Moskwa umierała… z głodu, przerażała i nieustającego ani na chwilę rozlewu krwi. Przebrzmiały już echa haniebnego pokoju z Niemcami.
Lenin przypomniał sobie te dni z dreszczem i wstrętem. On – Rosjanin był zmuszony błagać komisarzy – żydów i Łotyszów, aby przystali na niewymownie ciężkie, upokarzające warunki niemieckie, bo, nie osiągnąwszy pokoju, władza proletarjatu rozwiałaby się, jak zła mara. Uzyskawszy z trudem zgodę towarzyszy, westchnął z ulgą i raz jaszcze dowiódł, że dyktatura proletarjatu w istocie swej była dyktaturą dziennikarzy.
W setkach artykułów haniebny pokój był przedstawiony, jako dobrodziejstwo nowego rządu, zamierzającego dać Rosji możność odetchnięcia i nabrania nowych się. Oszukiwano i ogłupiano łatwowiernych robotników i ciemnych chłopów obietnicą bliskiej rewolucji w Niemczech i połączenia się z towarzyszami Zachodu, skąd Rosja miała czerpać nowe zasoby dla szybkiego rozwoju kraju i prześcignięcia „zgniłej Europy".
Zamilkły te echa.
Zubożała, wyludniona Moskwa pędziła nędzne istnienie, a chlaszcząca i łopocąca na wietrze czerwona chorągiew komunizmu, zdawało się, odliczała, nakształt aparatu kontrolującego, wciąż nowe i nowe potoki krwi, wylewanej przez „czeka" na Bolszoj Łubiance i na Ar-bacie.
Na rynkach i placach snuły się ponure, obszarpane, wychudłe postacie dawnych urzędników, oficerów, inteligentnych kobiet, nieraz arystokratek, które nie zdążyły ukryć się na Krymie lub zagranicą. Mężczyźni sprzedawali na ulicach resztki mienia, papierosy i dzienniki; starsze kobiety – jakieś pieczywo i łakocie, przyrządzone w domu, młodsze coraz częściej -własne ciało.
Milicja i patrole wojskowe polowały na ubogich, wynędzniałych „spekulantów", odbierały ich lichy zarobek i wtrącały do lochów „czeki", gdzie gnano ich pod ziejący kulami karabin maszynowy, ustawiony w groźnem okienku suteryny. Nikt nie miał czasu zajmować się drobnemi sprawami, karać więzieniem i żywić w okresie szalejącego głodu. Załatwiano się szybko i raz na zawsze. Kulomiot przez całe noce rzygał kulami.
Czarny samochód wyrzucał ze swego wnętrza nowe stosy trupów, odwożąc je za miasto.
Od czasu do czasu przez ulice Moskwy pędziły limuzyny dworskie z komisarzami w skórzanych kurtkach i z nieodstępnemi teczkami pod pachą, godłem władzy nad życiem i śmiercią zwalczonego i uciemiężonego społeczeństwa.
Po nocach do głodnych wilków podobne sunęły patrole, wdzierały się do mieszkań wystraszonych obywateli, przeprowadzały rewizje, zabierały ze sobą mężczyzn, kobiety, dzieci, gnały ich na poniewierkę i śmierć.
Po napadzie władz skradały się inne gromady. Byli to bandyci; pod postacią komisarzy wdzierali się do domów prywatnych, dokonywali gwałtów i grabieży, staczali walki z milicją i zrozpaczonymi mieszkańcami znękanej stolicy.
Milczały dzwony kościelne, a na placach i Moście Kuźnieckiem orkiestry wojenne hałaśliwie grały „Międzynarodówkę", Cerkwie, muzea, uniwersytet stały zamknięte, opustoszałe, lecz w teatrach i teatrzykach najlepsi artyści, z niedawnym ulubieńcem cara, Teodorem Szalapinym na czele, śpiewali, grali, tańczyli i dawali przedstawienia przed gawiedzią uliczną, pijanemi od krwi żołnierzami, wyrzutkami, ciemnemi i zbrodniczemi, wynurzającemi się z dna rosyjskiego życia.
Lenin po pamiętnej nocy, spędzonej u Dzierżyńskiego, z Kremlu nie wyjeżdżał.
Posiadał ścisłe wiadomości, że po Moskwie grasuje nieuchwytny Borys Sawinkow, odważny terorysta, przygotowujący zamachy. Dowodziły tego codziennie niemal znajdywane trupy zabitych komisarzy i agentów rządu.
Na Dzierżyńskiego i Fedorenkę, idących w przebraniu, na jednej z ludnych ulic uczyniła napad grupa Polaków, zabijając dawnego żandarma i raniąc prezesa „czeki". żydowska organizacja tajna tępiła swoich rodaków, pracujących w moskiewskiej „czeka", którą kierował podstępny i okrutny Guzman. Młody oficer Klepikow, nieodstępny towarzyszu Sawinkowa, celnemi strzałami kładł trupem ludzi w skórzanych kurtkach, w sposób niepojęty unikając pościgu i zasadzek.
Trockij, Kamieniew, Rykow i Bucharin bez silnej eskorty nie mieli odwagi pokazać się za murami strzeżonego przez Łotyszów i Finnów pałacu Kremlińskiego.
Zaczęły kursować wieści, niepokojące, straszne dla nowych władców.
Powstał jakiś nieznany jeszcze „związek ratowania ojczyzny i wolności", przygotowujący powstanie i marzący o zdobyciu Moskwy, zgniecionej krwawemi rękami Lenina, Trockiego i Dzierżyńskiego, oraz Piotrogrodu, gdzie szalał Zinowjew.
„Czeka" porywała coraz to nowe setki, tysiące winnych i niewinnych ludzi i miażdżyła ich kołami swej krwawej maszyny.
Do Moskwy nadchodziły protesty z zagranicy, na co Rada komisarzy ludowych odpowiadała pełnemi wykrętów i fałszu notatkami, podyktowanemi przez Lenina, a Guzman dokonywał napadów, zamordował angielskiego kapitana Kromy, kilka rodzin francuskich, wreszcie polecił swemu agentowi Blumkinowi, aby sprowokował zamach socjal-rewolucjonistów na posła niemieckiego w Moskwie, barona Mirbacha…
Lenin, czytając energiczne protesty w pismach cudzoziemskich, mrużył oczy i śmiał się, mówiąc:
– Wszystko to obłudne sztuczki! Europa upiła się krwią i wszystko zniesie, wytrzyma i ze wszystkiem nie pogodzi! Przecież, bojąc się nas, rzucając gromy przekleństw, kokietuje nas, jak stara prostytutka! Pamiętacie, jak błagalnie i służalczo zaglądali nam w oczy przedstawiciel Francji – kapitan Sadoul, angielski agent Lockart, Amerykanin Robins, podesłany przez posła Stanów Zjednoczonych? Nie udało im się powstrzymać nas od podpisania traktatu pokojowego i przeszkodzić organizacji armji dla celów rewolucyjnych, więc się miotają i odgrażają. Ale, powiada wam, towarzysze, dość kiwnąć na nich palcem i oznajmiać, że, chociaż nie uznajemy żadnych umów cara z nimi, jednak damy im koncesje na Kaukazie lub Uralu, – natychmiast przybiegną i, jak psy, ogonem merdać zaczną!…
Nadchodziły do Kremlu stosy listów i podań z prośbami o litość dla ludzi, umierających w więzieniach i skazanych na karę śmierci.
Podania te były skierowywane najczęściej do Lenina, niektóre – do żony wszechwładnego dyktatora.
Pewnego razu Krupskaja przyszła do męża i nieśmiałym głosem mówić zaczęła:
– Słyszałam, że Dzierżyński, Wołodarskij, Urickij i Guzman dopuszczają się niebywałych okrucieństw… Chciałam prosić, abyś się wdał w te sprawy, bo to, przecież, są rzeczy okropne, nie do zniesienia, hańbiące proletarjat, naród, rząd!
Lenin opuścił głowę.
Krupskaja spostrzegła, że koło uszu męża wyrosły potężne guzy mięśni: Nagłym ruchem zwrócił do niej wykrzywioną gniewem i rozpaczą twarz i krzyknął cienkim głosem:
– Ja tylko mogę wszystko znieść… wszystko zdławić w sobie, a oni – wrogowie narodu zasługują na miłosierdzie?! Naturalnie! Ja muszę zacisnąć serce, w dzień i w nocy odpędzać od siebie czarne, straszliwe myśli, bo to – Lenin, potwór, oprawca, warjat, a oni – biedni, niewinni, skrzywdzeni! Odejdź precz i nie waż się mówić mi o litości!
Maksymowi Gorkiemu, napadającemu na straszliwą „czeka", odpowiedział listem opryskliwym i raz na zawsze zmusił pisarza nie tylko do milczenia, ale nawet do obłudnych tłumaczeń okrucieństwa rosyjskiego narodu.
W dziennikarz swoich dyktator opublikował oświadczenie, żeby nie zwracano się do niego lub do żony w sprawach uwięzionych, gdyż prośby skutki mieć nie będą.
W marcu nadeszły pierwsze doniesienia o zbrojnych powstaniach przeciwko władzy Sowietów. Długi okres wojny domowej, niezdecydowanie i opieszale podtrzymywanej przez dawnych aljantów, rozpoczął Jarosław, po długiej walce utopiony we krwi powstańców, gdyż, oprócz zabitych w bitwach, stracono z wyroku sądu doraźnego 3500 oficerów.
W Penzie jeńcy wojenni – Czesi, sformowawszy pod dowództwem generałów Czeczeka, Syrowoja i Hajdy, swoje pułki, rozpoczęli marsz na Ural.
Podnosili się kozacy na Donie, Kubani, w Orenburgu, w Zabajkalu. Wypływały na widownię dziejową znane imiona „białych" wodzów: Korniłow, Kaledin, Krasnow, hetman Dutow, Denikin, Wrangel.
Zdemoralizowani żołnierze i niesforne tłumy robotników, należących do czerwonej armji, cofały się wszędzie w nieładzie, ściągając ku Moskwie.
Na zachodzie-północy i na Syberji zaczynali działać generałowie, Judenicz, Miller, Ałma-zow, Kołczak, hetman Siemionow i groźny szaleniec i mistyk „biały Dzierżyński" – Ungern-Sternberg.
Uciemiężony naród podnosił głowę. Wszyscy wyglądali zbawców i byli gotowi dopomóc im.
Rada komisarzy ludowych traciła głowę. W panice przybiegali towarzysze do swego wodza i krzyczeli, rwąc na sobie włosy:
– Ostatnia bije godzina! Śmierć idzie… Co powiecie, Włodzimierzu Iljiczu? Co z nami będzie?
Lenin uśmiechał się szyderczo i mówił:
– Co będzie? Was powieszą biali za złodziejstwo i morderstwo, mnie – za ideę, a wszystkich ryczałtem – za szyję! Nie chcecie tego? No, to trzeba skończyć z udawaniem wielkich administratorów. Do pracy się bierze, towarzysze, tak, jak to było w dni rewolucji październikowej! Trockij, dobry organizator, niech bierze Tuchaczewskiego, Brusiłowa, Budennoja, Bluchera, Frunzego i Ejche, niech tworzy na gwałt prawdziwą armję, agituje, przyciąga do naszych szeregów wszelkimi sposobami i obietnicami niemieckich, austrjackich, węgierskich jeńców wojennych i byłych cesarskich oficerów, niech rozpoczyna wojnę obronną i zaczepną! Ogłosić musimy „wojenny komunizm" i rzucić hasło: wszystko dla wojny w imię zwycięstwa proletarjatu!
– Kontr-rewolucja posiada znaczne siły i zostanie podtrzymana przez Francję, Anglję i Ja-ponję – zauważył Kamieniew. – Mam wiadomości od naszych agentów Joffego, Woronow-skiego, Litwinowa, Radka, że interwencja już postanowiona w Paryżu i Londynie, mówią nawet o możliwości blokady w celu zagłodzenia Rosji…
Lenin zaśmiał się.
– Nie taki straszny djabeł, jak go malują, towarzysze! – zawołał. – Trudna jest interwencja i posyłanie desantów do Rosji z jej pustymi przestrzeniami! Wszystko się ograniczy najwyżej do portów… Bagatela! Nasi domowi patrjoci sami się rozsypią, jak bałwany z wysychającej gliny!
– Niewiadomo! – Wtrącił Rykow. – Tam są zdolni, bojowi dowódcy, jak generałowie Kor-niłow, Denikin, Wrangel Judenicz…
– Niezawodnie! – wzruszył ramionami Lenin. – My przeciwko nim poślemy krawca-dzienni-karza Trockiego, żółtodziobego kapitana Tuchaczewskiego, wachmistrza Budennoja… Oni będą wkuwać w chłopskie łby zawsze tylko jedno: „Władza – wieśniakom i robotnikom, wolność i szczęście – proletarjatowi", a „biali" generałowie narazie mrukną: „ziemia chłopom", a po pierw-szem zwycięstwie zaczną gardłować: „Niech żyje wielka, niepodzielna Rosja, niech żyje ojczulek – car! Hm, hm! Jak myślicie: pójdą za nimi chłopi, którzy zagarnęli już ziemię i powyrzynali swoich panów? Nigdy! Chodzi więc o dwie rzeczy: wdębić w głowy chłopom i robotnikom, że „biali" niosą im stryczek, i przygotować armję do poważnych działań wojennych!
Wszyscy milczeli i z głębokim szacunkiem słuchali głuchego, pewnego siły i przekonania głosu Lenina.
On zaś zamyślił się i rzekł po chwili:
– Jest jeszcze jedna sprawa… ważna, bardzo ważna i nagła! Musimy przewieźć cara z Je-katerynburga do Moskwy. Nie możemy oddać go „białym"! tanie się on niebezpieczną dla nas bronią w ich ręku… Dziś na wieczór ogłasza posiedzenie, na które przybyli wezwani przeze mnie towarzysze z Jekaterynburga.
W gabinecie Lenina tegoż dnia odbyła się tajemnicza narada. Komisarze i członkowie komitetu wykonawczego: Swerdłow, Trockij, Kalinin, Bucharin. Dzierżyński ze swoimi agentami Awanesowym i Petersem, kierownicy „czeki" w Jekaterynburgu: Pieszkow, Jurowskij i Wojkow naradzali się długo nad tem, dokąd ma być przewieziona rodzina carska.
Wobec szalejących wszędzie pomiędzy Wołgą a Uralem powstań, postanowiono było pozostawić czasowo Mikołaja I, w domu Ipatjewa w Jekaterynburgu pod pozorem miejscowej Rady robotniczych, żołnierskich i włościańskich delegatów.
Na tem skończyła się narada i towarzysze opuścili gabinet dyktatora.
Lenin zatrzymał tylko komunistów, przybyłych z Jekaterynburga i długo jeszcze rozmawiał z nimi.
– Gdybym powiedział, że cara i rodzinę jego powinniśmy zgładzić, komisarze moskiewscy natychmiast podnieśliby krzyk. Są nader wrażliwi na odezwy dzienników cudzoziemskich! Z wami będę mówił otwarcie…
Pochylił się do Wojkowa, Jurowskiego i Pieszkowa, szepcąc:
– Przy najmniejszem niebezpieczeństwie zajęcia waszego miasta przez „białych", zabijecie całą rodzinę „Mikołaja Krwawego", nikogo nie szczędząc, aby świadków nie pozostało! Wiecie, że zaczną się dochodzenia, awantury, krzyki! Krewniacy z Niemiec i Anglji, którzy dotychczas nic dla poratowania Romanowych nie uczynili, nagle staną się szlachetni, pełni współczucia! Żałobę przy dworze ogłoszą! Cha – cha! Rada komisarzy ludowych będzie zmuszona złożyć wtedy całą odpowiedzialność za mord na waszą radę jekaterynburską. Musicie kogoś oskarżyć i stracić, aby się na tem sprawa urwała na zawsze.
– Oskarżony prezesa naszej rady Jachontowa, bo to były mieńszewik, człowiek niepewny! – zauważył ze śmiechem Wojkow.
– Znajdą się i inni – dodał Jurowskij, znacząco patrząc na towarzyszy.
– Zgładzeni Romanowych poleciłbym towarzyszom Jurowskiemu i Biełoborodowowi -rzekł Pieszkow.
– Podtrzymuję zdanie towarzysza – powiedział Wojkow, zgarniając wtył jasne, kędzierzawe włosy.
– Dobrze, polecam to wam, towarzyszu Jurowskij! – zawołał Lenin, – a uprzedźcie mnie
0 tem telegraficznie, tylko bardzo konspiracyjnie… O naszem dzisiejszem postanowieniu nikt nie powinien wiedzieć. Nikt!
Spojrzał na nich badawczo, przenikliwie i żegnać zaczął. Po wyjściu ich, Lenin zatarł ręce i szepnął:
– Spełni się jedynie osobiste marzenie całego mego życia!…
Odprowadzał na dworzec odjeżdżających do Jekaterynburga komunistów i, ściskając im ręce, powtórzył kilka razy:
– A śpieszcie się, śpieszcie, drodzy towarzysze!
Czekał z niecierpliwością na wiadomości. Nie spał nawet, trawiony gorączką wewnętrzną
1 niepokojem drapieżnym. Nic go nie mogło poruszyć i wstrząsnąć.
Z obojętnością wysłuchał doniesienia o rozszarpaniu Wołodarskiego przez tłum w Piotro-grodzie, o zdobyciu Kazania przez „białych", o zwycięskim pochodzie Czechów i klęskach „czerwonej armji" na Syberji i pod Archangielskiem.
Nie mógł o niczem myśleć. W dzień i nocy widział przed sobą ukoronowaną głowę Romanowa, syna mordercy brata; napawał się jękami i łkaniem zabijanych dzieci cara, drżał na myśl, że, być może, wkrótce zostanie powołany do kabla telegraficznego i usłyszy umówione słowa:
– Jesteśmy gotowi…
Nareszcie w połowie lipca przyszła ta chwila wymarzona.
Telegrafował prezes Rady jekaterynburskiej, Jachontow. Omawiał sposoby obrony miasta i ochrony koronowanych więźniów przed zbliżającemi się „białemi" wojskami.
Lenin szczegółowo wypytywał o wszystko, doradzał, dziękował Jachontowowi za wydajną pracę i dodanie się sprawie.
Po skończonej rozmowie telegraficznej pozostał przy aparacie i czekał. Po kilku minutach sygnalizował Jurowskij.
– Jesteśmy gotowi… – wystukał aparat.
– Skończcie! – zatelefonował dyżurny urzędnik na rozkaz Lenina.
W trzy dni potem po całym świecie mknęła już ponura wieść, że car z najbliższą rodziną został zamordowany bez sądu w lochach domu Ipatjewa, zamienionego przez Radę jekate-rynburską na więzienie najpotężniejszego niedawno monarchy w Europie.
Oskarżenia, spadające na Lenina z powodu bezprzykładnego okrucieństwa i bezprawia, nawet w okresie rewolucyjnym wołającego o pomstę do nieba, wkrótce umilkły, gdyż serca ludzkie stwardniały, a myśl miotała się w krwawych oparach wojny, codziennego, uprawnionego mordu.
Oszukana Europa, zbici z tronu stronnicy cara i strwożenia chłopi uwierzyli, że prezes Rady jekaterynburskiej Jachontow wraz komunistami Gruzinowym, Malutinym, sfanatyzowa-nemi obywatelkami Aproskinoj, Mironowoj i dziewięciu „czerwonymi żołnierzami" bez wiedzy władz centralnych wymierzyli sprawiedliwość, podyktowaną gniewem ludu, zabijając Mikołaja Krwawego, jego małżonkę – księżniczkę Heską – dzieci i nieliczne oddane im osoby ze świty.
Lenin po śmierci rodziny cesarskiej odrazu się uspokoił.
Mimo szalejącego jeszcze po całym świecie wichru napaści, oskarżeń, przekleństw, najczarniejszych przepowiedni, klęsk czerwonej armji i zwycięskiej ofenzywy kontr-rewolucyj-nych wojsk, zachowywał niezwykły spokój. Odbywał nieskończone narady z inżynierami, zamierzając wprowadzić elektryfikację w kraju, aby ożywić zamierający przemysł i olśnić ludność ciemnej Rosji nowem dobrodziejstwem rządu proletarjackiego, obdarzającego ubogie chaty o strzechach słomianych – światłem elektrycznem.
Był tak tem przejęty, jakgdyby widział w elektryczności ucieczkę przed piętrzącemi się trudnościami.
Kryły się w nastroju dyktatora inne, głębsze przyczyny. Spadł z niego ciężar nieznośny. Czuł, że spełnił konieczny obowiązek, zakończył własne życie i teraz był wolny. Wolny od słowa, danego na zaraniu świadomości życiowej. Pamiętał o niem zawsze. Było dla niego tłem pracy i rozmyślań, wystąpień zuchwałych, zamiarów jeszcze śmielszych, w stojących na granicy obłędu, czem przerażał wrogów i pociągał serca i dusze stronników.
Słowo to padło z ust jego w chwili najcięższej. Pamiętał o niej, jak o policzku, jak o krzywdzie niepomszczonej.
Widział oburzoną twarz dziewczęcą, ciskające ognie gniewu oczy niebieskie, rozwichrzone włosy złote i usta, wymawiające zdania napozór obojętne, a zatrute zwątpieniem, być może, pogardą.
Słowo jego, wymówione głosem ponurym, zimnym, stało się ciałem, stosem ciał skrwawionych, posiekanych, pohańbionych…
Nic go już teraz nie łączyło z przeszłością.
Istniał w przyszłości absolutnej, w nadbycie wielkiego organizmu, narodu, może całej ludzkości.
W duszy miał pustkę zimną, zagasłe pogorzelisko, jak człowiek, który zrobił ostatni wysiłek w wielkiej pracy całego życia nad tą pustynią, gdzie nie było ani rozpaczy, ani nadziei, przelatywała spokojna, nieznająca wahań myśl.
Mknęła jak wicher płomienny, który dokoła rzucał błyski gorące, zapalał serca ludzi, burzył swym prądem wszystko napotkane na drodze, lecz dla niego była to martwa bryła, którą obracał, kuł i ciskał dalej w otchłań czasu, w pogmatwany labirynt wypadków.
Stawał się maszyną potężną, z obojętnością i pośpiechem wyrzucającą z siebie słowa, myśli i czyny, jakgdyby obce, zimne. Pracowała sprawnie z coraz większym rozpędem i szybkością, wchłaniając w siebie różne zewnętrzne zjawiska i przetwarzając je w inne – potrzebne, wielkie i małe, mocne, jak głazy, i kruche, niby cienkie, rozpryskujące się płytki szklane.
Innemi oczami zaczął patrzeć na ludzi.
Nie mierzył już ich zwykłą miarą wartości ludzkiej.
Widział przed sobą tylko części wielkiej maszyny, którą on, jak motor, nigdy nie spoczywający, poruszał bezustannie i gnał, pożerając przestrzeń i czas.
Już nie oglądał się na to, że różni ludzie, jak Trockij, Zinowjew, Stalin i Dzierżyński, miotali się w systemie motoru, jak rozpętane, rozpędzone koła, nie myślał, że pomiędzy nimi mogą powstać tarcia i rozbieżność ruchu. Czuł, że on – motor nadaje wszystkiemu ogólny kierunek, jednakowo wartki pęd, wspólny bieg. Wiedział, że w razie nieharmonijnego ruchu nie zawaha się przed odrzuceniem zawadzającej części maszyny, że strzaska ją na setki odłamków, zniszczy, przetopi.
Siedząc w swoim gabinecie, zaciskał ręce i zastanawiał się nad tem, co już zrobił i do czego zmierzał.
Wtedy wypływała przed nim oświetlona meta, poza którą widział wyraźnie nowe życie ludzkości i jakieś nieznane słońce, wschodzące nad ziemią odrazu w zenicie. Cofając się wzrokiem wstecz, obojętnem okiem ogarniał zgiełk, chaos sprzecznych dążeń i idej, ruiny, groby, stosy męczenników zamordowanych, miljony walczących, rzeki, morza czerwone od krwi, wdychał mdłe, zgniłe powiewy, zalatujące od wypełnionych trupami, ledwie przysypanych ziemią dołów.
– Zburzenie… śmierć… chaos i nic pozatem!… Dopiero zaczynam stawiać pierwsze kroki… – szeptał i pytał kogoś, podnosząc brwi:
– A może na tem tylko urwie się moje życie? Któż znajdzie w sobie upór i siły, aby wyprowadzić lud z chaosu i krwawej mgły? Kto poprowadzi dalej dzieło moje? Myśl o nim zrodziła się nie w chwili namiętnego uniesienia, nie w wichrze gniewu, nie w porywie oburzenia. W mękach poczęła ją dusza moja i w łonie swem nosiła pod sercem długie, męczeńskie lata! Żywiła ją octem i piołunem, poiła troską o ludzi, o ich pot, łzy i krew. Do snu kołysało zawodzenie jękliwe, szloch, nigdy nie milknący i nieukojony. Nauczały i błogosławiły na życie zuchwałe – wielka mądrość człowieka i wielka nędza jego serca, niezmierzona, dumna, siła, tworząca wspaniałe dzieła i depcąca po miljonach słabych i ciemnych, Jakiś nakaz przedwieczny roztworzył oczy moje, abym ujrzał promienną sprawiedliwość, pogrążony w ohydzie zbrodni. istota nieznana, potęga wszechwładna przecięła nić mego życia i pchnęła moją myśl, namiętności i siły na dzieło zburzenia, wstrząsu, opamiętania i tworzenia nowego bytu. Kto czuł ten nakaz? Kto słyszał głos, żądający ofiary i wysiłku na ustawienie wiech, wskazujących drogi? Gdzież jest ten, który przeżył chwile ekstazy niemej i może zastąpić mnie?
Niepokój ściskał mu serce. Znał twórców bolszewizmu rosyjskiego – swoich najbliższych pomocników. Byli to ludzie zuchwali, przejęci ideą, ambitni, nie znający żadnych hamulców. jednak nie byli podobni do niego. On zaś – utkany z woli i myśli, posiadał umysł praktyczny, giętki, pozbawiony dążeń egoistycznych, indywidualista nieograniczony, absolutny, przejęty jednocześnie myślą o zniszczeniu wolności ducha i uczuć drogą podniesienia ogółu do własnego poziomu, aby wszyscy stali się równi, jednakowi, nabrali wspólnego rozpędu i siły, niszcząc indywidualność na rzecz komuny. On cofał się i napadał, umiał uznać swoje błędy, nie wahając się, odrzucić to, co przed chwilą uważał za najkonieczniejsze, – robił to jednak dlatego, aby znowu napadać i kroczyć naprzód, ciągle naprzód!
Trockij i inni uparci w swoich postanowieniach, dumni, pewni siebie, nieugięci w zamiarze być zawsze kierownikami nieomylnymi i zwycięskimi, wierzyli w istnienie rzeczy niemożebnych i na nich porywać się nie śmieli, myśląc o kompromisie pomiędzy możliwością a absurdem… Wreszcie każdy z nich pragnął być niezastąpionym, wyższym od innego, uważając go za współzawodnika, nieraz nawet za wroga. Ludzie ci – stając pod nowemi sztandarami, nie wyrzekli się starych kajdan, uznawali niewzruszone zasady moralności, czuli się bezsilni przed zwyczajami i tradycjami, myśleli kategorjami logiki dawnych pokoleń, nie wierzyli we wszechpotęgę siły brutalnej, czarodziejskiej.
– Muszę żyć, bo na bezdroże wyjdzie komunizm i zginie w przepaści sprzeczności i niewiary w powodzenie! – myślał Lenin. – Oni wszyscy nie wiedzą w Boga… Ja wierzę w bóstwo… W to, którego zew przepotężny słyszałem zawsze. Nie znam jego imienia, widzę jednak, jak się wyłania ono z chaosu, z mgławic krwawych. poznaję bóstwo, jak poznajemy jasność, następującą po mroku. Do tego bóstwa zrozumiałego, bliskiego, ludzkiego, prowadzę wszystkich ludzi od skraju do skraju ziemi… Bóg się objawiał ludom w postaci słupa ognistego, pałającego krzaku, piorunu niszczącego. Pragnę być słupem, krzakiem i piorunem, aby ujrzało stado ludzkie prawdziwe oblicze Boga ziemskiego, któremu można w źrenice zajrzeć, dłonią dotknąć, głos jego usłyszeć… Jestem tym, który podnosi człowieka na szczyt góry, prowadząc go ścieżką kamienistą, krwawiącą stopy, zmuszającą słabym padać i wić się w mąkach głodu, pragnienia i lęku; dojdą ze mną tylko silni i wytrwali, a, stanąwszy na cyplu podobłocznym, rzekną śmiele: „Bóstwo, ukrywające się od wieków, ukaż nam prawdziwe oblicze swoje, albowiem oczyściła nas męka niezmierna, strach wyzwolił z więzów troski o siebie i oto opadła z nas skorupa pożądliwości, – równi jesteśmy tobie, towarzyszu w życiu kosmicznem, Wielki Kowalu, posługujący się siłami nieznanych nam sfer, chociaż echa ich brzmią w naszych duszach, a błyski przeszywają serca".
Chciałby w tej chwili podzielić się myślami swemi z kimś bliskim, bardzo drogim, wyrozumiałym i dobrym bezmiernie.
– Matka? – pomyślał i westchnął. – Odeszła… odeszła z bolesnem zwątpieniem, czy zamyślone przez syna dzieło dobre będzie i sprawiedliwe… Konała, miotana niepokojem i trwogą. Któż inny mógłby zrozumieć mnie i bez obawy pochwalić lub zganić?
Patrząc z mroku niebieskie, sączące łagodny połysk oczy, lśnią się złote włosy, oświetlone lampą naftową, poruszają się purpurowe, namiętne wargi.
– Heleno! Heleno! – szepce dyktator i ręce wyciąga. Nagle łagodna twarz majacząca kurczy się, okrywa zmarszczkami, blednie, wykrzywia się przeraźliwie, oczy wychodzą z orbit, pełne obłędnego przerażenia, usta czernieją i rozwarte szeroko, wyją przeciągle:
– Miłosierdzia! Zabijają!… Litości!…
Lenin głowę opuszcza, oczy palcami zaciska i drży, szczęka zębami. Zrywa się po chwili, pięścią grozi i woła:
– Zniknij, zjawo przeszłości! Zniknij, zgiń na wieki!…
Po chwili jęczy i błaga kogoś, kto stoi blisko – blisko, szeleści oddechem i szepce gorąco. Błaga Lenin żałośnie i długo:
– Odejdź!… Nie dręcz!… Przebacz!…
Otrząsa się, oczy przeciera i rzuca wzrok na kalendarz. Odwraca kartkę.
– 30 sierpnia… – odczytuje machinalnie.
Coś zapisał sobie na ten dzień? Ach! Wielki wiec, na którym ma dać wyjaśnienia z powodu zamordowania Mikołaja Krwawego, oczyścić od zarzutów partję, rzucić cień podejrzenia na ludowców, wyszydzić i poniżyć cudzoziemskich dyplomatów i pismaków! Tak, to – jutro!
Maszyna zaczyna pracować sprawnie, całym pędem, z zaciekłością ruchu i siły. Lenin planuje swoją mowę, spokojnie, twardo, logicznie, przekonywująco. Skończył i położył się na kanapie, patrząc w sufit. O niczem nie myśli.
Widzi przed sobą morze głów, pałających, bezmyślnych i ponurych oczu, ust krzyczących, ramion podniesionych… Stado bierne, ślepe, zbłąkane i on – pasterz, wódz, prorok, wzniesiony na grzbiet fali morza, na wyżynę mównicy czerwonej.
Zasypia… Śpi bez snów.
Budzą go kroki wbiegającego człowieka.
Otwiera oczy i spostrzega stojącego przed nim sekretarza.
– W Piotrogrodzie żyd Kanegisser zabił Urickiego! – woła zdyszanym głosem. – Uprzedzono zamach życia Schneura na towarzysza Zinowjewa…
– Odpadają kółka maszyny… – mruczy Lenin, snując myśl, podświadomie trawiącą go w nocy. Spostrzega zdumienie i przestrach na twarzy sekretarza, przytomnieje ostatecznie.
– Dyktatura proletarjatu jest wielką maszyną, niszczącą stary świat – mówi z uśmiechem. – Wrogowie starają się zniszczyć ją, lecz łamią zaledwie poszczególne koła… Naprawimy ją i będzie, jak dawniej, druzgotała, dusiła! Proszę ułożyć telegram z ubolewaniem i wysłać do czerwonego Piotrogrodu!
Nazajutrz koło południa wchodził na wiec.
Przed nim szli Finnowie, dowodzeni przez Chalajnena, torującego drogę do mównicy, okrytej czerwoną tkaniną. Nagle powstało zamieszani. Ktoś wykrzyknął głośno:
– Za naród umęczony! Za zbrodnie!
Niezawodnie głos ten, wysoki i dźwięczny, należał do kobiety młodej, porwanej oburzeniem lub rozpaczą namiętną. Przeszył gwar niby błyskawiczny cios ostrej szabli. Finnowie stanęli, a wtedy rozległ się strzał, samotny, bliski.
Lenin potknął się i jął rękami chwytać powietrze, poczuł, że pada w ciemną otchłań… Finnowie podtrzymali go, porwali na ręce i wynieśli.
Za nimi przeraźliwie wył tłum, padały przekleństwa i jakieś okrzyki zgrozy czy triumfu; ludzie się szamotali, wlokąc kogoś i szarpiąc na szmaty, bezkształtne, skrwawione…
W godzinę później po Moskwie biegła radująca jednych trwożąca innych wieść.
Fania Kapłan i Mojżesz Glanc dokonali zamachu na wodza proletarjatu, zraniwszy go lekko.
Wierny rządowi tłum zamordował Glanca na miejscu. Finnom udało się obronić kobietę i odstawić ją do „czeki".
Odpowiedzialność za podstępny cios, zadany rewolucji, mieli ponieść kontr-rewolu-cjoniści.
O tem już dyktator nie wiedział.
Był nieprzytomny i miotał się w gorączce.
Kula przeszyła mu ramię i utkwiła w grzbiecie.
Lekarze z powątpiewaniem kiwali głowami. Rana była ciężka, może śmiertelna… Lenin leżał z otwartemi oczami, krzywił spieczone usta i szeptał przenikliwie, gorąco:
– Odejdź… Nie dręcz… Przebacz!… Towarzysze!… Wolność i szczęście ludzkości leżą na waszych barkach… Mikołaj Krwawy… Nie dręcz!… Przebacz! Hele…
Nie skończył, bo zaczął rzęzić ciężko. W gardle bulgotała i syczała nabiegająca krew, na bladych wydętych wargach wykwitały, płatki czerwonej piany…