ROZDZIAŁ PIERWSZY W KTÓRYM ZAPADAJĄ WAŻNE DECYZJE, A CEL WYPRAWY ZACZYNA RYSOWAĆ SIĘ NADER WYRAŹNIE

Budząc się zadawali wszyscy to samo pytanie. Usłyszawszy odpowiedź uśmiechali się z radosną satysfakcją, upewnieni o celowości swych trudów. Potem ćwiczyli uparcie swe osłabione mięśnie i zesztywniałe stawy.

Normalny stan organizmu powracał po kilku dniach, lecz już po upływie godziny można było poruszać się bez trudu.

Har Adler obudził się jako ostatni. Gdy otworzył oczy i odzyskał przejrzystość widzenia, dostrzegł w kolistej szybce na wprost swej twarzy dwa wesołe oblicza. Pamięć wracała w ślad za świadomością. Te dwie twarze — choć bardzo zmienione i dojrzalsze po trzech prawie latach anabiotycznego snu Hara — powiedziały mu od razu wszystko. Spośród wszystkich obudzonych tylko on jeden nie musiał zadawać owego sakramentalnego pytania…

Miny Ewy i Teda były zawsze najczulszym wskaźnikiem, najlepszym barometrem nastrojów panujących na pokładzie astrolotu. Odmalowywała się na nich „w równym stopniu nuda długich okresów kosmicznej jednostajności, jak i każde najdrobniejsze nawet zdarzenie naruszające tę jednostajność.

Odzyskawszy panowanie nad mięśniami twarzy, Har uśmiechnął się na znak, że ich poznaje. Po kilkunastu minutach mógł już opuścić komorę hibernatora, choć nogi działały jeszcze niezbyt sprawnie. Odbywając przepisową porcję gimnastyki, rozmawiał z Ewą i Tedem. Nie omylił się czytając w ich twarzach. Cel podróży — odległy teraz zaledwie o tygodnie lotu — spełniał pokładane w nim nadzieje: układ Czerwonego Słońca składał się z czterech planet! Tak więc, wbrew przewidywaniom pesymistów, dwie znane jeszcze przed wyruszeniem z Ziemi planety-olbrzymy nie były jedynymi ciałami krążącymi wokół docelowej gwiazdy. Dwie znacznie mniejsze, krążące bliżej macierzystej gwiazdy i dlatego niedostępne dla obserwacji z Ziemi, ujawniły swoją obecność dopiero w siedemnastym roku podróży. W porównaniu z dwiema pozostałymi stanowiły po prostu znikome okruchy materii, których oddziaływania grawitacyjne nie wnosiły istotnych zakłóceń do ruchu całego układu. Z odległości połowy roku świetlnego dostrzeżono je jako maleńkie punkciki słabego światła, a w miarę zbliżania się „Cyklopa” do celu podróży rejestrowano coraz to nowe dane o obu planetach.

Pierwszą (licząc od środka układu) nazwano Florą. Była nieco większa od Ziemi, a skład widmowy odbitego od niej światła wskazywał na obecność tlenu w atmosferze i — co było niezmiernie ważne — obecność chlorofilu na jej powierzchni. Dowodziło to ponad wszelką wątpliwość istnienia na planecie dość obfitej roślinności zielonej.

Druga, Orfa, była nieco mniejsza i przedstawiała się — z tej odległości, w jakiej obecnie znajdował się astrolot — mniej korzystnie. Wszystko przemawiało za tym, że jest ona sucha i chłodna, posiada dość rzadką atmosferę i nie stanowi zbyt dogodnego środowiska dla rozwoju form żywych. Obie jednak leżały w obrębie ekosfery, nawet więc i w przypadku Orfy nie można było istnienia jakiejś specyficznej wegetacji z góry wykluczać.

Pozostałe dwie zewnętrzne megaplanety, z których każda rozmiarami wielokrotnie przewyższała-Jupitera, były jak on puste i mroźne. Największe zainteresowanie wywoływały oczywiście Orfa i Flora. Zbudzeni z letargicznego snu członkowie zmiany „odpoczywającej” przez ostatnie trzy lata, pytali właśnie o ich istnienie: „są czy nie ma?” Dowiedziawszy się, że istnienie „małych” planet jest już niezbitą rzeczywistością, zabierali się ze zdwojoną energią do ich obserwacji, do przygotowań przed zbliżającym się końcem wielkiej podróży.

„Cyklop”, astrolot z napędem stellatronowym typu epsilon, wraz z siedemnastoosobową załogą dziś właśnie przeciął orbitę najbardziej zewnętrznej z planet układu. Moment ten oznaczał wejście do „wnętrza” układu. Od sześciu już miesięcy silniki astrolotu pracowały na pełnym ciągu, by wytracić ogromną, równą prawie połowie prędkości światła, szybkość podróżną.

Zadowolenie załogi z istnienia „małych” planet łatwo zrozumieć: każdy zdawał sobie sprawę, że na wielkich planetach nie można by było lądować, ba, nawet wejść na orbitę dostatecznie bliską powierzchni planety, by przeprowadzić bardziej szczegółowe badania. Orfa, a w jeszcze większym stopniu Flora — rokowały nadzieje na lądowanie, budowę bazy i możliwość szeroko zakrojonych prac badawczych.

Nim Har ukończył ćwiczenia gimnastyczne i jako tako pewnie stanął na nogach, Ewa i Ted, przekrzykując się nawzajem, zrelacjonowali mu ze szczegółami wyniki najnowszych obserwacji i opowiedzieli pokrótce o wydarzeniach ostatnich tygodni.

— Najważniejsze, że będziemy lądować! — powiedział na koniec Ted.

— Byłabym niepocieszona, gdyby nam przyszło poprzestać na księżycach Ardy i Beorii — dodała Ewa.

Har uśmiechnął się tylko. Doskonale rozumiał uczucia obojga: przecież ani Ewa, ani Ted nie opuszczali dotąd „Cyklopa”, nie byli dotąd na żadnej planecie… Po prostu urodzili się w astrolocie.


W czasie lotu przez próżnię nie jest konieczne, by wszyscy członkowie załogi równocześnie pracowali na statku. Jest to nawet z wielu względów niepożądane. Ograniczony zapas środków odżywczych, problem zaopatrzenia w powietrze do oddychania i dostarczania świeżej wody — wszystko to przemawia za wyłączeniem na czas podróży z czynnego życia tych, którzy nie są w danej chwili niezbędni. Sprawę rozwiązuje radykalnie zastosowanie anabiozy, polegającej na głębokim uśpieniu poprzez obniżenie temperatury ciała i wprowadzenie do organizmu pewnych środków chemicznych. W tym stanie funkcje życiowe ulegają prawie całkowitemu zahamowaniu. Metoda ta — oprócz korzyści czysto „gospodarczych” — przynosi również inne, ważne dla każdego uczestnika wyprawy: po pierwsze bowiem, anabioza praktycznie wstrzymuje starzenie się organizmu, a po wtóre, chroni psychikę człowieka przed zmęczeniem jednostajnością i bezczynnością, trudnymi do zniesienia w tym samym wciąż otoczeniu, w tych samych, choćby najwygodniej i najpiękniej urządzonych, wnętrzach kabin i laboratoriów.

Każdy z członków załogi przesypiał więc znaczną część trwającej prawie osiemnaście lat podróży. Ewa, która urodziła się w pierwszym roku podróży, została uśpiona wraz ze swą matką, Sellą Berd, kiedy miała pół roku. W czasie gdy przebywała w hibernatorze, urodził się Ted. Ewę zbudzono po upływie dwóch lat i w ten sposób stała się biologicznie młodsza o rok od chłopca, mimo że on urodził się o rok później. Teda bowiem ominął sen anabiotyczny. Po naradzie postanowiono, że dzieci powinny przed dotarciem do celu podróży osiągnąć wiek i wiedzę niezbędną dla uczestniczenia w pracach ekspedycji.

Pierwszy pokaz „prawdziwego” nieba był dla Teda wielkim przeżyciem. Miał wtedy zaledwie sześć lat. Ojciec zaprowadził go do obserwatorium, skąd poprzez przejrzystą kopułę widać było gwiazdy.

Niebo było czarne. Punkciki gwiazd, jak ostrza srebrnych szpileczek wwiercały się zewsząd w patrzącego chłopca. Przestraszył się nieco tej przytłaczającej czarnej płachty, otulającej ich statek ze wszystkich stron. Nie odczuwał wtedy ani tego, że astrolot zawieszony jest w środku ogromnej pustki, ani też tego, że jest on tylko maleńkim atomem materii zagubionym w oceanie próżni. Pojęcia przestrzeni i rozmiarów były dla chłopca nieznane. Wydawało mu się raczej, że statek jest potężnym kolosem wobec tych mrowiących się kropelek światła, które wyglądały jak przylepione do szyb kopuły obserwacyjnej. Przestrzeń była czymś niewyobrażalnym i nie dającym się odczuć dla dziecka wychowanego w zamkniętym wnętrzu astrolotu, wielkiego co prawda, lecz zawsze dającego się obejść we wszystkich możliwych kierunkach, od końca do końca. Człowiek urodzony i wychowany pod ziemskim niebem, oglądając codziennie jego sklepienie nad głową, bardzo szybko oswaja się z niewyobrażalną głębią Kosmosu, z perspektywą widzenia krajobrazu, z widokiem otwartej przestrzeni. Ted znał to wszystko jedynie ze stereofilmów, nie potrafił więc odczuć świata oglądanego z zewnątrz, spoza skorupy astrolotu, z powierzchni planety…

Wtedy, w obserwatorium, chłopiec odczuł tylko dziwne pomieszanie zaskoczenia, ciekawości i odrobiny strachu przed tym czymś zupełnie nowym i nieznanym. Najsilniejsza była jednak ciekawość i odtąd nikt na statku nie miał spokoju: Ted pytał o wszystko, co miało związek z gwiazdami, niebem, przestrzenią… Pod kierunkiem najlepszych specjalistów zaczął systematycznie gromadzić wiedzę o Kosmosie. Bo przecież załoga „Cyklopa” składała się z najlepszych specjalistów w tej dziedzinie wiedzy.

Ewa nie ustępowała chłopcu pod względem ciekawości i postępów w nauce, choć zainteresowania jej przyjęły odmienny kierunek. Wcześniej niż Ted, bo mając pięć lat, zauważyła, że poza astrolotem istnieje jeszcze coś innego. Natury tego „czegoś” nie potrafiła na razie zgłębić, jednak pewien fakt wrył się w jej pamięć dość silnie. Kojarzył się z bolesnym stłuczeniem kolana, gdy pod wpływem silnego wstrząsu, naruszającego niczym dotąd nie zmącony, pozorny bezruch statku, upadła na podłogę. Nawet nie płakała zbyt długo, tak ją ten fakt zafrapował. Z rozmów dorosłych dotarło do niej wówczas, że przyczyną wstrząsu był „meteor, który zareagował z polem osłonnym”. Nie mogła oczywiście wiedzieć, co to znaczy, odtąd jednak przysłuchiwała się uważnie rozmowom, z których wśród wielu innych nieznanych słów wyłowiła jedno, często powtarzane.

— Co to jest „Ziemia”? — spytała kiedyś ojca.

Geon nie od razu odpowiedział, zaskoczony tym niespodziewanym pytaniem. Potem popatrzył na żonę, uśmiechnął się i poważnie wyjaśnił:

— Widzisz, Ziemia… to jest… jak ci to powiedzieć? To jest taka ogromna kula, gdzie żyją ludzie, tacy, jak my wszyscy…

— W środku? W tej kuli? — dopytywała się ciekawie. — Czy to jest taki statek kosmiczny, jak nasz?

— Ach, nie! — roześmiał się Geon. — To zupełnie coś innego… Tam jest niebo nad głową, drzewa, rzeki, zwierzęta…

— I ludzie? Dużo ludzi? Tyle, co tu, czy więcej? A co to są „drzewa”?

Ewa chciała wszystko wiedzieć od razu, a Geon mimo całego ogromu swej wiedzy planetologicznej poczuł się bezradny wobec pytań małej dziewczynki. Zupełnie nie potrafił wyjaśnić jej rzeczy na pozór najprostszych i oczywistych. Odwołał się do pomocy filmoteki, pokazał jej kilka filmów o Ziemi dostępnych dla jej dziecięcego umysłu. Ale zdawał sobie sprawę, że wszystko to jest jakimś niedoskonałym przybliżeniem. Zapewnił więc Ewę, że gdy zobaczy pierwszy raz w życiu prawdziwą planetę, gdy stanie na jej powierzchni, wówczas potrafi pojąć nieco lepiej te wszystkie sprawy. Pojmie je jednak do końca dopiero wtedy, gdy zobaczy tę właśnie planetę, o którą chodzi — Ziemię. Na koniec poradził jej żartem, by poczytała sobie trochę książek o Ziemi, których autorzy na pewno lepiej niż on potrafią o niej opowiadać. Ewa potraktowała tę radę bardzo poważnie i już w wieku lat siedmiu potrafiła czytać zgromadzone w bibliotece mikrofilmy. Niewiele z nich rozumiała, lecz i to wystarczyło, by odkryć przed nią zaczarowany świat książki. Chciwie pochłaniała wszystko, co na temat Ziemi i jej mieszkańców zawierały zasobniki informacyjne. To, czego nie potrafiła sobie odtworzyć z opisu i nielicznych filmów o Ziemi, uzupełniała wyobraźnią, stwarzając w ten sposób swój własny obraz tego, jak go sobie w myślach nazwała, „prawdziwego” świata, Ziemi jej rodziców i… swojej, bo czuła się z nią związana bardziej niż ze statkiem, na którym przyszła na świat, niż z nieznanymi planetami, ku którym on zmierzał.


Na odprawie u dowódcy obecni byli wszyscy. W napięciu oczekiwano decyzji, która miała za chwilę zapaść. Zespół obliczeniowy zakończył właśnie pracę, a jej wyniki przeanalizowane przez Radę Naukową miały być za chwilę podane do wiadomości ogółu załogi.

— Nasze zaufanie do teorii Biełowa-Rocksa — zaczął Atros Lund — okazało się słuszne i uzasadnione: wbrew obawom pesymistów mamy przed sobą układ planetarny, zawierający obiekty o charakterze zbliżonym do planet ekosfery naszego Słońca. Badanie ich uznajemy za możliwe i ze wszech miar celowe. Chodzi jedynie o wybór schematu postępowania.

Wydaje nam się, że najkorzystniejszym manewrem będzie sprowadzenie statku na orbitę parkingową wokół Orfy, lądowanie na niej wszystkich małych rakiet i członu międzyplanetarnego z ładunkiem sprzętu; w następnej kolejności — start członu międzyplanetarnego w kierunku Flory, niestety, tylko z częścią załogi. Za wariantem tym przemawia szereg korzystnych jego stron: możemy rozdzielić się na dwie grupy dla prowadzenia prac na obu planetach, co przy niezmiernie ograniczonym czasie przeznaczonym na badania jest dla nas ogromnie ważne; na orbicie parkingowej możemy zostawić statek bez załogi, co zwalnia nam trzy osoby, które możemy zatrudnić na planetach. Istnieje oczywiście pewne ryzyko. Zużycie materiałów napędowych będzie tu znacznie większe niż przy zastosowaniu innych spośród branych pod uwagę schematów postępowania. Wiąże się to z koniecznością manewrów w silnym stosunkowo polu grawitacyjnym w bezpośrednim sąsiedztwie planety…

— To znaczy — wtrącił Max — że o wejściu na orbitę wokół Flory nawet mowy być nie może?

— Niestety! — powiedział Atros. — Kosztowałoby nas to zbyt wiele paliwa…

— O ile dobrze rozumiem — powiedział Har — to na Florę wystartowałby samodzielny człon międzyplanetarny z kilkoma osobami załogi. Jak przedstawiałby się wobec tego program ratunkowy w wypadku awarii członu na Florze i niemożności samodzielnego powrotu?

— Otóż to właśnie stanowi ryzyko, o którym wspomniałem uprzednio — powiedział Atros z uśmiechem. — W takiej sytuacji musielibyśmy jednak polecieć tam „Cyklopem” i zabrać załogę za pomocą małych rakiet.

— Czym ryzykujemy? — spytał Ted.

— Strata paliwa uniemożliwi nam rozwinięcie pełnej szybkości w drodze powrotnej. Nasz powrót wydłuży się o kilka lub nawet kilkanaście lat! — wyjaśnił Atros.

— Ależ… to jest przecież bez znaczenia… — zaczął Ted, lecz dostrzegł lekki uśmieszek na twarzy dowódcy i zamilkł. Zrozumiał, że nie wszyscy myślą tak samo, jak on.

— Ryzyko jednak, biorąc pod uwagę duży stopień niezawodności członu międzyplanetarnego, jest praktycznie niezmiernie małe — ciągnął Atros. — Jest jeden minus: grupa badająca Florę będzie praktycznie zdana na własne siły. Sygnał stamtąd wysłany dotrze na Orfę, do reszty załogi, dopiero po kilku minutach, a przyjście z pomocą „Cyklopem” zajmie kilkadziesiąt godzin…

— Czy sądzisz, że czekają tam na nas jakieś poważne niebezpieczeństwa? — mruknął z kąta Edi Satt.

— Nie sądzę. Wszystko jednak braliśmy pod uwagę.

Wśród zebranych podniósł się głośny szmer, a potem wszyscy, jeden przez drugiego, dawali wyraz swym poglądom. Schemat postępowania przedstawiony przez Atrosa przyjęto prawie jednogłośnie, bo tylko Har Adler wstrzymał się od głosu, zaznaczając przy tym, że jest mu zupełnie wszystko jedno, co się postanowi, byle tylko obie planety zostały zbadane jak najdokładniej. Stwierdził, że jako niespecjalista zdaje się w sprawach technicznych na zdanie fachowców i w pełni ufa ich decyzjom.

— Zatwierdzamy więc ten wariant programu — podsumował Atros. — Na koniec chcę jednak przypomnieć, że czas naszego przebywania w układzie Lalande 21185 jest bardzo ograniczony rozmiarami rezerw energii i środków odżywczych. Ze względu na to proszę wszystkich o zredukowanie poszczególnych prac badawczych do najistotniejszego minimum. Nie zapominajmy, że wyprawa nasza ma charakter ogólnego rekonesansu. Nie należy więc koncentrować się na szczegółach, choćby były one najciekawsze! Naszym zadaniem jest przygotowanie materiałów dla zorganizowania wyprawy zakrojonej na znacznie szerszą skalę.

Czasu było rzeczywiście niewiele. Niespełna trzy tygodnie miały wystarczyć na najogólniejsze poznanie obu planet! Początkowo dziwiło to Teda. Nie mógł się pogodzić z faktem, że trwająca tyle lat podróż w obie strony, przebycie tylu lat świetlnych przestrzeni miało być uwieńczone zaledwie tymi krótkimi tygodniami pobytu. „Użyteczny” czas stanowił tylko nikły ułamek czasu straconego na podróż. Przestał się dziwić dopiero wtedy, gdy dowiedział się o innych pozornych paradoksach takiej podróży. Każdy kilogram masy przeniesionej tu, do układu planetarnego obcej gwiazdy, wymagał wielu tysięcy kilogramów paliwa, każdy litr czystego tlenu uzyskany z obcej atmosfery dla ludzkich płuc kosztował mnóstwo cennej energii… Podczas podróży nic nie mogło się marnować; żaden odpadek, żadna kropla wody. Wszystko wracało do nieprzerwanego cyklu regeneracji. Niezmordowany Tuo Tai, chemik i doktor nauk rolno-spożywczych, znajdował zastosowanie dla każdej odrobiny nieużytecznej na pozór materii. Jego laboratoria były ogromną fabryką żywności i powietrza do oddychania, czystej wody i syntetycznych witamin. Pod sztucznymi słońcami promienników wegetowały wspaniałe okazy ziemskich jarzyn i owoców, w sztucznych wylęgarniach wykluwały się kurczęta, a każdy posiłek był arcydziełem sztuki kulinarnej. Tedowi chciało się śmiać na wspomnienie żałosnych past i przetworów żywnościowych, którymi — jak wyczytał w Historii Kosmonautyki — żywiono ongiś pierwszych zdobywców przestrzeni. Owszem, na krótką metę odżywianie takie dawało zupełnie dobre efekty. Z chwilą jednak gdy czas podróży — nawet po odjęciu okresów uśpienia — liczyło się na lata, pożywienie takie przestawało wystarczać… Tak więc zapobiegliwość doktora Tai podtrzymywała w znacznym stopniu stan psychiczny załogi, bądź co bądź zachwiany znacznie trybem życia na statku.

Nad wyprawą jednak — jak zmora jakaś — ciążył ten bezwzględny i nieubłagany bilans energetyczny, który kazał długo ważyć każdą decyzję, każdy wydatkowany gram paliwa, każdy erg energii. Tam, w próżni, astrolot był zdany na własne jej zapasy i wszystko, do ogrzewania i oświetlenia włącznie, zasilane było z centralnych siłowni. Tu, w pobliżu Czerwonego Słońca, można było czerpać pewne ilości energii z jego promieniowania, lecz rezerw paliwa napędowego nie sposób było uzupełnić. Chyba że…

Inżynierowie robili czasem pewne aluzje do tego „chyba”: być może uda się odnaleźć na którejś z planet złoża surowców, nadających się do wykorzystania przy syntezie paliwa jonowego… Były to jednak tylko blade nadzieje, na które nie wolno było w ostatecznym rozrachunku liczyć. Dowódca mawiał zwykle: „Nie sztuka dotrzeć do celu. Trzeba jeszcze wrócić!”

Po zapadnięciu decyzji o lądowaniu na Orfie zabrał głos Igen Utero, który w krótkich słowach przekazał najważniejsze dane, jakie dotychczas udało się zebrać o tej planecie. Gdy skończył, nastąpiło kilka rzeczowych pytań i wyjaśnień. Wśród innych również i Ted wtrącił swoje pytanie — raczej z chęci zabrania głosu na równi z innymi niż z nieznajomości przedmiotu. Igen był bowiem ojcem Teda i wszystkie nowiny relacjonował synowi na bieżąco.

Inżynier Max Bodin przedstawił na koniec projekt budowy bazy, która miała stanąć na Orfie. Nad nią, na orbicie synchronicznej z obrotem planety, zawiśnie „Cyklop”, pozornie nieruchomy dla obserwatora stojącego na powierzchni planety. Statek — pozostawiony bez załogi — będzie jednak utrzymywał automatyczną łączność z bazą i służył równocześnie za przekaźnik dla fal radiowych, rozszerzając tym samym promień skutecznej łączności w szerokim obszarze wokół bazy.

— Czy są jeszcze pytania? — rzucił Atros, zgarniając swe notatki.

— Chciałabym wiedzieć — zaczęła nieśmiało Ewa — jaką barwę będzie miało… niebo oglądane z powierzchni Orfy?

Pytanie wprawiło Teda w osłupienie. Skąd jej to przyszło do głowy? On sam nigdy nie zastanawiał się nad czymś podobnym. Owszem, wiedział, że atmosfery planet rozpraszają światło i nadają niebu wygląd mniej lub bardziej jasnej kopuły, nie usiłował sobie jednak tego wyobrazić. Dla niego niebo było zawsze po prostu czarną płachtą podziurawioną iskierkami gwiazd…

— Sądząc ze składu atmosfery i widma słonecznego — odpowiedział Igen — niebo powinno mieć barwę błękitnofioletową, nieco ciemniejszą niż na Ziemi…

Загрузка...