ROZDZIAŁ XVI.

Włodzimierz Lenin, samotny i ostrożny, odbywał dalekie wycieczki po Piotrogrodzie. Spostrzegał każdy szczegół, łowił i utrwalał w pamięci urwane słowa, wyczuwał utajone myśli. Był wszędzie. Wystawał godzinami w długich kolejkach przy sklepach spożywczych i chytrze, chociaż na pozór obojętnie, podsycał oburzenie, panujące w tłumie. W określonych godzinach wyczekiwał wyjścia ze szpitali ludzi, odwiedzających rannych i chorych żołnierzy, przywożonych z frontu, gdzie armję spotykała klęska po klęsce. Razem z chłopami rozpaczał nad zagonami, opuszczonemi przez młodych, kipiących życiem wieśniaków, i z braku rąk leżącemi odłogiem; przepowiadał nieurodzaj i głód; obliczał straty wojsk na trzy miljony ludzi, ginących w obronie bogaczy i szlachty; robotnikom i robotnicom, odwiedzającym synów lub przyjaciół, szeptał tajemniczo o sprawiedliwych i mądrych hasłach bolszewików; zbiedzo-nym, zrozpaczonym kobietom z warstw inteligencji rzucał przerażające słowa o tem, że Niemcy wynaleźli nowe armaty i trujące pociski, które będą zmiatały naraz całe pułki; napomykał o generałach, podkupionych przez przeciwników.

– Nie wolno nam – Rosjanom, nieprzygotowanym do wojny, znosić dłużej znęcania się nad sobą! Musimy zniewolić rząd do zaniechania wojny. Inaczej – zachłyśniemy się we własnej krwi!

– Cóż robić? Cóż robić? – zapytała go pewnego razu sędziwa staruszka, załamując ręce w rozpaczy.

Lenin pochylił się do niej i szepnął:

– Niech powstanie naraz cały naród, niech zagarnie władzę w swoje ręce i krzyknie: „Skrzywdzeni, mordowani, przyłączcie się do nas! Budujmy nowe życie, piękne i sprawiedliwe!"

– A jeżeli inni nie zechcą? – spytała.

– Wtedy zrobimy to sami, zawarłszy pokój z Niemcami. Mamy u siebie roboty w bród! – odparł.

– Niemcy, widząc łatwą zdobycz, mogą oderwać od Rosji potrzebne im obszary? Co wtedy? – szepnęła.

Niecierpliwie wzruszył ramionami i syknął:

– Co stanowi dla nas Rosja?! My musimy urządzać swoje własne życie wolnych ludzi ziemi! Staruszka podniosła na niego oburzone oczy, a twarz jej oblał gorący rumieniec.

– Zdrajco! Jesteś, pewno, z bandy tego sprzedawczyka Lenina! – krzyknęła. Włodzimierz musiał szybko wycofać się z otaczającego go tłumu i zniknąć w bramie najbliższego domu.

Rozmawiał z żołnierzami, którzy uciekali z frontu i dążyli do domu, unosząc ze sobą karabiny. Tych nie potrzebował pouczać; był to tłum niesforny, podbudzony niepowodzeniami po wojnie, panującem na szczytach łapownictwem, brakiem broni- ładunków i prowjantów. Rzucał im hasła komunistyczne, które roznosili po całej Rosji, jak zarazki straszliwej choroby.

Ostrożnie i oględnie wtrącał się do rozmów żołnierzy, gromadzących się przed koszarami, i zatruwał ich podejrzeniami, że rząd tymczasowy marzy o nowym carze i zniesieniu zdobyczy rewolucji.

Po paru tygodniach Lenin wiedział już i rozumiał wszystko.

Chodząc po mieszkaniu jednego z towarzyszy partyjnych, podsumował wszystko, wyciągnął wnioski i zatarł ręce.

Mrużąc oczy, rzekł do Nadziei Konstantynówny:

– Moja droga! Powiedz Zinowjewowi, aby zwołał do mnie odpowiedzialnych towarzyszy. Muszę dać im plan działania.

Wieczorem tegoż dnia mówił do zebranych głosem spokojnym, głuchym, nie zapalając się ani na chwilę:

– Opracowałem program. Jest nader prosty i zupełnie niezbędny. Należy mieć wszędzie swoich agitatorów: w armji, w tłumie, w Radzie żołnierskich i robotniczych delegatów, w koszarach i w fabrykach! Muszą rozkładać armję, bo jeżeli tego nie uczynią, pułki frontowe wyrżną nas. Muszą krzyczeć wszędzie, że bolszewicy żądają zakończenia wojny. Wtedy dopiero przyciągniemy do siebie żołnierzy i włościaństwo. Nie możemy przepuścić żadnego zarządzenia władz i legalnych socjalistów, aby zawsze wystawiać żądania bardziej radykalne i tem paraliżować wpływ tych instytucyj. Narazie to już i wszystko! I nadal, jak dotąd czyniliśmy zarzucać miasta naszemi gazetami, plakatami i broszurami; organizować kadry bojówek i zbroić się, zbroić na gwałt! Pamiętajcie, że musimy być gotowi w każdej chwili do ujęcia steru wypadków w swoje ręce!

Jak pająk snuje swoją sieć, przeciągając ją pomiędzy gałęziami drzew, jak wicher, roznoszący zarodki chorób, jak w epoce Nerona pierwsi chrześcijanie, z ust do ust podający słodkie, pokrzepiające słowa Nauczyciela, – tak przędli niewidzialne nici wielkiego spisku, tak krzewili nową ewangelję towarzysze sprzysiężeni, kierowani przez Trockiego, Kamieniewa, Zinowjewa, Łunczarskiego, Stiekłowa i Bucharina, rozsiewając coraz dalej i dalej hasła niepokojące, budzące nadzieję i przerażenie.

Ten, w którego imieniu czyniono to, zostawał w cieniu, tajemniczy, ukryty przed okiem ludzkiem, – mały człowiek o twarzy mongolskiej i oczach bacznych, ostrych, nieugiętych.

Zaczaił się, jak pająk drapieżny, czyhający na zdobycz w ciemnej norze, gotowy do skoku i napadu; okrył się, jak straszliwy Jehowa, chmurami i mgłami, gdzie mogły się zrodzić łagodne błyski dnia i czarne, ponure zwoje mroków nocnych.

Czekał nieprzenikniony, niepojęty, zagadkowy i groźny zarazem.

Patrzył na wszystko spokojnie, pewny biegu wypadków.

Jeden pod drugim odchodzili ministrowie brużuazyjni i inteligentni, gnębieni troską o los ojczyzny, a bezsilni; po nich przyszedł drobny, ambitny adwokacik, Aleksander Kierenskij, podający się za zwolennika formuły zimmerwaldskiej, lecz pozujący na Napoleona. Miotał się beznadziejnie, pociągając do rządu coraz to nowych ludzi: to miljonera, to wczorajszego katorżnika-socjalistę; daremnie usiłował zadowolić rosnące z dnia na dzień żądania armji i tłumu ulicznego, którego bożyszczem chciał być; w tym pościgu szalonym za popularnością rozkładał własnemi rękoma armję, odtrącał od siebie wytrawnych i rozumnych polityków, otwierał drogę czekającemu na swoją kolej bolszewizmowi.

W tłumacz obudziły się już instynkty drapieżne. Nie było sposobu uspokoić ich i zadowolić.

Kierenskij rzucił na stół ostrożnie atuty: kontrolę Rad żołnierskich nad rozkazami dowódców i zniesienie kary śmierci nawet dla dezerterów i zdrajców. Posłyszawszy o tem, Lenin zatarł ręce i zawołał:

– Cha! Cha! Ten krzykacz już się wyczerpał! Teraz jest w naszym ręku! Armja wkrótce pójdzie za nami, bo to już nie armja, lecz zbrojny tłum, niebezpieczny i niepoczytalny.

– Kierenskij zniósł radykalnie karę śmierci… – zauważyła Nadzieja Konstantynówna. – To może wywrzeć wrażenie…

– Cha! Cha! – śmiał się Lenin. – To – oznaka zupełnej dezorientacji! Jak można w czasach rewolucyjnych odrzucać taką broń, jaką jest kara śmierci? To – słabość, tchórzostwo, brak rozumu! My podniesiemy tę broń! Wtedy, gdy partja nasza otworzy swoje atuty!

W Radzie robotniczych i żołnierskich delegatów szła nieprzerwana walka pomiędzy so-cjal-demokratami, ludowcami i bolszewikami, którzy nie pozwalali Radzie połączyć się z rządem i zrealizować swoich umiarkowanych projektów.

Głód i zamieszanie w Rosji rosły.

Wreszcie pewnego dnia na początku lipca, Lenin znowu zwołał swoich towarzyszy i, mrużąc oczy, zapytał cicho, znacząco:

– Czy nie spróbować otwartej, zbrojnej walki o władzę?

Zapanowało głębokie, trwożne milczenie. Wszyscy zrozumieli, że padły słowa, rozstrzygające losy rewolucji, partji i nielicznego grona sprzysiężonych,

– Zaczynać! – rozległ się dźwięczny, śmiały głos.

To mówił Stalin, Gruzin, odważny organizator bojówek.

Inni zaprotestowali. Spierano się długo i postanowiono odłożyć wystąpienie zbrojne. Rozumieli, że Rada robotniczych delegatów mogła jeszcze wstrzymać tłumy; na froncie pozostawały wierne dotąd rządowi pułki; prowincja nie przesiąkała dostatecznie rozkładowemi hasłami bolszewików; wieś, zagadkowa wieś rosyjska, siedziba Boga, biesów, męczeństwa biernego, dzikich, żywiołowych porywów, milczała.

Jednak robota agitatorów nie poszła na marne.

Zrozpaczone, głodne, czujące brak silnej władzy tłumy samorzutnie wyległy na ulicę z bronią w ręku. Bolszewicy zmuszeni byli stanąć na ich czele. Zamach nie udał się.

Rząd i Rada posiadały dosyć jeszcze zbrojnych się, aby móc stłumić wybuch. Bolszewiccy wodzowie zostali aresztowani i wrzuceni do więzienia.

Wśród nich jednak nie było tego, którego imię, jak płonące „Mane, Tekel, Fares", nieraz zapalało się na ścianach wspaniałego gabinetu Aleksandra III-go w Zimowym pałacu, gdzie obrał sobie siedzibę „Aleksander IV-ty", jak szyderczo nazywał Kierenskiego Trockij.

Lenin i Zinowjew zniknęli bez śladu.

Daremnie szukał ich Kierenskij i kierownicy Rady robotniczo-żołnierskiej – Czcheidze, Ceretelli, Czernow i Sawinkow.

Nie pomogło wyznaczenie olbrzymiej nagrody pieniężnej za wykrycie lub pojmanie „zdrajców ojczyzny".

Nikt nic o wodzu proletarjatu nie wiedział.

Kierenskij tymczasem triumfował. wygłaszał coraz bardziej napuszone mowy, kreował się na dyktatora Rosji, lecz, spostrzegłszy, że niewidzialny wróg niemal codziennie umieszczał w gazetach swoje artykuły, uląkł się ich groźnego znaczenia.

Znowu zaczęło się miotanie szaleńcze, bezładne, nikczemne.

Jednego dnia projektował Kierenskij dyktaturę wojenną carskiego generała Korniłowa, nazajutrz zdradzał go, ogłaszał wrogiem ojczyzny i stawiał go niemal poza prawem.

Nawoływał do nowej ofenzywy na froncie, przysięgał, że Rosja wykona swoje zobowiązania względem sprzymierzonych i wytrwa do zwycięskiego końca; jednocześnie coraz głębiej rzucał do armji ziarna demoralizacji, schlebiał żołnierzom, obiecywał to, czego spełnić nie mógł; okłamywał i zwodził.

Konferował z posłami cudzoziemskimi o obronie frontu i tuż na poczekaniu zwoływał „naradę demokratyczną", składającą się ze zdecydowanych przeciwników wojny.

Odgrażał się z bezczelnem zuchwalstwem, że zdusi wszelkie oznaki buntu i niekarności, a tymczasem nie wiedział tego, że bronić go będą tylko uczniowie szkół wojskowych: dzieci i młodzież, porwane czczemi frazesami „błazna rewolucji", oraz bataljon dziewcząt i młodych kobiet, dowodzonych przez Boczkariową.

Kierenskij nie uświadamiał sobie ani rzeczywistej sytuacji, ani swego wpływu, urojonego w zaciszu gabinetu cesarskiego, ani swoich się.

Wiedział o tem dokładnie ktoś inny.

Chodził właśnie po poddaszu szopy, stojącej na podwórzu domu robotnika Jemeljanowa niedaleko od Piotrogrodu, przy stacji Razliw. Był to Włodzimierz Lenin.

Zacierał ręce, śmiał się i mówił do towarzyszy Jemeljanowa i Aliłujewa:

– Stary Kryłow napisał w jednej ze swoich bajek, że „usłużny głupie niebezpieczniejszy jest od wroga". Burżuje mogą teraz mówić tak o Kierenskim! „Aleksander IV-ty" był naszym najlepszym sprzymierzeńcem! Wpuścił nas do Rosji, rozwalił armję i zohydził samego siebie w oczach wszystkich. Możemy teraz iść i niemal gołemi rękami brać władzę. Rządu niema… Być może, trzeba będzie popukać z kulomiotów w mołojców-mieńszewików, ale i to nie zabierze dużo czasu!

– Poczekać trzeba trochę, Iljiczu, bo, słysz, generałowie ruszać się zaczęli, kozaków podburzają przeciwko nam i jakieś oficerskie bataljony tworzą. Nie czas jeszcze!

– Wiem! – śmiał się Lenin. – Nie spieszy mi się, bo wiem, że nasza sprawa z dniem każdym na lepszą drogę wychodzi! Wrogowie nasi sami się poźrą…

Pisał listy, artykuły, ulotki; szerząc podejrzliwość, oburzenie, nienawiść; rozpowszechniając plotki, oszczerstwa; oskarżając rząd i idących z nim socjalistów o imperialistyczne tendencje, nawołując do organizacji, do zbrojenia się; nalegając na zawarcie natychmiastowego europejskiego pokoju bez aneksji i kontrybucji; żądając oddania pełnej władzy robotniczym, żołnierskim i włościańskim Radom.

Socjaliści-mieńszewicy, zatrwożeni rosnącą rewolucyjnością fabrycznych robotników, wytężyli siły i wpadli wreszcie na ślad Lenina.

Wódz został na czas poinformowany.

Wyjechał z Razliowa i przeniósł się do Finlandji. Zatrzymawszy się w Wyborgu, spowodował straszliwą rzeź oficerów miejscowej załogi, co natychmiast echem się odezwało w Kronsztacie, gdzie marynarze wymordowali swoich oficerów i faktycznie zawładnęli twierdzą i całą flotą na Bałtyku.

Krwawy ślad ciągnął się za Leninem, aż raptem się urwał.

Straszliwy człowiek przepadł nagle, jakgdyby zapadł się pod ziemię.

Tymczasem mieszkał on spokojnie w domu policmajstra Helsingforsu, Rowio, który sprzyjał bolszewizmowi i uwielbiał jego twórcę.

Pomiędzy Leninem a Piotrogrodem wkrótce nawiązał się bliski kontakt.

Zorganizował go i starannie podtrzymywał Finlandczyk, socjalista Smilga, który też wkrótce przewiózł Włodzimierza do Wyborga, jako zecera, Konstantyna Iwanowa.

Lenin z pomocą Smilgi przygotowywał pułki finlandzkie i flotę bałtycką do walki z wojskami rządowemi; agitował wśród rosyjskich żołnierzy, rozlokowanych na granicy, prowadził układy z lwem skrzydłem socjal-rewolucjonistów i rozwinął w całej pełni wściekłą agitację na wsi.

Obawiał się wtedy autorytetu Korniłowa, usiłującego obudzić patrjotyzm i ratować Rosję. Wiedział, że byłaby to ciężka walka.

– Jakim sposobem zwalczymy bojowego,- zdolnego generała, nie mając fachowych oficerów w swoich szeregach? – zadawał sobie pytanie i klął straszliwie.

Myślał o tem w dzień i w nocy, nie mógł spać ani jeść.

Doszedł wkrótce do takiego stanu, że w jakimś rozpaczliwym obłędzie podbiegł do spotkanego w Wyborgu pułkownika sztabu generalnego, idącego w otoczeniu kilku uzbrojonych kozaków, i zawołał:

– Towarzyszu pułkowniku! Przechodźcie na stronę robotników, którzy, wcześniej czy później zwyciężą! Jeżeli pułkownik nie pójdzie z nimi – skończy na stryczku lub pod ciosami kolb; jeżeli zgodzi się na moją propozycję, mianujemy go wodzem naszych się zbrojnych!

– Jak śmiesz tak mówić do mnie, zdrajco! – zawołał oburzony oficer i, skinąwszy na kozaków, rozkazał: – Aresztować tego człowieka! Odstawić do sądu!

Kozacy otoczyli Lenina.

Włodzimierz obejrzał się i skrzywił usta.

Spostrzegł włóczących się po ulicy żołnierzy.

Byli to ci, którzy przed dwoma miesiącami mordowali swoich oficerów. Pijani, w rozpiętych płaszczach, rozchełstanych bluzach i w czapkach, zsuniętych na tył głowy, śpiewali, klęli i gryźli ziarna słonecznikowe, przezwane „orzechami rewolucji". Niewielka grupa żołnierzy stała, przyglądając się zajściu. Lenin nagle podniósł rękę i krzyknął:

– Towarzysze! Ten burżuj-pułkownik, ten żłopacz krwi żołnierskiej, siedział w sztabie bezpiecznie, a nas gnał na śmierć! Teraz aresztował mnie za to, że nie chciałem mu powiedzieć, gdzie się ukrywa nasz Iljicz, nasz Lenin!

W jednej chwili tłumy żołnierzy sypnęły się ze wszystkich stron. Wylękli kozacy uciekli. Pułkownik, widząc to, chciał wyciągnąć rewolwer z pochwy. Nie zdążył. Jeden z nadbiegających żołnierzy uderzył go kamieniem w głowę. Upadł, a w tej samej chwili zaczęły się nad nim podnosić pięści i ciężkie buty żołdactwa, ryczącego wściekle i miotającego bluźniercze przekleństwa.

Lenin zdaleka obejrzał się.

Na bruku leżały jakieś skrwawione szmaty.

Uśmiechnął się łagodnie i rzekł na głos:

– Rodzona matka nie poznałaby teraz czcigodnego pułkownika! Tak go urządzili żołnierze wielkiej rewolucji rosyjskiej! Hm… hm…

Zapomniał o nim po chwili.

Myślał teraz, że trzeba wysłać listy do Piotrogrodu, z napomnieniem surowem, aby towarzysze nie bawili się w narady, posiedzenia, kongresy i różne inne gadania.

– Rewolucja żąda tylko jednego – zbroić się, zbroić! – szeptał, szybko idąc ku domowi. Gdzieś na bocznej ulicy rozległ się strzał i wściekłe krzyki tłumu. Zajrzał, ostrożnie wychylając głowę z poza progu domu.

Jacyś ludzie bili kogoś, wlokąc go po kamieniach bruku co chwila wybuchając bezmyślnym śmiechem.

Głowa bitego człowieka tłukła się i podskakiwała po kamieniach, a za nią ciągnął się krwawy ślad.

– „Święty" gniew ludu budzi się… – pomyślał Lenin i uśmiechnął się zagadkowo.

– Nie sądźcie…! – wypłynął z tajników wspomnień gorący szept.

Ujrzał Lenin celę więzienia austrjackiego, i klęcząc na pryczy dziwnego chłopa – skazańca, bijącego pokłony i zamaszyście kreślącego nad sobą znak krzyża.

– Nie! – szepnął z gniewem. – Oskarżajcie, sądźcie i karą wymierzajcie sami! Nastał czas zemsty za wieki jarzma i udręki. Wrogowie wasi muszą polec, a ich groby chwastami zapomnienia porosnąć! Sądźcie, bracia, towarzysze!

Tłum przebiegał z rykiem, świstem, tupotem nóg. Wlókł po jezdni młodego oficera, bił go, tratował, szarpał.

– Niech żyje socjalna rewolucja! – krzyknął Lenin. – Niech żyje władza Rad robotników, żołnierzy, wieśniaków!

– Ho! Ho! Ho! – odpowiedział mu tłum i biegł dalej, znęcając się nad zabitym.

Lenin odprowadzał oddalających się morderców dobrotliwem wejrzeniem czarnych oczu i szeptał:

– Jeden z moich atutów! Rzucę go, rzucę…

Na wieży pobliskiej uderzył dzwon na nabożeństwo wieczorne. Zachodzące słońce zapaliło ognie i blaski na złotym krzyżu, godle męki. Lenin przyjrzał się zmrużonemi oczami i rzekł wyzywająco:

– No, i cóż? Gdzież potęga Twoja i Twoja nauka miłości? Milczysz i nie sprzeciwiasz się? I będziesz milczał, bo to my zatwierdzamy prawdę!

Загрузка...