ROZDZIAŁ XXXIII.

Rodzina Bołdyrewych pędziła życie pracowite, otoczona szacunkiem chłopów i komisarzy.

Chociaż inżynierowie i pani Bołdyrewa nie wtrącali się do życia wsi, jednak różne, niespodziewane niebezpieczeństwa groziły im.

Wieś zaczęła działać, narazie biernie, później czynnie sprzeciwiając się zarządzeniom i dekretom władz, burzących resztki dobrobytu i ładu.

Jak niegdyś odwiedzali wsie i drobne osady wędrujący, nieznani włóczęgowie i stare żebraczki, roznosząc ponure i trwożne wieści, tak teraz przybywali gospodarze poważni lub młodzież włościańska.

Zatrzymywali się u chłopów, pod pozorem wymiany bydła na chleb, lub odwiedzając znajomych w drodze do Moskwy, dokąd jechali na zjazdy lub w sprawach urzędowych.

Potajemnie zgromadzali gospodarzy, szeptali im do ucha słowa tajemne, przekonywujące, a budzące zapał i zaciętość. Coraz częściej dawały się słyszeć wykrzykniki:

– Dość tego! Czas ująć rządy w nasze ręce, cicho, bez hałasu i krwi…

Odjeżdżający pozostawiali po sobie jakiś broszurki, ulotki, pisane językiem prostym, zrozumiałym, a stanowczym.

Lenin, marznący o nagłem wytępieniu analfabetyzmu, chociaż nie dokonał tego w pełnej mierze, jednak ciemnocie ludu i obojętności niewolniczej zadał cios śmiertelny. Nikt już nie śmiał marzyć o zduszeniu włościaństwa żelazną ręką caratu lub „czeki", opierającej się na oddanych rewolucji Łotyszach i Finnach. Lenin nauczył kilka miljonów chłopów sztuki czytania, przebijając łożysko, prowadzące do mózgu „ziemi". Płynęły niem nie tylko dzienniki, broszury i proklamacje komunistyczne, lecz też inne słowo drukowane, zrodzone w nieznanych tajnikach mrowiska włościańskiego. Wyłoniło ono ze siebie umysły praktyczne i stanowcze. Przysłuchiwano się ich radom, czytano ich odezwy do „ziemi".

Chłopi nie chcieli już obierać do swoich rad kandydatów rządowych nawet pod lufami karabinów; dawali zakładników, mówiąc, że posyłają ich na śmierć; ustanawiali własne normy podatków; tępili rozpanoszoną „biedotę", aż dopóki nie wycofała się ze wsi; wyparli na-uczycieli-komunistów; agitatorów spotykali w groźnej postawie, odbierającej przyjezdnym całą wymowę i tupet; rozpustne baby i dziewczyny, skuszone przez komisarzy, znikły bez śladu; może, uciekły do miast, może, leżały w nikomu nieznanych grobach na dnie rzek i stawów, lub w lesie, po dołach, zawalonych kamieniami; młodzież komunistyczna, albo powróciła do rodziny, albo się rozproszyła po świecie i nikt o niej nie wspominał, jak o chorych psach i kotach, ginących w lecie.

Umilkły tajemnicze szepty o Antychryście i widomych znakach, zwiastujących przyjście jego na ziemię, zato zjawili się nieznani dotąd młodzi ludzie o twarzach jasnych i natchnionych, gromadzili koło siebie chłopów, baby wiejskie i dziatwę, mówili słowa biblijne, doradzali stroskanym i ponurym chłopom, kobietom zapłakanym oczy ku niebu zwracać i w niem czerpać nadzieję i siłę. Modły się odbywały tajemne, a już nie były to rabie skamłania o zmiłowanie, lecz prośby o nauczanie i pokierowanie czynami, aby zgodne były z prawdą przedwieczną.

Władze centralne wiedziały o tem i walczyły z odpornością „ziemi", z budzącą się religijnością.

Przybywały komisje śledcze, wpadały oddziały karne, stawiano ukrytych duchownych i zakładników pod mur i rozstrzeliwano, lecz skupione, groźne oblicza włościańskie siały trwogę i powstrzymywały komunistów od znęcania się nadmiernego.

Sądy usiłowały zwalić winę na Bołdyrewych, jako na burżujów, lecz poszlak nie było żadnych, a komisarjat przemysłu bronił twórców pożytecznej komuny, rozwijającej się coraz bardziej.

Zaniepokojony zanikiem przemysłu rząd zwołał w Moskwie ogólny zjazd fachowców na naradę.

Władzę wydelegowały młodych Bołdyrewych. Bracia musieli natychmiast wyruszyć do stolicy.

Na wstępie wysłuchali długich mów Lenina, Trockiego i innych twórców i kierowników komunizmu i dyktatury proletarjatu.

Przemówienia te były najeżone hasłami hucznemi i czczemi, bezsilnemi, oddawna powta-rzanemi frazesami. Nawet delegaci uprzywilejowanej klasy robotniczej słuchali mówców obojętnie. Słyszeli oni w swoim czasie bardziej śmiałe i ogłuszające słowa. Przebrzmiała bez echa obietnica nastąpienia raju socjalistycznego w grudniu 1917 r., czyli w dwa miesiące po rewolucji październikowej.

Tymczasem wciąż byli głodni, pracowali na zniszczonych maszynach, zużytemi narzędziami, nadmiernie długo, za niewykonanie robót, protesty i strajki rozstrzeliwani przez chińskich żołnierzy, lub czerwoną gwardję; nie mieli ani ubrania, ani mieszkań dogodnych i ciepłych, ani pomocy lekarskiej.

Teraz Lenin i Trockij mówili inaczej.

Wskazywali, że Rosja nie posiada współczesnych maszyn, że robotnik jest ciemny, nie ma wyrobienia fachowego i że dopiero w r. 1927 należy czekać zatwierdzenia socjalizmu. Starsi robotnicy uśmiechali się powątpiewająco i mruczeli:

– Do tego czasu młotków i pił nie starczy, a cóż dopiero socjalizmu!…

Chłopi, gdy im prawiono o socjalizacji ziemi zapomocą upaństwowionych potężnych traktorów, elektrycznością i poruszanych maszyn dla zbioru urodzaju, patrzyli ponuro i milczeli. „Ziemia" do tego nie dążyła. Jej myśl była zaprzątnięta innem pytaniem:

– Kiedyż przyjdzie rząd twardy, który ustali prawdziwy ład i pokój?

O tem ani Lenin, ani Trockij nie wspominali. Słowa ich nie znajdywały oddźwięku w umysłach i sercach chłopów.

Piotr i Grzegorz Bołdyrew uważnie śledzili proces myślowy dyktatorów i zrozumieli wszystko.

Powracając do domu, Grzegorz powiedział do brata:

– Dyktatura proletarjatu to nie w steku niedorzeczności. Miota się, nie znajdując wyjścia i brnąc coraz dalej w nieziszczalnych obietnicach! To straszne!

– To – szaleństwo, obłęd! – zawołał Piotr Bołdyrew. – Fabryki zrujnowane; przemysł przedwojenny był słaby, a teraz nie istnieje wcale. Masy robotnicze pozostają na najniższym stopniu wydajności pracy i fachowego wykształcenia, a oni o socjalizmie natychmiastowym bredzą! Boże sprawiedliwy! Mkniemy, jak warjaci, w pociągu, nie wiedząc, że w budce maszynisty kieruje lokomotywą ślepy, głuchy obłąkaniec! Klęska!

– Chłopów zamierzają socjalizować, zmienić w robotników rolnych! Maszyny państwowe mają orać ziemię, kosić i żąć, wiązać snopy, składać sterty, młócić i mleć!… Czy widziałeś, jak spoglądali na Lenina wieśniacy?

– Cierpliwy nasz chłop nieskończenie, a przecież koniec temu będzie, straszny koniec!… – odparł Piotr. – Niech-no tylko wieś rzuci swoje hasła, śmiało, a zobaczymy, co zaśpiewa czerwona armja?! Gwardja kremlińska, wszyscy ci bandyci łotewscy. fińscy, chińscy, węgierscy godziny nie przetrzymają! Oj, pohulają nasi chłopkowie! Inaczej to będzie wyglądało, niż tępienie szlachty i „iluminacje" chłopskie po majątkach!… Przerażenie ogarnia na samą myśl!

– A przecież musi taki dzień nastąpić!

– Nastąpi! Przewidzieć go tylko tymczasem nie można bo, powtarzam, nasz chłop posiada cierpliwość zdumiewającą!

Inżynierowie pracowali dwa tygodnie w różnych komisjach zjazdu, słuchając nieskończonych mów, życzeń, planów i nowych coraz fantastyczniejszych projektów.

Była to praca nieprodukcyjna, bezcelowa, próżna, osnuta na fałszu i ciągłem zwodzeniu opinji przysłuchujących się tłumów robotników i chłopów. Ściągnięto ich zewsząd, aby pokazać troskę rządu o potrzeby wsi i losy rewolucji robotniczej.

– Ja tak dłużej nie wytrzymam! – zawołał Piotr do Brata. – Zabieram się do obliczenia projektu zaopatrzenia jednego tylko obwodu moskiewskiego w maszyny podług planu komisarzy.

Młody inżynier pracował przez kilka dni, układając projekt rejonowej fabryki traktorów, kosiarek i młócarek.

Wypada suma tak olbrzymia, że, z pewnością, nawet połowy jej nie posiadał skarb związku socjalistycznych sfederowanych republik Rad robotniczych i włościańskich, czyli Rosji, jęczącej pod jarzmem dyktatury proletarjatu.

Piotr Bołdyrew wystąpił z mową komisji fachowców.

Doświadczenie nauczyło go, jak należy przemawiać! Zaczął od pochwał genjalnego planu socjalizowania rolnictwa i od stwierdzenia możliwości dokonania tego stopniowo. Rozwinął swój plan z fachowego punktu widzenia.

Słuchano go uważnie i projekt, jak zwykle, przyjęto jednogłośnie.

Powróciwszy z bratem do domu, Piotr biegał po pokoju i wołał z wściekłością:

– Potwory głupie, brutalne! Cóż dziwnego, że ich oszukano?! Słuchali mnie z zapartym oddechem, ryczeli z zachwytu i klaskali w dłonie! A przecież ja chciałem dowieść, że wszelkie nadzieje na socjalizację rolnictwa są mrzonkami idjotów! Najpierw nie mamy żadnej nadziei na zbudowanie zaprojektowanej przeze mnie fabryki, a, gdyby nawet zbudowano ją, potrzeba będzie 20 lat na zaopatrzenie jednego moskiewskiego obwodu. Dla pięciudziesięciu obwodów potrzeba będzie nie wiem, ile lat: najmniej sto, a może tysiąc?! Tymczasem jutro w gazetach niezawodnie zaczną krzyczeć, że rząd przystępuje do niezwłocznego socjalizowania rolnictwa w okręgu stolicy! Nowy sposób propagandy i oszukaństwa bezczelnego, obliczonego na głupców!

– Tak! Tak! – kiwał głową Grzegorz. – Nic z twego projektu, oprócz krzyku i przechwałek komisarzy nie wyjdzie, ale też skarb na tem nie ucierpi. Zdarzało się inaczej! Pamiętasz mego kolegę, chemika Stukowa? Niedawno przeczytałem w dziennikach, że komisarze domagają się od Szwecji wydania go, bo do Skandynawów drapnął szczęśliwie.

– Cóż przeskrobał ten Stukow? – ze śmiechem zapytał Piotr.

– Ach, to sprytna bestja! – odpowiedział rad. – Wiesz, że na Syberji rządzi „syberyjski Lenin", – Smirnow. Podobno, straszliwie ambitna, lecz głupia i tępa sztuka. Chodzi mu o zaćmienie Lenina. Odezwał się odwieczny separatyzm Syberji, pogardzającej „Rosją"! Otóż Stukow pojechał do Smirnowa z projektem bajecznej fabryki chemicznej, wychodząc z prawidłowego, zresztą, założenia, że, skoro ma się węgla i drzewa w bród, dlaczego nie może być przemysłu chemicznego? Smirnow wywalił mu na sprowadzenie maszyn pięć miljonów rubli. Stukow wyjechał i tyle go widziano. Ani Stukowa, ani fabryki, ani miljo-nów!

Bracia śmiali się długo.

– Świnia, bo świnia ten twój Stukow, ale co spryciarz, to spryciarz! – zawołał Piotr. -Wyeksploatował psychologję nieuka i nabrał go. Za swój projekt nic nie wziąłem, ale nałamią sobie głowy komisarze, zanim zrozumieją, że albo ja jestem warjatem, albo też cały kongres składa się z głupców.

wyszli na miasto.

Na Czerwonym Placu, na Twerskoj, Arbacie i Kuznieckim Moście panował ład i porządek. Gdy skręcili w boczną ulicę, zatrzymał ich milicjant.

– Towarzysze są cudzoziemcami? – zapytał.

– Nie! – odparli inżynierowie, pokazując legitymacje.

– No, to możecie iść swobodnie, bo cudzoziemcom nie pozwalamy oglądać bocznych ulic! – rzekł ze śmiechem milicjant. – Nędza z biedą! Niema czem się chwalić!

Istotnie było to określenie ścisłe.

Powyrywane z jezdni drewniane kostki, które użyto na opał, połamane płyty chodników, domy z obsypującym się tynkiem i oderwanemi żelaznemi blatami na dachach: wybite szyby; okna, zatkane szmatami lub pozabijane deskami; na ścianach ślady kul i pocisków armatnich; wynędzniałe postacie mieszkańców, niosących na plecach jakieś wory; bose, okryte strupami nogi; nieczesane głowy; gromadki bladych dzieci o oczach głodnych i złośliwych; wszędzie kupy śmieci, smród nieznośny, wydobywający się z nieczyszczonych nigdy i nieczynnych kanałów podziemnych; milczenie i cisza groźna, ponura, beznadziejna.

Nie rozlegały się tu żadne głośniejsze słowa, nie brzmiał śmiech. Ludzie poruszali się, jak maszyny; twarze miały obojętny, śmiertelnie zgnębiony wyraz. zdawało się, że sine, mocno zaciśnięte usta nie miały sił wydać okrzyku nienawiści lub rozpaczy, że w oczach zgasły na-zawsze błyski wesołości i że nawet łzy bólu wyschły bez śladu.

Ledwie przykryci łachmanami, bosi mężczyźni i kobiety o powierzchownych włosach szli przygarbieni, przyciśnięci do ziemi, uginając się pod ciężarem małych worków z ziemniakami lub dźwiganych z pobliskiej studni kubłów z wodą.

Bołdyrewy szli na Małą Dmitrowkę, gdzie mieszkała znajoma rodzina Sergejewych.

Zastali wszystkich w domu, gdyż była to pora obiadowa.

Radośnie powitali młodych ludzi dawni przyjaciele.

Piotr, ściskając ręce znajomych, zawołał:

– Najpierw, jako prawowierny komunista, oświadczam: nie krępujcie się, państwo, jedzcie i nas nie częstujcie, bo jesteśmy po śniadaniu!

– Herbaty się napijemy razem – rzekła pani Sergejewa. – A teraz proszę opowiadać o rodzicach, o sobie. Dawno nie widzieliśmy się… sto lat upłynęło chyba…

Bołdyrewy opiowiadali o życiu swojem i rozwoju założonej przez nich komuny, a później jęli wypytywać o losy rodziny Sergejewych i wspólnych przyjaciół.

Sędziwy pan Sergejew, niegdyś bardzo znany w Piotrogrodzie adwokat, zabrał głos:

– Prawie całe towarzystwo, w którem obracaliśmy się, opuściło Piotrogród. Rządzi tam Zinowjew na prawach dyktatora, opierając się na „czeka", gdzie się srożą Łotysze. Miasto po wyniesieniu się Rady komisarzy ludowych, opustoszało i zamarło. Już podobno domy i piękne gmachy walą się, ulice nie są zamiatane, wodociągi i kanalizacja popsute beznadziejnie… Przenieśliśmy się do Moskwy. Kto mógł, ten uciekł na południe, a stamtąd zagranicą, na tułaczkę… Dużo wspólnych znajomych przez ten czas zginęło w „czeka" i z wyroków sądów, szczególnie podczas wojny domowej. Słabi na duchu i nie posiadający przekonań zmarnieli i spodleli. Moglibyśmy wymienić kilka nazwisk ludzi dobrze znanych, którzy teraz dopomagając komunistom do spustoszenia Rosji, albo stali się ich agentami zagranicą, gdzie sprzedają skarby korony i szpiegują emigrantów. Reszta jako-tako istnieje… przystosowała się do okoliczności… jak my, naprzykład.

– Jak my – wtrącił Grzegorz.

– Wy – co innego! – zaprzeczył Sergejew. – Wam udało się wymyślić genjalną rzecz! Gdy przeczytałem o tem w dzienniku, podziwiałem wasz rozum! Wtedy to napisałem do ojca waszego. Ci, o których mówiłem, nic nie wymyślili szczególnego. Potrafili tylko istnieć spokojnie wśród szalejącej burzy. Wiem, że to rzecz nie mała i nie łatwa! Ale to nie jest nasza zasługa, bez pomocy bożej nic nie zrobilibyśmy!

– Pomoc Boża – to dobrze, ale… – zaczął Piotr. Pani Sergejewa przerwała mu, mówiąc:

– Mąż przedstawia to nie ściśle! Pomoc Boża wyraziła się w zrozumieniu niektórych rzeczy, pozostających dotąd w cieniu. Wierzyliśmy w Boga, uważaliśmy się za chrześcijan, lecz nie postępowaliśmy podług nauki Chrystusowej, a nawet często przeciwnie, co zauważył Tołstoj w swoim czasie. Teraz wyciągnęliśmy z Ewangelji nauki życiowe, bo postępki swoje przystosowujemy do słów Zbawiciela! Zjawiły się czystość obyczajów, miłość i moc w rodzinie, prawdziwa uczciwość, którą nawet wróg szanuje, – i spokój ducha, bez miotania się codziennego i kompromisów. Wiemy, jak powinniśmy postąpić w każdym wypadku, nie wahamy się, nie znamy paniki i rozpaczy. To właśnie chciał powiedzieć mój mąż!

Grzegorz słuchał zamyślony. On dawno zrozumiał tę zmianę w własnem życiu i tem tylko objaśniał powodzenie swojej rodziny i komuny oraz szacunek, którym ich otaczano. Energiczny, wesoły Piotr zapytał:

– No, ale napracowaliście się państwo, z pewnością, tyle, ile przez całe życie dotąd się nie zdarzało?

– Z pewnością… – odparł Sergejew. Każde z nas robi, co może i umie. Znaleźliśmy dla siebie zajęcie, nie sprzeciwiające się naszym zasadom. Żona moja i córka szyją suknie i kapelusze dla nowej arystokracji proletarjackiej. Ja pracuję w komisarjacie handlu zagranicznego. Znam prawo międzynarodowe i języki obce, więc potrzebny jestem i ceniony. Synowie zajęci są w teatrze: jeden maluje dekoracje, drugi – przekłada na język rosyjski cudzoziemskie sztuki, córka pomaga matce… I tak żyjemy… Cicho, lecz spokojnie. Inni też, jeżeli nie zginęli, – jakoś się urządzili. Nikt nie usiłował ani zrobić karjery, ani się wzbogacić. Pragną tylko istnieć, zachowując duszę ludzką.

Mężczyźni poszli po obiedzie do pracy, a panie przyjmowały w sąsiednim pokoiku klientki, hałaśliwe, wymagające, lecz, wobec dwuch cichych, wyrozumiałych i życzliwych kobiet, milkły i już grzecznie naradzały się z niemi.

Gdy Piotr zwrócił na to uwagę pani Sergejewoj, odparła:

– Mamy już wśród żon, wybitnych komisarzy, a naszych klientek, prawdziwie przyjazne dusze, Opowiadają nam o tem, co je smuci i niepokoi. Szczególnie obawiają się nieustannego szpiegowania w rodzinnem gronie. Zdarzały się wypadki, że rozwody dawano przymusowe. Na tem tle rozgrywały się ciężkie dramaty, nawet samobójstwa. Między innemi żona zdobywcy Piotrogrodu, Antonowa-Owsienko, gdy dano jej za szkodliwe przekonania rozwód, zabiła dwoje dzieci, a sama się podpaliła… Komuniści też są ludźmi i cierpią nieraz więcej, niż my, od ucisku rządzącej grupy. Biedni są oni, bardzo nieszczęśliwi, bo nie chlebem tylko ma żyć człowiek, a oni inaczej nie umieją…

Inżynierowie pożegnali przyjaciół i powracali do domu.

Szli wąską uliczką, która, jak brudne koryto rynsztoka, biegła wśród czarnych, pochylonych domków drewnianych.

Z poza rogu wynurzył się smutny kondukt.

Biała, straszliwie chuda szkapa, rzucając rozpaczliwie łbem i sapiąc dychawicznie, z trudem ciągnęła wóz ze stojącą na nim niezgrabną, zbitą z nieheblowanych desek trumną. Przez szpary wyzierała słoma i jakieś białe szmaty.

Przy koniu szedł brodaty człowiek i co chwila smagał go batem.

Za wozem kroczyło kilka zgnębionych postaci. Ktoś szlochał głośno.

Nagle koń zachwiał się i runął na ziemię.

Wierzgał nogami i co chwila usiłował podnieść ciężki łeb prężąc długą, chudą szyję. Próżno torturował szkapę brodaty człowiek, wymachując batem, próżno kopał ją grubemi butami w brzuch rozdęty; nie pomogły wysiłki ludzi, odprowadzających nieboszczyka. Biała szkapa dobiegła już kresu życia, wierzgnęła jeszcze kilka razy, drgnęła, wydała świszczący chrap i nagle, wyciągając szyję i nogi, zesztywniała.

– A, padło przeklęte! – zaklął brodacz i w rozpaczy cisnął bat na kamienie. Ludzie naradzali się krótko.

Zsunęli trumnę z wozu, oparli na ramionach i przygarbieni poszli ku miejscu ostatniego spoczynku drogiej lub przyjaznej istoty.

Szloch ustał. Ciężko oddychając i potykając się na wyboistym bruku, zniknęli ludzie w ciemnem załamaniu ulicy.

Brodaty człowiek stał chwilę, klnąc i drapiąc się w głowę, wreszcie podniósł bat i odszedł.

Młodzi inżynierowie szli za nim w oddali, kierując się ku śródmieściu. Nagle posłyszeli za sobą stłumione głosy.

Obejrzeli się i stanęli w zdumieniu.

Z czarnych, ubogich domków wypadli mieszkańcy.

Jak zgraja głodnych psów stłoczyli się przy trupie końskim.

Po chwili rzucili się na niego. Błysnęły siekiery i noże, rozległy się krzyki i przekleństwa. Ludzie odbiegali, niosąc skrwawione kawały końskiego ścierwa. Inni walczyli ze sobą, wyrywając z leżącego kadłuba wnętrzności. Mała dziewczynka skakała na jednej nóżce i gryzła dymiący ochłap, piszcząc drapieżne.

– Stworzył Bóg człowieka na obraz i podobieństwo swoje i tchnął w niego ducha swego! – szepnął Grzegorz i wzdrygnął się.

Piotr nic nie odpowiedział. Tylko zębami zgrzytnął i biegł, nie oglądając się. W pokoju hotelu, gdzie byli ulokowani delegaci fachowi, znaleźli przysłane im materjały obrad. Po kolacji zaczęli przeglądać stenogramy i protokóły, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Wszedł urzędnik milicji.

Takie wizyty nie należały zwykle do przyjemnych, więc Bołdyrewy patrzyli na niego zimnym, nieufnym wzrokiem.

Milicjant nagle roześmiał się głośno.

– Nie poznaliście mnie? – zawołał. – Jestem inżynier Burow.

– Burow! Szczepan Burow! – wykrzyknęli Bołdyrewy, witając dawnego kolegę. – Skądżeś się tu wziął i do tego w tak wspaniałej roli?

– A cóż miałem robić, moi drodzy? – zaśmiał się milicjant. – fabryki zdechły, a ja nie miałem zamiaru iść za ich przykładem, więc dałem nura do milicji, jako inspektor nad budynkami i urządzeniami miejskiemi. Coprawda nie mam z tem wiele roboty! Piszę codziennie po dwa lub trzy protokóły, że ten lub inny dom czyha na to, aby się zawalić, że kanalizacja nie działa, bo ją zatkały nieboszczyki… Ludziska w zimie ukrywali się w tych kanałach i umierali sobie w samotności.

Koledzy gwarzyli tak długo, aż Burow wstał i rzekł:

– Muszę iść. Jestem dziś wyznaczony do zrewidowania różnych podejrzanych miejsc. Władze obawiają się, czy nie runą dachy na głowy gości tak bardzo pożytecznych instytucyj. Może chcecie, to pójdziemy razem? Warte obejrzenia!…

Grzegorz odmówił, lecz Piotr zgodził się natychmiast.

Wyszli na miasto i wstąpili do biura milicji.

Burow skinął na trzech drabów, grających w karty na ławce.

– Moi podkomendni! – szepnął, mrużąc oko. – Powiadam ci, kolego, chłopy naschwał! Przetarło, ugniotło ich życie, jak piekarz ciasto. Zdaje się, że przed wojną pędzili żywot w katordze. Zbrodniarze, no, a teraz – agenci bezpieczeństwa publicznego!

Draby tymczasem ubierali się, zaciągając rzemienie z wiszącemi na nich rewolowerami, i przyczepiali szable.

W pobliżu mostu Kuźnieckiego Burow zatrzymał się przed ciemnym domem dwupiętrowym i zapukał do drzwi.

Długo nikt nie odpowiadał. Po trzecim dzwonku rozległ się tupot bosych nóg na schodach. Drzwi, spuszczone na łańcuch, uchyliły się i wylękła twarz zajrzała w szparę.

– Otwieraj, bo strzelę! – mruknął jeden z milicjantów, przyciskając nogą drzwi. Weszli n(po schodach na drugie piętro i zadzwonili znowu.

Ktoś przekręcił mosiężne oczko we drzwiach i rozległ się głos:

– Ach, towarzysz Burow!

Weszli do sieni, a stamtąd do dużej sali, rzęsiście oświetlonej lampkami acetylenowemi. Okna były szczelnie zasłonięte grubemi draperjami – na podłodze leżał wspaniały, puszysty kobierzec, tłumiący kroki. Około stu gości było na sali.

Grali w karty, ruletkę, domino. Kupy złotych monet, całe garście brylantów i drogich kamieni, pierścionków, bransoletek, paczki dolarów i funtów angielskich przechodziły z rąk do rąk.

Wystrojone, obwieszone klejnotami, półnagie kobiety w pozach wyuzdanych siedziały i leżały na kanapach i w fotelach, bezczelne, wyzywające. Nagie dziewczynki roznosiły szampan, likiery i kawę…

Od czasu do czasu ten lub ów z gości dawał znaki oczami i znikał z jedną z kobiet w głębi korytarza; inni szeptali coś do ucha usługującym dziewczynkom i przechodzili z niemi do bocznych pokoi.

Grała pianola w małej salce, tańczyły jakieś pary; miotały się i podrygiwały rozpustne, lubieżnie przy wybuchach śmiechu i okrzykach podchmielonych widzów.

– Co to jest? – szepnął Piotr, dotykając ramienia Burowa.

– Dla ciebie – wszystko, co chcesz, dla mnie – „złota krowa"! – odparł ze śmiechem. -Jednak, jako dawny kolega, ostrzegam: nie graj, bo tu szuler siedzi przy szulerze; u miłością też należy być ostrożnym… Ot, naprzykład! Widzisz tę piękną, groźną brunetkę? Jest to księżna, najprawdziwsza księżna z bardzo starej rodziny… Na dworze cesarskim triumfy zbierała. Nie zdążyła zemknąć zagranicę, przeszła „czeka" i wszystko, co jest z nią związane… Spróbowała ulicy… a później odnalazła ten przytułek, utrzymywany przez cudzoziemca, bardzo rządowi potrzebnego… Księżna jest chora… no, wiesz na jaką chorobę można być chorą w takim zakładzie… Nie leczy się i, jeżeli zawita tu jakiś komisarz, skusi biedaka i… zarazi. Zwierzała mi się kiedyś po pijanemu, że teraz tylko w ten sposób może się mścić za Rosję… Patr-

jotka! Cha! Cha!

– Te kobiety mieszkają tu? – spytał Piotr.

– Nie! – zaprzeczył milicjant. – Jesteś na bankiecie, czy raucie u ormiańskiego bogacza z Turcji, Awanesa Kustandżi, wśród jego przyjaciół i gości. Widzisz tamten stolik przy oknie? Tam szulerzy przegrywają w tej chwili tysiące dolarów do tego czerwonego wieprza… Jest to fabrykant niemiecki… Wygrał dużo, a biedaczyna nie wie, że przegra wszystko, co zarobił w Rosji, bo sprzedał dużą partję aspiryny, salwarsanu, opjum i kokainy… W tem jest polityczna idea, mój drogi! Mamy „nep", czyli nową ekonomiczną politykę. Dopuszczamy cudzoziemskie kapitały, ale dochody z nich, o ile nie można ich skonfiskować, zarekwirują w sposób „prywatny" szulerzy, lub te piękne, a niebezpieczne odaliski, wkońcu zaś dostojny Ku-standżi zerwie swój haracz.

Piotr Bołdyrew obejrzał się po sali.

Przy wejściu milicjanci Burowa pili koniak i zajadali chlebem z kiełbasą.

Przy stolikach szła gra, krążyły pieniądze, brylanty i szklanki z winem; małe, nagie dziewczynki siedziały na kolanach gości i bezwstydnie tuliły się do nich, dziecinnemi głosikami śpiewając sprośne piosenki i opowiadając ohydne anegdotki.

Po sali przechadzał się uśmiechnięty Kustandżi, ogromny, do słonia podobny Ormianin.

Na lśniącej się twarzy, okrytej czerwonemi plamami i wrzodami, zwisał gruby, fioletowy nos, zasłaniający wierzchnią wargę. Małe, czarne i przebiegłe oczy świeciły się drapieżnie, wszystko widząc, nad wszystkiem czuwając.

Podszedł do Burowa i rzekł piskliwie:

– Dziś marny dzień… Żadnego zarobku!

– Widzę! – odparł wesoło milicjant. – Oszczędzę was, towarzyszu, na dzisiaj! Zapłacicie mi tylko trzysta dolarów. Bagatelka, wobec tego, że Niemiec Brandt zostawi u pana dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, a ten młody Amerykanin Savey, co to pięknie tańczy i gwiżdże. -co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. A inni? A to, co przewinie się przez gabineciki i czarny buduar pięknej pani Kustandżi?… Nie! Trzysta dolarów – to drobiazg…

– Aj – aj – aj! – zapiszczał Ormianin. – Towarzyszu, prędko będziecie miljonerem, jak Rotschild!

– Wtedy do was na bankiet i raut nie przyjdę! – odparł Burow, klepiąc gospodarza po ramieniu.

Kustandżi wcisnął di kieszeni kurtki milicjanta paczkę banknotów.

– Napiszę protokół, że dokonana rewizja nie wykryła nic karygodnego – rzekł Burow. -Chcę pokazać memu przyjacielowi wasz pałacyk, towarzyszu Kustandżi!

– Bardzo proszę! Może winka, koniaczku? – zaproponował Ormianin.

– Nie, dziękujemy… jesteśmy abstynentami surowymi! – zaśmiał się Burow.

– Aj – aj – aj! Napróżno! – cmokając głośno, mruknął Kustandżi. – Może jutro już żyć nie będziecie, poco się krępować… Aj – aj – aj!

Ormianin pobiegł na spotkanie nowych gości.

Byli to jacyś zupełnie prości ludzie, a ich groźne, drapieżne twarze i śmiałe oczy zwracały na siebie uwagę.

– Chi – chi! – cicho zaśmiał się Burow. – Wesoło tu dziś będzie! Przybyli bandyci, a ci z nimi sam herszt Czełkan. Nie bój się! Nikogo rabować nie będą ci dżentelmeni. Wczoraj udała się im pewna dochodowa impreza… Przyszli się rozerwać, grać w karty, hulać, bo co mają robić z pieniędzmi? I tak jutro wpadną w ręce „czeki"; sami pójdą pod mur, a pieniądze, jeżeli coś zostanie z nich, – do kieszeni towarzysza Guzmana, prezesa tej wielce szanownej instytucji!

– O ile zrozumiałem, to Kustandżi dał ci… łapówkę? – szeptem zapytał Bołdyrew.

– Fi, jakie burżuazyjne słowo! – odparł ze śmiechem Burow. – Zapłacił mi okup. A cóż ty myślisz, że ja całe życie zamierzam spędzić w tem bagnie komunistycznem? O, nie, mój drogi! Uciułam sobie kilka tysięcy dolarów i drapnę zagranicę. Dość już mam tych zbrodniarzy i oszustów?

Piotr z podziwem patrzył na kolegę. Pycie i jego ugniotło i przerobiło na swoją modłę, -inaczej, niż jego brata Grzegorza i rodzinę Sergejewych.

– Nie sądź, a nie będziesz osądzony… Spytał kolegę już spokojnym głosem:

– Jak to może być, że bandyci wchodzą do lokalu, w którym znajduje się milicja?

– Cha – cha! Oni wiedzą, że Kustandżi już tę sprawę załatwi spokojnie! – zaśmiał się Burow. – Ale chodźmy! Pokażę ci lokal. Wart jest obejrzenia! Jestem przekonany, że nic podobnego nie istnieje na całym świecie… Może w Buenos-Ayres, bo Kustandżi przysięga, że naśladował najlepsze wzory argentyńskie. Myślę jednak, że łże…

Szli długim korytarzem. Z obu stron jego ciągnęły się pokoje, wspaniale przybrane kobiercami, wschodniemi tkaninami, wzorzystemi poduszkami, zwierciadłami. Drzwi, zasłonięte przezroczystemi draperjami, pozwalały widzieć wszystko, co się działo w półciemnych przytułkach rozpusty.

Przychodzili tu goście z sali gry i z dancingu, przyglądali się z zaciekawieniem, z podnieceniem w oczach i robili głośne uwagi, żartując i śmiejąc się.

– Kraj, w którym rozpusta tak bezczelnie się panoszy, skazany jest na zagładę! dziwnie poważnym głosem zauważył Burow.

Piotr ze zdumieniem podniósł na niego oczy. Milicjant, nie zmieniając tonu i patrząc ponuro, mówił:

– Zgasili wiarę, pozamykali i zbezcześcili kościoły, ikony święte sprzedali do muzeów zagranicznych. Gwałt i rozpustę uczynili religją swoją. To musi się zemścić! Tem bardziej, że Lenin zupełnie szczerze, jak fanatyczny asceta, pędzi życie moralne, skromne i proste, wierzy niewzruszenie, obłędnie niemal, iż dąży do szczęścia ludzkości… Jest w tem wszystkiem djabelski fałsz, odurzająca ludzi trucizna, tumaniąca mózgi i paraliżująca wolę. Gdyby Lenin przyszedł do Kustandżi, nie wątpię, że palnąłby mu w łeb, a później – sobie!

Przeszli do „czarnego buduaru". Była to spora sala o wielkiem lustrze na suficie. Ściany, draperje, kobierzec – wszystko czarne; na tem tle ponurem wisiały w białych ramach ciemne sztychy, przedstawiające sceny pornograficzne, straszne, wymyślne, przejmujące dreszczem.

Na niskich otomanach, stosach poduszek i wprost na kobiercu leżeli goście, trzymając w objęciach nagie, wiotkie ciała dziewczynek.

Białe, cienkie ramiona ich, niby japońskie hafty jedwabne na czarnem tle, majaczyły co chwila. Leniwie, ociężale pochylały się nad stolikami i wrzucały do wysokich kieliszków z likierami drobne pastylko kokainy, lub podawały srebrne tabakierki z odurzającym, zatrutym proszkiem do wąchania.

Goście powoli wpadali w błogi stan półomdlenia. ściskając małe, rozpustne dziewczynki, leżeli z rozmarzonemi twarzami i oczami szeroko rozwartemi, które widziały przed sobą bladą zjawę śmierci.

Niektórych porywał szał obłędny, zmuszał do krzyków, wybuchów śmiechu, ryku zwierzęcego. Ci rzucali się na służebnice, drapali ich białe ciała, gryźli cienkie szyje i gnietli w lubieżnym uścisku, podniecając się jękami i krzykami bólu.

– Chodźmy stąd, chodźmy! – szepnął Piotr i biegł po korytarzu, jakgdyby złe, chore widma goniły go.

Na sali dancingowej tańczono namiętne tango. Młody Amerykanin, zagłuszając pianolę, wygwizdywał melodję, patrząc nieprzytomnie na wyślizgującą mu się, jak wąż, tancerkę.

Inny cudzoziemiec szukał sobie pary, nawołując bezradnie. Wszystkie kobiety były już zajęte, wtedy przeszedł do sali gry i zbliżył się do księżny, obejmując ją wpół.

Odepchnęła spocone dłonie mężczyzny i patrzyła dumnie na pochylonego nad nią natręta.

– Proszę panią „towarzyszkę" do tanga – bełkotał łamaną mową rosyjską, rozdzierając sobie pijane oczy.

Kobieta powolnym ruchem podniosła się.

– Hej. Tamara! – rozległ się głośny okrzyk i wnet po nim przeraźliwy świst. – Pluń na tego burżujskiego gacha i chodź tu!

Od stolika bandytów szedł ku niej Czełkan.

Rozrosły, zwinny, drapieżny w każdym ruchu, pewny swej siły, patrzył na kobietę pożądliwie i rozkazująco.

– N-no, biegnij tu, a śpiesz się, dziewko! – krzyknął i znowu gwizdnął, a tak głośnio, że z głębi lokalu przybiegł zdyszany zaniepokojony Kustandżi.

Kobieta wyprostowała się dumnie i, mrużąc oczy, rzuciła wyzywająco:

– Uklęknij, chamie, uderz trzy razy głupim łbem w podłogę i proś, wtedy może… Czełkan wybuchnął śmiechem.

– Czyś oszalała, Tamarka? – zawołał. – Ileż to razy miałem ciebie, zapomniałaś? Znowu zaczynasz buntować się? Podła krew knaziowa szumieć zaczyna? Ja ci to wybiję z głowy! N-no, nie drażnij mnie i śmigaj,… księżno wysokorodna, do Czełkana!…

Gwizdnął kilka razy, jak na psa, spoglądając na Tamarę pogardliwie.

– Nie chcesz prosić pokornie, na kolanach, z pokłonem do ziemi? – zapytała groźnie. Odpowiedział ohydnem, zgniłem przekleństwem.

Tamara nagle podniosła głowę. Twarz jej wykrzywiła się straszliwie, usta rozwarły się szeroko i wyrzuciły zgrzytliwe, złe słowa:

– Myślicie, chamy, raby, których ojciec mój siekł nahajem, że ja przez całe życie będą się tu z wami podliła, jak pies bezdomny-głodny? Pamiętam ja ciebie, Czełkan, gdyś był dozorcą domu i przywiodłeś mnie z ulicy do swego barłogu. Umierałam wtedy z głodu, a tyś handlował mną, biłeś, znęcałeś się nade mną, gdy chora, żebrząca łachmaniarka nic zrobić nie mogłam. Nikt wtedy nie mógł dojrzeć mego ciała przez brudne szmaty… mam was dość, chamy, psy nieczyste, wyrzutki! Swoje zrobiłam… Setki was gnije teraz… Będziecie przez całe życie pamiętać księżnę Tamarę!

Zaczęła się śmiać i tupać nogami.

– Pijana jesteś! – krzyknął Czełkan i skoczył ku niej. Tamara sięgnęła do torebki.

Po chwili jeden po drugim padły trzy strzały.

Bandyta zatoczył się i runął, ugodzony w brzuch i głowę. Kobieta leżała nieruchoma, a z ust jej wypływała struga krwi.

Piotr Bołdyrew szybko puścił lokal Awanesa Kustandżi, nie czekając na Burowa.

Powrócił do domu, obudził brata i do świtu drżącym głosem opowiadał mu o wypadkach w spelunce starego Ormianina.

Nazajutrz w porannych dziennikach przeczytał, że dzielny komisarz milicji, Burow, wyśledził groźnego bandytę Czełkana, który wraz ze swoją kochanką Tamarą zakradł się do prywatnego mieszkania cudzoziemca, tureckiego kupca Kustandżi w celu rabunku. Burow po krwawej walce zabił bandytów.

– Ten Burow daleko zajdzie! – uśmiechnął się Piotr. – Ze wszystkiego umie skorzystać. Coprawda, na tak śliskiej drodze łatwo się poślizgnąć…

– Kto mieczem wojuje, od miecza zginie! – odpowiedział Grzegorz, wzruszając ramionami. Za ścianą ktoś gwizdać zaczął, a po chwili zaśpiewał wysokim tenorem:

„Kupitie bubliczki,

„Towaryszcz, bubliczki,

„ Za tri kopiejeczki chorosz towar! [7]

Загрузка...