ROZDZIAŁ SIÓDMY O DWÓCH CZARNYCH BRODACH, ZBYT NISKICH DRZWIACH O PRZYGOTOWANIACH DO WYPRAWY NA FLORĘ

Zajrzeli już do kilku pomieszczeń, wyglądających na laboratoria naukowe. W trzecim z kolei „pokoiku” wszystkie ściany naszpikowane były jakby cienkimi szpilkami. Ewa ujęła koniec jednej z nich — „szpilka” okazała się cieniutkim pręcikiem, tkwiącym w ścianie na głębokość kilkunastu centymetrów. Po wyjęciu go pozostał maleńki otworek. Na środku tego samego pomieszczenia stał jakiś duży przyrząd przypominający pulpit połączony w jedną całość z ogromnym fotelem. W pulpicie obok kilku wystających szczegółów o niewiadomym przeznaczeniu widniał również rząd podobnych otworków, w które bez trudu można było wsunąć krystaliczne pręciki. Ewa po chwili wahania wsunęła jeden z nich w pierwszy z brzegu otwór w pulpicie. Rozległ się dźwięk doskonale słyszalny nawet przez hełmy skafandrów. Wysokie, świdrujące tony ułożone były w serie urywanych to znów przeciągłych dźwięków. Balansując na granicy słyszalności ludzkiego ucha, cichły czasem zupełnie, uciekając w zakres ultradźwięków. Po chwili słuchania można było zauważyć jakąś prawidłowość, uporządkowanie w ich następowaniu — jakby pewną regułę kompozycji, której podlegają.

— Czy to ich mowa? — spytał Ted, gdy dźwięki ucichły.

— Nie wiem. — Ewa wyjęła z otworu pręt i włożyła inny.

Nastąpiła istna ulewa tonów, tak bardzo odmiennych od poprzednich, że trudno byłoby nawet je porównywać.

— Może to zapisy jakichś danych pomiarowych… To mi bardzo przypomina sygnały telemetryczne z satelitarnych stacji automatycznych — zastanawiał się Ted.

— Czy nie przychodzi ci do głowy, że to może być ich muzyka?

— Muzyka? — Ted był wyraźnie zaskoczony. — Czy sądzisz, że nie mieli nic lepszego do roboty, jak słuchać muzyki?

— Skąd wiesz, jaką rolę mogła ona odgrywać w ich życiu?

— Na takim poziomie rozwoju…

— Och, Ted, jak wielu rzeczy nie rozumiesz zupełnie! — obruszyła się Ewa. — · A poza tym chwilami robisz wrażenie, jakbyś zbyt dokładnie znał te istoty… Albo może porównujesz je zbyt dosłownie do ludzi… Ale porównanie takie jest zupełnie błędne… Zapominasz, że ci wszyscy ludzie, których znamy — nasi rodzice czy pozostali uczestnicy wyprawy — są wyrwani ze swego normalnego środowiska, jakim jest cała społeczność ludzka!

— Tamci też byli w podobnych warunkach, dlatego takie właśnie porównanie jest najsłuszniejsze! — upierał się Ted.

— Nie wiem, może masz rację, ale według mnie wszystko zależy od poziomu techniki… Tylko że w zupełnie inny sposób, niż sobie to wyobrażasz. Technika nie powinna niszczyć innych wartości — powinna dać ludziom więcej czasu na zajmowanie się sztuką, literaturą… Jeśli więc oni, ci nie znani nam przybysze, mogli sobie pozwolić na odpoczynek przy muzyce, to na pewno z tego korzystali. Myślę, że wiele z naszych współtowarzyszy też skorzystałoby z takiej przyjemności, gdyby nie napięte do ostatnich granic plany naukowe ekspedycji.

— Spróbuj włożyć jeszcze jeden pręt. — Ted nie mógł chwilowo znaleźć jakiegoś kontrargumentu.

Dźwięk, który teraz uderzył ich uszy, był zupełnie odmiennego rodzaju: zamiast spodziewanych czystych tonów rozległy się chrapliwe i ostre. Znieruchomieli oboje, potem spojrzenia ich spotkały się na chwilę. W dźwiękach, urywanych i szorstkich, można było rozpoznać coś w nieokreślony sposób bliskiego, choć treść pozostawała niezrozumiała.

— To musiało wyjść z ust… człowieka lub istoty o niezmiernie podobnej budowie narządów mowy! — powiedziała wreszcie Ewa stłumionym szeptem.

Ted skinął głową. Jemu także przyszło to od razu na myśl. Zastanawiał się jedynie, do którego z ziemskich języków podobna jest ta mowa przechowywana w fonotece nieznanych istot.

— Chodźmy! — powiedział wreszcie, gdy głos zamilkł. — W ten sposób nie zdążymy nawet pobieżnie przejrzeć reszty pomieszczeń. Sami i tak nic nie zwojujemy. Niech się tym zajmą lingwiści.

Do kilku dalszych pomieszczeń ledwie zajrzeli — były zastawione aparaturą, nad której działaniem nie było sensu teraz się zastanawiać, tak była odmienna od wszystkiego, co kiedykolwiek widzieli. Szukali w pierwszym rzędzie czegoś, co uważali za najistotniejsze — śladów twórców tego wszystkiego.

W następnym niewielkim pokoiku znaleźli jedynie długie, prostopadłościenne pudło ustawione w kącie pod ścianą. Ewa przeszła do dalszych pomieszczeń, lecz Ted nie oparł się ciekawości i zaczął majstrować przy pokrywie skrzyni. Nie dawała się początkowo uchylić. Po chwili dopiero spostrzegł na jej tylnej części proste urządzenie stanowiące zamek. Bez trudu odgadł jego działanie i uniósł pokrywę. Pod nią leżała jakaś miękka wyściółka — rodzaj gąbczastego materaca.

Ted uchylił róg tego przykrycia i natychmiast odskoczył ze stłumionym okrzykiem.

Jego krzyk zabrzmiał widocznie przerażająco w słuchawkach Ewy, bo przybiegła z rozszerzonymi oczami i dopadłszy chłopca potrząsnęła go silnie za ramiona.

— Co?! Co to było?

Ted stał sztywno, z wyciągnięta ręką, o kilka kroków od skrzyni. Patrzył wciąż w jej stronę, nie mogąc wyrzucić ani słowa z zaciśniętego gardła.

— Tammm… ktoś jest! — wykrztusił wreszcie.

Ewa przymknęła oczy. W jej pamięci odżyły wszystkie wyobrażenia o istotach z innych planet, istotach niepodobnych do czegokolwiek w świecie. i<

Uodporniwszy się w ten sposób na wszelkie możliwe niespodzianki i zaskoczenia, podeszła szybko do skrzyni.

Nie pomogły najfantastyczniejsze wyobrażenia. Ewa wydała coś w rodzaju westchnienia czy jęku i cofnęła się w stronę Teda.

W skrzyni — wtopiony w bryłę przejrzystego szkliwa — leżał człowiek.


— Czy… on żyje? — zapytała po dłuższym milczeniu Ewa, pochylając się nad skrzynią.

Ted wzruszył niepewnie ramionami.

— Wygląda jak model anatomiczny, jak dokładna kopia…

— Kopia kogo?

— Człowieka lub istoty człekopodobnej!

— Czyżby… tu byli ludzie? Absurd!

— Kto tam wie…

Ted raz jeszcze spojrzał na leżącego. Był to smukły, pięknie zbudowany mężczyzna o ciemnooliwkowej skórze i długich czarnych włosach. Leżał na wznak, z rękami równo wyciągniętymi wzdłuż ciała, powieki miał opuszczone. Czarna, łopatkowato przystrzyżona broda sterczała uniesiona lekko ku górze.

— Tamten głos — powiedziała Ewa — i ten tu… Jeśli to nie była wyprawa z Ziemi, to oznacza, że…

— Nic nie oznacza! — uciął Ted. — Nie sugerujmy się.

— Może są i inni, w innych pomieszczeniach? Chodźmy, zobaczymy…

Poszli dalej korytarzem. Nagle Ewa, zaniepokojona jakimś odgłosem, odwróciła głowę. Znieruchomiała, zacisnąwszy palce na przegubie Teda. Spojrzał w tym samym kierunku.

Platforma windy na skrzyżowaniu korytarzy unosiła się powoli w górę.

— Ktoś otworzył właz! — szepnęła Ewa blednąc.

Cofnęli się pod ścianę. Ted pchnął pierwsze z brzegu drzwi. Ukryli się w ich wnęce.

— Wracają… Jednak są tu! — szepnął Ted. Wychylając głowy, obserwowali korytarz.

— Nie! — zadecydował nagle Ted. — Nie będziemy się kryć! Nie boimy się ich przecież!

Odważnie wystąpił na środek korytarza. Platforma opadała powoli w dół. W pierwszej chwili dostrzegli trzy pary nóg, a gdy platforma zrównała się z poziomem podłogi — trzy postacie w skafandrach.

Ted poczuł lekki zawrót głowy. Więc stało się! Oto początek nowej epoki! Tylko… co dalej? Co robić? Mówić? Dawać znaki?

Jedna z trzech przybyłych istot wysunęła się naprzód. Ted bezradnie opuścił ręce, zrobił krok w jej stronę…

— Do licha! Przecież to nasi uciekinierzy! — w słuchawkach Teda i Ewy zadźwięczał głos… Hara Adlera.


— Niech ci się nie wydaje, że jesteś genialnym odkrywcą! — grzmiał Igen swym głębokim basem. — Jesteś tylko niezdyscyplinowanym i nieodpowiedzialnym smarkaczem! Masz szczęście, że nie urodziłeś się o dwieście lat wcześniej, wtedy bym ci skórę sprał!..

Ted stał z opuszczoną głową i nie śmiał powiedzieć ani słowa w swej obronie, bo ojciec miał, niestety, rację.

— Bez twojej wariackiej wyprawy też odkrylibyśmy wkrótce te podziemia. A tak… przerwaliśmy wszystkie prace, wywlekliśmy batyskaf z oceanu… — ciągnął Igen coraz ciszej.

Widać było po jego rozbieganych oczach, że pozbywszy się niepokoju o dzieci, najchętniej zabrałby się do obejrzenia Bazy. Toteż z wyraźną ulgą przyjął słowa Hara, który też rozglądał się coraz niecierpliwiej dokoła:

— Daj spokój, Igen. Przecież jakby nie było Ted i Ewa dokonali epokowego odkrycia! Skoro już tu jesteśmy, obejrzyjmy sobie „conieco”.

Fonotekę i postać w skrzyni Ted pokazał przybyszom na samym wstępie, licząc na to, że ich zaabsorbuje i w ten sposób uniknie dalszych wymówek. Nie pomylił się w swych rachubach. Mężczyzna leżący w skrzyni wywarł na innych członkach ekipy równie piorunujące wrażenie, jak na Ewie i Tedzie.

Rozbiegli się po Starej Bazie.

Har zaglądał do wszystkich pomieszczeń po kolei, wreszcie, wychylając głowę z jakichś drzwi na korytarz, zawołał wszystkich do siebie. Na środku „pokoju” stał na niskim postumencie ogromny blok szkliwa, podobny do dużego akwarium. W jego wnętrzu jarzyło się mnóstwo drobnych, różnobarwnych iskierek. Gdy wszyscy otoczyli kręgiem ten niezwykły przedmiot, Har spytał:

— Jak wam się wydaje, co to może być? — Z miny jego można było wyczytać, że sarn już odgadł.

— Plastyczna mapa nieba! Wygląda ono jak na stereoekranie w rakiecie — wykrzyknął po chwili zastanowienia Max.

— Aha! — zgodził się Har. — A ta linia, popatrzcie?!

Dwa spośród świetlnych punkcików wyobrażających gwiazdy w przestrzeni połączone były cienką kreseczką.

— Przede wszystkim, co to za gwiazdy? — zastanawiał się głośno Ted.

— Popatrzcie z tej strony, wzdłuż linii — wskazał Har.

— Ależ to… nasze Słońce i Lalande 21185! — zawołał Igen.

— Oczywiście! Widać tu jak na dłoni wszystkie najbliższe gwiazdy — podniecony Har wskazywał kolejno palcem — Syriusz, Proxima, układ Tolimaka, układ Procjona… Nawet o maleńkiej gwieździe van Maanena nie zapomniano!

— A więc ta linia to trasa lotu! — powiedział Max.

— Tak, tylko nie wiadomo, w którą stronę: z Ziemi tu czy odwrotnie — zauważył Igen.

— Ludzki głos, ten martwy czy też uśpiony człowiek, no i ta mapa zdają się wskazywać jednoznacznie… — próbował podsumować Ted.

— Ktoś śmiał nas wyprzedzić! — huknął Max i roześmiał się.

— Albo: człekokształtne istoty z tego układu wybierały się stąd w kierunku Słońca — poddała Ewa.

— …i statek eksplodował im na wyrzutni! — dodał Ted.

— Zostawili tylko dozorcę, który widząc ich zagładę, z rozpaczy zmarł, a potem zalał się w bloku szkliwa — dokończył Har. — W ten sposób, moi kochani, powstają opowiadania fantastyczne. Lepiej nie wybiegajmy poza fakty.

— Ten człowiek jest faktem. Co o nim powiesz? — rzucił Igen zaczepnie.

— Ja? To wy powinniście mi powiedzieć. Ja jestem historykiem i informacjonistą. To, co wymyślicie, mogę zanotować w kronice naukowej naszej wyprawy. Słucham więc! — bronił się Har.

— Nie kpij. Powiedz, mogli tu być przed nami ludzie?

— Jeśli istniała Atlantyda… — zaczął Har.

— Ach, do licha, bądźże poważny! — przerwał mu Igen. — Daj spokój mitom.

— Pozostaje zatem jedna możliwość: że w ciągu paru lat — po starcie naszego „Cyklopa” zbudowano statek rozwijający szybkość podświetlną i wyprzedzono nas.

— Gadasz jak mózg elektronowy!

— Tak logicznie? — ucieszył się Har.

— Nie. Tak wykrętnie — powiedział Igen. — To nie są wytwory ziemskiej cywilizacji, wszystko to, co tu zastaliśmy. W postępie technicznym obowiązuje jakaś ciągłość i nigdy nie zmienia się wszystko naraz, i to na przestrzeni kilku zaledwie lat.

— Wobec tego — odparł Har — nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przyjąć, że były tu przed nami człekokształtne i człekopodobne istoty z innej planety!

Igen westchnął ciężko i spojrzał z rozdrażnieniem na Hara, jakby to on, historyk, winien był, że sprawa się gmatwa.

— Pytia delficka — powiedział — z dyplomem doktora nauk historycznych. Mógłbyś wymyślić coś rozsądniejszego…

Mówiąc to zwrócił się ku wyjściu. Nie zdążywszy w porę schylić się w niskich drzwiach, uderzył się w głowę.

— Heureka! — zawołał, zawracając ku pozostałym. — To nie mogły być żadne istoty człekopodobne! Po co miałyby sobie utrudniać życie robiąc tak niskie drzwi?!

— Genialne! — roześmiał się Har. — Stuknięcie w głowę, choć metoda to przestarzała, do dziś pomaga w wyciąganiu rozsądnych wniosków. Spróbuj raz jeszcze stuknąć głową w ścianę. Może wyjaśnisz wówczas, co tu robi ten z brodą?

— Ten? — odciął się Igen, wskazując brodę Adlera. — Najwyraźniej kpi sobie z poważnych zagadnień naukowych!

— Nie z tą brodą! — sprostował Har.

— Tamten w skrzyni? On kpi generalnie z nas wszystkich… — Max w zamyśleniu spróbował podrapać się za uchem poprzez hełm.


Do bazy powrócili „Perseuszem”, jedną z małych rakiet transportowych. Okazało się bowiem, że przy jej to pomocy Max wypenetrował miejsce, w którym „uciekinierzy” pozostawili drugi pełzak.

Zaczęło się od tego, że grupa badająca przyczynę zamilknięcia stacji automatycznych, posuwając się wszystkimi pojazdami w tyralierze za linią sunących naprzód samopasów, dotarła do nich i stwierdziła brak trzeciego i czwartego automatu. W miejscu gdzie powinny one były się znajdować w chwili zamilknięcia ich nadajników, nie stwierdzono żadnych podejrzanych śladów… Automaty zniknęły, jakby wyparowały nagle, nie pozostawiając po sobie absolutnie nic.

Pozostałe cztery „samopasy” szły sprawnie i bez przeszkód, a po osiągnięciu wyznaczonej uprzednio odległości rozpoczęły powrót. Nieznana siła nie objawiła się…

— Pożeraczowi bolotów, który grasuje na zachód od bazy, nasze automaty musiały poważnie zaszkodzić, jeśli po ich połknięciu nie miał apetytu na dalsze — zakonkludował Ted, gdy wraz z Ewą składali dowódcy raport o eskapadzie.

— Dowcipami mnie nie zagadasz! — pogroził mu Atros. — Wasze przypadkowe odkrycie, choć rzeczywiście pasjonujące, nie okupuje winy i nie usprawiedliwia ryzykownych poczynań. Ewa jest w znacznym stopniu usprawiedliwiona, choć powinna była zastosować się do decyzji automatu: gdyby zawiadomiła mnie, decyzja moja nie odbiegłaby jednak od tego, co Ewa uczyniła instynktownie. Ona była najbliżej miejsca wypadku. Żeby nie konieczność uzyskania pewnych informacji i związana z tym konieczność nawiązania łączności z bazą przed zapowiedzianym terminem, udałoby się wam, być może, powrócić i uruchomić zasilanie bazy… Stało się jednak inaczej. Milczenie bazy wywołało zupełnie zrozumiały niepokój: byliśmy przecież wszyscy pod wrażeniem zniknięcia stacji automatycznych. Dlatego też uderzyliśmy na alarm. Straciliśmy przez was niepotrzebnie sporo cennego czasu. Chcielibyśmy teraz przy waszej pomocy czas ten w jakiś sposób odrobić! Z Tedem porozmawiam jeszcze przy okazji.

— Wpadliśmy… — powiedział ze smutkiem Ted, kiedy Atros wyszedł. — Najgorzej zaś, że i ty przeze mnie musisz ponosić konsekwencje.

— Wiesz przecież, że nie zależy mi na udziale w wyprawach badawczych — powiedziała z przekąsem. — Według ciebie nic mnie nie obchodzi odkrywanie tajemnic obcych planet…

— Wcale już tak nie myślę! — zapewnił skwapliwie.

— Ach, jakże się niezmiernie z tego cieszę! — wyrecytowała cierpko i odwróciwszy się na pięcie, wyszła krokiem dostojnym i z wysoko zadartym nosem. W drzwiach odwróciła się jeszcze i pokazała mu język.

Ted z ciężkim westchnieniem zagłębił się w lekturze, którą mu w niewiadomym celu polecił przeczytać Har Adler. Była to jakaś praca na temat socjologii społeczeństw ziemskich i Ted nie potrafił sobie wyjaśnić, po co ma to właśnie teraz pakować do głowy, zamiast brać z innymi udział w badaniach.

Następnego dnia, gdy siedział znów nad czytnikiem, zły na siebie i wszystko dokoła, w kieszeni kombinezonu zadźwięczał sygnał przyzewowy. Wołał go dowódca.

„Lon, Mais i Sella ruszyli wczoraj do Starej Bazy. Grupa ojca bada brzeg oceanu — kalkulował Ted, wlokąc się korytarzem. — Grupa Geona dziś wyrusza na drugą półkulę… O ile dobrze pamiętam, według planu pracy pozostaje jeszcze tylko stanowisko kontroli i opracowania danych oraz obserwatorium astrofizyczne. Jedno i drugie na miejscu, w bazie, i okropnie nudne”.

Nie miał wątpliwości, że wraz z nową porcją pouczeń i uwag na temat konieczności przestrzegania wymogów dyscypliny kosmonautycznej otrzyma teraz najpodlejszą — jego zdaniem — pracę w bazie. Zdziwił się obecnością u dowódcy czterech jeszcze osób: Hara, Maxa, Ewy i Wery. Po co aż tyle osób ma asystować przy niechlubnym akcie karania? Usiadł na brzegu fotela. Dowódca nawet głowy nie uniósł sponad rozłożonych na stole arkuszy fotogramów, jakby zupełnie nie zauważył wkroczenia delikwenta.

Ted badał ukradkiem twarze siedzących, nie patrzyli jednak w jego kierunku. Drzwi otworzyły się i wszedł Adam. Wtedy dopiero dowódca podniósł głowę i ogarnąwszy wzrokiem zebranych, powiedział:

— Możemy zaczynać, załoga w komplecie. Na wczorajszym posiedzeniu dowództwo ustaliło taki właśnie skład ekipy, która pod nazwą grupy Flora wyruszy jutro na pierwszą planetę układu.

Tej możliwości Ted nie brał nawet pod uwagę. Zaskoczony kompletnie zrobił taką minę, że obserwujący go spod oka Har skrzywił się w uśmiechu rozbawienia.

— Grupą dowodzi Har Adler, a w czasie lotu w obie strony — Max Bodin, jako pilot „Suma”. Start nastąpi za dwadzieścia godzin. Szczegółowe zadania zostana omówione przez Hara w czasie lotu. Ograniczę się więc do kilku uwag. Najpierw do Teda. Nie będę roztrząsał po raz drugi wiadomej sprawy. Nie chciałbym jednak, abyś pomyślał, że twój udział w interesującej cię, o ile wiem, wyprawie na Florę stanowi jakieś wyróżnienie czy wyraz uznania. Zaliczenie zarówno Teda, jak i Ewy do składu ekipy nastąpiło na umotywowany wniosek Hara, który przyjął na siebie odpowiedzialność za całą załogę. Pozostali uczestnicy zostali zakwalifikowani także po rozpatrzeniu szeregu kandydatur. W skład załogi wchodzi biolog, lekarz, pilot-inżynier oraz historyk-socjolog. Wynika stąd, że nastawiamy się głównie na badanie stanu biologicznego planety. Trudno nam rozproszyć wysiłki w celu wszechstronniejszego badania obu planet. O Orfie wiemy na pewno, że nie jest zamieszkała przez istoty rozumne, i to upoważnia nas do przygotowania jej na przyjęcie następnej ziemskiej ekspedycji. Tu też przeprowadzimy wszechstronne badania geologiczno-poszukiwawcze w celu oszacowania zasobów mineralnych, z których skorzystają nasi następcy. Co do Flory zaistniało przypuszczenie, iż może ona być kolebką wysoko rozwiniętych, a może nawet rozumnych organizmów. Zmusza nas to do zachowania pewnych środków ostrożności, do wykazania dyplomatycznego taktu i do ograniczenia — przynajmniej w ramach tej wyprawy — naszych prac na Florze. Głównym zadaniem waszym jest więc stwierdzenie, do jakiego stopnia słuszne są nasze hipotezy na temat życia na tej planecie.

Po odkryciu Starej Bazy — ciągnął Atros po chwili przerwy — na czołowe miejsce wśród niejasnych zagadnień wysunęła się sprawa jej tajemniczych twórców, o których nie potrafimy dotąd niczego pewnego powiedzieć. Jedno z wysuniętych przypuszczeń głosi, iż pochodzą oni z Flory. Tak czy inaczej — bardzo prawdopodobne jest, że na Florze istnieją co najmniej ślady pobytu tych bardzo wysoko rozwiniętych istot rozumnych. Zadaniem waszym jest odszukanie tych śladów.

Gdyby udało się odnaleźć klucz do zapisów, pozostawionych w fonotece Starej Bazy, moglibyśmy odnaleźć tam zapewne znacznie więcej informacji o obu planetach, niż jesteśmy w stanie sami zgromadzić w czasie tak krótkiego pobytu.

— To już raczej sfera marzeń lingwistów… — wtrącił Adam z powątpiewaniem.

— Ja sądzę, że nie jest to tak beznadziejny pomysł, jak się wydaje — odparł Har — lecz nie będę motywował teraz moich przypuszczeń.

— Bardzo słusznie! — pochwalił Atros. — Dość było dyskusji na wczorajszej naradzie dowództwa. Co gorsza, nie osiągnęlibyśmy żadnych konstruktywnych wniosków. Mamy zbyt mało wiadomości, fakty nie zazębiają się wzajemnie… Łączności z Florą nie udało się osiągnąć. Biolodzy bardzo wstrzemięźliwie wypowiadają się na temat tego zakonserwowanego osobnika. Są zgodni co do faktu, że nie jest on martwy, nie potrafią jednak podać sposobu przywrócenia mu czynności życiowych. Badania biochemiczne nie mogą być przeprowadzone, dopóki nie otworzy się „futerału”, w którym on spoczywa. Otwarcie go musiałoby jednak pociągnąć za sobą natychmiastowe przywrócenie mu czynnego życia… W tej sytuacji ograniczono się do rentgenoskopii i neutronowych badań strukturalnych, które wykazały całkowitą zbieżność budowy jego organizmu z organizmem człowieka… To daje do myślenia, ale sprawy nie wyjaśnia, trudno bowiem przypuścić, by Stara Baza była dziełem… mieszkańców Ziemi!

Na zakończenie chcę przypomnieć, że na Florze zdani będziecie praktycznie na własne środki i własną zaradność. Nie mamy drugiej rakiety klasy „Suma” i przyjście wam z jakąkolwiek pomocą wiązałoby się z koniecznością przeprowadzenia „Cyklopa” na orbitę wokół Flory. Pociągnęłoby to za sobą — pomijając już znaną wszystkim kwestię paliwa: — niewykonanie przynajmniej części zaprojektowanych prac na Orfie, gdyż musielibyśmy startować ku Ziemi z orbity około-floryjskiej, nie wracając już na drugą planetę. Mam jednak nadzieję, że poradzicie sobie doskonale. Mimo to nikogo nie zmuszam do udziału w wyprawie. Każdy z was może jeszcze zrezygnować.

Odczekał minutę, lecz nikt nie zamierzał się wycofywać.

— Dziękuję — powiedział dowódca. — Zatwierdzam skład załogi i wydaję rozkaz przystąpienia do przygotowań startowych.


Tak więc — wbrew najgorszym przeczuciom Teda — znalazł się on w grupie badaczy Flory. Wyprawa ta — to było ukoronowanie wszystkich jego pragnień! Planeta miała być odkrywana nieomal zupełnie „od zera”, bo posiadane skąpe o niej wiadomości nic prawie nie znaczyły w praktyce eksploracyjnej. Dodatkową emocję stanowił fakt, że najbliższa pomoc znajdowała się w odległości, którą fale elektromagnetyczne przebiegają w czasie kilku minut!

Tedowi przypadła w udziale pomoc w przygotowaniu „Suma”. Mimo że wraz z Maxem uwijali się bez przerwy, wspierani przez stado automatów, udało im się zaledwie cztery godziny uratować na sen. Ewa i Har zajęli się zaopatrzeniem i sprzętem osobistym dla wszystkich uczestników. Trzeba było przygotować różnego rodzaju skafandry i ubiory planetarne — nie znano przecież dokładnie warunków, jakie czekają ich na Florze.

Przed samym odlotem Ted poszedł pożegnać się z matką. Anna uśmiechała się przez cały czas, lecz obejmując syna spojrzała mu w twarz wilgotnymi nieco oczyma i powiedziała jak zwykle:

— Bądź ostrożny i… wracaj szczęśliwie!

— Dobrze, mamo! — odpowiedział z takim przekonaniem i pewnością siebie, że Anna uśmiechnęła się znowu i pomyślała: „Zupełnie jak jego ojciec…”

— Nie przesadzaj z samodzielnością — dodała — i opiekuj się Ewą.

Spuścił oczy i powiedział:

— Nie musisz mi o tym przypominać…

Powiedział to tak jakoś… inaczej, że Anna od razu zrozumiała i od tej chwili zaczęła być spokojniejsza chłopca…

Na korytarzu Ted spotkał Ewę. Była ubrana w obcisły kombinezon — taki zwykły, jaki nosi się pod skafandrem planetarnym. Z przyjemnością patrzył, jak nadchodziła sprężystym, pewnym krokiem.

„Jest naprawdę bardzo ładna, nie wiem, czy nie ładniejsza od Mais!”

Mais była dotąd dla Teda absolutnym wzorem urody kobiecej — była najmłodszą i bez wątpienia najładniejszą z kobiet w załodze astrolotu. Ewy dotychczas nie zaliczał do kobiet…

— Dlaczego tak mi się przyglądasz? — spytała Ewa, widząc jego lekko nieprzytomne spojrzenie.

— Bardzo ładnie wyglądasz! — wypalił odważnie, lecz zaraz dodał: — Wszystko dziś wydaje mi się wspaniałe i piękne. A myślałem już, że zostanę tu będę liczył protuberancje na słońcu!

Odwróciła twarz w stronę niklowanej płyty ścien nej i przejrzawszy się w jej lustrzanej powierzchni, poprawiła włosy pod przepaską.

— Tylko dlatego ci się podobam? Dlatego, że wszystko ci się dziś podoba? — powiedziała z rozczarowaniem.

— Nie tylko dlatego! — powiedział szybko i ujął ją pod łokieć.

Cofnęła się lekko. Ted do tej pory, chcąc, żeby poszła za nim, ciągnął ją za skafander.

— Chodź — powiedział. — Trzeba się ubrać do drogi.

W magazynie wszystko było przygotowane. Ted obejrzał ekwipunek z miną starego wygi kosmicznego, potem wciągnął skafander i pomógł Ewie pozaciągać klamry.

— Wiesz… — powiedział nagle, podając jej hełm — muszę ci coś powiedzieć…

Ewa znieruchomiała na chwilę, a potem z niebywałym zapałem zaczęła sznurować wysoki but.

— Cóż takiego? — spytała na pozór obojętnie, lecz głos zadrżał jej trochę.

Ted odłożył hełm, pomajstrował przez chwilę przy zapięciu swego pasa, wreszcie wykrztusił:

— Chcę się do czegoś przyznać, muszę… powiedzieć ci o tym, bo czuję się, jak… no, jak taki, co zabiera nie swoje…

— Złodziej? — podsunęła, patrząc na niego ze zdumieniem.

— O, właśnie: jak złodziej! — podjął Ted. — Bo widzisz, wtedy… w pełzaku, kiedy spałaś…

Zamilkł znowu, a potem, zebrawszy całą odwagę, wykrzyczał niemal:

— Ja cię wtedy pocałowałem!

Ewa pochyliła się jeszcze niżej nad swoim butem, lecz nie mogła jakoś trafić paskiem do klamry. Zapadło na chwilę głuche milczenie. Ted postąpił krok w jej stronę.

— Słyszałaś? — zapytał cicho. — Słyszałaś, co powiedziałem?

Wyprostowała się i spojrzała mu przelotnie w oczy, a potem oparła czoło na jego ramieniu.

— To dobrze… — powiedziała szeptem.

— Co takiego? — spytał, oszołomiony bliskością jej włosów.

— Nic — powiedziała, cofając się nagle.

Chwyciła swój hełm i wybiegła z magazynu, pozostawiając Teda z miną zupełnie niewyraźną.

Загрузка...