Pierwszy etap naszej przyjaźni trwał około półtora roku. Potem, w odstępie zaledwie kilku miesięcy, obaj wyprowadziliśmy się z Upper West Side i wtedy rozpoczął się jej drugi etap. Najpierw Fanny z Benem przenieśli się do eleganckiej części Brooklynu. Ich nowe mieszkanie na Park Slope było większe i znacznie wygodniejsze od dotychczasowego, które Fanny wynajęła, kiedy studiowała na Columbii. Poza tym znajdowało się dosłownie parę kroków od muzeum. Ich przeprowadzka miała miejsce jesienią siedemdziesiątego szóstego roku. W tym czasie, jaki upłynął między znalezieniem przez Sachsów nowego mieszkania a wprowadzeniem się do niego, okazało się, że moja żona Delia jest w ciąży. Prawie natychmiast my też zaczęliśmy myśleć o przeprowadzce. Nasze mieszkanie na Riverside Drive było za małe, byśmy mogli się pomieścić z dzieckiem, a ponieważ nie najlepiej się między nami układało, postanowiliśmy wynieść się z miasta; oboje uznaliśmy, że będziemy mieli większą szansę na uratowanie małżeństwa, jeśli zaszyjemy się gdzieś na wsi. Zarabiałem wtedy na życie tłumaczeniami, a tłumaczyć mogłem wszędzie.
Prawdę mówiąc, nie mam ochoty wracać wspomnieniami do mojego pierwszego małżeństwa, ale ponieważ w pewien sposób wiąże się z historią, którą tu opowiadam, nie mogę go pominąć milczeniem. Tak już jest, że jedna rzecz prowadzi do drugiej i, czy mi to się podoba, czy nie, ja też mam swój udział w tym, co przydarzyło się Sachsowi. Gdyby moje małżeństwo z Delią Bond się nie rozpadło, nie poznałbym Marii Turner, gdybym nie poznał Marii Turner, nie dowiedziałbym się o istnieniu Lillian Stern, a gdybym nie dowiedział się o istnieniu Lillian Stern, nie siedziałbym tu i nie pisał tej książki. Każde z nas ma związek ze śmiercią Bena, więc żeby opowiedzieć o nim, chcąc nie chcąc muszę również opowiedzieć o nas. Wszystko jest powiązane, wszystkie historie wzajemnie na siebie zachodzą. Słabo mi się robi na myśl, że to ja zetknąłem ze sobą uczestników dramatu. A zaczęło się ode mnie i Bena.
Kolejność była następująca: przez siedem lat z krótkimi przerwami uganiałem się za Delią (1967-1974), aż namówiłem ją na małżeństwo (1975); przenieśliśmy się na wieś (marzec 1977), gdzie urodził się nasz syn David (czerwiec 1977); rozstaliśmy się (listopad 1978). Podczas tych osiemnastu miesięcy, które spędziłem poza Nowym Jorkiem, Ben i ja ciągle byliśmy w kontakcie, chociaż widywaliśmy się znacznie rzadziej niż przedtem. Pocztówki i listy zajęły miejsce prowadzonych do późnych godzin rozmów w barach, a spotkania, które teraz musiały być z góry zaplanowane, siłą rzeczy stały się nieco bardziej formalne. Czasem Farmy z Benem przyjeżdżali do nas na weekendy, któregoś lata Delia i ja gościliśmy u nich przez kilka dni w Vermont, ale te wizyty pozbawione były dawnej spontaniczności i żywiołowego charakteru. Na szczęście nasza przyjaźń na tym nie ucierpiała. Ze dwa albo trzy razy w miesiącu jeździłem w interesach do Nowego Jorku – zawieźć maszynopis, podpisać umowę, odebrać nowy tekst do tłumaczenia, porozmawiać w wydawnictwie o planach na przyszłość – i za każdym razem nocowałem u Sachsów w Brooklynie. Trwałość ich małżeństwa działała na mnie uspokajająco i jeśli w tym czasie zdołałem zachować jakiekolwiek pozory normalności, było to w dużej mierze zasługą Fanny i Bena. Nazajutrz rano niechętnie wracałem do domu i żony. Obrazek rodzinnego szczęścia, który dwa razy w miesiącu miałem przed oczami, uzmysławiał mi, jak bardzo szwankuje moje własne małżeństwo. Z coraz większymi oporami wracałem do gąszczu problemów, które otaczały mnie w domu ze wszystkich stron. Nie chcę się teraz zastanawiać, co było powodem naszego rozwodu. Przez ostatnie dwa lata na pewno brakowało nam pieniędzy, ale myliłbym się widząc w tym jedyną przyczynę. Dobre małżeństwo potrafi udźwignąć każdy ciężar, w tym kłopoty natury finansowej; złe małżeństwo załamie się pod byle czym. W naszym wypadku koszmar zaczął się zaledwie kilka godzin po tym, jak przenieśliśmy się na wieś z miasta, i ta krucha więź, która nas jeszcze wtedy jednoczyła, urwała się bezpowrotnie.
Biorąc pod uwagę brak pieniędzy, wcale nie mieliśmy zamiaru kupować domu, początkowy plan zakładał, że wynajmiemy dom na krótko i zobaczymy, czy takie życie nam odpowiada; jeśli tak, to postanowiliśmy zostać na dłużej, a jeśli nie, to po wygaśnięciu umowy najmu postanowiliśmy wrócić do Nowego Jorku. Ale nagle do akcji wkroczył ojciec Delii który zaoferował nam pożyczkę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów na kupno własnego domu – na resztę potrzebnej kwoty postanowiliśmy zaciągnąć kredyt. Domy na wsi kosztowały w granicach od trzydziestu do czterdziestu tysięcy, tak więc kwota, którą dostaliśmy od teścia, przedstawiała w tamtych czasach dużo większą niż obecnie. Ojciec Delii postąpił wspaniałomyślnie, lecz krotko mówiąc, ta pożyczka nas dobiła; znaleźliśmy się w sytuacji, w której nie umieliśmy sobie poradzić. Po kilku miesiącach poszukiwań trafiliśmy na niedrogą chałupę w okręgu Dutchess, starą, zniszczoną, ale dużą. Na zewnątrz rosły wspaniałe, rozłożyste krzaki.
Na drugi dzień po naszej przeprowadzce zerwała się gwałtowna burza z piorunami. Piorun uderzył w drzewo tuż koło domu, drzewo zajęło się ogniem, ogień spalił przewody, które biegły tuż nad konarami, i tak straciliśmy prąd. Natychmiast przestała działać pompa studzienna i w ciągu niecałej godziny mieliśmy kompletnie zalaną piwnicę. Zszedłem na dół z latarką, po czym pół nocy spędziłem brodząc po kolana w lodowatej wodzie, którą kubłami wylewałem na zewnątrz. Nazajutrz po południu zjawił się fachowiec, żeby oszacować straty: dowiedzieliśmy się, że trzeba wymienić całą instalację elektryczną. Kosztowało nas to kilkaset dolarów. Miesiąc później wylało szambo; wydaliśmy ponad tysiąc dolarów, żeby pozbyć się smrodu. Nie było nas stać na te wszystkie naprawy; nasz budżet domowy bardzo ucierpiał, a my wraz z nim. Zwiększyłem tempo pracy, zacząłem brać wszystkie chałtury, jakie się nadarzały, przerwałem pracę nad książką, którą pisałem od trzech lat. Delia, chociaż była już w mocno zaawansowanej ciąży, też harowała bez wytchnienia (biorąc do domu prace redakcyjne); nawet tydzień przed rozwiązaniem ślęczała od rana do nocy, poprawiając maszynopis liczący ponad dziewięćset stron.
Kiedy urodził się David, sytuacja jeszcze się pogorszyła. Brak gotówki stał się moją obsesją – przez następny rok żyłem w panice. Delia, zajęta opieką nad dzieckiem, nie wnosiła żadnej kasy, toteż nasze dochody zaczęły spadać akurat kiedy wydatki zaczęły rosnąć. Jako że poważnie traktowałem rolę ojca i męża, było mi strasznie wstyd, że nie umiem zaspokoić podstawowych potrzeb mojej rodziny. Któregoś razu, gdy jeden wydawca zbyt długo zwlekał z zapłaceniem honorarium, pojechałem do Nowego Jorku, wpadłem do jego gabinetu i grożąc mu zażądałem, aby natychmiast wypisał mi czek. W pewnym momencie chwyciłem faceta za kołnierz i pchnąłem na ścianę. Było to zachowanie całkiem do mnie niepodobne, przekreślające wszystko, w co dotąd wierzyłem. Ostatni raz biłem się, kiedy miałem jakieś dziesięć lat, więc fakt, że mi nerwy puściły, w dodatku do tego stopnia, najlepiej świadczy o tym, w jak kiepskim znajdowałem się stanie psychicznym. Pisałem jeden artykuł po drugim, brałem wszystkie tłumaczenia, jakie mi proponowano, ale pieniędzy wciąż było za mało. Pogodziwszy się z faktem, że nigdy nie skończę swojej powieści, że moje marzenia, aby zostać pisarzem, nigdy się nie spełnią, zacząłem się rozglądać za jakąś stałą posadą. Czasy jednak były ciężkie, a możliwości znikome. Na przykład do lokalnej szkoły średniej, która szukała kogoś, kto za marne osiem tysięcy dolarów rocznie uczyłby młodzież pisania wypracowań, nadeszło ponad trzysta zgłoszeń. Ponieważ nie miałem żadnego doświadczenia w uczeniu, z miejsca odrzucono moje podanie; nawet nie zaproszono mnie na rozmowę wstępną. Potem starałem się o zatrudnienie w kilku pismach, w których wcześniej drukowałem artykuły – byłem gotów codziennie dojeżdżać – lecz moje listy potraktowano jako dobry żart. Praca w redakcji, odpisano mi, nie nadaje się dla pisarza; marnowałby pan tylko czas. Ale ja już nie byłem pisarzem – byłem człowiekiem, który znalazł się w ślepym zaułku, człowiekiem, który ma nóż na gardle.
Sytuacja nas wykańczała. Kłóciliśmy się z Delią bez przerwy – po prostu był to odruch, nad którym nie potrafiliśmy zapanować. Ona zrzędziła, ja się boczyłem, ona utyskiwała, ja się dąsałem; doszło do tego, że czasem całymi dniami baliśmy się do siebie odezwać. Tylko nasz synek David przynosił nam radość, więc w kółko o nim rozmawialiśmy, jakby żaden inny temat nie istniał. Musieliśmy się bardzo pilnować, żeby nie wyjść poza strefę neutralną – ilekroć któremuś z nas się to zdarzało, snajperzy natychmiast wskakiwali z powrotem do okopów, rozlegały się strzały i znów wszczynaliśmy wojnę. Wyrafinowana walka, którą toczyliśmy za pomocą milczenia, niedomówień i zranionych, pełnych zdumienia min, ciągnęła się bez końca i bez celu. Ale żadne z nas nie zamierzało się poddać. Nastawiliśmy się, że jesteśmy razem na dobre i złe, i nawet nam do głowy nie przyszło, żeby skapitulować.
Zmiana nastąpiła z dnia na dzień jesienią siedemdziesiątego ósmego roku. Któregoś wieczoru siedzieliśmy w salonie, bawiąc się z Davidem, kiedy Delia nagle poprosiła mnie, abym z gabinetu na piętrze przyniósł jej okulary. Wszedłszy do pokoju, od razu spostrzegłem leżący na biurku otwarty zeszyt. Delia prowadziła pamiętnik, odkąd skończyła trzynaście czy czternaście lat; nie mam pojęcia, ile zawierał tomów, pewnie kilkadziesiąt składających się na sagę jej życia wewnętrznego. Dość często żona czytała mi na głos fragmenty, ale do tej pory nigdy sam, bez pozwolenia, nie zerknąłem do środka. Tamtego wieczoru poczułem nieodpartą pokusę przeczytania kilku stron. Patrząc wstecz wiem, co to oznaczało: że straciłem nadzieję na dalsze wspólne życie, bo przecież nie zawiódłbym zaufania żony, gdybym nie uważał, iż nasze małżeństwo definitywnie się rozpadło. Ale wtedy oczywiście nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jedyne, co czułem, to ciekawość. Zeszyt leżał otwarty na biurku. Żona sama wysłała mnie na górę. Musiała się domyślić, że go zauważę. A zatem może chciała, żebym przeczytał, co ostatnio zapisała? W każdym razie taki sobie znalazłem pretekst i do dziś nie wiem, czy przypadkiem nie miałem racji. Bo to było w stylu Delii: w podstępny, okrężny sposób wywołać kryzys, a samej udawać niewiniątko. Miała taki szczególny dar – potrafiła brać sprawy w swoje ręce, wmawiając sobie, że są absolutnie czyste.
No więc wszedłszy do pokoju żony, zerknąłem do jej pamiętnika, a gdy przeczytałem kilka pierwszych zdań, klamka zapadła i nie było już odwrotu. Okazało się, że tego dnia tematem zapisków byłem ja; ujrzałem długą listę skarg i pretensji skierowanych pod moim adresem. Był to ponury dokument pisany takim samym suchym stylem, jakim w laboratorium opisuje się wyniki obserwacji szczura. Delia zawarła w nim wszystko, poczynając od tego, jak się ubieram i co jadam, a kończąc na mojej karygodnej nieumiejętności zrozumienia drugiego człowieka. Byłem wredny i samolubny, lekkomyślny i despotyczny, mściwy, leniwy i roztargniony. Nawet jeśli pokrywało się to z prawdą, sposób, w jaki Delia mnie opisała, styl jej wypowiedzi był tak małoduszny, tak obrzydliwy, że nie potrafiłem się zdobyć na złość. Czułem smutek, oszołomienie, pustkę. Zanim dotarłem do ostatniego akapitu, wiedziałem, jak Delia zakończy swój wpis; konkluzja sama się nasuwała. Nigdy nie kochałam Petera – przeczytałem. – Myliłam się sądząc, że kiedykolwiek zdołam go pokochać. Nasze małżeństwo jest jednym wielkim kłamstwem i im dłużej w nim trwamy, tym bardziej się wykańczamy nawzajem. Nie powinniśmy byli się pobierać. Uległam namowom Petera i od tamtej pory płacę za swoją głupotę. Nie kochałam go wtedy, nie kocham teraz i nigdy nie pokocham, bez względu na to, jak długo z sobą będziemy.
Ton był tak zdecydowany, sens tak jasny, że niemal odczułem ulgę. Świadomość, że jest się znienawidzonym, nie pozwala rozczulać się nad sobą. Nie miałem juz żadnych wątpliwości, jak sprawy stoją, i chociaż w pierwszej chwili byłem wstrząśnięty tym, co przeczytałem, w głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że sam sprowadziłem na siebie nieszczęście. Zmarnowałem jedenaście lat życia, szukając czegoś, co nie istnieje. Całą młodość uganiałem się za iluzją i teraz, zamiast się załamać i rozpaczać nad stratą, poczułem dziwnie ożywienie, zupełnie jakby szczere, brutalne słowa Delii pozwoliły mi odzyskać wolność. Musze przyznać, że dziś chyba nie wiedziałbym, jak się zachować, ale wtedy nawet się nie zawahałem. Zszedłem na dół z okularami żony, poinformowałem ją, że przeczytałem jej pamiętnik, i nazajutrz rano wyprowadziłem się z domu. Zdaje się, że moja stanowczość zaskoczyła Delię, ale to było do przewidzenia, biorąc pod uwagę fakt, jak słabo się znaliśmy. Jeśli o mnie chodzi, po prostu uznałem, że sprawa jest jasna. Co się stało, się nie odstanie, więc nie ma sensu zwlekać z decyzją.
Fanny pomogła mi znaleźć lokum na dolnym Manhattanie, toteż na Święta Bożego Narodzenia byłem już z powrotem w Nowym Jorku. Okazało się, że pewien malarz, jej znajomy, zamierzał spędzić rok we Włoszech i Fanny namówiła go, żeby za pięćdziesiąt dolarów miesięcznie – na więcej nie byłoby mnie stać – wynajął mi pokój, który należał do jego mieszkania (wynajętego innym lokatorom), lecz mieścił się po drugiej stronie korytarza i dopóki się do niego nie wprowadziłem, służył za graciarnię. Gospodarz trzymał tu różne śmieci i niepotrzebne sprzęty: popsute rowery, nie dokończone obrazy, starą pralkę, puste puszki po terpentynie, gazety, pisma ilustrowane oraz niezliczone ilości drutu. Zgarnąłem wszystko pod jedną ścianę, tak więc do zamieszkania została mi zaledwie połowa pokoju, szybko się jednak przyzwyczaiłem do nowych warunków i uznałem, że to mi aż nadto wystarcza. Przez pierwszy rok cały mój majątek składał się z materaca, małego stolika, dwóch krzeseł, maszynki elektrycznej, kilku podstawowych sprzętów kuchennych i pudła z książkami. Żyłem skromnie, bez żadnych wygód, ale prawdę mówiąc, byłem szczęśliwy. Tak jak to ujął Sachs, gdy pierwszy raz wpadł z wizytą, mój pokój stanowił azyl duchowy, gdyż myślenie było jedyną czynnością, jaką dawało się w nim wykonywać. Miałem własną umywalkę i klozet, ale brakowało wanny czy prysznicu, drewniana podłoga zaś była w tak opłakanym stanie, że ilekroć przeszedłem się po niej na bosaka, musiałem potem wyciągać z nogi drzazgi. A jednak w tym właśnie pokoju wróciłem do przerwanej powieści i powoli los zaczął się do mnie uśmiechać. Miesiąc po tym, jak się wprowadziłem, otrzymałem stypendium w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów, o które wystąpiłem tak dawno temu, że zdążyłem o nim zapomnieć. Po upływie kolejnych dwóch tygodni dostałem drugie stypendium, siedem tysięcy dolarów, o które starałem się w tym samym okresie desperacji co o pierwsze. To było tak, jakby nagle cuda stały się na porządku dziennym. Mimo że połowę pieniędzy oddałem Delii, wciąż starczało mi na w miarę wygodne życie. Co tydzień jeździłem na wieś, żeby spędzić dzień lub dwa z Davidem. Nocowałem u zaprzyjaźnionego sąsiada. Trwało to około dziewięciu miesięcy, a potem, we wrześniu, sprzedaliśmy dom i Delia wynajęła mieszkanie w południowej części Brooklynu. Odtąd zabierałem dziecko na kilka dni do siebie. Oboje z Delią oddaliśmy się w ręce prawników; rozwód był w toku.
Fanny i Ben ogromnie się przejmowali moim nowym stanem kawalerskim. Nie lubię się wywnętrzać, ale jeśli się komuś zwierzałem, to tylko im; oni jedyni wiedzieli o moich rozterkach i wątpliwościach. Zmartwiła ich wiadomość, że się rozstałem z Delią, chyba nawet bardziej zmartwiła Bena niż Fanny. Fanny, zrozumiawszy, że to koniec, że nie zejdę się ponownie z żoną, raczej niepokoiła się o małego Davida. Sachs jednak koniecznie chciał mnie namówić, abym podjął jeszcze jedną próbę. Przez parę tygodni suszył mi głowę; poddał się dopiero wtedy, gdy przeprowadziłem się do miasta i zacząłem nowe życie. Nigdy nie spieraliśmy się z Delią w towarzystwie, toteż rozpad naszego małżeństwa z pewnością był szokiem dla wszystkich, którzy nas znali, a zwłaszcza dla tak bliskich przyjaciół jak Sachsowie. Chociaż wydaje mi się, że Fanny już od dłuższego czasu coś podejrzewała. Pierwszą noc po odejściu od Delii spędziłem u nich w domu; kiedy skończyłem im opowiadać o tym, co się stało. Fanny przez chwilę milczała, po czym oznajmiła: „Wiem, jak się paskudnie czujesz. Peter, ale myślę, że słusznie postąpiłeś. Zobaczysz, będziesz znacznie szczęśliwszy bez niej.”
Tamtego roku Sachsowie wydawali mnóstwo przyjęć i na większość mnie zapraszali. Znali wprost niewiarygodnie dużo ludzi; miałem wrażenie, jakby niemal pół Nowego Jorku przewijało się przez ich dom. Malarze, pisarze, profesorowie, krytycy, wydawcy, właściciele galerii – wszyscy przyjeżdżali do Brooklynu, siadali przy dużym owalnym stole, opychali się przysmakami, które Fanny przyrządzała na kolację, pili i gadali do późnej nocy. Ben zawsze był wspaniałym gospodarzem i niestrudzonym mistrzem ceremonii: sypał z rękawa dowcipami, rzucał błyskotliwe uwagi i pilnował, aby rozmowa przy stole płynęła wartkim nurtem. Te spotkania stanowiły moją główną rozrywkę. Fanny z Benem zajmowali się mną nieustannie, nie szczędzili wysiłków, żebym zaczął udzielać się towarzysko. I chociaż nigdy nie mówili o tym wprost, wiedziałem, że starają się mnie wyswatać; nie zapraszaliby tylu niezamężnych kobiet, gdyby mój los tak bardzo nie leżał im na sercu.
Na początku 1979 roku, jakieś cztery miesiące po moim powrocie do Nowego Jorku, poznałem u Sachsów pewną osobę, która odegrała istotną rolę w śmierci Bena. Maria Turner miała wówczas dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem lat; była wysoką kobietą, spokojną, zrównoważoną, o krótkich blond włosach i pociągłej, kościstej twarzy. Daleko było Marii do piękności, ale moją uwagę zwrócił żar w jej szarych oczach, a także kontrast między jej powściągliwym zachowaniem i skromnym, nienagannym strojem a zmysłowym wdziękiem i erotyzmem, jaki od niej promieniował, kiedy na przykład zakładała nogę na nogę, pozwalając, by spódnica podjechała wyżej, albo kiedy przyjmując ode mnie ogień, leciutko dotykała mojej dłoni. Nie próbowała mnie kokietować czy się zalecać. Sprawiała wrażenie porządnej dziewczyny z dobrego domu, która do perfekcji opanowała zasady savoir-vivre’u, lecz nie ma ochoty dłużej się do nich stosować, sprawiała też wrażenie osoby posiadającej jakąś cenną tajemnicę, którą w zależności od humoru i kaprysu wyjawi albo nie.
Mieszkałem na Varick, ona niedaleko na Duane, więc po przyjęciu u Sachsów wróciliśmy jedną taksówką na Manhattan. Od tego zaczęła się nasza znajomość, czy raczej trwający niemal dwa lata związek erotyczny. Świadomie używam tego określenia, chociaż to wcale nie znaczy, że nasze stosunki ograniczały się wyłącznie do cielesnych i że poza łóżkiem nie przejawialiśmy sobą żadnego zainteresowania. Faktem jednak jest, że nie szeptaliśmy do siebie czułych słówek, nie żyliśmy w świecie sentymentalnych iluzji i po tej pierwszej nocy charakter naszej znajomości właściwie się nie zmienił. Marii wcale nie zależało na więzi, o jakiej inni marzą, nie znała też miłości w tradycyjnym znaczeniu tego słowa – to było uczucie leżące poza jej zasięgiem. Ze względu na mój ówczesny stan ducha chętnie zaakceptowałem narzucone przez nią warunki.
Nie rościliśmy wobec siebie żadnych praw, każde z nas żyło własnym życiem i widywaliśmy się sporadycznie. Ale istniała między nami prawdziwa sympatia, pewna intymność, której z nikim innym nie udało mi się osiągnąć. Musiało jednak minąć trochę czasu, zanim się w tym wszystkim połapałem. Z początku Maria wydawała mi się odrobinę przerażająca, może nawet lekko zboczona (co stanowiło dodatkową podnietę podczas naszych pierwszych kontaktów), ale później zrozumiałem, że po prostu jest osobą niekonwencjonalną, ekscentryczną, która podporządkowała swoje życie wymyślonym przez siebie przedziwnym, skomplikowanym rytuałom. Wszystko w jej życiu było usystematyzowane, każde doświadczenie było nową przygodą, z którą wiązało się nowe ryzyko i nowe ograniczenia, zaś każda rzecz i każde zdarzenie podpadało pod inną, odrębną od pozostałych kategorię. Ja podpadałem pod kategorię seksu. Tamtej pierwszej nocy Maria wyznaczyła mi rolę kochanka i była to rola, którą grałem do samego końca. W jej dziwnym, uporządkowanym świecie łączył nas rytuał erotyczny; był to zaledwie jeden z wielu jej rytuałów, ale całkiem odpowiadała mi rola, w której zostałem obsadzony, i nigdy na nią nie narzekałem.
Maria była artystką, ale jej twórczość nie miała nic wspólnego z tym, co ludzie zazwyczaj określają mianem dzieła sztuki. Jedni nazywali ją fotografikiem, inni twierdzili, że jest konceptualistką, jeszcze inni, że pisarką, ale żadne z tych określeń nie było trafne; moim zdaniem Marii po prostu nie dawało się zaszufladkować. Jej twórczość była zbyt wyrafinowana, zbyt oryginalna, by można ją było jednoznacznie przypisać do jakiejś konkretnej dziedziny. Pomysły przychodziły Marii do głowy, Maria je realizowała, efekty pokazywała w galeriach, lecz jej działalność artystyczna wcale nie wynikała z chęci tworzenia sztuki – raczej z potrzeby zaspokajania pewnych obsesji, z pragnienia, aby żyć według własnych zasad i przekonań. To było dla niej zawsze najważniejsze; zresztą sporą część najbardziej czasochłonnych realizacji wykonywała na swój prywatny użytek i nigdy ich nikomu nie pokazywała.
Odkąd skończyła czternaście lat, zaczęła zbierać wszystkie prezenty urodzinowe, jakie kiedykolwiek dostała; wciąż opakowane, poustawiane były na półkach według roku w którym je otrzymała. Odkąd zaś się usamodzielniła, raz do roku, w dniu urodzin, wydawała przyjęcie na swoją cześć, zapraszając tyle osób, ile kończyła lat. Czasem stosowała tygodniowe diety, które określała mianem „chromatycznych” – polegały na tym, że każdego dnia ograniczała się do jedzenia żywności jednego koloru. Tak więc, na przykład, w poniedziałek obowiązywał kolor pomarańczowy: marchewki, kantalupy, gotowane krewetki. We wtorek czerwony: pomidory, truskawki, tatar. W środę biały: flądra, ziemniaki, twarożek. W czwartek zielony: ogórki, brokuły, szpinak. I tak dalej aż do niedzieli. Niekiedy stosowała podobne ograniczenia, lecz zamiast dobierać żywność według koloru, dobierała ją według liter alfabetu. Na przykład przez kolejne dni jadła rzeczy zaczynające się na B, P albo K. A potem zabawa jej się nudziła, więc porzucała ją i za jakiś czas wymyślała coś nowego. Były to takie gierki, drobne doświadczenia z nawykiem i potrzebą klasyfikacji, ale niektóre z nich potrafiła ciągnąć całymi latami. Jedną z takich długoterminowych realizacji było „ubieranie” pana L., którego poznała kiedyś na jakimś przyjęciu. Maria uznała go za najprzystojniejszego mężczyznę, jakiego w życiu widziała, ale ponieważ – jej zdaniem – ubierał się wyjątkowo niegustownie, postanowiła – oczywiście nic nikomu nie mówiąc – upiększyć jego garderobę. I raz do roku na Boże Narodzenie wysyłała mu anonimowo prezent: krawat, sweter, elegancką koszulę. Jako że pan L. poruszał się mniej więcej w tych samych kręgach co Maria, z przyjemnością obserwowała, jak dramatycznie zmienia się jego wygląd. Bo trzeba wiedzieć, że pan L. zawsze chętnie nosił to, co dostawał na Gwiazdkę. Czasem Maria podchodziła do niego na przyjęciu i chwaliła koszulę, którą miał na sobie, nigdy jednak z niczym się nie zdradziła, a on nigdy się nie domyślił, że to ona była świętym Mikołajem.
Maria urodziła się i wychowała w Holyoke w stanie Massachusetts. Była jedynaczką. Jej rodzice rozwiedli się, kiedy miała sześć lat. W 1970 roku, po ukończeniu szkoły średniej, wyjechała do Nowego Jorku z zamiarem zapisania się na akademię sztuk pięknych, ponieważ chciała zostać malarką, ale po pierwszym semestrze straciła zainteresowanie nauką i zrezygnowała ze studiów. Kupiła używaną furgonetkę i wybrała się na objazd Ameryki, spędzając równo po dwa tygodnie w każdym sianie. Żeby mieć pieniądze na życie i benzynę, pracowała jako kelnerka, w polu, w fabryce, słowem: wszędzie tam, gdzie ktoś ją chciał zatrudnić. Ta podróż była pierwszym z jej szalonych pomysłów i w pewnym sensie wciąż pozostaje jednym z najbardziej niezwykłych: niczemu nie służący happening, na którego realizację poświęciła dwa lata życia. Jedyne, co sobie z góry narzuciła, to że w każdym stanie musi spędzić dwa tygodnie, a poza tym była wolna i mogła robić, na co miała ochotę. Wytrwale przemieszczała się z miejsca na miejsce, ani razu nie kwestionując sensowności przedsięwzięcia, aż wreszcie osiągnęła swój cel. Ruszając w podróż, była młodą dziewiętnastoletnią dziewczyną, zdaną wyłącznie na siebie, a mimo to potrafiła dać sobie radę, nie wpakowała się w żadne kłopoty i przeżyła wspaniałą przygodę, o jakiej chłopcy w jej wieku jedynie marzą. Któregoś dnia w trakcie podróży dostała od kogoś, z kim pracowała, używany aparat fotograficzny. Nie mając żadnego doświadczenia, zaczęła robić zdjęcia. Kiedy parę miesięcy później spotkała się z ojcem w Chicago, powiedziała mu, że nareszcie wie, czym chce się w życiu zajmować. Pokazała mu kilka swoich zdjęć. Obejrzawszy je, ojciec dobił z córką targu. Jeśli Maria chce się zająć fotografią, oznajmił, gotów jest ją utrzymywać, dopóki nie zacznie na siebie zarabiać. Nieważne, jak długo to będzie trwało, po prostu nie wolno jej zrezygnować. Opowiedziała mi o tym sama i nie mam powodu jej nie wierzyć. W czasie tych dwóch lat, kiedyśmy się spotykali, zawsze pierwszego dnia każdego miesiąca na konto Marii wpływało z banku w Chicago tysiąc dolarów.
Zakończywszy objazd Ameryki. Maria wróciła do Nowego Jorku, sprzedała furgonetkę i wprowadziła się do wielkiego, pustego pomieszczenia nad hurtownią masła i jajek przy Duane Street. Przez pierwszych kilka miesięcy czuła się samotna i zagubiona. Nikogo nie znała, nie miała żadnego życia towarzyskiego, miasto ją przerażało i wydawało się jej obce, mimo że kiedyś w nim studiowała. Zaczęła śledzić ludzi – właściwie bez określonego celu; po prostu wychodząc rano z domu, wybierała przypadkową osobę i wybór ten decydował o tym, jak spędzała resztę dnia. Był to sposób na gromadzenie nowych wrażeń, na zapełnienie pustki, która ją otaczała. Po jakimś czasie zaczęła zabierać z sobą aparat i fotografować osoby, za którymi szła krok w krok. Wieczorem, po powrocie do domu, siadała przy stole i notowała, gdzie była i co robiła; później na tej podstawie próbowała odgadnąć, czym się zajmowały fotografowane osoby. Czasami pisała ich krótkie, zmyślone biografie. Można by rzec, że od tych spacerów za nieznajomymi zaczęła się jej kariera artystyczna. Potem przyszły inne działania twórcze. Bodźcem do wszystkich była nieposkromiona ciekawość, chęć poznawania, uwielbienie ryzyka. Tematem było zawsze oko i współzależność między obserwatorem a obserwowanym. Dzieła Marii cechowało to samo co ją: dbałość o każdy szczegół, umowność stosowanych reguł, bezgraniczna cierpliwość. Pewnego razu do jednej ze swoich prac Maria zatrudniła prywatnego detektywa, który miał ją śledzić. Przez kilka dni mężczyzna chodził za nią, robił jej zdjęcia, w specjalnym zeszyciku notował wszystkie jej czynności, nie pomijając nawet tak banalnych, jak przejście przez jezdnię, kupno gazety, wstąpienie do barku na filiżankę kawy. Chociaż detektyw pracował na jej zlecenie, Maria była zachwycona, że ktoś przejawia nią tak ogromne zainteresowanie. Każda najdrobniejsza czynność nabierała dla niej nowego znaczenia, codzienna rutyna nagle zaczęła dostarczać jej świeżych emocji. Po kilku godzinach Maria niemal zapomniała, iż sama wynajęła detektywa. Pod koniec tygodnia wręczył jej sprawozdanie; kiedy przestudiowała zdjęcia i przeczytała drobiazgowy opis swoich wędrówek po mieście, poczuła się tak, jakby była kimś obcym, wytworem czyjejś wyobraźni.
Do realizacji kolejnego przedsięwzięcia zatrudniła się na pewien czas jako pokojówka w dużym hotelu w centrum miasta. Chodziło o to, żeby zebrać informacje o gościach, zachowując się w sposób jak najmniej natrętny. Świadomie wręcz starała się ich unikać, ograniczając się do formułowania wniosków na podstawie przedmiotów, które leżały na wierzchu w pokojach. Znów robiła zdjęcia, znów wymyślała ludziom życiorysy. Można powiedzieć, że była to zabawa w archeologię, tyle że nie starożytną, lecz dwudziestowieczną, próba rekonstrukcji całości w oparciu o takie detale, jak zużyty bilet metra, dziurawe pończochy, plamka krwi na kołnierzyku koszuli. Niedługo po tym eksperymencie jakiś facet próbował poderwać Marię na ulicy. Wydał się jej wyjątkowo nieatrakcyjny, więc go odesłała z kwitkiem. Tego samego wieczoru, zupełnym przypadkiem, spotkali się ponownie na wernisażu w galerii na Soho. Zaczęli rozmawiać; okazało się, że nazajutrz rano facet wyjeżdża z narzeczoną do Nowego Orleanu. Maria postanowiła, że też się tam wybierze i że będzie za nim chodzić z aparatem w ręku. Człowiek ten nie interesował jej jako mężczyzna, nie miała najmniejszej ochoty przeżyć z nim romantycznej przygody. Przeciwnie, zamierzała obserwować go z ukrycia, żeby uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z nim, i przyglądać się jego zachowaniu, nie próbując analizować tego, co widzi. Następnego dnia złapała z LaGuardii poranny lot do Nowego Orleanu; zostawiwszy bagaż w hotelu wyszła kupić sobie czarną perukę. Przez trzy dni obdzwoniła dziesiątki hoteli, usiłując się dowiedzieć, gdzie się zatrzymał mężczyzna, za którym przyleciała na południe. Wreszcie go odnalazła; przez resztę tygodnia chodziła za nim jak cień, pstrykając setki zdjęć i dokładnie rejestrując wszystkie jego poczynania. Oprócz zdjęć robiła notatki. Wróciła do Nowego Jorku kilka godzin wcześniej niż on i czekała na lotnisku, aby wykonać ostatnią serię zdjęć, kiedy mężczyzna będzie wysiadał z samolotu. W sumie było to dla Marii dziwne, przejmujące doświadczenie; miała wrażenie, że zrezygnowała z własnego życia w imię nicości, że fotografuje coś, co nie istnieje. Aparat przestał być instrumentem rejestrującym obecność rzeczy i osób; sprawiał, że świat zanikał, a zostawało to, co niewidzialne. Z całej siły pragnąc odwrócić zapoczątkowany przez siebie proces, Maria przystąpiła do nowych działań twórczych. Kilka dni po powrocie do Nowego Jorku, kiedy szła z aparatem przez Times Square, ni stąd, ni zowąd wdała się w rozmowę z portierem pilnującym wejścia do baru ze striptizem. Było ciepłe popołudnie, Maria miała na sobie kuse spodenki i cienką bawełnianą bluzkę. Zwykle ubierała się bardziej tradycyjnie, ale tego dnia chciała zwrócić na siebie uwagę. Chciała uzyskać potwierdzenie, że nie jest złudzeniem, zmusić facetów, aby się za nią oglądali, udowodnić samej sobie, że w oczach innych ludzi nadal istnieje. Była zgrabną, dobrze zbudowaną dziewczyną o długich nogach i jędrnych piersiach. Sprośne uwagi i gwizdy, jakie tego dnia rozlegały się na jej widok, wyraźnie podniosły ją na duchu. W każdym razie kiedy rozmawiała z portierem, w pewnym momencie ten stwierdził, że Maria jest równie atrakcyjna jak dziewczyny, które tańczą wewnątrz, a po chwili zaproponował jej pracę. Jedna z dziewczyn jest chora, powiedział; zadzwoniła, że dziś nie przyjdzie, więc jeśli Maria miałaby ochotę ją zastąpić, to on zawoła szefa i… Niewiele się zastanawiając, Maria się zgodziła. Tak też powstała jej następna praca, z czasem zatytułowana „Naga dama”. Tego wieczoru Maria poprosiła przyjaciela, żeby poszedł z nią do klubu i w trakcie występu robił jej zdjęcia; nie zamierzała ich nikomu pokazywać, po prostu pragnęła zaspokoić własną ciekawość. Świadomie postanowiła się przeobrazić w bezimienny obiekt pożądania i chciała mieć pełną dokumentację, aby móc ocenić, w jakim stopniu odniosła sukces. Pracowała w klubie tylko ten jeden raz, z krótkimi przerwami od ósmej wieczorem do drugiej nad ranem, ale dała z siebie wszystko: ilekroć wchodziła na bar i barwne, pulsujące światła zaczynały odbijać się od jej nagiej skóry, tańczyła jak szalona. Ubrana w buty na wysokich obcasach i cekinowy trójkącik, który ledwo cokolwiek zakrywał, poruszała się w rytm głośnej muzyki i patrzyła, jak mężczyźni wodzą za nią wzrokiem. Wyginała się przed nimi, zalotnie kręciła pupą, oblizywała wargi i zmysłowo puszczała oko, gdy któryś wsuwał jej za cekiny banknot, zachęcając do coraz śmielszego tańca. Podobnie jak wszystko inne w życiu, to też robiła dobrze. Tak się potrafiła wciągnąć, że zapominała o bożym świecie.
Z tego co wiem, tylko raz posunęła się za daleko. Wiosną siedemdziesiątego szóstego roku przeliczyła się, a skutki, niestety, okazały się katastrofalne. Dwie osoby straciły życie – wprawdzie wiele lat później, jednakże związek między przeszłością a teraźniejszością wydaje się nieuchronny. Maria stanowiła ogniwo łączące Sachsa z Lillian Stern; gdyby nie to, że tak namiętnie lubiła wplątywać się w kłopoty jej przyjaciółka Lillian nie miałaby z tą sprawą nic wspólnego. W każdym razie od siedemdziesiątego dziewiątego roku, a więc odkąd Maria zaczęła bywać w domu Sachsów, spotkanie Bena z Lillian Stern stało się możliwe. Poprzedziła je seria drobnych, z pozoru nic nie znaczących zdarzeń, z którymi Maria miała bezpośredni związek. Któregoś ranka, zanim jeszcze się poznaliśmy, Maria wyszła z domu kupić film do aparatu; w drodze do sklepu zobaczyła leżący na chodniku mały czarny notes z adresami. Podniosła go, otworzyła i od tego się wszystko zaczęło: w środku bowiem czaiła się przemoc, zło i śmierć.
Był to typowy produkt firmy Schaeffer Eaton – notes o wymiarach dziesięć na piętnaście centymetrów, w miękkiej, imitującej skórę oprawie, ze spiralką i zaznaczonymi z brzegu literami alfabetu. Mocno sfatygowany, zawierał ponad dwieście nazwisk, adresów i numerów telefonu. Fakt, że przy wielu nazwiskach powykreślano stare adresy i dopisano nowe, a także różnorodność przyborów do pisania (niebieskie długopisy, czarne flamastry, zielone ołówki) świadczyły o tym, że notes długo komuś służył. W pierwszej chwili Maria zamierzała go zwrócić właścicielowi, ale – jak to się często zdarza – właściciel nie podał swoich danych. Maria sprawdziła pierwszą stronę, przód i tył okładki, a więc miejsca, gdzie zwykle umieszcza się tego typu informacje, nic jednak nie znalazła. Nie wiedząc, co robić, wrzuciła notes do torebki.
Większość ludzi szybko by zapomniała o znalezionym na ulicy notesie, ale Maria nigdy się nie cofała przed żadną możliwością, jaka otwierała się przed nią za sprawą przypadku. Zanim wieczorem poszła spać, obmyśliła już plan swojej kolejnej akcji. Wiedziała, że będzie to rzecz znacznie trudniejsza i bardziej skomplikowana niż wszystko, czego się dotąd podjęła, ale sam rozmach przedsięwzięcia wprawił ją w najwyższe podniecenie. Była przekonana niemal na sto procent, że notes należy do mężczyzny. Po pierwsze, charakter pisma miał w sobie coś męskiego, po drugie, więcej było adresów i telefonów do kobiet niż do mężczyzn, a po trzecie, ze względu na opłakany stan notes bardziej jej pasował do mężczyzny. Puszczając nagle wodze fantazji, przez krótką szaloną chwilę Maria wyobraziła sobie, że jest jej pisane zakochać się w owym człowieku. Trwało to sekundę, może dwie, lecz w tym czasie zdołała ujrzeć mężczyznę swoich marzeń: ciepły, przystojny, inteligentny, wspanialszy od wszystkich, jakich kiedykolwiek w życiu kochała. Obraz rozpłynął się, ale było już za późno. Stary zniszczony notes przeobraził się w magiczny przedmiot, symbol skrywanych namiętności i niewypowiedzianych pragnień. Znalazła go przez przypadek, ale teraz gdy należał do niej, widziała w nim narzędzie losu.
Pierwszego wieczoru przeczytała wszystkie nazwiska, ale nie rozpoznała ani jednego. Ucieszyła się, że jest w idealnym punkcie wyjścia. Zacznie od zera, absolutnie nic nie wiedząc, i kolejno będzie rozmawiać ze wszystkimi osobami, których adresy figurują w notesie. Dowiadując się czegoś o nich, będzie się też dowiadywać czegoś o człowieku, który ów notes zgubił. Powstanie portret in absentia: wokół pustej przestrzeni pojawią się blade kontury, które powoli zaczną się wypełniać. Maria liczyła, że w końcu zdoła zidentyfikować swojego bohatera, ale uważała, że nawet jeśli się jej nie uda, to wysiłek włożony w zdobywanie informacji będzie dla niej dostateczną nagrodą. Zamierzała spotykać się kolejno ze wszystkimi, zachęcać ich do zwierzeń, do tego, aby opowiadali jej o swoich zauroczeniach, żądzach i miłościach, by wyjawiali swoje najskrytsze tajemnice. Zdawała sobie sprawę, że może się to ciągnąć wiele miesięcy, a nawet lat. Że będzie musiała zrobić tysiące zdjęć, spisać z taśmy setki rozmów, z wolna odkryć cały nowy świat. Była na to przygotowana. Jednakże już nazajutrz jej plany wzięły w łeb.
Wszystkie osoby poza jedną figurowały w notesie pod nazwiskiem, tylko pod literą L oprócz nazwisk widniało imię „Lilii”. Maria była święcie przekonana, że to jedno odstępstwo od metody zapisu musi o czymś świadczyć, o jakiejś wyjątkowej zażyłości między Lilii a właścicielem notesu. Kto wie, może Lilii była narzeczoną mężczyzny, który zgubił notes? Może jego siostrą? Albo nawet matką? Zamiast nawiązywać kontakt z ludźmi w kolejności alfabetycznej, tak jak początkowo zamierzała. Maria postanowiła zacząć od litery L, a konkretnie od tajemniczej Lilii. Jeśli przeczucie jej nie myliło, istniała szansa, że od razu od pierwszej osoby dowie się, kim jest właściciel notesu.
Nie mogła ni stąd, ni zowąd zadzwonić do Lilii, ani tym bardziej zastukać do jej drzwi. Ponieważ zbyt wiele zależało od wyniku spotkania, Maria uznała, że musi się do niego odpowiednio przygotować. Że zanim wykona jakikolwiek bezpośredni ruch, musi najpierw zobaczyć tę kobietę, dowiedzieć się, gdzie pracuje, jakie ma zwyczaje. Z samego rana wyruszyła na drugi koniec Manhattanu, by odnaleźć adres widniejący w notesie. Weszła do niedużego korytarzyka, w którym – nie opodal skrzynki na listy i domofonu – wisiała lista lokatorów. Maria zaczęła ją studiować, kiedy nagle z windy wysiadła jakaś kobieta i skierowała się w stronę korytarzyka. Maria odwróciła się, ale zanim nawet zdołała się dobrze przyjrzeć nadchodzącej postaci, usłyszała swoje imię:
– Maria?
Po chwili dotarło do niej, że oto ma przed sobą swoją starą przyjaciółkę z Massachusetts, Lillian Stern.
– Nie wierzę własnym oczom! – zawołała Lillian. – To naprawdę ty?
Nie widziały się ponad pięć lat. Straciły kontakt, kiedy Maria wyruszyła w swoją dziwną podróż po Ameryce, ale wcześniej bardzo się przyjaźniły, i to od dzieciństwa. Potem w szkole średniej zawsze się razem trzymały, dwie niekonwencjonalne dziewczyny wspólnie przeżywające trudy dorastania i marzące o ucieczce z prowincji. Z nich dwóch Maria była tą poważną, zamkniętą w sobie intelektualistką, która niełatwo nawiązuje przyjaźnie, Lillian zaś miała opinię świruski, puszczalskiej, narkomanki i wagarowiczki, a mimo to jedna za drugą skoczyłaby w ogień. Mimo pozornych różnic więcej je w sumie łączyło niż dzieliło. Kiedyś Maria sama mi się przyznała, jak ważną rolę w jej życiu odegrała Lillian: właśnie dzięki przyjaciółce nauczyła się być sobą. Ale Maria też miała wpływ na życic Lillian. Po skończeniu szkoły średniej namówiła przyjaciółkę na wyjazd do Nowego Jorku i przez kilka miesięcy wynajmowały razem na Lower East Side małe, ciasne mieszkanie, w którym roiło się od karaluchów. Maria chodziła na zajęcia z malarstwa, a Lillian studiowała aktorstwo i pracowała jako kelnerka. W tym czasie poznała perkusistę z zespołu rockowego; zanim Maria wyruszyła furgonetką na objazd Ameryki, Tom był już całkiem zadomowiony w mieszkanku na Lower East Side. W ciągu dwuletniej podróży po Stanach Maria nawet dość często pisała do Lillian, zawsze jednak na pocztówkach, nie podając adresu zwrotnego, Lillian więc nie miała jak jej odpisać. Po powrocie do Nowego Jorku Maria usiłowała odnaleźć przyjaciółkę, ale Lillian nie figurowała w książce telefonicznej, a mieszkanie, które kiedyś razem wynajmowały, zajął już ktoś inny. Maria próbowała nawet skontaktować się z rodzicami Lillian w Holyoke, ale okazało się, że państwo Sternowie przeprowadzili się gdzie indziej. Więcej pomysłów Maria nie miała. Straciła nadzieje, że jeszcze kiedykolwiek ujrzy Lillian, toteż spotkanie po latach w holu budynku było dla niej dużą niespodzianką.
Właściwie dla obu przyjaciółek było to niezwykłe przeżycie. Jak mi później opowiedziała Maria, obie piszcząc z radości rzuciły się sobie w ramiona, a po chwili zaczęły beczeć ze wzruszenia. Kiedy się wreszcie wypłakały i mogły normalnie mówić, pojechały windą na górę i resztę dnia spędziły w mieszkaniu Lillian. Tyle miały spraw do obgadania, że usta im się nie zamykały. Zjadły razem obiad, potem kolację i wciąż gadały. Kiedy w końcu Maria wróciła do siebie i zwaliła się spać, dochodziła trzecia nad ranem.
Dziwne rzeczy działy się w życiu Lillian, rzeczy, o jakie Maria nigdy by przyjaciółki nie podejrzewała. Oczywiście wiem o nich tylko z drugiej ręki, ale po rozmowie z Sachsem w lecie ubiegłego roku nabrałem przekonania, że to, co Maria mi opowiedziała, właściwie pokrywa się z prawdą. Mogła się mylić (tak samo zresztą jak Sachs) co do szczegółów, ale nie wpływało to na ostateczny obraz. Nawet jeśli Lillian trochę przesadziła, kiedy zwierzała się przyjaciółce, nawet jeśli istotnie lubiła wszystko ubarwiać i nie zawsze można było jej ufać, podstawowe fakty nie ulegały wątpliwości. Kiedy wpadły na siebie tamtego poranka w siedemdziesiątym szóstym roku, Lillian od trzech lat zarabiała na życie jako prostytutka. Pracowała samodzielnie, niezależna od nikogo, prowadząc swój mały, lecz świetnie prosperujący interes w mieszkaniu na Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej. To akurat było pewne. Niejasne było jedynie to, jak się wszystko zaczęło. Podobno jej dawny narzeczony Tom maczał w tym palce, ale nie wiadomo, czy naprawdę i do jakiego stopnia. W obu wersjach Lillian przedstawiała Toma jako człowieka silnie uzależnionego od narkotyków, szczególnie od heroiny, co spowodowało, że w końcu koledzy wyrzucili go z zespołu. W rozmowie z Marią twierdziła, że nadal była szaleńczo w Tomie zakochana i że sama wpadła na pomysł spania z innymi facetami, aby zdobyć pieniądze potrzebne Tomowi na zaspokojenie narkotycznego głodu. Szybko odkryła, że to łatwy i bezbolesny sposób zarabiania forsy, a poza tym wierzyła, że dopóki płaci regularnie handlarzowi zaopatrującemu Toma, Tom jej nie opuści. Była gotowa na wszystko, była gotowa stoczyć się na samo dno, żeby tylko zatrzymać Toma przy sobie. Jedenaście lat później Sachs usłyszał całkiem inną wersję. To Tom zmusił Lillian do uprawiania prostytucji, a ona nie miała wyjścia – bała się go, ponieważ groził, że ją zabije, jeśli będzie mu się sprzeciwiać.
Według tej drugiej wersji. Tom zabawiał się w alfonsa i umawiał Lillian z klientami, żeby zdobyć pieniądze na narkotyki. Teraz to już chyba nie ma znaczenia, która wersja odpowiadała prawdzie. Obie były równie obrzydliwe i obie kończyły się identycznie: zniknięciem Toma. Według wersji, którą poznała Maria, po siedmiu miesiącach Tom odszedł do innej kobiety; według wersji, którą usłyszał Sachs, Tom zmarł na skutek przedawkowania. Tak czy inaczej Lillian znów została sama. I nadal sypiała z mężczyznami za pieniądze, żeby mieć za co opłacać rachunki. Najbardziej zdumiał Marię normalny, rzeczowy ton, jakim Lillian opowiadała o sobie – bez cienia wstydu czy zakłopotania. Ot, praca jak każda inna, a jak się dobrze zastanowić, kto wie, czy nie lepsza od podawania drinków w barze albo roznoszenia posiłków. W końcu faceci w barze też się ślinią na widok baby, nic się na to nie poradzi. Więc zamiast z nimi walczyć, czy nie mądrzej zainkasować trochę forsy, a przy okazji samej się zabawić? Bądź co bądź od ruchania jeszcze nikt nie umarł. Nie, w głosie Lillian Maria nie wyczuwała wstydu, raczej dumę i zadowolenie. Bo przecież świetnie sobie w życiu radziła. Klientów przyjmowała tylko trzy dni w tygodniu, miała pokaźne konto w banku, mieszkała w ładnym mieszkaniu w porządnej dzielnicy Nowego Jorku. A w dodatku dwa lata temu ponownie zapisała się do szkoły aktorskiej. Czuła, że ostatnio zrobiła znaczne postępy, więc od kilku tygodni chodzi na przesłuchania, na ogół do małych teatrzyków w centrum miasta. Wkrótce, jak powiedziała Marii, na pewno coś z tego wypali. Kiedy zaoszczędzi kolejne dziesięć czy piętnaście tysięcy dolarów, wycofa się z interesu i całą energię poświęci na granie. W końcu ma zaledwie dwadzieścia cztery lata, wszystko jest jeszcze przed nią.
Tego dnia, kiedy przypadkiem spotkały się w holu budynku, Maria miała przy sobie aparat fotograficzny, toteż do wieczora napstrykała przyjaciółce mnóstwo zdjęć. Trzy lata później, gdy opowiadała mi o spotkaniu, rozłożyła wszystkie na stole. Było ich trzydzieści, może czterdzieści: czarno-białe, wykonane pod różnym kątem, z bliska i z daleka, przedstawiały Lillian Stern w różnych pozach. Te fotografie stanowiły mój pierwszy i właściwie jedyny kontakt z Lillian (później zamieniłem z nią parę słów przez telefon). Od tamtej pory minęło dziesięć lat, ale do dziś pamiętam, z jaką uwagą oglądałem jej zdjęcia. Musiały wywrzeć na mnie duże – i trwałe – wrażenie.
– Jest piękna, prawda? – spytała Maria.
– Tak – odparłem. – Niewiarygodnie piękna.
– Akurat wychodziła po zakupy, kiedy na siebie wpadłyśmy. Widzisz, jak jest ubrana? Bawełniana koszulka, dżinsy, tenisówki. Nic szczególnego. Ot, stare ciuchy, w sam raz na wyjście do pobliskiego sklepiku. Twarz nie umalowana. Biżuterii brak. A mimo to jest piękna. Jej uroda aż zapiera dech.
– To sprawa śniadej cery – powiedziałem, szukając jakiegoś wytłumaczenia. – Dziewczynom o śniadej cerze wystarcza niewielki makijaż. No i spójrz na jej oczy. Duże, okrągłe, i jeszcze te zabójcze rzęsy. Poza tym ma wspaniałe kości policzkowe. Kształt twarzy jest ogromnie ważny.
– Tu chodzi o coś więcej, Peter, nie tylko o jej powierzchowność – rzekła Maria. – Chodzi o coś, co tkwi w niej samej. Nie wiem, jak to nazwać. Radością, wdziękiem, nieokiełznaną energią? W każdym razie owo coś sprawia, że Lillian po prostu tryska życiem. I kiedy raz zwróci się na nią uwagę, trudno potem oderwać od niej wzrok.
– Aparat jej chyba nie przeszkadzał? Wygląda tak, jakby się czuła swobodnie…
– Lillian nigdy nie bywa spięta. Zawsze się czuje swobodnie.
Przejrzałem ileś fotografii i nagle doszedłem do serii zdjęć, które ukazywały Lillian w różnych stadiach negliżu, stojącą przed otwartą szafą. Na pierwszym zdjęciu ściągała dżinsy, na drugim zdejmowała bluzkę, na trzecim miała na sobie mikroskopijne białe figi i biały podkoszulek na cienkich ramiączkach, na piątym była bez fig, na szóstym bez fig i bez podkoszulka. Do następnych kilku zdjęć pozowała nago. Na jednym stała przodem do aparatu, roześmiana, z głową mocno odrzuconą w tył. Biust miała mały, płaski, sutki wyraźne i sterczące, kości miednicy wypchnięte do przodu, a ręce zaciśnięte na wewnętrznej, stronie ud; białość rąk silnie kontrastowała z czernią włosów łonowych. Na kolejnym stała tyłem do aparatu, z biodrem wysuniętym w bok, i wciąż roześmiana spoglądała przez ramię. Była to klasyczna poza z dawnych plakatów. Lillian doskonale się bawiła; cieszyło ją, że ma okazję zaprezentować swoje wdzięki.
– Odważne są te zdjęcia – powiedziałem. – Nadawałyby się do jakiegoś pisemka dla panów.
– Postanowiłyśmy wyjść na kolację. Lillian poszła do sypialni się przebrać, a ja za nią, żebyśmy nie musiały przerywać rozmowy. Trzymałam w ręku aparat. Kiedy Lillian zaczęła się rozbierać, ja zaczęłam pstrykać. Tak po prostu. To nie było zaplanowane.
– Nie przeszkadzało jej? – spytałem.
– A co, ma taką minę, jakby przeszkadzało?
– Powiedz, byłaś podniecona?
– Jasne. Przecież nie jestem z kamienia.
– I co było potem? Kochałyście się?
– Co ty! – zawołała Maria. – Jestem na to zbyt pruderyjna.
– Nie masz się co oburzać – powiedziałem. – Twoja przyjaciółka wygląda bardzo kusząco. Pewnie nie tylko facetom trudno jest się jej oprzeć.
– No dobrze, byłam podniecona. Gdyby Lillian wykonała jakiś gest w tym kierunku, kto wie, może by do czegoś między nami doszło. Nigdy nie spałam z kobietą, ale tamtego dnia chyba nie umiałabym odmówić. W każdym razie po raz pierwszy w życiu przemknęło mi to przez głowę. Ale Lillian nie chodziło o żaden seks, po prostu wygłupiała się i tyle. Przez cały czas, gdy robiła striptiz, obie pękałyśmy ze śmiechu.
– Pokazałaś jej w końcu ten notes z adresami? – spytałem.
– Tak. Zdaje się, że po powrocie z restauracji. Lillian bardzo długo go oglądała, ale nie potrafiła odgadnąć, do kogo należy. Wiedziała tylko, że ten ktoś musi być jej klientem, bo imienia Lilii używała wyłącznie na gruncie zawodowym.
– To chyba znacznie zawężało listę potencjalnych właścicieli.
– Niby tak, ale notes wcale nie musiał należeć do kogoś, kogo Lillian poznała osobiście. Ktoś zadowolony ze świetnej usługi mógł podać telefon komuś innemu. Przyjacielowi, znajomemu, koledze z pracy. Właśnie w taki sposób Lillian zdobywała nowych klientów. Właściciel notesu miał jej numer, ale to nie znaczy, że już się z nią kontaktował. Może człowiek, od którego go dostał, też się jeszcze z nią nie widział. Bo tak to się w tym zawodzie odbywa: imiona i telefony przekazywane są w poufnych rozmowach na zasadzie łańcucha. Niektórzy mężczyźni zapisują numer w notesiku i wcale później nie dzwonią. Zapisują tak na wszelki wypadek – gdyby żona od nich odeszła, gdyby nagle ogarnęła ich frustracja, gdyby poczuli straszliwą chuć…
– Albo gdyby akurat byli w Nowym Jorku przejazdem… – wtrąciłem.
– Zgadza się.
– Jednak jakąś wskazówkę zdobyłaś. Bo zanim spotkałaś Lillian, nie wiedziałaś nic. Teraz miałaś przynajmniej jakąś szansę.
– Tak, ale sprawy potoczyły się inaczej. Kiedy zaczęłam rozmawiać z Lillian, zrezygnowałam z szukania właściciela notesu.
– Nie chciała ci zdradzić listy klientów?
– Nie o to chodzi. Dałaby, gdybym ją poprosiła.
– A więc?
– Im dłużej rozmawiałyśmy, tym bardziej nam się krystalizował pewien plan. Nie wiem, skąd się wziął, bo żadna z nas go nie wymyśliła. Pomysł po prostu unosił się w powietrzu, wystarczyło po niego sięgnąć. Jakąś rolę niewątpliwie odegrało nasze przypadkowe spotkanie po latach. Tak nieoczekiwane i cudowne. Cieszyłyśmy się jak szalone. Nie zapominaj, że przyjaźniłyśmy się od dziecka. Byłyśmy jak siostry, jak papużki nierozłączki; jedna za drugą dałaby się pokroić. Uwielbiałam Lillian i zawsze mi się wydawało, że znam ją na wylot. I co? Po pięciu latach niewidzenia okazuje się, że moja przyjaciółka została kurwą. Szczęka mi opadła. Poczułam się strasznie, poczułam się… bo ja wiem… zdradzona. A z drugiej strony – i tu się robi mętlik – zdałam sobie sprawę, że zazdroszczę jej takiego życia. Lillian się nic a nic nie zmieniła. Wciąż była tą samą wspaniałą dziewczyną co dawniej. Szaloną, dowcipną, przezabawną. Miała czyste sumienie, wcale nie uważała się za kobietę upadłą, godną pożałowania. I to mi się najbardziej spodobało: jej poczucie totalnej wolności, że żyje według własnych reguł i w nosie ma, co inni o niej myślą. W tym czasie kiedy straciłyśmy z sobą kontakt, ja też wykonałam kilka zwariowanych numerów. Eksperyment nowoorleański, potem klub ze striptizem i „Naga dama”… za każdym razem posuwałam się coraz dalej, badałam granice własnej odwagi. Ale w porównaniu z Lillian czułam się jak zakonnica, jak nieszczęsna cnotka. I pomyślałam sobie: skoro ona może, dlaczego ja miałabym nie spróbować?
– Żartujesz!
– Daj mi skończyć. To było trochę bardziej skomplikowane. Kiedy opowiedziałam Lillian o znalezionym na ulicy notesie i tych wszystkich ludziach, z którymi zamierzałam się skontaktować, ona uznała, że to fantastyczny pomysł, po prostu genialny. Koniecznie chciała mi pomóc. Zaczęła sobie wyobrażać, że jest mną, że krąży po mieście i rozmawia z osobami, których nazwiska figurują w notesie. Niesamowicie się zapaliła. A ponieważ była aktorką, granie i wszelkiego rodzaju udawanie leżało w jej naturze.
– Więc się zamieniłyście, tak? To mi próbujesz powiedzieć? Że Lillian namówiła cię, byście się zamieniły miejscami?
– Nikt mnie do niczego nie namawiał – odparła Maria. – Wspólnie postanowiłyśmy.
– A jednak…
– Słowo daję, od początku do końca o wszystkim decydowałyśmy razem. W wyniku eksperymentu życie mojej przyjaciółki odmieniło się. Zakochała się w takim jednym facecie, którego nazwisko widniało w notesie, i po jakimś czasie się pobrali.
– Ta historia staje się coraz bardziej dziwna – powiedziałem.
– To prawda – przyznała Maria. – W każdym razie Lillian ruszyła w miasto, zaopatrzona w jeden z moich aparatów i notes z adresami. Piąta, lub szóstą osobą z jej listy był mężczyzna, za którego potem wyszła za mąż. Czułam, że mój pomysł z notesem kryje w sobie wielkie możliwości, tylko że te możliwości otworzyły się przed Lillian, a nie przede mną.
– Widziałaś tego faceta? Może Lillian go wymyśliła?
– Byłam świadkiem na ich ślubie. Z tego, co wiem, Lillian nie przyznała się mężowi, jak wcześniej zarabiała na życie, ale czy miała obowiązek? Mieszkają teraz w Berkeley w Kalifornii. Facet wykłada na uczelni i naprawdę świetny z niego gość.
– A ty jak wyszłaś na zamianie?
– Średnio. A raczej kiepsko. W dniu, w którym Lillian wybierała się na pierwsze spotkanie wyposażona w mój aparat, była umówiona na popołudnie z jednym ze swoich stałych klientów. Kiedy zadzwonił rano, żeby potwierdzić godzinę, Lillian wyjaśniła mu, że niestety musi wyjechać do chorej matki, ale – dodała szybko – poprosiła koleżankę o zastępstwo; jeśli klient zgodzi się na tę podmianę, ona mu ręczy, że na pewno tego nie pożałuje. Nie pamiętam dokładnie jej słów, ale taki był mniej więcej sens. Lillian zrobiła mi taką reklamę, że w końcu facet uległ. No więc po południu siedzę w mieszkaniu Lillian i czekam na dzwonek do drzwi, czekam na faceta, z którym muszę iść do łóżka, chociaż nigdy w życiu go nie widziałam. Wreszcie się zjawił: mały, krępy, po czterdziestce, z owłosionymi kłykciami i żółtymi zębami. Na imię miał Jerome i był handlowcem. Nie pamiętam, co sprzedawał, chyba alkohol, ale równie dobrze mogły to być ołówki czy komputery. Nie robiło mi różnicy. Punktualnie o trzeciej rozległ się dzwonek u drzwi. Ledwo gość wszedł do środka, od razu zrozumiałam, że nic nie wyjdzie z naszej randki. Gdyby facet był choć trochę bardziej atrakcyjny, może bym się jakoś zmusiła, ale Jerome budził we mnie taki wstręt, że po prostu nie dałam rady. Spieszyło mu się, co rusz spoglądał na zegarek, jakby chciał czym prędzej zacząć i czym prędzej skończyć. Nie wiedziałam, jak się wykręcić. W każdym razie przeszliśmy do sypialni i zaczęliśmy się rozbierać. Cały czas zastanawiałam się, co robić. Bo co innego tańczyć nago na barowej ladzie, a co innego pieprzyć się z tłustym, owłosionym jak goryl typem, na którego widok mnie mdliło. Wcześniej schowałam aparat w łazience i teraz pomyślałam sobie, że jeśli chcę mieć jakąś dokumentację z tej nieudanej akcji, to trzeba się brać do roboty. Przeprosiłam na chwilę faceta i znikłam w łazience. Drzwi zostawiłam uchylone. Odkręciłam wodę, wyjęłam aparat i przez szparę w drzwiach zaczęłam pstrykać zdjęcia. Widok miałam pierwszorzędny. Jerome leżał wyciągnięty na łóżku, z wzrokiem utkwionym w sufit, i bawił się swoim flakiem, próbując go usztywnić. Wyglądało to obrzydliwie, a zarazem komicznie. Cieszyłam się, że mogę tę scenkę utrwalić na kliszy. Myślałam, że zdążę zrobić ze dwanaście zdjęć, ale po sześciu czy siedmiu Jerome nagle poderwał się z łóżka i ruszył w stronę łazienki. Zanim się zorientowałam, co zamierza, chwycił za klamkę i otworzył drzwi na oścież. Kiedy zobaczył mnie z aparatem w ręku, dostał świra. Oszalał, naprawdę mu odbiło. Zaczął się wydzierać, wrzeszczeć, że nie pozwoli się szantażować, nie dopuści, abym zniszczyła mu małżeństwo, po czym wyrwał mi aparat i raz po raz walił nim o wannę. Usiłowałam wydostać się z łazienki, lecz złapał mnie za ramię i zaczął okładać pięściami. To był koszmar. Wyobrażasz sobie? Dwoje nagich, obcych sobie ludzi tłukących się w różowej okafelkowanej łazience. Jerome stękał, krzyczał, darł się wniebogłosy, cały czas grzmocąc mnie gdzie popadnie; wreszcie po jednym z ciosów straciłam przytomność. Tym ostatnim ciosem złamał mi szczękę, ale szkód było znacznie więcej. Miałam złamany nadgarstek, dwa pęknięte żebra i pełno siniaków na ciele. Spędziłam dziesięć dni w szpitalu, a potem przez sześć tygodni chodziłam z zadrutowaną szczęką. Tak, mały tłusty Jerome nie żałował pięści. Sprawił mi niezły łomot.
Kiedy w 1979 roku poznałem ją na przyjęciu u Sachsów, Maria prawie od trzech lat nie spała z żadnym facetem. Tak długo trwało, zanim doszła do siebie po szoku wywołanym pobiciem. Abstynencja seksualna była nie tyle wyborem, co koniecznością, jedyną możliwą kuracją. Tamtego dnia została nie tylko upokorzona fizycznie, ale również doświadczyła porażki duchowej. Po raz pierwszy w życiu los ją ukarał. Przekroczyła własną granicę, granicę tego, co jej wolno, a brutalność, z jaką się zetknęła, zmieniła jej poczucie samej siebie. Dotychczas sądziła, że jest zdolna do wszystkiego: że nie boi się żadnej przygody, żadnego szaleństwa, żadnego wyzwania. Wydawało się jej, że jest silniejsza od innych, odporna na tragedie i porażki, które dotykają resztę ludzkości. Po zamianie z Lillian przekonała się, jak bardzo się myliła. Odkryła, że jest osobą słabą, pełną zahamowań i lęków, osobą – jak każdy – śmiertelną, wciąż szukającą swego miejsca w świecie.
Trzy lata goiła się rana, którą zadał jej Jerome (choć o całkowitym wyleczeniu chyba nie mogło być mowy) i kiedy spotkaliśmy się na przyjęciu u Sachsów, Maria dopiero zaczynała wychodzić ze swej skorupy. To, że akurat mnie ofiarowała swoje ciało, wynikło stąd, że w odpowiednim momencie pojawiłem się na jej drodze. Maria odrzucała tę moją interpretację, twierdząc z uporem, że nic podobnego, po prostu jej się spodobałem. Może, ale na pewno nie chodziło o mój nieodparty urok. Byłem jednym z wielu facetów na tym świecie, tak samo jak ona obolałym po przykrych doświadczeniach, ale jeżeli odpowiadałem jej aktualnym potrzebom, mogłem się z tego jedynie cieszyć. To Maria wyznaczyła reguły rządzące naszą przyjaźnią, a ja – zawsze chętny, aby zaspokoić jej kaprysy i żądania – starałem się do nich dostosować najlepiej jak potrafiłem. Obiecałem jej, że nigdy nie będziemy spać ze sobą dwie noce pod rząd. Że ani razu nie wspomnę przy niej o żadnej innej kobiecie. Że nie będę nalegał, aby mnie przedstawiła swoim znajomym. Że zgadzam się trzymać nasz romans w tajemnicy i udawać przed światem, iż poza przyjaźnią nic nas nie łączy. Nie przeszkadzały mi narzucone przez Marię ograniczenia. Ubierałem się tak, jak ona chciała, bez protestu umawiałem się z nią na randki w różnych dziwnych miejscach (na stacjach metra, w punktach totalizatora, w toaletach restauracji), jadałem kolorystycznie zestawione dania. Maria traktowała wszystko jak zabawę, jak okazję do wykazania się inwencją; uważała, że żaden pomysł nie jest zbyt śmiały, by go choć raz nie można było zrealizować. Więc kochaliśmy się w ubraniu i bez ubrania, przy zapalonym świetle i po ciemku, w domu i na dworze, na łóżku i na podłodze. Przebieraliśmy się za jaskiniowców, za starożytnych Rzymian, wypożyczaliśmy smokingi i eleganckie suknie. Raz udawaliśmy, że się nie znamy, kiedy indziej – że jesteśmy małżeństwem. Graliśmy role lekarza i pielęgniarki, klienta w restauracji i kelnerki, nauczyciela i uczennicy. Nie wiem, może to było dziecinne, ale Maria niezwykle poważnie do tego podchodziła; traktowała te nasze wygłupy jak eksperyment, jakby chciała poznać zmienną naturę człowieka. Gdyby nie jej zapał i gorliwość, wątpię, czybym tak długo się z nią spotykał. W tym czasie widywałem się również z innymi kobietami, ale tylko Maria cokolwiek dla mnie znaczyła i jako jedyna spośród nich wciąż jest cząstką mego życia.
We wrześniu siedemdziesiątego dziewiątego roku znalazł się kupiec na dom, który dwa lata wcześniej nabyliśmy z żoną na wsi. W tej sytuacji Delia z Davidem przenieśli się z powrotem do Nowego Jorku i zamieszkali w Brooklynie, w części zwanej Cobble Hill. Ich przeprowadzka do miasta miała swoje plusy i minusy. Z jednej strony mogłem częściej widywać się z synem, z drugiej strony musiałem częściej się kontaktować z jego matką. Nasza sprawa rozwodowa była już w toku, ale nagle Delia zaczęła się wahać, czy słusznie robi, i zanim sąd orzekł o rozwodzie, podjęła nieśmiałą próbę pojednania się ze mną. Gdyby nie dziecko, bez trudu oparłbym się jej zabiegom. Ale David wyraźnie cierpiał z powodu mojej nieobecności; czułem się odpowiedzialny za koszmary, które męczyły go w nocy, za jego astmę i łzy. Wyrzuty sumienia potrafią złamać każdego, a Delia instynktownie wiedziała, jakim sposobem można wywołać ich we mnie jak najwięcej. Kiedyś, na przykład, zaprosiła znajomego na kolację, a potem opowiedziała mi, jak David wdrapał mu się na kolana i spytał, czy ten pan to jego nowy tatuś. Bynajmniej nie czyniła mi wymówek; nie, po prostu dzieliła się ze mną swoimi troskami, a mnie ogarniała coraz głębsza rozpacz, ilekroć słyszałem kolejną opowieść o moim biednym, nieszczęśliwym synku. Wyrzuty sumienia dręczyły mnie na okrągło. Nie miałem najmniejszej ochoty wracać do żony, ale zacząłem się poważnie zastanawiać, czy nie powinienem pogodzić się z losem i znów zamieszkać z nią pod jednym dachem. Szczęście dziecka było najważniejsze. A ja co? Niemal przez cały rok, odkąd wyniosłem się z domu, wyczyniałem różne hocki-klocki z Marią Turner, spotykałem się z innymi kobietami i odsuwałem od siebie każdą myśl, która dotyczyła przyszłości. Jakim prawem? Przecież nie można myśleć wyłącznie o sobie i swoich przyjemnościach. Gdy się zostaje rodzicem, pojawiają się obowiązki, od których nie ma ucieczki, obowiązki, które należy wypełniać bez względu na cenę.
Od podjęcia decyzji, która byłaby fatalna w skutkach, uchroniła mnie Fanny. Zrozumiałem to jednak dopiero później, bo wtedy miałem straszny mętlik w głowie i nie byłem w stanie jasno myśleć. Kiedy po roku musiałem zwolnić pokój na Varick, zamieszkałem w Brooklynie, sześć czy siedem przecznic od Delii. Wcale nie chciałem mieszkać w pobliżu żony, lecz ceny na Manhattanie przekraczały moje możliwości finansowe, a kiedy zacząłem szukać czegoś po drugiej stronie rzeki, okazało się, że wszystkie mieszkania, jakie są tam do wynajęcia, znajdują się w sąsiedztwie jej domu.
Ostatecznie zdecydowałem się na dość nędzne mieszkanko na Carroll Gardens; czynsz był w miarę niski, a sypialnia na tyle duża, by pomieścić dwa łóżka – moje i Davida. Synek nocował u mnie dwa albo trzy razy w tygodniu, z czego się cieszyłem, chociaż zdawałem sobie sprawę, że taka sytuacja niesie ze sobą groźbę uzależnienia od Delii. Bo siłą rzeczy widywałem się z nią częściej niż dawniej i czułem, jak słabnie mój opór. Tak się pechowo złożyło, że w czasie gdy się przeprowadzałem, Maria wyjechała na dwa miesiące; nie było też Bena Sachsa, który siedział w Kalifornii, pracując nad scenariuszem według Nowegokolosa. Prawa filmowe do książki kupił niezależny producent, który poprosił Sachsa, aby wespół z zawodowym scenarzystą z Hollywoodu napisał scenariusz na podstawie własnej powieści. Do tego wątku wrócę później… W każdym razie byłem sam w Nowym Jorku, pozbawiony kontaktu z ludźmi, którzy zawsze służyli mi radą. Czułem, że cała moja przyszłość znów stoi pod znakiem zapytania i że muszę koniecznie z kimś pogadać, przemyśleć wszystko bardzo dokładnie.
Któregoś dnia Fanny zadzwoniła, żeby zaprosić mnie na kolację. Sądziłem, że będzie to normalne przyjęcie, dla większej liczby gości, ale kiedy nazajutrz wieczorem zjawiłem się u niej, okazało się, że nikogo poza mną nie ma. Zdumiało mnie to. Odkąd się poznaliśmy, Fanny i ja właściwie nigdy nie przebywaliśmy sam na sam. Zawsze był z nami Ben. Prawdę mówiąc, rzadko nawet rozmawialiśmy we dwoje, tak by ktoś inny nie przysłuchiwał się naszej rozmowie – no, chyba że Ben musiał akurat na moment wyjść do kuchni albo odebrać telefon. Przyzwyczaiłem się do takiego układu. Fanny zawsze była dla mnie postacią odległą, wyidealizowaną, więc zupełnie mi nie przeszkadzało, że teraz utrzymywaliśmy stosunki jakby za pośrednictwem osób trzecich. Pomimo sympatii, jaka się między nami nawiązała, wciąż czułem się trochę niezręcznie w jej towarzystwie. A ponieważ zakłopotanie starałem się pokryć fanfaronadą, często wychodziłem ze skóry, aby tylko rozśmieszyć Fanny; opowiadałem żałosne dowcipy, wymyślałem okropne kalambury, słowem: walcząc z własną nieśmiałością, zamieniałem się w wesołka i kpiarza. Strasznie mnie to denerwowało, bo przed nikim innym tak się nie popisywałem. Nie byłem człowiekiem, który na co dzień tryska humorem, wiedziałem więc, że daję Fanny całkowicie fałszywe wyobrażenie o sobie, ale dopiero tego wieczoru pojąłem, dlaczego dotychczas próbowałem ukryć przed nią swoje prawdziwe oblicze. Niektóre myśli są zbyt niebezpieczne i należy trzymać je od siebie na dystans.
Pamiętam białą jedwabną bluzkę, którą tego wieczoru miała na sobie, i sznur białych pereł na opalonej szyi. Fanny chyba musiała zauważyć moje zmieszanie, kiedy przyszedłem i zobaczyłem, że nikogo poza mną nie ma, ale nic nie powiedziała; zachowywała się tak, jakby to było normalne, że dwoje przyjaciół spotyka się na kolacji. I pewnie było normalne – tyle że nie dla mnie, nie dla człowieka, który tak długo adorował Fanny na odległość. Spytałem, czy coś ją gnębi i dlatego mnie zaprosiła. Odparła, że nie, po prostu miała ochocę się ze mną spotkać. Bardzo dużo pracowała, odkąd Ben wyjechał do Kalifornii, i kiedy wczoraj rano się obudziła, nagle zdała sobie sprawę, że stęskniła się za mną. To wszystko. Stęskniła się, a poza tym chciała wiedzieć, co porabiam i jak się miewam.
Przez kilka minut siedzieliśmy w salonie, pijąc drinki i rozmawiając głównie o Benjaminie. Wspomniałem Fanny o liście, który dostałem od Bena w zeszłym tygodniu, a ona opowiedziała mi o ich porannej rozmowie telefonicznej. Nie bardzo wierzyła, że ze scenariusza kiedykolwiek powstanie film, lecz Benowi sporo płacono, a pieniądze były im potrzebne. Dom w Vermont ma zniszczony dach i może w tej sytuacji zdołają go wymienić, zanim zawali im się na głowę. Nie pamiętam, o czym potem rozmawialiśmy, ale pewnie dalej o Vermont albo o pracy Fanny w muzeum. Kiedy usiedliśmy do stołu, rozmowa zeszła na temat mojej książki. Owszem, praca nad nią posuwa się naprzód, ale wolniej niż przedtem, bo – jak wyjaśniłem – kilka dni w tygodniu poświęcam teraz Davidowi. Żyjemy jak dwóch starych kawalerów, rzekłem, którzy całymi dniami człapią po mieszkaniu w kapciach, a wieczorem zasiadają przed kominkiem, z fajką i z kieliszkiem koniaku, i obserwując płomyki, prowadzą długie filozoficzne dysputy.
– Trochę jak Sherlock Holmes i doktor Watson – skomentowała Fanny.
– Trochę. Na razie głównym tematem naszych rozmów są kupki, ale kiedy mój szanowny interlokutor wyrośnie z pieluch, jestem pewien, że zajmiemy się również innymi sprawami.
– Mogłoby być gorzej.
– Jasne, że tak. A czy ja narzekam?
– Przedstawiłeś Davida swoim przyjaciółkom?
– Na przykład Marii? – spytałem.
– Na przykład Marii – rzekła.
– Zastanawiałem się nad tym, ale jakoś nigdy nie nadarzyła się okazja. Prawdę mówiąc, chyba nie chcę. Boję się, że małemu pomiesza się w głowie.
– A Delia? Spotyka się z jakimiś facetami?
– Podejrzewam, że tak, ale nie zwierza mi się…
– Dobrze by było, gdyby kogoś miała.
– Zdaje się, że nie ma. Jakoś za bardzo się ucieszyła, kiedy zamieszkałem w pobliżu.
– O Boże! – zawołała Fanny. – Mam nadzieję, że rozwiałeś jej złudzenia?
– Nie wiem. Z nikim się przecież nie żenię. A David…
– Dziecko, Peter, nie jest wystarczającym powodem. Gdybyś wrócił do Delii, znienawidziłbyś sam siebie. Stałbyś się zgorzkniałym starcem…
– Już nim jestem – powiedziałem.
– Nie gadaj bzdur.
– Wiesz, staram się nie załamywać, ale kiedy pomyślę o tym, jak spieprzyłem swoje życie, czuję się jak kretyn.
– Nie jesteś żadnym kretynem, po prostu poczuwasz się do odpowiedzialności za syna, więc się miotasz. To wszystko.
– Ilekroć wychodzę od Delii, żałuję, że nie zostałem. Ilekroć zostaję, żałuję, że nie wyszedłem.
– To się nazywa ambiwalencją.
– Także głupotą. Ale możemy pozostać przy ambiwalencji.
– A propos ambiwalencji i małżeństwa… Moja babcia powiedziała kiedyś do swojej córki: „Twój ojciec byłby wspaniałym człowiekiem, gdyby tylko był inny”.
– Hm.
– No właśnie, hm. Długie lata bólu i cierpień sprowadzone do paru krótkich słów.
– Małżeństwo to bagno, w które się człowiek zapada, nieustanne okłamywanie siebie.
– Przestań, Peter. Po prostu jeszcze nie spotkałeś właściwej osoby. Musisz uzbroić się w cierpliwość.
– Innymi słowy, nie wiem, co to jest prawdziwa miłość, tak? A kiedy poznam tę jedną jedyną kobietę, wtedy wszystko się odmieni? To miło, że tak uważasz, ale co będzie, jeżeli się mylisz? Co będzie, jeśli taka miłość nie jest mi pisana?
– Ręczę ci, że jest – powiedziała Fanny.
– Skąd ta pewność?
Na moment się zawahała, po czym odłożyła nóż i widelec, sięgnęła przez stół i wzięła mnie za rękę.
– Kochasz mnie, Peter? – spytała.
– Oczywiście.
– Zawsze mnie kochałeś, prawda? Od samego początku, od pierwszego dnia, kiedy mnie ujrzałeś. Kochałeś mnie wtedy, przed laty, i dziś nadal kochasz, tak?
Zabrałem rękę i, ogromnie zakłopotany, odwróciłem wzrok.
– O co chodzi? – zapytałem. – Czas na spowiedź?
– Nie, chcę ci tylko udowodnić, że ożeniłeś się z niewłaściwą kobietą – odparła.
– Ty już miałaś męża – zauważyłem. – Czyli nie bardzo nadawałaś się na kandydatkę na żonę.
– Nie twierdzę, że to mnie powinieneś był poślubić. Twierdzę, że nie powinieneś był się żenić z Delią.
– Kręcisz, Fanny.
– Nic nie kręcę. Po prostu nie chcesz zrozumieć tego, co mówię.
– Nie, nie. W twojej argumentacji jest jeden słaby punkt. Masz rację, nie powinienem był się żenić z Delią. Ale to, że ciebie kocham, wcale nie znaczy, że mogę pokochać kogoś innego. Załóżmy, hipotetycznie oczywiście, ale to bardzo ważne, że jesteś jedyną kobietą na świecie, którą potrafię darzyć miłością. Co wtedy? Twoje argumenty nie miałyby najmniejszego sensu.
– Tak się nie dzieje, Peter. Naprawdę można pokochać więcej niż jedną osobę.
– I kto to mówi? Ty, która kochasz Bena i świata poza nim nie widzisz?
– Ależ widzę, widzę.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytałem.
– Czy wszystko mam ci tłumaczyć?
– Wybacz, ale zaczynam się czuć trochę skołowany. Gdybym cię tak dobrze nie znał, gotów byłbym przysiąc, że usiłujesz mnie poderwać.
– Miałbyś coś przeciwko temu?
– Chryste, Fanny, jesteś żoną mojego najlepszego przyjaciela!
– To nie ma z Benem nic wspólnego. Dotyczy tylko ciebie i mnie.
– Nieprawda. Również i jego.
– A myślisz, że co Ben porabia w Kalifornii?
– Pisze scenariusz – odparłem.
– Tak, pisze scenariusz, a oprócz tego pieprzy się z panienką o imieniu Cynthia.
– Nie wierzę.
– To zadzwoń i sam się przekonaj. Po prostu spytaj. Ben cię nie okłamie. Powiedz mu: Słuchaj, stary, Fanny twierdzi, że pieprzysz się z panienką o imieniu Cynthia; czy to prawda? Ręczę, że nie będzie się migał od odpowiedzi.
– Chyba powinniśmy zmienić temat – rzekłem.
– A potem spytaj go o te, które były przed Cynthią. Na przykład o Grace. A także o Norę, Martine i Val. Te mi od razu przychodzą na myśl, ale gdybym się chwilę dłużej zastanowiła, na pewno przypomniałabym sobie jeszcze kilka. Twój przyjaciel, Peter, to pies na baby. Nie wiedziałeś o tym, prawda? Że leci na każdą dupę?
– Nie mów tak. To obrzydliwe.
– Ale ja wcale nie zmyślam. A Ben niczego przede mną nie ukrywa. Ma moje pozwolenie. Może robić wszystko, na co ma ochotę. I ja też.
– Więc dlaczego wciąż jesteście razem? Jeśli to prawda, dlaczego się nie rozstaniecie?
– Jak to dlaczego? Bo się kochamy.
– W moim pojęciu nie tak wygląda miłość.
– Ale my się naprawdę kochamy. Po prostu nasze małżeństwo funkcjonuje na trochę innych zasadach. Gdybym trzymała Bena krótko, nie dała mu odrobiny wolności, odszedłby ode mnie.
– Więc on uwodzi kogo popadnie, a ty siedzisz w domu i czekasz, aż się wyszumi? Nie wydaje ci się to trochę niesprawiedliwe?
– Nie. Zaakceptowałam ten układ i jestem w nim szczęśliwa. Oboje mamy swobodę. I chociaż z prawa do swojej nie korzystałam zbyt często, wiem, że nikt mi go nie odbierze. Tak jak Ben, mogę robić wszystko, na co mam ochotę.
– Na przykład podrywać starego znajomego – wtrąciłem.
– Tak, Peter. Wreszcie dostaniesz to, o czym marzyłeś tak długo. Tylko nie miej wobec Bena żadnych skrupułów. Bo cokolwiek się tu dziś stanie, jego nie dotyczy.
– Już to mówiłaś.
– Wiem, ale może teraz moje słowa bardziej ci trafią do przekonania. Nie zastanawiaj się, Peter. Chcesz mnie, to bierz.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Stanowczość Fanny była dla mnie niezrozumiała i wręcz zniechęcająca. Gdyby nie to, że czułem się totalnie zbity z tropu, pewnie wstałbym od stołu i się pożegnał, a tak to nawet nie drgnąłem.
Oczywiście, że od dawna miałem ochotę iść z nią do łóżka, i nagle okazało się, że ona przez cały czas o tym wiedziała. Ale w tej Fanny, która ujawniła moje najskrytsze marzenia i uczyniła mi jednoznaczną, wulgarną propozycję, ledwo rozpoznawałem kobietę, którą dotąd znałem. Dawna Fanny stała się kimś innym. Ben zresztą też. W trakcie jednej krótkiej rozmowy obraz moich przyjaciół, którego byłem tak pewien, nagle się rozpadł.
Fanny ponownie wzięła mnie za rękę; zamiast próbować ją przekonać, że to wszystko nie ma sensu, zawstydzony uśmiechnąłem się nieporadnie. Zapewne odczytała to jako kapitulację z mojej strony, bo prędziutko podniosła się z krzesła, obeszła stół i stanęła nade mną. Wyciągnąłem do niej ramiona; bez słowa usiadła mi na kolanach, po czym ujęła moją twarz w swoje dłonie. Zaczęliśmy się całować. Usta otwarte, języki zespolone, obślinione brody; byliśmy jak para nastolatków całujących się na tylnym siedzeniu wozu.
Szaleliśmy tak przez trzy tygodnie. Prawie natychmiast Fanny utraciła swoją obcość, ponownie przeistaczając się w tę nieco enigmatyczną osobę, którą dotąd znałem. Trochę się oczywiście różniła od dawnej Fanny, ale nie miała już w sobie nic z kobiety, która mnie zaskoczyła tamtego wieczoru; agresywność, jaką wtedy objawiła, też się więcej nie powtórzyła. Prawdę mówiąc, szybko o niej zapomniałem. Zacząłem się przyzwyczajać do nowych stosunków, jakie nas połączyły, do nieustającej żądzy, jaką czuliśmy oboje. Póki Ben przebywał w Kalifornii, wszystkie noce – oprócz tych, kiedy David nocował u mnie – spędzałem w jego domu, w jego łóżku, kochając się z jego żoną. Głęboko wierzyłem w to, że z czasem Fanny i ja się pobierzemy. Byłem gotów się z nią ożenić nawet kosztem przyjaźni z Sachsem. Na razie jednak nic o tym nie mówiłem. Siła moich uczuć przerażała mnie, nie chciałem więc wystraszyć Fanny, składając jej tak nieoczekiwaną propozycję. A przynajmniej tym sobie tłumaczyłem swoje milczenie; prawda natomiast była taka, że Fanny nie wykazywała najmniejszej ochoty do rozmowy na jakikolwiek temat poza sprawami codziennymi czy zaplanowaniem kolejnego spotkania. Kochaliśmy się namiętnie, bez słów, aż do zupełnego wyczerpania. Fanny była uległa, zmysłowa; uwielbiałem jedwabistość jej skóry, uwielbiałem to, jak przymykała oczy, kiedy zbliżywszy się na palcach, delikatnie całowałem ją w kark. Przez pierwsze dwa tygodnie o niczym więcej nie marzyłem. Wystarczało mi, że mogę jej dotykać, że słyszę cichutkie mruczenie z głębi jej gardła, że czuję, jak powoli pręży się, gdy gładzę ją po plecach.
Wyobrażałem sobie Fanny w roli macochy. Wyobrażałem sobie, jak przeprowadzamy się do innej dzielnicy i mieszkamy razem do końca życia. Wyobrażałem sobie awantury, pełne napięcia sceny, koszmarne scysje z Sachsem, zanim Fanny go porzuca. Niewykluczone, że dochodzi do rękoczynów. Byłem przygotowany na wszystko; nawet myśl, że mógłbym się bić z najlepszym przyjacielem, nie przejmowała mnie zgrozą. W rozmowie z Fanny ciągle dopytywałem o Bena – pragnąłem usłyszeć jak najwięcej skarg, gdyż wtedy we własnych oczach czułbym się usprawiedliwiony. Gdybym zdołał ustalić, że Ben był złym mężem, mój plan odebrania mu żony miałby zupełnie inną wagę moralną. Bo wówczas nie wykradałbym Fanny, lecz wybawiał ją z opresji – i moje sumienie pozostałoby czyste. Byłem zbyt naiwny, by pojąć, iż wrogość też może być elementem miłości. Fanny cierpiała z powodu zdrad Bena, jego flirty i miłostki były dla niej ustawiczną zmorą, ale kiedy w końcu otworzyła się przede mną, nienawiść i gorycz, których oczekiwałem, nigdy nie przybrały formy ostrzejszej niż nagana czy wyrzut. Możliwość zwierzenia się komuś zmniejszyła napięcie, które w niej narastało, a poza tym teraz gdy sama również dopuściła się zdrady małżeńskiej, była bardziej skłonna wybaczyć Benowi jego grzechy. Tak właśnie działa sprawiedliwość, na zasadzie qui pro quo: ofiara zamienia się w prześladowcę, szala wraca do równowagi. W sumie Fanny dostarczyła mi mnóstwo informacji o Sachsie, ale nie była to ta broń, której szukałem. Często jej zwierzenia wywoływały wręcz odwrotny skutek. Kiedyś, na przykład, gdy rozmawialiśmy o pobycie Bena w więzieniu, dowiedziałem się, że te siedemnaście miesięcy, które tam spędził, były dla niego dużo większym koszmarem, niż się do tego przyznawał. Nie sądzę, żeby Fanny starała się bronić męża, ale kiedy usłyszałem, przez co musiał przejść (liczne pobicia, ciągłe pogróżki, znęcanie się, niewykluczony gwałt homoseksualny), trudno mi było czuć do niego jakąkolwiek złość. Sachs widziany oczami Fanny sprawiał wrażenie o wiele bardziej skomplikowanego i pogmatwanego wewnętrznie człowieka niż ten, którego ja znałem. Kipiący życiem, utalentowany ekstrawertyk, z którym się zaprzyjaźniłem, był również człowiekiem uciekającym od ludzi, człowiekiem obarczonym tajemnicami, których nikomu nie ujawniał. Chciałem znaleźć powód, żeby obrócić się przeciwko niemu, ale nie znalazłem żadnego; jeszcze nigdy nie był mi tak bliski jak podczas tych trzech tygodni, które spędziłem z Fanny. Jednakże poczucie bliskości z Benem nie miało najmniejszego wpływu na to, co czułem do jego żony. Moja miłość była czysta i prosta, mimo że wszystko, co się z nią wiązało, było silnie dwuznaczne. Z jednej strony to Fanny mnie uwiodła, a z drugiej – im mocniej ją trzymałem w ramionach, tym bardziej mi się wyślizgiwała.
Nasz romans pokrywał się w czasie z nieobecnością Bena w domu. Kilka dni przed jego zaplanowanym powrotem do Nowego Jorku wreszcie poruszyłem temat przyszłości. Fanny uważała, że powrót Bena niczego nie zmieni, że możemy się nadal widywać. Wyjaśniłem jej, że to niemożliwe: jeżeli mamy być razem, musi zerwać z Benem i zamieszkać ze mną. Nie ma miejsca na dwulicowość, oznajmiłem. Należy powiedzieć Benowi o tym, co zaszło, jak najszybciej uzyskać rozwód, a następnie pobrać się. Nawet mi do głowy nie przyszło, że Fanny może tego nie chcieć, ale to tylko świadczy o tym, jaki byłem ślepy, i że od samego początku źle odczytywałem jej intencje. Okazało się bowiem, że Fanny nie zamierza odchodzić od męża, nigdy nie miała takiego zamiaru. Bez względu na to, jak bardzo mnie kocha – rzekła – nie opuści Bena.
Ciągnęliśmy tę rozmowę przez wiele męczących godzin, wysuwając dziesiątki argumentów, które w sumie do niczego nie doprowadziły. Oboje wylaliśmy morze łez i na zmianę jedno błagało drugie, żeby było rozsądne, żeby uległo, żeby spojrzało na sytuację z innej perspektywy – niestety, wszystko na nic. Może wcale nie bylibyśmy ze sobą szczęśliwi, ale wtedy wydawało mi się, że całe moje życie legło w ruinie. Fanny nie chciała odejść od Bena, a ja nie chciałem się z nią widywać, jeżeli tego nie zrobi. Powtarzałem jej, że chcę mieć wszystko albo nic. Za bardzo ją kochałem, żeby się zadowolić cząstką. Żadne cząstki mi nie odpowiadały, wolałem nie mieć nic i cierpieć, niż dzielić się nią z kimkolwiek. A skoro się uparłem, że wolę cierpieć, to cierpiałem, bo wraz z końcem rozmowy nastąpił kres naszego romansu. Potem przez wiele miesięcy nie było chwili, abym nie żałował swojej decyzji, nie rozpaczał z powodu swojego uporu, ale nie miałem jak odkręcić tego, co się stało.
Do dziś nie potrafię zrozumieć zachowania Fanny. Pewnie można by uznać, że nic się za tym nie kryło, że po prostu chciała się zabawić pod nieobecność męża. Ale myślę, że gdyby tylko chodziło o seks, wybrałaby na partnera kogoś innego. Zważywszy na moją przyjaźń z Benem, byłem ostatnim facetem, do którego powinna się zwrócić. Oczywiście mogła nią kierować chęć zemsty, mogła posłużyć się mną, aby wyrównać rachunki z mężem, lecz w sumie wydaje mi się to mało przekonujące. Takie wytłumaczenie z góry zakłada pewien cynizm, który nie leżał w naturze Fanny, a poza tym i tak nie daje na wszystko odpowiedzi. Istniała też możliwość, że Fanny startowała z innym nastawieniem, a potem nagle stchórzyła. W ostatniej chwili ludzi często opuszcza odwaga. Ale wobec tego dlaczego ani razu nie okazała wahania, żalu, cienia niepewności? Do samego końca nie przyszło mi do głowy, że Fanny nie zostanie ze mną. To, że nasz romans zakończył się tak raptownie, z dnia na dzień, oznaczało, że ona się tego spodziewała, że od początku wiedziała, iż tak się stanie. A z drugiej strony przeczy temu to, co Fanny mówiła i jak się zachowywała podczas owych trzech tygodni, które spędziliśmy razem. Więc gdy tylko znajduję kolejne logiczne, zdawałoby się, wyjaśnienie, po chwili okazuje się, że coś nie gra. I znów staję przed nierozwikłaną zagadką.
Mimo że zakończył się nie po mojej myśli, romans z Fanny miał jednak kilka niezaprzeczalnych plusów. Teraz, z perspektywy czasu, patrzę na ten epizod w moim życiu jak na pewnego rodzaju drogowskaz. Po pierwsze, uświadomił mi, że nie powinienem wracać do Delii. Zrozumiawszy, jak kompletnie byłoby to pozbawione sensu, raz na zawsze zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie ulegało wątpliwości, że bezpośredni wpływ na moją decyzję miała Fanny. Gdyby nie Fanny, nigdy bym też nie poznał Iris i moje życie potoczyłoby się w całkiem innym kierunku – gorszym, co do tego nie ma dwóch zdań. Stałbym się owym zgorzkniałym starcem, przed którym Fanny ostrzegła mnie podczas naszej pierwszej wspólnej nocy. Tej samej nocy przepowiedziała, że poznam właściwą kobietę i się w niej zakocham. Zakochując się w Iris spełniłem proroctwo, ale zanim w nie uwierzyłem, wpierw musiałem po uszy zakochać się w Fanny. Może właśnie to próbowała mi udowodnić? Może to się kryło za naszym szalonym romansem? Z jednej strony takie wytłumaczenie brzmi niedorzecznie, a z drugiej pasuje do faktów znacznie lepiej niż jakiekolwiek inne. Usiłuję powiedzieć, że może Fanny zaciągnęła mnie do łóżka, aby uratować mnie przed samym sobą i powstrzymać przed powrotem do żony. Czy takie coś jest w ogóle realne? Czy człowiek potrafi aż do tego stopnia przejąć się losem drugiej osoby? Jeżeli tak, wówczas to, co Fanny uczyniła, stanowi gest najwyższego poświęcenia. W ciągu lat, które minęły od tamtej pory, różnie interpretowałem sobie jej zachowanie, lecz ta interpretacja najbardziej mi się podoba. Niekoniecznie musi być prawdziwa, ale ponieważ jest prawdopodobna, z przyjemnością myślę, że tak właśnie było. Zresztą od jedenastu lat się nad tym głowię i tylko to jedno wyjaśnienie ma sens.
Postanowiłem nie widywać się z Sachsem po jego powrocie do Nowego Jorku. Nie miałem pojęcia, czy Fanny zamierza mu powiedzieć o tym, co między nami zaszło, ale nawet gdyby nie puściła pary z ust, wiedziałem, że ja sam nie będę w stanie niczego przed nim ukryć. Naszej przyjaźni, która zawsze opierała się na szczerości, nie chciałem kalać łgarstwem. Zresztą podejrzewałem, że Ben przejrzałby mnie na wylot, a gdyby Fanny zwierzyła mu się w tajemnicy przede mną, naraziłbym się na jeszcze większe kłopoty. Tak czy owak psychicznie nie byłem przygotowany na spotkanie z nim. Gdyby Ben znał prawdę, a ja bym się zachowywał tak, jakby nic się nie stało, mógłby to odebrać jako zniewagę. Gdyby z kolei o niczym nie wiedział, każda minuta w jego towarzystwie byłaby dla mnie torturą.
Pracowałem nad swoją powieścią, zajmowałem się Davidem, czekałem, aż Maria wróci do Nowego Jorku. W normalnych okolicznościach Sachs zadzwoniłby do mnie dwa lub trzy dni po przyjeździe. Zwykle co drugi dzień rozmawialiśmy przez telefon, więc teraz tym bardziej się spodziewałem, że zadzwoni, aby mi opowiedzieć o swojej hollywoodzkiej przygodzie. Ale kiedy minęły trzy dni, potem kolejne trzy, a telefonu od Bena wciąż nie było, zacząłem się domyślać, że Fanny we wszystko go wtajemniczyła. Żadne inne wytłumaczenie nie wchodziło w grę. Pomyślałem sobie, że to oznacza koniec naszej przyjaźni i że już nigdy Bena nie zobaczę. Siódmego czy ósmego dnia, kiedy już niemal pogodziłem się z tą myślą, zaterkotał telefon. W słuchawce usłyszałem Sachsa; był w znakomitej formie, jak zwykle tryskał humorem, opowiadał dowcipy. Próbowałem dorównać mu wesołością, ale tak mnie zaskoczył telefonem, że kiepsko mi szło. Głos miałem drżący, w dodatku mówiłem nie to, co trzeba. Kiedy spytał, czy nie wpadłbym wieczorem na kolację, przeprosiłem, że jestem zajęty, i obiecałem, że zadzwonię do niego nazajutrz, to się umówimy na inny dzień. Nie zadzwoniłem. Dwa dni później Sachs ponownie zatelefonował i znów trajkotał radośnie, jakby nic się między nami nie zmieniło. Starałem się wykręcić od spotkania, ale Ben nic sobie z tego nie robił. Wreszcie zaproponował, abyśmy zjedli wspólnie obiad, i zanim zdołałem się od tego jakoś wymigać, ku własnemu zdumieniu przyjąłem zaproszenie. Za niecałe dwie godziny mieliśmy się spotkać w „Costello’s”, małej restauracyjce na Court Street, zaledwie kilka przecznic od mojego domu. Wiedziałem, że jeśli się nie zjawię, Ben zastuka do moich drzwi. Niestety, nie wykazałem się refleksem, więc musiałem stawić czoło sytuacji.
Kiedy przyszedłem, Ben był już na miejscu. Siedział przy stoliku na końcu sali, z egzemplarzem „New York Timesa” rozłożonym na blacie, i pogrążony w lekturze palił papierosa, w roztargnieniu strząsając popiół na podłogę. Był początek 1980 roku, działo się mnóstwo ważnych rzeczy: w Iranie pojmano zakładników, w Kambodży Czerwoni Khmerzy dokonywali masowych mordów, w Afganistanie toczyła się wojna. Sachs opalił się w Kalifornii, na twarzy wyskoczyły mu piegi, włosy pojaśniały od słońca. Dobrze wyglądał, lepiej niż ostatnim razem. Zbliżając się do stolika, zastanawiałem się, kiedy mnie zauważy. Pomyślałem sobie, że im wcześniej to nastąpi, tym gorzej nam się będzie rozmawiało. Jeśli za chwilę podniesie głowę, może to oznaczać, że jest zaniepokojony, a niepokój może oznaczać, że Fanny mu o wszystkim powiedziała. Jeśli zaś nie oderwie nosa od gazety, może to być oznaką spokoju, a to z kolei – że Fanny nie mówiła mu o nas. Powtarzałem sobie, że każdy krok, który zrobię przez zatłoczoną restaurację, nie dostrzeżony przez Bena, to będzie punkt dla mnie, drobny dowód na to, że mój przyjaciel nie ma pojęcia o tym, że zdradziłem go z jego własną żoną. Doszedłem do samego stolika, a Ben wciąż siedział pogrążony w lekturze.
– Ładna opalenizna, panie scenarzysto hollywoodzki – rzekłem.
Kiedy siadałem naprzeciw niego, Sachs uniósł głowę, przez chwilę patrzył na mnie roztargnionym wzrokiem, po czym wreszcie się uśmiechnął. Zachowywał się tak, jakby się mnie nie spodziewał, jakbym ni stąd, ni zowąd spadł z nieba. Pomyślałem sobie, że chyba trochę przesadza z reakcją, a potem nagle, w tym krótkim odstępie, kiedy już na mnie patrzył, ale jeszcze się nie uśmiechał, zrozumiałem, że całe to jego roztargnienie jest grą. Że gazeta stanowi rekwizyt. Że czekając na mnie, po prostu przerzucał strony i jedynie przelatywał oczami po tekstach, wcale ich nie czytając.
– Ty też wyglądasz nie najgorzej – powiedział. – Widać zima ci służy.
– Nie narzekam. Po zeszłorocznej zimie na wsi teraz w mieście czuję się jak w tropiku.
– No i co porabiałeś, kiedy ja znęcałem się nad swoją książką? – spytał.
– Znęcałem się nad własną, codziennie dopisując kilka nowych akapitów.
– Pewnie masz już całkiem sporo?
– Jedenaście rozdziałów na trzynaście zaplanowanych. Można powiedzieć, że powoli zbliżam się do końca.
– A wiesz, kiedy skończysz?
– Nie bardzo – odparłem. – Teoretycznie za jakieś trzy, cztery miesiące. Ale równie dobrze może się to przedłużyć do dwunastu albo skrócić do dwóch. Coraz trudniej mi cokolwiek przewidzieć.
– Mam nadzieję, że pozwolisz mi przeczytać skończone dzieło?
– No pewnie. Będziesz pierwszą osobą, która dostanie maszynopis.
Akurat w tym momencie podeszła kelnerka, żeby przyjąć nasze zamówienie. A przynajmniej tak to zapamiętałem: że dosłownie przez chwilę prowadziliśmy rozmowę, po czym nam ją przerwano. Odkąd zamieszkałem w tej okolicy, średnio dwa razy w tygodniu wpadałem do „Costello's na obiad, więc kelnerka mnie znała. Była to ogromnej tuszy, przyjazna kobieta, która człapała między stolikami ubrana w jasnozieloną sukienkę, a w siwych kręconych włosach trzymała wetknięty żółty ołówek. Nigdy go nie używała, po prostu miała go przy sobie na wszelki wypadek, a pisała ołówkiem, który nosiła w kieszeni fartucha. Nie pamiętam, jak miała na imię, ale pamiętam, że zwracała się do mnie „złotko” i że za każdym razem gdy przychodziła wziąć zamówienie, zostawała chwilę dłużej, aby ze mną pogadać; dzięki niej zawsze czułem się tam mile widziany. Tego popołudnia również wdaliśmy się w krótką pogawędkę. Wspominam o tym dlatego, że ta scenka najlepiej pokazuje, w jakim nastroju był Sachs. Nie tylko nie włączył się do rozmowy (co było bardzo dla niego nietypowe), ale ledwo kelnerka odeszła od stolika, natychmiast wrócił do przerwanego wątku, zupełnie jakby nikt nam nie przeszkodził. Zacząłem się domyślać, jaki musi być podminowany. Później, kiedy podano nam jedzenie, wziął do ust najwyżej dwa lub trzy kęsy. Za to przez cały czas pił sporo kawy i palił mnóstwo papierosów, gasząc je w zachlapanych spodkach.
– Tylko pisanie się liczy – oświadczył; zgarnął ze stolika gazetę i rzucił obok na krzesło. – Chciałbym, żebyś to wiedział.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz – rzekłem, rozumiejąc aż za dobrze.
– Po prostu się nie martw. To wszystko.
– A czym miałbym się martwić?
– Niczym – powiedział, posyłając mi ciepły, promienny uśmiech. Wyglądał wręcz błogo. – Ale znając ciebie, podejrzewam, że się zadręczasz.
– Słuchaj, Ben, albo ja jestem głupi, albo ty gadasz od rzeczy.
– Nie przejmuj się, Peter. Tylko o to mi chodzi. Fanny o wszystkim mi powiedziała. Naprawdę nie musisz mieć wyrzutów sumienia.
– O czym ci powiedziała? – Kretyńskie pytanie, ale byłem zbyt oszołomiony jego spokojnym zachowaniem, żeby zadać mądrzejsze.
– O tym, co zaszło między wami. O pieprzeniu się. O kotłowaniniu w łóżku. O kopulacji.
– Rozumiem. Kawa na ławę.
– Tak. Nie owijała niczego w bawełnę.
– I co teraz? – spytałem. – Wręczysz mi wizytówkę i powiesz, żebym ci przysłał swoich sekundantów? Oczywiście pojedynek musi się odbyć bladym świtem w odpowiednio malowniczej scenerii. Na kładce dla pieszych na moście brooklyńskim albo przy pomniku na Grand Army Plaza. To musi być jakieś majestatyczne miejsce. Koniecznie pod gołym niebem, żeby pierwsze promienie wschodzącego słońca lśniły na naszych uniesionych do strzału pistoletach. No, co ty na to, Ben? Tak to chcesz rozegrać? Czy wolisz od razu się rozprawić, w stylu amerykańskim? Przechylić się przez stół, dać mi w mordę i wyjść. Mnie bez różnicy. Wybór pozostawiam tobie.
– Jest jeszcze trzecia możliwość.
– Ach, tak? – spytałem, starając się nie okazać irytacji. – Nie wiedziałem, że istnieje aż tyle opcji.
– Oczywiście. Więcej, niż można zliczyć. Mnie osobiście najbardziej kusi najprostsze rozwiązanie. Czekamy na obiad, jemy, ja płacę rachunek i razem wychodzimy.
– Co? Bez żadnej dramaturgii, bez konfrontacji? Nie, trzeba dać upust emocjom. Jeśli się teraz wycofamy, będę się czuł nieusatysfakcjonowany.
– Nie mamy powodu do waśni, Peter.
– Mylisz się, Ben. Mamy. Prosiłem twoją żonę, żeby za mnie wyszła. Jeśli to nie jest wystarczający powód do waśni, to żaden z nas nie zasługuje na Fanny.
– Jak chcesz zrzucić ciężar z serca, proszę bardzo, zamieniam się w słuch. Ale naprawdę nie musimy tego roztrząsać.
– Jak można być tak obojętnym? Tak kompletnie nie przejmować się własnym życiem? To prawie nieludzkie.
– Przejmuję się. Ale do waszego romansu prędzej czy później musiało dojść. Nie jestem ślepy. Wiem, co czujesz do Fanny. Zawsze patrzyłeś na nią maślanym wzrokiem. Nie potrafiłeś tego ukryć.
– Ona zrobiła pierwszy krok. Gdyby nie chciała, do niczego by między nami nie doszło.
– Wcale cię nie winię – powiedział Sachs. – Na twoim miejscu zachowałbym się tak samo.
– Co nie znaczy, że zachowałem się dobrze.
– To nie podlega ocenie. Peter. Po prostu tak jest zbudowany świat. Każdym facetem rządzi jego kutas i nic się na to nie poradzi. Czasem próbujemy z tym walczyć, ale jesteśmy z góry skazani na porażkę.
– Czy to przyznanie się do winy? Czy też odwrotnie, twierdzisz, że jesteś niewinny?
– O czym ty gadasz? – spytał Ben.
– O twoich przygodach. O flirtach i zalotach. Fanny mi o wszystkim opowiedziała.
– Żartujesz.
– Bynajmniej. Jak raz zaczęła, nie mogła przestać. Aż mi uszy puchły. Znam nazwiska, daty, wiem, kim były, jak wyglądały. Przyznam ci się, że byłem mocno zaskoczony. Nagle ujrzałem cię w zupełnie innym świetle.
– Lepiej nie wierz we wszystko, co słyszysz.
– Nazywasz Fanny kłamczuchą?
– Nie, ale ona nie zawsze potrafi odróżnić prawdę od fikcji.
– Czyli jednak nazywasz ją kłamczuchą. Tyle że używasz innych słów.
– Nie. Peter. We własnym odczuciu Fanny nie kłamie. Ubzdurała sobie, że ją zdradzam, i w żaden sposób nie mogę jej tego wyperswadować.
– To znaczy, że nie zdradzasz?
– Owszem, zdarzyło mi się kilka razy, ale nieporównywalnie mniej, niż jej się wydaje. A zważywszy na to, ile lat trwa nasze małżeństwo, można niemal powiedzieć, że jestem cnotliwy. Miewaliśmy z Fanny różne wzloty i upadki, ale nawet do głowy mi nie przyszło, że mógłbym dzielić życie z kim innym.
– Więc skąd ona bierze imiona tych kobiet?
– Stąd, że opowiadam jej bajeczki – odparł Sachs. – Tak się bawimy. Wymyślam historyjki o moich fikcyjnych podbojach erotycznych, a Fanny słucha z zapartym tchem. To ją podnieca. Słowa mają potężną moc, Peter. Dla niektórych kobiet są najsilniejszym afrodyzjakiem. Chyba poznałeś Fanny od tej strony. Uwielbia, jak się jej szepcze różne sprośności. Im bardziej obrazowo się je przedstawia, tym bardziej ją to pobudza.
– To, co mi opowiadała, nie wyglądało na żadne bajeczki – rzekłem. – Ilekroć o tobie mówiła, miała śmiertelnie poważną minę. Nie było słowa o „fikcyjnych podbojach”. Dla niej to nie była fikcja, Ben.
– A wiesz, dlaczego? Bo Fanny jest zazdrosna i jakąś cząstką swojej duszy ciągle wierzy w najgorsze. Wyobraża sobie, że co rusz wdaję się w jakiś namiętny romans. Zawsze tak było. Lista kobiet, z którymi spałem, stale się wydłuża. Po pewnym czasie zrozumiałem, że nie ma sensu niczemu zaprzeczać. Kiedy zaprzeczałem, Fanny stawała się jeszcze bardziej podejrzliwa. Więc teraz zamiast mówić prawdę, mówię to, co ona chce usłyszeć. Kłamię, żeby była szczęśliwa.
– Szczęśliwa? To chyba za dużo powiedziane.
– A więc żeby utrzymać nasze małżeństwo. Żeby zachować pewną równowagę. Te zmyślone historyjki pomagają. Nie pytaj, dlaczego, bo nie wiem; wiem tylko, że kiedy zaczynam je opowiadać, atmosfera między nami się oczyszcza. Myślałeś, że przestałem uprawiać fikcje, ale to nieprawda. Prawda jest taka, że moja publika skurczyła się do jednej osoby. Ale to mi nie przeszkadza, bo jedynie ta osoba się liczy.
– Sądzisz, że ci uwierzę?
– A ty sądzisz, że ta rozmowa jest dla mnie przyjemna? Niełatwo mi o tym wszystkim mówić, Peter. Ale próbuję, bo uznałem, że masz prawo wiedzieć.
– Powiedz mi, nigdy cię nic nie łączyło z Valerie Maas?
– To imię często pojawiało się naszych rozmowach. Valerie pracuje w redakcji jednego z pism, w którym czasem coś drukowałem. Dwa lata temu kilka razy wybraliśmy się wspólnie na obiad. To były spotkania czysto zawodowe. Omawialiśmy moje artykuły, plany na przyszłość, tego typu sprawy. Niestety, Fanny wbiła sobie do głowy, że zdradzam ją z Val. Nie twierdzę, że Val mi się nie podobała. Może w innej sytuacji rzeczywiście zacząłbym ją uwodzić. W każdym razie Fanny to wyczuła. Pewnie za często wspominałem w domu o Valerie, za bardzo chwaliłem ją jako redaktorkę. A prawda jest taka, że od pięciu czy sześciu lat Valerie mieszka z przyjaciółką i żadni mężczyźni jej nie interesują. Nawet gdybym chciał ją poderwać, nic by z tego nie wyszło.
– Nie powiedziałeś tego Fanny? – spytałem.
– Po co? I tak by mi nie uwierzyła. Kiedy sobie coś ubzdura, staje się głucha na wszelkie argumenty.
– Słuchając cię, można by pomyśleć, że to jakaś neurotyczka. A tak nie jest. Fanny jest jedną z najbardziej zrównoważonych i trzeźwo myślących osób, jakie znam.
– Owszem. Pod wieloma względami jest piekielnie silna. Ale sporo też wycierpiała, a kilka ostatnich lat nie należało do najłatwiejszych. Zrozum, kiedyś taka nie była. Pięć lat temu nawet nie wiedziała, że istnieje słowo „zazdrość”.
– Właśnie pięć lat temu ją poznałem. To znaczy pięć lat temu przedstawiłeś mi ją jako swoją żonę.
– I pięć lat temu lekarz powiedział jej, że nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Wtedy wszystko się zmieniło. Od dwóch lat chodzi na terapię, ale na razie niewiele to pomaga. Problem w tym, że czuje się nieatrakcyjna. Sądzi, że żaden mężczyzna nie mógłby jej pożądać ani kochać. I dlatego wyobraża sobie, że ją zdradzam. Myśli, że się na niej zawiodłem i w związku z tym postanowiłem ją ukarać. Kiedy ktoś się zwróci przeciwko sobie, trudno mu uwierzyć, że inni też nie są przeciwko niemu.
– Wcale tego po Fanny nie widać.
– Wiem, i to bardzo źle. Niechętnie opowiada o tym, co jej leży na sercu. Wszystko w sobie dusi, a kiedy w końcu się przełamuje, mówi tak, że ledwo można cokolwiek zrozumieć. To tylko pogarsza sytuację. Często cierpi, nie będąc tego świadoma.
– Aż do zeszłego miesiąca uchodziliście w moich oczach za idealne małżeństwo.
– Widzisz, jak to nigdy nic nie wiadomo? To samo myślałem o tobie i Delii, a wy co? Czasem trudno się połapać we własnym życiu, a co dopiero w cudzym.
– Ale Fanny wie, że ją kocham. Mówiłem jej to tysiące razy. Jestem przekonany, że mi wierzyła. Że nadal w to wierzy.
– Z pewnością. Dlatego w sumie cieszę się z tego, co się stało. Pomogłeś jej, Peter. Pomogłeś znacznie bardziej niż ktokolwiek inny.
– Co? Dziękujesz mi za to, że poszedłem z twoją żoną do łóżka?
– Dlaczego by nie? Może dzięki tobie Fanny znów uwierzy w siebie.
– Doktor Złota Rączka do usług. Naprawia rozpadające się małżeństwa, leczy zbolałe dusze, ratuje nieszczęśliwe związki. Wizyty domowe dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wystarczy zadzwonić. Połączenie jest bezpłatne. Więc dzwońcie. Pan doktor czeka. Ofiaruje swe serce, nie żądając nic w zamian.
– Czujesz się dotknięty? Nie dziwię się – powiedział Sachs. – Wiem, że nie jest ci łatwo. W każdym bądź razie Fanny uważa, że jesteś najwspanialszym facetem pod słońcem. Nigdy nie przestanie cię kochać.
– Co nie zmienia faktu, że nadal chce być twoją żoną.
– Zbyt wiele nas łączy, Peter. Fanny i ja bardzo dużo razem przeszliśmy. Tego się nie da wykreślić.
– Więc co ze mną?
– Mam nadzieję, że będzie jak dawniej. Że pozostaniesz moim przyjacielem. Przyjacielem Fanny. Człowiekiem nam najbliższym.
– Czyli ciągniemy dalej jak gdyby nigdy nic? – spytałem.
– Tak, jeżeli tego chcesz. Jeżeli sądzisz, że to zniesiesz.
Nagle poczułem, że jestem na krawędzi łez.
– Dbaj o nią, Ben. Tylko tyle chcę ci powiedzieć. Dbaj o nią. Troszcz się o Fanny najlepiej jak umiesz, dobrze? Musisz mi to obiecać. A jak złamiesz słowo, chyba cię zabiję. Dopadnę cię gdziekolwiek będziesz i uduszę własnymi rękami.
Mówiąc to siedziałem ze spuszczonym wzrokiem, z całej siły próbując wziąć się w garść. Kiedy wreszcie podniosłem głowę, zobaczyłem, że Sachs intensywnie się we mnie wpatruje. Oczy miał poważne, minę zbolałą. Zanim zdołałem wstać od stolika, wyciągnął w moją stronę prawą dłoń i trzymał zawieszoną w powietrzu, dopóki jej nie uścisnąłem.
– Przysięgam – rzekł, odwzajemniając coraz mocniej mój uścisk. – Daję ci słowo.
Po rozmowie z Sachsem nie wiedziałem już, w co wierzyć. Fanny powiedziała mi jedno, Ben zupełnie co innego, a ich wersje wzajemnie się wykluczały – przyjmując jedną, należało odrzucić drugą. Poznałem dwa warianty prawdy, dwa krańcowo przeciwstawne punkty widzenia, które nawet przy najwytrwalszych próbach ich połączenia nigdy się nie zejdą, nie utworzą jednego obrazu. Najgorsze było to, że obie historie wydawały się równie przekonujące. Skołowaciały, pogrążony w otchłani smutku, z której przez kilka miesięcy nie mogłem się wydobyć, nie potrafiłem opowiedzieć się za którąkolwiek. Nie sądzę, żeby chodziło o kwestię lojalności, o sam wybór między Fanny a Benem (choć zapewne musiało to odgrywać jakąś rolę); trudność raczej polegała na tym, że moim zdaniem obydwoje mówili prawdę. Może nieobiektywną, może zabarwioną emocjami, lecz mimo to prawdę. Żadne z nich nie zamierzało mnie zwieść ani świadomie okłamać. Po prostu nie istniała prawda uniwersalna. Nie istniała dla nich, dla mnie, dla nikogo. Toteż nie miałem kogo obwiniać ani kogo bronić, mogłem jedynie współczuć. Tyle lat darzyłem oboje szacunkiem, więc nic dziwnego, że to, czego się teraz o nich dowiedziałem, tak bardzo mnie zabolało. Ale byłem zawiedziony nie tylko Fanny i Benem, byłem również zawiedziony sobą oraz światem jako takim. Zrozumiałem, że nawet najsilniejsi bywają słabi, najmądrzejsi okazują się czasem głupi, a najdzielniejszym brakuje odwagi.
Nie mogłem dłużej unikać Sachsa. Był tak szczery podczas naszego ostatniego spotkania, z taką otwartością oferował mi nadal swoją przyjaźń, że nie potrafiłem odwrócić się do niego plecami. Mylił się jednak sądząc, że to, co zaszło podczas jego wyjazdu, niczego między nami nie zmieni. Wszystko się bowiem zmieniło, a nasza przyjaźń straciła niewinność. Z powodu Fanny wtargnęliśmy nawzajem w swoje życie, naznaczyliśmy je swoją obecnością; to, co kiedyś było piękne i proste, stało się mętne i zawiłe. Powoli Ben i ja przyzwyczailiśmy się do nowego układu, ale z Fanny jakoś nie umiałem sobie poradzić. Trzymałem się od niej na odległość, widywałem się z samym Sachsem, wykręcałem się, ilekroć zapraszał mnie do domu. Wprawdzie pogodziłem się z tym, że Fanny należy do Bena, wolałem jednak nie ryzykować spotkania z nią. Ona chyba rozumiała moje opory, bo chociaż ciągle przekazywała mi przez Bena pozdrowienia, w żaden sposób mi się nie narzucała. Zadzwoniła dopiero sześć czy siedem miesięcy później, w listopadzie. Właśnie wtedy zaproponowała, abym przyjechał do Connecticut, gdzie mieszkała matka Sachsa, i spędził z nimi Święto Dziękczynienia. W ciągu pół roku, które minęło od zakończenia naszego romansu, zdołałem w siebie wmówić, że i tak nic by z tego nie wyszło, że nawet gdyby Fanny porzuciła męża i zamieszkała ze mną, nigdy nie stworzylibyśmy szczęśliwej rodziny. Oczywiście to była fikcja; nie miałem pojęcia, jak by się sprawy potoczyły naprawdę. Ale dzięki tej fikcji udało mi się przetrwać kilka miesięcy i nie zwariować, więc kiedy nagle usłyszałem w słuchawce głos Fanny, uznałem, że czas najwyższy na konfrontację. I tak wraz z Davidem wybrałem się do Connecticut i spędziłem cały dzień w towarzystwie Fanny i Bena. Nie był to najcudowniejszy dzień w moim życiu, ale przeżyłem go i nie załamałem się. Wprawdzie stare rany pootwierały się i troszkę krwi z nich pociekło, lecz kiedy wróciłem do domu, niosąc w ramionach śpiącego synka, zdałem sobie sprawę, że nadal jestem w jednym kawałku.
Bynajmniej nie twierdzę, że wyzdrowienie zawdzięczam wyłącznie sobie. Ważną rolę w mojej rekonwalescencji odegrała Maria; kiedy wróciła do Nowego Jorku, z zapałem wznowiliśmy nasze lekko perwersyjne zabawy. Zresztą w tym okresie nie tylko Maria służyła mi pomocą. Kiedy ona była zajęta, inne kobiety pomagały mi leczyć złamane serce. Tancerka o imieniu Dawn, pisarka o imieniu Laura, studentka medycyny imieniem Dorothy – przez pewien czas każda z nich zajmowała wyjątkowe miejsce w moim życiu. Ilekroć na moment zwalniałem tempo i analizowałem swoje zachowanie, dochodziłem do wniosku, że nie jestem stworzony do małżeństwa i że łudziłem się myśląc, iż mógłbym się ustatkować, zadowolić życiem z Fanny. Nie jesteś monogamistą, powtarzałem sobie. Za bardzo lubisz tajemniczość pierwszych spotkań, za bardzo podnieca cię sztuka uwodzenia, zbyt silnie fascynuje nowe ciało, słowem, na dłuższą metę nie można na tobie polegać. Takimi oto argumentami przekonywałem sam siebie i muszę przyznać, że nawet skutecznie działały jako zasłona dymna oddzielająca głowę od serca, prącie od rozumu. W rzeczywistości nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje; po prostu straciłem nad sobą kontrolę. Seks dawał mi to, co innym facetom daje alkohol: koił smutek, przytępiał zmysły, pomagał zapomnieć. Homo erectus – oto kim się stałem; fallusem, który wpadł w istny amok. Wkrótce po rozstaniu z Fanny prowadziłem kilka romansów naraz, żonglowałem kobietami niczym obłąkany cyrkowiec, zmieniałem łóżka tak często, jak księżyc zmienia kształt. I chyba właśnie to szaleństwo, któremu uległem bez opamiętania, stanowiło najbardziej skuteczny lek na moje bolączki. Jednak życie szaleńca jest zbyt męczące, aby je można było długo ciągnąć; podejrzewam, że jeszcze trochę, a wykończyłoby mnie.
Ale nie tylko oddawałem się seksowi. Sporo czasu poświęcałem również na pisanie i powoli moja powieść zbliżała się do końca. Bez względu na to, ile przysparzałem sobie kłopotów, pracowałem bez wytchnienia, nie zwalniając tempa. Traktowałem biurko jak swego rodzaju azyl: póki przy nim siedziałem, szukając właściwych słów, nikt mnie nie mógł dotknąć czy zranić – ani Fanny, ani Sachs, ani nawet ja sam. Po raz pierwszy odkąd zacząłem pisać, czułem się tak, jakbym wreszcie chwycił wiatr w żagle. Nie umiałem ocenić, czy książka, która powstaje, jest dobra czy zła, ale nie odgrywało to już większej roli. Przestałem się zadręczać. Po prostu robiłem to, co musiałem, i robiłem w jedyny sposób, w jaki potrafiłem. Wszystko inne miało wtórne znaczenie. Wcale nie chodziło o to, że nagle uwierzyłem w swój wielki talent pisarski; nie, raczej popadłem w stan błogiej obojętności. Zrozumiałem – i zaakceptowałem – że praca i ja stanowimy jedność, że choćby nie wiem co się działo, potrzeba pisania zawsze będzie we mnie tkwiła. Była to głęboka, choć oczywista prawda, dzięki której stopniowo rozwiały się wszelkie moje wątpliwości. Nawet gdyby wszystko mi się w życiu zawaliło, wciąż miałem powód, aby żyć.
Skończyłem Lunę w połowie kwietnia, dwa miesiące po pamiętnej rozmowie z Sachsem w restauracji. Zgodnie z obietnicą, dałem mu do przeczytania maszynopis. Cztery dni później zadzwonił, aby mi powiedzieć, że już przeczytał. Krzyczał do słuchawki, tak szczodrze obsypując mnie pochwałami, że czułem wypieki na policzkach. W najśmielszych marzeniach nie oczekiwałem takiej reakcji. Do tego stopnia podniosła mnie na duchu, że potem dość spokojnie znosiłem odmowy kolejnych nowojorskich wydawców, którzy pisali, że nie są zainteresowani opublikowaniem powieści, i mimo niepowodzeń nie zaprzestałem pracy. Słowa zachęty, które słyszałem od Sachsa, miały tu ogromny wpływ. Ciągle powtarzał, żebym się nie martwił, że prędzej czy później wszystko się ułoży, i chociaż rzeczywistość temu przeczyła, wierzyłem w te jego zapewnienia. Rozpocząłem następną powieść. Kiedy w końcu Lunę ode mnie kupiono (po siedmiu miesiącach od ukończenia i szesnastu wcześniejszych odmowach), byłem już pochłonięty pracą nad nową książką. O tym, że znalazł się ktoś gotów wydać moją pierwszą powieść, dowiedziałem się pod koniec listopada, zaledwie dwa dni przed telefonem od Fanny. Niewątpliwie ten fakt wpłynął na moją decyzję, aby przyjąć jej zaproszenie i pojechać do Connecticut na Święto Dziękczynienia. Sukces sprawił, że poczułem się silny i pewny siebie. Zrozumiałem, że to najlepszy moment, aby wreszcie spojrzeć Fanny w oczy.
A potem spotkałem Iris i szaleństwo, w jakie po rozstaniu z żoną popadłem na dwa lata, nagle się skończyło. Poznaliśmy się dwudziestego trzeciego lutego 1981 roku, trzy miesiące po Święcie Dziękczynienia, rok po zerwaniu z Fanny, sześć lat po tym, jak zaprzyjaźniłem się z Sachsem. Wydaje mi się dziwne, a zarazem całkiem naturalne, że spotkaliśmy się dzięki Marii Tumer. Nie było w tym żadnego celowego działania z jej strony ani też chęci wprowadzenia zmian w moim życiu. Po prostu stało się. Ale gdyby nie to, że wieczorem dwudziestego trzeciego lutego Maria miała swój drugi wernisaż w małej galerii na Wooster, jestem pewien, że Iris i ja nigdy byśmy się nie spotkali. Minęłyby dziesiątki lat, zanim znów znaleźlibyśmy się w jednym pokoju, a wtedy byłoby już za późno na cokolwiek. Poznaliśmy się dzięki Marii, ale to nie znaczy, że Maria nas sobie przedstawiła; jej wernisaż umożliwił nam jednak spotkanie i z tego powodu będę jej zawsze wdzięczny. Może nie Marii, kobiecie z krwi i kości, lecz Marii, bogini przypadku.
Ponieważ wciąż utrzymywaliśmy nasz związek w tajemnicy, nie mogłem pójść na wernisaż w towarzystwie Marii. Pojawiłem się w galerii jako jeden z gości, cmoknąłem bohaterkę wieczoru w policzek, gratulując jej wystawy, po czym z plastikowym kubkiem w dłoni wmieszałem się w tłum i popijając tanie białe wino, zacząłem się rozglądać za jakąś znajomą twarzą. Nie dostrzegłem nikogo. W pewnym momencie Maria mrugnęła do mnie, a ja posłałem jej uśmiech, poza tym jednak – zgodnie z naszą umową – unikałem z nią kontaktu. Niecałe pięć minut później poczułem, jak ktoś delikatnie stuka mnie z tyłu w ramię. Obejrzawszy się zobaczyłem Johna Johnsona, niezbyt bliskiego znajomego, którego nie widziałem od wielu lat. Obok niego stała Iris. Przywitałem się z Johnsonem, a on przedstawił mi Iris. Sądząc po jej wyglądzie, uznałem, że musi być modelką – i ten sam błąd większość ludzi wciąż popełnia, kiedy widzi ją po raz pierwszy. Iris miała wówczas dwadzieścia cztery lata i przykuwała uwagę swoim wzrostem (metr osiemdziesiąt), blond fryzurą, cudowną twarzą o nordyckich rysach i najbardziej błękitnymi, najweselszymi oczami, jakie można znaleźć na świecie. Skąd miałem wiedzieć, że nie jest modelką? Że odbywa studia doktoranckie w zakresie literatury angielskiej na uniwersytecie Columbia? Że przeczytała więcej książek niż ja i że właśnie zabiera się do napisania sześciusetstronicowej pracy doktorskiej poświęconej twórczości Charlesa Dickensa?
Przypuszczając, że Iris jest przyjaciółką Johnsona, grzecznie uścisnąłem jej dłoń i starałem się nie pożerać jej wzrokiem. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, Johnson był żonaty; pomyślałem sobie, że pewnie od tego czasu się rozwiódł, więc nie wypytywałem go o sprawy osobiste. Okazało się jednak, że prawie się z Iris nie znali. Rozmawialiśmy w trójkę przez kilka minut, po czym nagle Johnson odwrócił się i wdał się w pogawędkę z kimś innym, pozostawiając nas samych. Dopiero wówczas zaświtało mi w głowie, że tych dwoje łączy jedynie luźna znajomość. Raptem uczyniłem coś bardzo dziwnego: wyciągnąłem z kieszeni portfel i zacząłem pokazywać Iris zdjęcia Davida, chwaląc się moim synkiem tak, jakby był jakąś znaną postacią. Wspominając tamten wieczór, Iris twierdzi, że wtedy się we mnie zakochała i pojęła, że jestem tym mężczyzną, za którego wyjdzie za mąż. Mnie zajęło trochę dłużej – bo kilka godzin – uświadomienie sobie, co czuję do Iris. Kontynuowaliśmy rozmowę przy kolacji w pobliskiej restauracji, a potem wstąpiliśmy gdzieś na drinka. Było już po jedenastej, kiedy uznaliśmy, że najwyższa pora się pożegnać. Zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę, ale zanim otworzyłem drzwi, pochwyciłem Iris w ramiona, przytuliłem do siebie i zacząłem żarliwie całować. Była to najbardziej impulsywna rzecz, jaką w życiu zrobiłem – chwila czystego szaleństwa, prawdziwy poryw namiętności. Taksówka odjechała, a myśmy dalej stali na ulicy, złączeni w uścisku. Mieliśmy wrażenie, jakby nikt przed nami nigdy się nie całował, jakbyśmy tej nocy odkryli i udoskonalili sztukę pocałunku. Moja samotna podróż przez życie zakończyła się. Iris spadła mi z nieba, kiedy się tego najmniej spodziewałem. Nasza miłość wybuchła gwałtownie, z niesamowitą siłą, i odtąd wszystko się zmieniło.
W czerwcu wzięliśmy ślub. Sachs był moim drużbą. Podczas obiadu, na który zaprosiliśmy kilka osób, wstał od stołu, żeby wznieść toast. Ponieważ był to bardzo krótki toast, potrafię odtworzyć go słowo w słowo: „To, co chcę powiedzieć, wcześniej powiedział generał William Tecumseh Shertnan. Pozwolę sobie go zacytować, bo sam nie umiem tego lepiej ująć”. Po czym odwróciwszy się w moją stronę, podniósł kieliszek i kontynuował: „Grant trwał przy mnie, kiedy mi odbiło. Ja trwałem przy nim, kiedy on się upił. Teraz już zawsze będziemy trwać przy sobie”.