Czerwony Plac był oświetlony reflektorami. Białe mury Kremlu, niby z lodu wzniesione załamujące się, zębate, majaczyły jak grzywiasta fala zamarzniętego morza. Na niebie, gwiaź-dzistem, nasiąkłem łuną od świateł ulicznych, znieruchomiały w ciągłem czuwaniu, rozpęcz-niały okrągłe kopuły katedry Bazylego Błogosławionego. Duże i małe – zastygły, niby martwe głowy, zatknięte na palach, z nieżywą obojętnością patrzące nadół, gdzie kotłował się w białych promieniach latarni elektrycznych tłum, krzykliwy niesforny, dziki.
Rwały się głosy nieznane, bluźniercze, obce tej nocy ciepłej, wiosennej, rzewnej. Muzyka płynęła huczną, szeroką strugą, wisiała nad miastem, wyrywając się z oświetlonych teatrów, kinematografów i restauracyj.
Zbliżała się północ.
Tajemnicza godzina, gdy od wieków lud rosyjski, zapominając o nigdy nieprzemijających klęskach i mękach, zanosił modły do Zbawiciela Świata. Umęczony przez ludzi, zmartwychwstał niegdyś o tej godzinie i wstąpił do promiennego królestwa Ojca swego niebieskiego.
Cicha, zadumana, przejęta urokiem wspomnień, odczuwająca łaskę Bożą noc…
Cóż mąciło ją teraz? Kto napełniał ją zgiełkiem, zgrzytem, wrzawą hałaśliwą, wichrem zrywających się okrzyków bluźnierczych, ohydnych, skoczną muzyką, śmiechem dzikim, przekleństwem obłędnym?
Przez tłum sunął pochód bezbożników, posłanych przez Kreml czerwony.
Na czele postępowali ludzie, niosący duży portret Włodzimierza Lenina, otoczony szkar-łatnemi sztandarami, a za nim, śpiewając „Międzynarodówkę" i skoczne, sprośne piosenki, długi wąż ludzi o twarzach bezczelnych i, mimo zuchwałych, wesołych słów – posępnych, podobnych do skazańców, dążących na miejsce stracenia.
Nie wiedzieli, że w tę noc Zmartwychwstania Syna Bożego robili jeszcze jeden krok ku Golgocie pohańbienia.
W tłumie, skacząc i szalejąc, krążyły postacie, przebrane za Boga, w szatach białych, z dłu-giemi siwemi włosami i brodami; za Chrystusa, siedzącego na ośle twarzą do ogona; za apostołów, niosących w rękach duże butelki z napisami: święty opjum", „błogosławiona wódka", „cudowna trucizna", za nimi w bezwstydnych podrygach, uściskach i pląsach miotali się mężczyźni i kobiety w barwnych szatach, z napisami na piersiach: św. Mikołaj; Aleksy – człowiek Boży, św. Aleksander, św. Grzegorz Rasputin, św. Marja, św. Katarzyna…
Wyrostki jechali konno na krzyżach, okrytych wstrętnemi napisami; bezwstydne, wyuzdane dziewki uliczne obnażały się, wrzeszczały przeraźliwie i pośród wybuchów śmiechu rzucały w zgiełk straszliwe bluźnierstwa.
Pochód okrążył katedrę i skierował się ku bramie Iwerskiej.
Tłum szedł, nie uchylając czapek i krzycząc coraz głośniej, aż krzyk ten przeszedł w jękliwe wycie, może grzeszne, urągające, może – przerażone, rozpaczliwe…
Jakaś kobieta ręce podniosła do cudownego obrazu Bogarodzicy i skowytać zaczęła urywanym od wściekłości lub strachu głosem.
– Jeżeli możesz, jeżeli istniejesz – ukarz nas – ukarz!
– Ho! ho! ho! – wył motłoch ponuro, żałośnie…
Na przedmieściach, dokąd nie docierał szalejący tłum bezbożników, działy się inne rzeczy.
Bracia Bołdyrewy szybko szli w stronę cerkwi, stojącej na starym cmentarzu. Ciemne sylwetki, znaczące się w mroku nieoświetlonych ulic i nędznych zaułków, dążyły do dalekiej dzielnicy, gdzie stała cerkiew starożytna, ocalała podczas zmagań rewolucyjnych. Pobożni przeciskali się do głównej nawy obszernej świątyni, inni po kamiennych stopniach schodzili do dolnego kościoła, mieszczącego się w lochach cerkwi.
Robotnicy z żonami i dziećmi, wieśniacy, których święto zostało w stolicy, bezdomni biedacy, żebrzące staruchy, inteligenci w zniszczonych ubraniach, nieraz bosi, tłoczyli się głowa przy głowie. Twarze radosne, rozrzewnione, rozjaśnione; oczy, wpatrzone w oświetlone obrazy święte, w błyski, biegające po bronzie i złoceniu bramy, ukrywającej ołtarz; drżące usta, szepcące słowa modlitwy; ręce, czyniące znak krzyża i trzymające zapalone świeczki woskowe; nad morzem głów płynęły niebieskie, wonne smugi kadzidła, a wyżej czaił się nieprzenikniony mrok pod kopułą.
Ludzie, zgromadzeni w świątyni Bożej, zapomnieli w tej godzinie modlitwy o życiu suro-wem i męczeńskiem. Nie czuli bólu ran, zadanych przez los niemiłosierny; odleciała rozpacz, zimnemi palcami nieraz chwytająca za gardło; rozwiały się żale i skargi, które były jak mgła jadowita; jasne się stały drogi rozstajne, pokrzyżowane, niebezpieczne; przepadło bez śladu trzęsawisko, po którem od kilku lat kroczył lub umęczony, tonąc i ginąc; ukryły się głęboko łzy, przepełniające serca; myśl wyrwała się z pod ciężkiej zmory śmierci i nędzy i biegła promienistym szlakiem tam, gdzie przebywała przedwieczna Prawda, kreśląca losy ludzkości i prowadząca ją ku celowi, nieogarniętemu rozumem istot żyjących; gdzieś na dnie duszy rozkwitała nadzieja, że to marne, nędzne istnienie jest chwilą, przemijającą, konieczną i niezbędną aby dokonał się wyrok, a Słowo stało się ciałem. Wtedy wszystko nabierało znaczenia, barw i światła boskiego. Każdy z modlących się pod tą ciemną kopułą cerkwi czuł się bojownikiem za wielką sprawę, jednym z tych, co wysoko podnoszą sztandar zbawienia i osiągają zwycięstwo ostateczne.
Dźwięcznym tenorem czytał diakon, stojący przed ołtarzem:
– A pierwszego dnia szabbatu Marja Magdalena przyszła rano, gdy jeszcze były ciemności, do grobu Chrystusa Pana i ujrzała kamień, odwalony od grobu. Marja stała u grobu zewnątrz, płacząc. Gdy tedy płakała, nachyliła się i wejrzała w grób. I ujrzała dwu aniołów, w bieli siedzących, jednego u głowy, a drugiego u nóg, kędy położone było ciało Jezusowe. Rzekli jej oni: „Niewiasto, czemu płaczesz?" Rzekła im: „Wzięto Pana mego, a nie wiem, kiedy Go położono". A to rzekłszy, obróciła się nazad i ujrzała Jezusa stojącego, a nie wiedziała, iż Jezus był. Rzekł jej Jezus: „Niewiasto! Czemu płaczesz? Kogo szukasz?" Ona, mniemając, żeby był ogrodnik, rzekła mu: „Panie! Jeśli Go ty wziął, powiedz mi, gdzieś Go położył, a ja Go wezmę!" Rzekł jej Jezus: „Marjo!" Obróciwszy się, ona rzekła mu: „Rabbo-ni!" (co się wykłada mistrzu). Rzekł jej Jezus: „Nie tykaj się mnie, bom jeszcze nie wstąpiłdo Ojca mego – ale idź do braci moich a powiedz im: Wstępuję do Ojca mojego i Ojca waszego, Boga mojego i Boga waszego" [8]
Diakon skończył wysoką, triumfującą nutą.
Z ołtarza wyszedł kapłan z krzyżem i świecą płonącą w rękach.
Głosem, w którym drżały łzy, zawołał:
– Bracia i siostry! Chrystus zmartwychwstał, Alleluja! Hosanna, na wysokościach Bogu! Poruszył się tłum, padając na kolana i odpowiedział radośnie:
– Zaiste zmartwychwstał Pan! Alleluja! Alleluja!
Chór i modlące się rzesze pobożnych śpiewały budzący wzruszenie hymn:
„Chrystus powstał z martwych
„Śmiercią swoją zwyciężył śmierć
„I ludziom dobrej woli
„Żywot wieczny w niebie dał. Ustał śpiew. Młody kapłan, pobłogosławiwszy zebranych krzyżem i wodą święconą, przemówił:
– Słowami listu powszechnego błogosławionego Jakóba Apostoła zaklinam was, bracia moi i siostry! Albowiem mówi Apostoł Chrystusa Pana, Zbawiciela i Nauczyciela naszego: „Niech wszelki człowiek będzie prędki ku słuchaniu, a leniwy ku mówieniu i leniwy ku gniewowi. Albowiem gniew męża nie sprawuje sprawiedliwości Bożej. Przeto, odrzuciwszy wszelakie plugastwo i obfitość złości, przyjmijcie w cichości słowo wszczepione, które może zbawić dusze wasze. A bądźcie czynicielami słowa, a nie słuchaczami tylko, oszukiwającymi samych siebie. Bo jeśli kto jest słuchaczem Słowa, a nie czynicielem, ten podobny będzie mężowi, przypatrującemu się obliczu narodzenia swego we zwierciadle; bo się obejrzał i odszedł i wnet zapomniał, jakowy był. Lecz ktoby pilniej wejrzał w zakon doskonałej wolności i wytrwał w nim, nie stawszy się słuchaczem, ale czynicielem uczynku, ten błogosławiony będzie w sprawie swojej" [9].
Umilknął na chwilę i, łzy ocierając, rzekł cicho:
– Kara Boża dosięgła nas ciężka, bracia i siostry, lecz błogosławicie ją, bo oto staliśmy się czynicielami Słowa, a uczynki nasze stały się Słowem wcielonem. Nic was zwalczyć nie może i potęgi piekielne, nieprawości nie dosięgną bramy duszy naszej! Podnieście serca wasze ku Niebu, a oto zstąpi wśród nas nauczyciel i błogosławi dziatki swoje…
W tej chwili szmer przeszedł po świątyni i wszystkie spojrzenia pobiegły ponad głową stojącego przed rozwartą bramą kapłana; oczy, rozpromienione błyskiem zachwytu, patrzyły gdzieś wyżej.
Obrócił się zdumiony pop i z cichym okrzykiem padł na kolana.
Na najwyższym stopniu ołtarza, stał człowiek wysoki, chudy i rękę wznosi do błogosławieństwa.
Jasne, miękkie włosy falami spadały na ramiona, broda spływała na wyszarzałą sutannę z prostym żelaznym krzyżem na piersi; płomiennne oczy ogarniały tłum; blada dłoń kreśliła w powietrzu znak ofiary i zwycięstwa Chrystusowego.
– Biskup Nekodyn, więziony i męczony przez bolszewików w lochach klasztoru Sołowiec-kiego… powrócił! – biegł szept radosny.
Od ołtarza padły ciche, przenikliwe słowa, pełne wiary gorącej i siły niezłomnej:
– Pokój wam!
Z placu, gdzie stał tłum pobożnych, w chwili tej przedarł się do świątyni przeraźliwy głos kobiecy:
– Żołnierze zbliżają się! Ratunku!
Biskup Nekodym dźwięcznym i silnym głosem, brzmiącym rozkazem namiętnym, powtórzył:
– Pokój wam!
Zeszedł ze stopni ołtarza, trzymając krzyż żelazny w ręku, i ruszył przez tłum; za nim szedł pop z diakonem i rzesze wiernych.
Mrowie ludzkie, śpiewając hymn Zmartwychwstania, wyległo na krużganek i na plac.
Tłum szedł zwartą ciżbą. Tuż obok biskupa kroczyli Piotr i Grzegorz Bołdyrewy, skupieni, przejęci, na nic niepomni.
O niczem nie myśleli. Ktoś inny, niezmiernie potężniejszy, zgarnął w jedną dłoń całą wolę ich, wszystkie odruchy uczuć. Rozsądek przemawiał słabym głosem. Niebezpieczeństwo… śmierć! Jednak nie słuchali napomnień… Brzmiały dla nich, jak odgłosy uliczne, zalatujące do świątyni. Słabe, nędzne, obce, natrętne. Musieli iść i – szli. Musieli!… Stali się w tej chwili drobnemi atomami, wirującemi pod tchnieniem orkanu, wyrywającego się z przepaścistej otchłani wszechświata. Nie mogli, nie śmieli wyrwać się poza granice wiru, musieli wraz z nim do końca przebyć drogę nieznaną, wykonać tajemnicze dzieło.
Wszystkie myśli i uczucia utonęły w świadomości niezbędnego, wspólnego ruchu, bezimiennego bohaterstwa, nie żądającej nagrody ofiary.
Od wylotu ulicy kroczyły dwa oddziały wojska.
Rozwinęły się szeregi i stanęły.
Rozległy się słowa komendy. Szczęknęły karabiny, przerzucane na rękę.
– Rozchodzić się, bo będziemy strzelali! – sepleniąc, krzyknął oficer-Łotysz, dowodzący oddziałem czerwonej gwardji.
Zbity w jedno ciało tłum rozmodlony nie drgnął, nie zawahał się, nie zatrzymał ani na chwilę. Zwartym, niewzruszonym murem sunął wprost na Łotyszów.
– Raz!… dwa!… – krzyknął oficer przeraźliwie.
Zgrzytnęły zamki karabinów. Już się pochyliły głowy do kolb, już oficer podniósł szablę do sygnału, gdy z szeregów drugiego oddziału wyrwał się krzyk rozpaczliwy:
– Towarzysze, brońmy naszych braci przed Łotyszami! My tu na swojej ziemi, nie te przybłędy!
Znowu szczęknęły karabiny, zgrzytnęły zamki i błysnęły lufy, wymierzone w czerwonych gwardzistów.
– Opuść strzelby! – skomenderował oficer-Łotysz. – Na lewo zwrot, marsz! Łotysze, oglądając się nieufnie, szybko odeszli.
Rosyjscy żołnierze zdjęli czapki i, zarzuciwszy karabiny na ramię, szli przed pochodem. Głosy ich łączyły się z chorem pobożnych, śpiewających: „Chrystus powstał z martwych, „Śmiercią swoją zwyciężył śmierć „I ludziom dobrej woli „Żywot wieczny w niebie dał… " Pochód płynął ulicami umęczonej Moskwy, przecinał palce, wchłaniał nowe tłumy przejętych uroczystością chwili ludzi, łączył się z innemi procesjami, wychodzącemi z bliskich i dalekich cerkwi, i kroczył, poprzedzany przez miarowo, twardo stąpających żołnierzy ku bramie, z której, tonąc w głębokiej framudze, spoglądało ciemne oblicze Matki Boskiej Iwer-skiej. Tłum w milczeniu padł na kolana. Cisza zaległa dokoła.
Biskup Nekodym, wysoki, natchniony, podniósł się, błogosławił zatopionych w modlitwie i rzekł:
– Pokój wam!
Tłum zaczął rozpraszać się, znikając w bocznych ulicach. W kilka minut później plac opustoszał. Rozlegały się tylko kroki żołnierzy, stojących na warcie. Dwuch szyldwachów zbliżyło się do siebie.
– Śmiały nasz lud, gdy o wiarę chodzi!… – mruknął jeden. – Przecież kulomiotami mogli go spotkać Łotysze, Finnowie i Chińczycy z rozkazu komisarzy…
Drugi uśmiechnął się tajemniczo i odparł:
– Nie mieli odwagi… stchórzyli…
Pierwszy żołnierz zamyślił się, patrząc bacznie w oczy towarzysza.
– Chrystus zmartwychwstał, bracie… – szepnął po chwili, zdejmując czapkę.
– Zaiste zmartwychwstał! – odpowiedział drugi.
Podali sobie ręce i potrzykroć na krzyż się ucałowali tak, jak nauczyła ich w dzieciństwie matka.