ale to nam nic nie pomoże.

Dno było kamieniste, lecz pełzak dawał sobie doskonale radę, rozwijając zupełnie niezłą jak na te warunki prędkość.


Ted zahamował gwałtownie. Gdyby nie chwytniki foteli, polecieliby głowami w przednią szybę kabiny.

W odległości kilkudziesięciu metrów przed nimi rysował się sporych rozmiarów regularny sześcian!

Wąwóz rozszerzał się w tym miejscu w dolinkę rozciągającą się u stóp stromych i niedostępnych ścian krateru. W niewielkiej odległości od szarej ściany skalnej, częściowo opleciony pnącą roślinnością, zarysowywał się regularny blok o gładkich ścianach i ostrych, prostopadłych krawędziach. Ten ponad wszelką wątpliwość geometryczny kontur bryły był tak zaskakujący w dzikim otoczeniu, wśród poszarpanych zrębów i rozrzuconych, wielokształtnych odłamów skalnych, że oboje przez kilka sekund wpatrywali się bez ruchu w to niezwykłe zjawisko.

Ręce ich spotkały się na dźwigni. Kopułka uniosła się, wyskoczyli oboje na twardy grunt.

— Chodźmy — powiedział Ted, mimo woli ściszając głos.

Posuwając się blisko ściany skalnej, z miotaczem w dłoni ruszył w stronę sześcianu. Ewa zrównała się z nim po chwili.

Stąpali cicho, jakby w obawie, że zbudzą ten nieprawdopodobny obiekt.

Czym był? Budynkiem? A może tylko monstrualnych rozmiarów kryształem jakiegoś minerału? Z odległości kilkunastu metrów można było już odróżnić na powierzchni gładkich ścian regularną sieć linii prostych. Każda ze ścian podzielona była na dziewięć jednakowych kwadratów — jakby zbudowana z kwadratowych bloków czy płyt, ściśle spojonych na brzegach. Nie mogło być wątpliwości. Mieli przed sobą budowlę. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, Ted skinął na Ewę, by się zbliżyła. Wyłączyli osobiste nadajniki i zetknęli hełmy skafandrów.

— Obejdę to ostrożnie dokoła, a ty uważaj. W razie, gdyby coś… — powiedział Ted cicho, wręczając Ewie miotacz, i powoli, skradającym się krokiem, zaczął obchodzić szaroniebieskawy blok.

Ewa śledziła bacznie jego kroki. Wiedziała, że od jej szybkiej orientacji może zależeć ich bezpieczeństwo.

Ted zniknął za krawędzią budynku. Po chwili napiętego oczekiwania ujrzała go wychodzącego po przeciwnej stronie. Rozłożone ręce i wzruszenie ramion mówiły: „Nic nowego!”

— Ze wszystkich stron to samo — powiedział, gdy zetknęły się ich hełmy. — Każda ściana składa się z takich samych płyt. Wejścia nie widać. Wszystko obficie porośnięte pnączami. Wygląda na to, że budowniczowie dawno się tym nie interesowali… Może od góry jest jakiś otwór albo właz?

Rozejrzał się dokoła, szukając możliwości wdrapania się na którąś z otaczających skał, ale ściany ich były strome i niedostępne.

— Może to tylko jakiś cokół, postument… Fundament pod coś, co nie zostało nigdy ukończone? — podsunęła Ewa.

— Zaraz powiesz, że zamierzano tu postawić pomnik. W takim razie szkoda, że go nie postawiono. Mielibyśmy za jednym zamachem pojęcie o wyglądzie tych… no, tych, co byli tu przed nami…

— Zamiast podkpiwać, wymyśl coś bardziej przekonującego! — powiedziała Ewa. — Ta bryła sama w sobie stanowi piękną kompozycję na tle otoczenia. To nie musiało być zbudowane w celach użytkowych — może to po prostu znak, ślad pobytu na Orfie jakichś cywilizowanych istot?

— Jeślibym miał stawiać taki znak, to umieściłbym go w lepiej widocznym miejscu… — zaoponował Ted. — To musiało służyć jakiemuś celowi właśnie tu, w tym wąwozie.

— Ale jest przecież prawie pewne, że na Orfie nie rozwinęła się żadna cywilizacja!

— W naszym rozumieniu… Ale kto nam zaręczy, że nie mogą istnieć cywilizacje podwodne, podziemne, czy ja wiem zresztą, jakie jeszcze?… Faktem jest, że ktoś to musiał zbudować, a zatem były tu istoty rozumne. A jeśli były, to mogą być w dalszym ciągu albo też mogą się w pewnym momencie pojawić.

— Skąd?

— Choćby z Flory…

— Gdyby na Florze zamieszkiwały jakieś istoty, wyposażone w środki techniczne do lotów międzyplanetarnych, powinny by odebrać nasze sygnały radiowe i odpowiedziać na nie — powiedziała Ewa.

— Niekoniecznie. Może posługują się zupełnie innym systemem łączności… Poczekaj, musimy się przekonać!

— Ted, co ty znowu wymyśliłeś? — zawołała Ewa, ale chłopiec odbiegł już od niej i nie usłyszał jej głosu, bo radiostacje skafandrów były nadal wyłączone.

Ewa pobiegła więc za nim i chwyciła go za łokieć w chwili, gdy zamierzył się do rzutu kamieniem w stronę sześcianu.

— Trzeba do nich zapukać, niech otworzą, jeśli są w środku! — wykrzyknął ze złością, uwalniając łokieć.

— Ale nie tak! — Ewa spojrzała mu w oczy prosząco. — Nie denerwuj się, przypomnij sobie instrukcję.

— Do licha tam z instrukcją! — mruknął, ale odrzucił kamień. — Dzwonka nie zainstalowali, więc jak mam pukać? Zgiętym palcem w kamień?

— Wiesz… — powiedziała z namysłem — wydało mi się, że ten gest, gest rzucania kamieniem, ma w sobie jakąś brzydką symbolikę…

— Dla nas. A dla nich może znaczyć zupełnie coś innego. Myślisz, że jesteśmy obserwowani? W takim razie nie muszę pukać. Jeśli zechcą, to nas wpuszczą. Ale jeśli ich tam w ogóle nie ma, to długo poczekamy.

— Lepiej obejrzyjmy dokładnie ten sześcian — poradziła Ewa.

Ted zabrał jej z rąk miotacz i podeszli pod samą ścianę. Bryła miała krawędzie długości około trzech metrów, może trochę ponad. Każda ze ścian podzielona była na kwadraty — trzy rzędy, po trzy w każdym. Tworzywo, z którego była wykonana, przypominało nieco beton o bardzo drobnej strukturze. Płyty były spojone nieznanym szklistym spoiwem o gładkiej powierzchni i niezwykłej twardości. Ted wyciągnął dłoń i dotknął ściany.

— Stań mi na ramionach i spojrzyj, co tam jest na górze — powiedział, kucając u podstawy sześcianu.

— Nic. Takie same płyty ściśle ze sobą połączone — powiedziała Ewa zeskakując z jego barków na ziemię.

— Przedziwne te istoty. Chyba przez czwarty wymiar dostawały się do tego domku… A może naprawdę to tylko lita bryła, a my niepotrzebnie tracimy czas? Wiesz, sfotografujemy to i jedźmy dalej. Niech się Har martwi. On jest historykiem i archeologiem, to dla niego w sam raz zagadka. Myśmy swoje zrobili — odkryliśmy tajemniczą budowlę…

— Chwileczkę… — mruknęła Ewa, pilnie coś oglądając wśród pnączy porastających gęsto dolne płyty. Ted nie usłyszał, dogoniła go wracającego w kierunku pełzaka.

— Zauważyłam coś interesującego — powiedziała, H stykając hełm z jego hełmem.

— Poczekaj, włączymy radio, bo w ten sposób trudno rozmawiać. Stale się ganiamy i trykamy głowami. — Ted sięgnął do wyłącznika z boku hełmu, ale Ewa powstrzymała jego dłoń.

— Nie — powiedziała — jeszcze nie włączaj!

Spojrzał na nią z zaciekawieniem i zawrócił bez słowa w kierunku sześcianu. Ewa pokazała mu środkową płytę w dolnym rzędzie. Spojenia tej płyty wyglądały rzeczywiście nieco inaczej: zdawały się nie łączyć ściśle przylegających krawędzi… Ted dotknął jej lekko dłonią. Płyta niespodziewanie drgnęła i cofnęła się w głąb, zrywając porastające ją łodygi, potem osunęła się powoli w dół, odsłaniając kwadratowy otwór. Ewa i Ted odskoczyli gwałtownie w bok. Nic się jednak nie stało, otwór pozostawał wciąż odsłonięty, jakby zapraszając do środka. Ewa zbliżyła się do niego, lecz Ted chwycił ją za ramię. Wydobył z kieszeni radiometr.

— No, na szczęście tylko ultrafiolet… — mruknął, chowając przyrząd.

Wyprzedził Ewę i zdecydowanie wsunął głowę do wnętrza. Po chwili cały zniknął w otworze, Ewa, schylając się w niskich „drzwiach”, weszła za nim.

Wewnątrz panował mrok, słabo rozświetlony niebieskawą fluorescencją ścian. Znajdowali się w sześciennym, zupełnie pustym pomieszczeniu. Stanęli na środku, rozglądając się. W tej samej chwili kwadrat otworu, którym się tu dostali, powoli zaczęła przesłaniać na powrót unosząca się od dołu płyta. Ted rzucił się w stronę wyjścia i uczepiwszy się dłońmi krawędzi płyty, próbował własnym ciężarem powstrzymać jej ruch. Nie udało mu się to jednak. W ostatniej chwili musiał puścić płytę w obawie przed zmiażdżeniem palców.

— To pułapka! — krzyknął, przypadając do Ewy.

W prawą rękę chwycił miotacz, gotów skierować go przeciw niewidzialnemu wrogowi, lewą objął dziewczynę wpół i przyciągnął do siebie. Równocześnie z całkowitym zasunięciem się płyty podłoga drgnęła, ściany klatki pobiegły w górę i nagle niespodziewany potok światła objął ich ze wszystkich stron. Kwadrat platformy, na której stali, zrównał się z podłogą jakiegoś niżej położonego pomieszczenia, stanowiąc teraz jakby ciemniejszy fragment posadzki. Znajdowali się na przecięciu dwóch krzyżujących się prostopadle korytarzy. Ted szybko zlustrował wszystkie cztery odnogi. Były puste. Na jasnym tle bocznych ścian rysowały się wyraźnie długie szeregi ciemnych kwadratów. Niski sufit świecił oślepiającą bielą.

Niezdecydowanie postąpili kilka kroków w stronę jednej z odnóg korytarza. Włączyli zewnętrzne mikrofony i przez chwilę nasłuchiwali. Żaden dźwięk, żaden ruch nie mącił kamiennego spokoju tego miejsca.

— Popatrz! — powiedział Ted cicho. — Tu panuje inne ciśnienie niż na zewnątrz!

— Rzeczywiście! — Ewa popatrzyła na swój atmosferometr. — I skład powietrza też zupełnie odmienny…

Kulista główka przyrządu jarzyła się pomarańczowo. W trującej atmosferze Orfy świeciła jaskrawą czerwienią.

— Czy jesteśmy… uwięziem? — spytała Ewa. — Jakoś nie widać gospodarzy…

— Spróbujmy się przekonać — rzucił Ted, tknięty nagłym pomysłem. — Chodź!

Pociągnął Ewę w stronę miejsca, na którym wylądowali zniesieni niezwykłą „windą”. W chwili gdy stanęli na ciemnym kwadracie, uniósł się on najpierw wolno, potem coraz szybciej i po chwili znajdowali się znowu we wnętrzu sześcianu, nad powierzchnią ziemi.

— Popatrz! — zawołała Ewa radośnie, wskazując na powoli odsłaniający się otwór wejścia.

Wybiegli na zewnątrz. Płyta zasunęła się bezszelestnie na dawne miejsce i tylko pozrywane łodygi pnączy świadczyły, iż przed chwilą się poruszyła.

— To chyba znaczy, że oni nie wiedzą jeszcze o naszych odwiedzinach, a ten dźwig działa automatycznie! — powiedział Ted, chwytając z trudem oddech po szaleńczym biegu w kierunku pełzaka.

— Lub też chcą nas w ten sposób przekonać o swych przyjaznych zamiarach — dodała Ewa, która zawsze wolała być optymistką.

— Można i tak… — powiedział Ted w zamyśleniu. — Tylko że stąd wcale nie wynika, co należy teraz przedsięwziąć. Jeśli to były zaprosiny, to niegrzecznie byłoby teraz odjechać. Jeśli natomiast nie wiedzą o nas jeszcze, to może lepiej im się nie narzucać… Radiostacja bazy wciąż wyłączona, a nasza za słaba, by zawiadomić Atrosa o odkryciu… Właściwie mamy dużo czasu, zdążymy jeszcze wrócić do bazy.

Ewa domyśliła się, że Ted ma ogromną ochotę ponownie zjechać do podziemi. Ona również nie miałaby nic przeciwko temu. Wiedziała, że decyzja do niej należy — po niefortunnej wyprawie na boloty Ted nie śmie narzucać jej swego zdania. Zdrowy rozsądek podszeptywał, by jak najprędzej dotrzeć do bazy… Czymże jest jednak zdrowy rozsądek wobec perspektywy pierwszego w dziejach astronautyki kontaktu z istotami z innego świata?!

— Chodźmy! — zadecydowała nagle.

Podniósł na nią oczy, nie rozumiejąc jeszcze.

— Chodźmy… — powtórzyła ciszej. — Tam, na dół. Ostatecznie po to tu jesteśmy. Mamy podstawy do przypuszczeń, że oni są przynajmniej tak samo mądrzy, jak my. Chyba się dogadamy. Inteligentna istota nie atakuje drugiej takiej samej lub… podobnej bez ostrzeżenia i powodu… A zresztą, gdy się powiedziało „a”, trzeba powiedzieć i „b”.

— Bardzo dobre przysłowie!

Ted uradowany uściskał Ewę tak mocno, że aż się oboje zaczerwienili.

— Jesteś wspaniałą dziewczyną! — powiedział z entuzjazmem, a potem, jakby dla równowagi dodał: — Będzie z ciebie pierwszorzędny badacz kosmosu, mimo skłonności do poezji tych czternastowiecznych romantyków…

— Zdaje się, że trochę pokręciłeś chronologię!

— Drobiazg! — rzucił beztrosko, wyłażąc z pojazdu.

— Jakieś tam głupie pięćset lat! — roześmiała się. — Sława pierwszych odkrywców cywilizacji pozaziemskiej przetrwa znacznie dłużej!

— Jeśli uprzednio cywilizacja pozaziemska nie upiecze ich na rożnie! — odciął się Ted.

— Głupiś! — powiedziała Ewa z powagą. — Oni na pewno nie lubią pieczeni. Wolą krwawy befsztyk. Z ćwikłą.

— Tylko nie z ćwikłą, wypraszam sobie! Nie mogę patrzyć na buraki! — zaoponował Ted.

Ten makabrycznie żartobliwy nastrój minął im, jak ręką odjął, gdy stanęli przed wejściem do sześcianu. Spoważnieli natychmiast, twarze im przybladły.

— Może jednak… zostaw miotacz — powiedziała Ewa niepewnie. — Niewiele nam pomoże, a wygląda podejrzanie. Mogą zapytać, do czego służy…

Ted zawahał się, lecz zawrócił i odłożył broń na fotel w kabinie pełzaka.

— No, nie mogę powiedzieć, że im nie okazujemy pełnego zaufania! — westchnął, wróciwszy. — Wszystko zgodnie z instrukcją: spokój, delikatność, zaufanie… jeszcze tylko „zachować się uprzejmie i z godnością”, a będziemy zasługiwać na najwyższą ocenę z praktycznego stosowania sławnej „Instrukcji na wypadek Kontaktu z Obcą Cywilizacją”… A szczerze mówiąc, to czysta bzdura… Ciekawe, kto to układał? Na pewno w życiu nie był dalej niż na Księżycu. No, może najwyżej na Marsie… W każdym razie licho wie, co u nich jest uprzejmością… Może na przykład… kiwanie siedemnastą macką, licząc od lewej. Skąd ja im wezmę macki, szypułki i te wszystkie inne kalafiorki, w które wystroiła ich fantazja pisarzy kilku ubiegłych wieków?

Machnął ręką i z rezygnacją pchnął płytę.

— Dobrze się składa — powiedziała Ewa już w windzie — że oni przybyli tu najpewniej, podobnie jak my, z innej planety. To nam bardzo ułatwi porozumienie. Mamy podobne cele…

— Zaraz, a skąd to przekonanie, że oni są także „nietutejsi”?

— Inny skład atmosfery na dole…

— Prawda. W takim razie nie powinniśmy się ich obawiać. Cywilizacja, która wyrusza do gwiazd, powinna mieć już za sobą epokę wojen i okrucieństwa… Jeśli w ogóle miała w swej historii ten haniebny rozdział…

— Myślę, że trochę zbyt matematycznie do tego podchodzisz — uśmiechnęła się Ewa. — To wcale nie musi być takie proste. Jeśli istnieje niewyobrażalna ilość możliwych gatunków istot inteligentnych, to muszą istnieć również liczne, a zupełnie odmienne drogi, jakimi osiągają one swój wysoki poziom rozwoju. Ogólnie jednak biorąc, zgadzam się z tobą, iż nie powinniśmy się ich obawiać. Na pewno cechuje ich niewątpliwie wspólna wszystkim mądrym istotom zaleta — czy może wada? — a mianowicie ciekawość.

— Dlatego też może nie od razu nas zjedzą! — dorzucił Ted, już zawczasu uchylając się przed szturchańcem.

Szli powoli wzdłuż ścian jednego z podziemnych korytarzy. Ciemne kwadraty musiały być drzwiami do bocznych pomieszczeń, lecz nie otworzyły się, gdy przechodzili. W drugiej z kolei odnodze korytarza napotkali kilka odsłoniętych włazów. Prowadziły do niewielkich prostopadłościennych pomieszczeń. Gdy Ted przekroczył próg jednego z nich, zapłonął jasno sufit. Wnętrze było puste. Wszystkie pozostałe otwarte pomieszczenia także ziały pustką. Pozamykanych drzwi nie próbowali otwierać.

Trzy odnogi korytarzy kończyły się ślepo. Czwartą, znacznie dłuższą od pozostałych, zamykała ściana z ciemnym kwadratem drzwi. Te drzwi były większe od wszystkich pozostałych, miały co najmniej dwa metry wysokości.

— Sezamie, otwórz się! — powiedziała Ewa, stając przed nimi.

— Co takiego? — zdumiał się Ted.

— To magiczne zaklęcie z bajek arabskich. W „Napędach rakietowych” o tym nie piszą.

— No wiesz!.. — zdenerwował się Ted. — Tu są poważne sprawy, a tobie bajki w głowie, jakimiś laleczkami się bawisz i w ogóle…

— Ty znów taki dorosły! — fuknęła. — Pewnie urodziłeś się od razu z „Teorią Względności” pod pachą.

— Ja to się przynajmniej urodziłem jak trzeba. A ciebie z lodówki wyjęli. Mrożonka!

— Poczekaj, jak zdejmiesz ten hełm, to dostaniesz — pogroziła mu pięścią. — Otwieraj. No, co? Boisz się?

Razem nacisnęli drzwi. Ustąpiły łagodnie i osunęły się w dół. Za nimi ciągnęło się jakby przedłużenie korytarza. Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków i znaleźli się przed następnymi drzwiami. Nie ustąpiły. Spojrzeli na siebie pytająco, potem odwrócili się · i spostrzegli, że drzwi, którymi tu weszli, zamykają się.

— A to co? — zaniepokoiła się Ewa. — Znów nas złapali do klatki?

— Nie, to po prostu automatyczna śluza! — wykrzyknął Ted wskazując drugie drzwi.

Otworzyły się dopiero teraz. Prowadziły do wykutego w skale krętego, lecz szerokiego korytarzyka. Gdy minęli drugi zakręt, oczy ich uderzył blask dziennego światła.

Stanęli u wylotu pieczary i nawet trzeźwy zawsze Ted nie potrafił się oprzeć pełnemu zachwytu osłupieniu: przed nimi roztaczał się głęboki skalny kocioł, otoczony sterczącymi stromo ścianami skał.

— Wnętrze krateru… — wyszeptała Ewa.

Ted skinął głową.

— Tak, to musi być Fermi od środka. Z zewnątrz zupełnie niedostępny, chyba że z powietrza… Ależ tak! Oni na pewno tu lądowali. Tam w dole musi być gdzieś ich kosmodrom.

Biaława wstęga drogi jezdnej spadała w licznych serpentynach po stromym zboczu. Wyżej, nad otworem, którym tu przybyli, połyskiwały ostre szczyty obrzeża krateru. Wiodły ku nim drobne, wykute w skale stopnie, a na bardziej stromych odcinkach widać było klamry i haki.

Dno krateru leżało jeszcze w cieniu.

— Tu nie widać żadnych pojazdów, żadnych śladów ich bytności. Czyżby naprawdę nie było ich już na planecie? — zastanawiała się głośno Ewa.

— Może nieobecność ich jest tylko chwilowa… — powiedział Ted. — Najlepiej zejdźmy niżej i obejrzyjmy dno kotła.

Pobiegli wijącą się drogą w dół. Z góry wydawało się, że to znacznie bliżej. Po dwudziestu dopiero minutach dotarli do skraju ziejącej na samym dole ciemnej wyrwy. Jasna smuga szosy spływała jakby poza brzeg urwiska. Ostrożnie, trzymając się za ręce podeszli nad sam brzeg i spojrzeli w dół. Ted cofnął się gwałtownie, oczy Ewy rozszerzyły się z przerażenia.

Zwisająca w dół wstęga szosy kończyła się o kilka metrów poniżej krawędzi, tworząc jakby nadtopione potwornym żarem sople. Dno i ściany leja wyglądały jak miejsce straszliwego kataklizmu: skała, rozdarta potężną jakąś siłą, rozerwana na setki wielkich i tysiące małych brył, wśród których tu i ówdzie sterczały stopione i pogięte kikuty konstrukcji, wsporników, płyt i rur. Na samym dnie widoczna była tylko jedna bezkształtna masa stopionej na żużel materii.

Ted wyszarpnął z kieszeni wskaźnik promieniowania. Z dna leja promieniowało niezbyt silnie, lecz zupełnie wyraźnie.

— Chyba… oni już tu nie wrócą — powiedziała Ewa cicho.

— Jeśli to był wybuch termojądrowy, to musiał nastąpić bardzo dawno. Sądząc z rozmiarów zniszczenia, bezpośrednio po eksplozji promieniowanie było potężne.

Nie mieli wątpliwości, że to, co oglądają, jest miejscem straszliwej klęski istot, które opanowały w tak wspaniałym stopniu technikę lotów kosmicznych, automatykę i z pewnością wiele innych dziedzin pozwalających zwyciężać czas i przestrzeń. Ted i Ewa milczeli, nie patrzyli na siebie, jakby zawstydzeni w obliczu tak wstrząsającej tragedii. Mimo iż nie widzieli dotąd tych istot, nie domyślali się nawet ich wyglądu, nie znali ich celów i nie wiedzieli, skąd tu przybyły — odczuwali współczucie, żal, smutek. Jakkolwiek bowiem oni wyglądali — przybyli tu przecież, pędzeni taką samą chyba, jak ludzka, ciekawością otaczającego ich świata.

— Myślisz… że wszyscy zginęli? — zapytał wreszcie Ted.

— Pewnie tak. A gdyby nawet część ich została w tej bazie, gdzie nie sięgnęła eksplozja, to przecież sam stwierdziłeś, że katastrofa miała miejsce bardzo dawno… Nie wiadomo, co prawda, jak długie jest i c h życie, ale…

— Tak. Ponadto wszystko wskazuje na to, że odlatywali; może na krótko, może mieli powrócić, może…

— I nie zostawili nawet żadnych pojazdów, żadnych środków transportu. Wszystko musiało być tu, na dole, gdy stało się to nieszczęście. Może właśnie ładowali rakietę…

— Zaraz. Po co te domysły. Chodźmy na górę, może w bazie za tymi pozamykanymi drzwiami czeka na nas rozwiązanie zagadki.

Загрузка...