Rozdział 3

Nastała era Ronalda Reagana. Sachs nadal robił to co dawniej, ale w sytuacji, jaka się wytworzyła w Ameryce lat osiemdziesiątych, znalazł się na marginesie życia. Nie o to chodziło, że nikt go nie czytał; nie, wciąż miał czytelników, tyle że ich grono systematycznie się kurczyło, a pisma, w których drukował, były coraz mniej znane. W sposób prawie niezauważalny stawał się przeżytkiem, kimś, kto nie nadąża z duchem czasu. Świat wokół niego ulegał przeobrażeniom; w panującej atmosferze nietolerancji i egoizmu, atmosferze idiotycznej dumy narodowej, opinie głoszone przez Sachsa miały cierpki, moralistyczny wydźwięk. Przerażało go to, że w każdej dziedzinie życia prawica zyskiwała przewagę, ale jeszcze bardziej przerażała kompletna niezaradność opozycji. Partia Demokratyczna zapadła się pod ziemię, lewica znikła z horyzontu, dziennikarze zamilkli. Wszystkie argumenty zostały przywłaszczone przez drugą stronę i po prostu nie wypadało głośno protestować. Sachs, zupełnie się tym nie przejmując, wciąż opowiadał się za sprawami, w których słuszność wierzył, lecz coraz mniej osób chciało go słuchać. Udawał, że nic sobie z tego nie robi, widziałem jednak, że samotna walka zaczyna go przygnębiać; chociaż się pocieszał, że to on ma rację, stopniowo tracił wiarę w siebie.

Może gdyby nakręcono film, do którego pisał scenariusz, wszystko by się potoczyło inaczej. Ale Fanny trafnie odgadła, czym to się skończy: po sześciu czy ośmiu miesiącach nanoszenia kolejnych poprawek, po licznych negocjacjach, po ciągłych kłótniach i nieporozumieniach, producent zniechęcił się i zarzucił projekt. Trudno ocenić, jak bardzo Sachs poczuł się zawiedziony. Niczego po sobie nie pokazywał; w towarzystwie żartował z całego przedsięwzięcia, sypał dowcipami, opowiadał anegdoty z życia w Hollywood, ze śmiechem chwalił się, ile zarobił na filmie, który nie powstał. Nie wiem, czy blefował, czy nie, ale wydaje mi się, że w głębi duszy zależało mu na tym, aby sfilmowano jego książkę. W przeciwieństwie do wielu pisarzy, Sachs nie gardził kulturą masową i ekranizacja powieści nigdy nie budziła w nim żadnych wątpliwości. Nie uważał tego za dyshonor, traktował raczej jako szansę dotarcia do szerszego kręgu odbiorców i kiedy pojawiła się taka możliwość, chętnie z niej skorzystał. Chociaż nigdy tego wprost nie mówił, podejrzewam, że telefon z Hollywood schlebił jego próżności, nieoczekiwanie dając mu krótki, lecz upajający posmak władzy. Była to oczywiście najnormalniejsza w świecie reakcja, ale myślę, że Sachs, człowiek skromny i zawsze krytyczny wobec siebie, wstydził się swoich rozbuchanych nadziei na sukces i chwałę. Z tego powodu chyba niełatwo mu było ujawnić, co naprawdę czuł, kiedy projekt upadł. Hollywood stanowiło jakby ucieczkę od kryzysu, który w nim stopniowo narastał, i kiedy droga ucieczki została nagle odcięta, musiał to przeżyć o wiele bardziej, niż po sobie pokazywał.

Rzecz jasna, to wszystko są tylko moje domysły. Nie zauważyłem bowiem żadnych nagłych czy radykalnych zmian w zachowaniu Bena. Zawsze pracował w szaleńczym pośpiechu, bo brał na siebie zbyt wiele zobowiązań i nieustannie miał nóż na gardle; tempo jego pracy nie zmalało, kiedy z filmu wyszły nici, może nawet wzrosło. Z zawrotną szybkością pisał różne artykuły, eseje, recenzje; można by zaryzykować stwierdzenie, że nie tylko nie stracił zapału do pracy, ale że robota wręcz paliła mu się w rękach. Jeśli podaję w wątpliwość ten optymistyczny wizerunek, to tylko dlatego, że wiem, co się stało później. W psychice Sachsa zaszły ogromne zmiany i chociaż nietrudno wskazać przełomowy moment i zwalić winę na nieszczęśliwy wypadek, który mu się przydarzył, nie wierzę, aby jedno, nawet najkoszmarniejsze zdarzenie mogło do tego stopnia wpłynąć na człowieka. Bo czy można tak kompletnie zmienić się z dnia na dzień? Czy można zasnąć jako jedna osoba, a obudzić się jako inna? Może tak, mnie to jednak mało przekonuje. Owszem, sam wypadek był bardzo groźny, ale istnieje mnóstwo innych reakcji na sytuację, gdy człowiek ociera się o śmierć. Nie chcę przez to powiedzieć, że zachowując się tak, a nie inaczej, Sachs miał jakikolwiek wybór. Przeciwnie, uważam, że jego reakcja idealnie odzwierciedla stan, w jakim się znajdował przed wypadkiem. Innymi słowy, nawet jeśli sprawiał wrażenie zadowolonego z życia, nawet jeśli podczas wielu miesięcy i lat poprzedzających wypadek nie uświadamiał sobie własnej udręki, jestem głęboko przekonany, że był w bardzo złej formie. Na poparcie swojej tezy nie mam żadnych dowodów, mogę jedynie snuć domysły. Kto inny, gdyby wyszedł bez szwanku z czegoś takiego jak Sachs, dziękowałby Bogu, że żyje, a po jakimś czasie o wszystkim by zapomniał. Ale nie on. To, że Ben tak nie zrobił – a raczej, że nie mógł tak zrobić – nie tyle świadczy o tym, że zmienił się pod wpływem wypadku, co o tym, że wypadek uwidocznił jego ukryte dotąd cechy. Jeżeli się mylę, to być może wszystko, co dotychczas napisałem, jest stekiem bzdur, kupą niedorzecznych spekulacji. Może tamtej nocy życie Bena naprawdę odmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, może istotnie jest dwóch Benów, jeden przedwypadkowy, a drugi powypadkowy; jeśli tak, to z czystym sumieniem należałoby wykreślić wszystko, co miało miejsce przed wypadkiem. Oznaczałoby to też, że ludzkie zachowanie jest nieprzewidywalne i całkiem pozbawione sensu. Że nigdy niczego nie da się do końca zrozumieć.

Nie widziałem wypadku na własne oczy, ale byłem tam tego wieczoru, gdy się wydarzył. Na przyjęcie, które odbywało się w ciasnym mieszkaniu na Brooklyn Heights, przyszło ze czterdzieści albo pięćdziesiąt osób; ludzie krążyli między pokojami, pijąc, pocąc się z gorąca i podnosząc wesoły harmider. Wypadek miał miejsce około dziesiątej; o tej porze większość z nas przeszła na dach budynku, żeby obejrzeć pokaz sztucznych ogni. Tylko dwie osoby widziały, co się stało: Maria Turner, która rozmawiała z Sachsem na schodach przeciwpożarowych, i niejaka Agnes Darwin, która wpadła na Marię od tyłu, a tym samym niechcący sprawiła, że Ben stracił równowagę. Bez wątpienia mógł się zabić. A ponieważ znajdował się na wysokości trzeciego piętra, to niemal cud, że przeżył. Gdyby nie sznur do suszenia bielizny wiszący półtora metra nad ziemią, który złagodził upadek, podejrzewam, że Sachs nie uniknąłby trwałego kalectwa; mógł złamać kręgosłup, doznać pęknięcia czaszki – wybór był prawie nieograniczony. A tak, spadając z trzeciego piętra, zahaczył o sznur, sznur się zerwał i Sachs, zamiast rąbnąć głową w beton, wylądował wśród skłębionych dywaników łazienkowych, koców i ręczników. Mimo amortyzacji uderzenie i tak było potężne, choć oczywiście nie tak silne, jak by mogło być. Sachs nie tylko przeżył, ale wyszedł z tego ze stosunkowo drobnymi obrażeniami: dwa pęknięte żebra, łagodny wstrząs mózgu, złamany obojczyk, kilka guzów i siniaków. Niby wszystko dobrze się skończyło, jednakże prawdziwa szkoda, której doznał Sachs, niewiele miała wspólnego z uszkodzeniami ciała. Właśnie z tą dziwną, tajemniczą sprawą ciągle nie umiem się uporać, nie potrafię jej rozwikłać. Jego ciało wróciło do dawnej sprawności, lecz on sam pozostał odmieniony. To było tak, jakby podczas tych kilku sekund lotu, zanim uderzył o beton, Ben stracił absolutnie wszystko. Jakby gdzieś w powietrzu, pomiędzy trzecim piętrem a ziemią, rozpadło się jego życie. I przez cztery lata, aż do śmierci, nie zdołał go z powrotem poskładać.

Wypadek zdarzył się czwartego lipca 1986 roku, w setną rocznicę wzniesienia Statuy Wolności. Iris ze swoimi trzema siostrami, z których jedna mieszkała w Tajpej, wyruszyła w sześciotygodniową podróż po Chinach, David wyjechał na dwutygodniowe kolonie do okręgu Bucks w Pensylwanii, a ja spędzałem lato w mieście, pracując nad nową powieścią i z nikim się nie widując. Zazwyczaj o tej porze Sachs siedział już w Vermont, lecz akurat w tym roku „Village Voice” zamówiło u niego relację z obchodów Dnia Niepodległości i Sachs postanowił nigdzie się nie ruszać, dopóki nie napisze artykułu. Trzy lata wcześniej posłuchał w końcu mojej rady i znalazł sobie agenta literackiego; była nim Patrycja Clegg, która mnie również reprezentowała. Tamtego wieczoru przyjęcie odbywało się właśnie w mieszkaniu Patrycji. Ponieważ z Brooklyn Heights doskonale można było obserwować pokaz sztucznych ogni, Fanny z Benem chętnie przyjęli zaproszenie. Ja też byłem zaproszony, nie zamierzałem jednak iść. Praca tak bardzo mnie pochłaniała, że nie miałem najmniejszej ochoty wychodzić z domu, ale kiedy Fanny zadzwoniła po południu i powiedziała, że oboje z Benem się wybierają, zmieniłem zdanie. Nie widziałem ich od ponad miesiąca, a ponieważ wkrótce mieli wyjechać na lato, uznałem, że to pewnie ostatnia okazja, aby pogadać z nimi przed jesienią.

Tak się złożyło, że prawie z Benem nie rozmawiałem. Kiedy się pojawiłem, wszyscy już się świetnie bawili; ledwo zdołałem przywitać się z Benem i zamienić z nim dwa słowa, gdy nas rozdzielono – po chwili on był w jednym końcu pokoju, ja w drugim. Zupełnym przypadkiem znalazłem się koło Fanny i wkrótce tak nas wciągnęła rozmowa, że oboje straciliśmy Bena z oczu. Wiedziałem, że Patrycja zaprosiła również Marię Turner, ale nigdzie w tłumie jej nie dostrzegłem. Dopiero po wypadku dowiedziałem się, że była na przyjęciu – że stała na schodach przeciwpożarowych, kiedy Ben stracił równowagę – ale wtedy panował taki chaos (wrzaski gości, karetki pędzące na sygnale, śpieszący się sanitariusze), że jej nie zauważyłem. Podczas tych kilku godzin poprzedzających wypadek bawiłem się znacznie lepiej, niż tego oczekiwałem. Nie dlatego, że tak bardzo podobało mi się przyjęcie, ale dlatego, że stałem koło Fanny, że znów z nią rozmawiałem, że mimo upływu tylu lat i tego, co między nami zaszło, nadal się przyjaźniliśmy. Prawdę mówiąc, tego wieczoru byłem w ckliwym nastroju, po głowie krążyły mi same sentymentalne myśli i pamiętam, jak w pewnym momencie spojrzałem Fanny w twarz i nagle, chyba po raz pierwszy w życiu, zdałem sobie sprawę, że nie jesteśmy już tacy młodzi, że lata lecą, czas ucieka. Może to z powodu wypitego alkoholu, lecz poczułem się tak, jakbym dokonał wielkiego odkrycia. Tym odkryciem było to, że się starzejemy i możemy liczyć wyłącznie na siebie, na nikogo więcej. Fanny i Ben, Iris i David – oto moja rodzina. Oto ludzie, których kocham i których dobro zawsze leży mi na sercu.

Wraz z innymi gośćmi przeszliśmy na dach budynku. Chociaż początkowo nie zamierzałem przyjąć zaproszenia Patrycji Clegg, w sumie cieszyłem się, że mam okazję obejrzeć pokaz sztucznych ogni. Wybuchy rozjaśniające niebo przemieniły Nowy Jork w widmowe miasto, w dodatku przeżywające oblężenie. Bawiło mnie to całe szaleństwo, ten nieustający huk, te barwne świetlne kule rozbryzgujące się po niebie, kolorowe iskry opadające poprzez gęste smugi dymu. Na lewo w zatoce wznosiła się w chwale Statua Wolności, oświetlona wspaniałym blaskiem reflektorów, na wprost widać było wieżowce Manhattanu, które wyglądały tak, jakby lada moment miały unieść się nad ziemię i bezpowrotnie odlecieć w dal. Siedzieliśmy z Fanny obok siebie, nieco za resztą gości, zapierając się piętami o lekko spadzisty dach, i gadaliśmy o różnych rzeczach. O przeszłości, o listach Iris z Chin, o Davidzie, o jej pracy w muzeum, o artykule Bena. Nie chcę z tego robić wielkiej sprawy, ale tuż przed jego upadkiem któreś z nas wspomniało o tym, jak w 1951 roku Ben wspinał się ze swoją matką na pochodnię Statuy Wolności. Skoro cały czas mieliśmy Statuę przed oczami, nic dziwnego, że przypomniała nam się tamta historia, a z drugiej strony to było straszne: ledwo przestaliśmy śmiać się na myśl o matce Bena lecącej przez wnętrze Statuy, kiedy Ben poleciał trzy piętra w dół. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk Agnes i Marii. To było tak, jakby samo wypowiedzenie przez nas słowa „upadek” spowodowało prawdziwy upadek i chociaż wiem, że nie ma bezpośredniego związku między tymi zdarzeniami, to jednak ilekroć wracam pamięcią do tej nocy, zawsze przechodzą mnie ciarki. Nadal dźwięczy mi w uszach przeraźliwy krzyk obu kobiet, nadal widzę też wyraz strachu, który pojawił się na twarzy Fanny, w chwili gdy ktoś zawołał Bena; tak, do dziś pamiętam strach wyzierający z jej oczu, podczas gdy na niebie rozbłyskały ognie, rzucając barwne refleksy na jej twarz.

Karetka zabrała nieprzytomnego Bena do szpitala na Long Island. Chociaż odzyskał przytomność po niecałej godzinie, lekarze trzymali go w szpitalu prawie dwa tygodnie, robiąc mu liczne badania, żeby wykluczyć trwałe uszkodzenie mózgu. Zapewne wcześniej wypisano by go do domu, gdyby nie to, że przez dziesięć dni nie odzywał się słowem do nikogo, ani do Fanny, ani do mnie, ani do Marii Turner (która wpadała każdego popołudnia), ani do lekarzy i pielęgniarek. Gadatliwy, bez przerwy pytlujący Sachs nagle zamilkł, logiczne zatem wydawało się podejrzenie, że stracił zdolność mowy, że uderzenie w głowę spowodowało jakiś poważny uraz.

Był to koszmarny okres w życiu Fanny. Wzięła zwolnienie z pracy i całymi dniami przesiadywała w pokoju Bena, on jednak nie reagował na obecność żony, nie cieszył się z jej wizyt; często zamykał oczy i udawał, że śpi, a na uśmiech odpowiadał tępym spojrzeniem. Sytuacja, która sama w sobie była ciężka, stała się dla Fanny prawie nie do wytrzymania. Chyba nigdy nie widziałem jej tak zmartwionej, tak przybitej, tak potwornie nieszczęśliwej jak wtedy. Wizyty Marii tylko wszystko pogarszały. Fanny dorabiała do nich najróżniejsze pobudki, lecz naprawdę nie miała powodu być zazdrosna. Maria prawie nie znała Bena, a od czasu gdy się ostatni raz widzieli, minęło wiele lat. A dokładnie: siedem. Siedem lat temu Maria była u nich w domu na kolacji, po której zaczęła się ze mną spotykać. To, że pojawiła się na przyjęciu z okazji Dnia Niepodległości, nie miało nic wspólnego z Benem, Fanny czy ze mną. Została zaproszona przez bliską przyjaciółkę gospodyni, Agnes Darwin, która redagowała książkę o twórczości Marii. Upadek Bena z trzeciego piętra wstrząsnął Marią do żywego: przychodziła do szpitala powodowana strachem, troską, wewnętrznym przymusem. Ja o tym wiedziałem, ale Fanny nie miała pojęcia i denerwowała się, ilekroć ich drogi się krzyżowały. Świadom tego, że podejrzewa najgorsze, że wmówiła w siebie, iż za jej plecami Ben sypia z Marią, postanowiłem oczyścić atmosferę i któregoś popołudnia zaprosiłem obie panie na obiad do szpitalnej stołówki.

Okazało się, że tamtego wieczoru na przyjęciu Maria rozmawiała z Benem w kuchni. Ben był ożywiony, czarujący, opowiadał jej różne ciekawostki dotyczące Statuy Wolności. Kiedy niebo rozświetliły sztuczne ognie, zaproponował, żeby – zamiast tłoczyć się z innymi na dachu – wyszli przez okno w kuchni na schody przeciwpożarowe i stamtąd oglądali fajerwerki. Tak też zrobili. Maria nie miała wrażenia, że Ben za dużo wypił, ale w pewnym momencie, całkiem nieoczekiwanie, usiadł na żelaznej barierce, przerzucił nogi na drugą stronę i zaczął wymachiwać nimi w powietrzu. Maria podbiegła do Bena wystraszona i objęła go w pasie, żeby przypadkiem nie spadł. Usiłowała go przekonać, aby wrócił na podest, ale Ben roześmiał się i powiedział, żeby się nie martwiła. Właśnie wtedy Agnes Darwin weszła do kuchni i przez otwarte okno zobaczyła Marię i Bena. Byli do niej odwróceni plecami, a z powodu huku i wrzawy panującej na zewnątrz nie słyszeli za sobą kroków. Agnes, pulchna, energiczna kobieta, nieźle już podchmielona, wymyśliła sobie, że się do nich przyłączy. Trzymając w ręce kieliszek z winem, przecisnęła swoje okazałe kształty przez okno i stanęła na podeście. Niestety, lewy obcas zaklinował się jej w żelaznej kracie i kiedy próbowała go wyciągnąć, straciła równowagę i poleciała w stronę balustrady. Miejsca było niewiele, więc wpadła na Marię, uderzając w nią z impetem. Maria, zaskoczona nagłym ciosem w plecy, rozwarła ramiona, a wtedy Ben runął w dół. Tak po prostu, bez żadnego ostrzeżenia. Agnes wpadła na Marię, Maria na Bena i po chwili Ben poszybował w dół na głowę.

Fanny wyraźnie poczuła ulgę, kiedy się dowiedziała, że jej podejrzenia są bezpodstawne, lecz w sumie wyjaśnienia Marii nie pomogły w rozwikłaniu zagadki. Najważniejsze pytania pozostały bez odpowiedzi: dlaczego Sachs przeszedł przez barierkę? Zawsze cierpiał na lęk wysokości, więc nie powinien był czegoś takiego zrobić. Poza tym jeżeli przed wypadkiem między nim a Fanny się dobrze układało, to dlaczego nagle obrócił się przeciwko niej? Dlaczego wzdrygał się, kiedy wchodziła do jego pokoju w szpitalu? Coś się wydarzyło podczas tego wypadku, coś, co oprócz obrażeń fizycznych wywołało u Bena jakiś inny uraz; było jasne, że dopóki nie odzyska mowy, czy też dopóki nie zechce mówić, Fanny nie dowie się, w czym rzecz.

Minął prawie miesiąc, zanim usłyszałem wersję Sachsa. Od jakiegoś czasu przebywał w domu; wciąż dochodził do siebie po wypadku, chociaż nie musiał już całymi dniami leżeć w łóżku. Odwiedziłem go w upalne popołudnie na początku sierpnia, kiedy Fanny była w pracy. Pamiętam, że siedzieliśmy w salonie, pijąc piwo i oglądając – przy wyłączonym dźwięku – mecz baseballowy. Ilekroć wracam teraz pamięcią do tamtego dnia, widzę mały, migoczący ekran i graczy biegających w ciszy po boisku; stanowili absurdalne tło do pełnych boleści zwierzeń mego przyjaciela.

W pierwszej chwili – jak mi powiedział – ledwo kojarzył, kim jest Maria Tumer. To znaczy miał świadomość, że nie jest to osoba całkiem mu obca, ale nie potrafił sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach ostatnio się widzieli. Podszedł więc do niej i szczerze wyznał, że nigdy nie zapomina twarzy, lecz do jej twarzy nie umie dopasować nazwiska. Maria, jak zwykle nieprzenikniona, uśmiechając się tajemniczo powiedziała, że prędzej czy później na pewno sobie przypomni. I dla ułatwienia dodała, że była kiedyś u niego w domu, nic więcej jednak nie chciała zdradzić. Sachs w mig pojął, że kobieta przekomarza się z nim, ale nawet mu się to spodobało. Zaintrygowany jej przekornym, ironicznym uśmiechem, nie miał nic przeciwko niewinnej grze w kotka i myszkę. Szybko się zorientował, że ma do czynienia z osobą wyjątkowo błyskotliwą, a to stanowiło dodatkową zachętę.

Twierdził, że gdyby mu się przyznała, jak się nazywa, przypuszczalnie zachowałby się zupełnie inaczej. Bądź co bądź wiedział, że zanim poznałem Iris, spotykałem się z Marią Turner, i że Fanny nadal utrzymywała z nią kontakt, bo co jakiś czas opowiadała mu o jej twórczości. Ale tamtego wieczoru przed siedmiu laty, kiedy Maria była u nich na kolacji, coś się Benowi poprzestawiało w głowie i nikt nigdy nie wyprowadził go z błędu. Otóż na przyjęcie zostały zaproszone cztery młode artystki, a ponieważ Benowi przedstawiono wszystkie cztery naraz, popełnił dość typową pomyłkę, niewłaściwie dopasowując nazwiska do twarzy. W jego mniemaniu Maria Turner była niską szatynką o długich włosach i ilekroć o niej wspominałem, właśnie taki obraz jawił mu się przed oczami.

W każdym razie przeszli z drinkami do kuchni, gdzie było trochę luźniej niż w salonie, i usiedli na kaloryferze przy otwartym oknie, rozkoszując się lekkim wiaterkiem, który muskał ich po plecach. Wbrew temu, co Maria mówiła o trzeźwości Sachsa, miał mocno w czubie. Kręciło mu się w głowie i chociaż powtarzał sobie, że powinien przystopować, w ciągu następnej godziny wypił co najmniej trzy szklanki bourbona. Rozmowa, którą prowadzili, typowa dla osób flirtujących na przyjęciu, obfitowała w żartobliwe aluzje, dowcipne powiedzonka, sprytne niedomówienia. Cała ta słowna żonglerka polegała na tym, aby mówiąc w sposób jak najbardziej elegancki i okrężny, nie zdradzić nic o sobie, a jednocześnie rozśmieszyć partnera. Oboje byli w tym dobrzy; długo ciągnęli zabawę – Sachsowi nie przeszkodziły trzy szklanki bourbona, Marii dwa kieliszki wina.

Wieczór był upalny, a ponieważ Maria z pewnym wahaniem wybierała się na to przyjęcie (bała się, że się wynudzi), ubrała się w najbardziej kusy, wyzywający strój, jaki znalazła w szafie: obcisłą szkarłatną bluzkę bez rękawów, za to z dekoltem prawie do pępka, czarną mini, która ledwo co zakrywała, na gołych nogach miała sandały na cienkich, wysokich obcasach, na każdym palcu połyskiwał pierścionek, a na obu nadgarstkach – bransolety. Wyglądała wyzywająco, prowokacyjnie, ale była akurat w takim nastroju, że chciała się wyróżniać w tłumie, a strój jej to gwarantował. Jak mi mówił Sachs, kiedy siedzieliśmy przed niemym telewizorem, on sam od pięciu lat zachowywał się bez zarzutu. Przez ten czas ani razu nie spojrzał pożądliwym wzrokiem na żadną kobietę, toteż Fanny powoli znów nabrała do niego zaufania. Utrzymanie małżeństwa wiele go kosztowało, oboje długo i ciężko nad tym pracowali, i Sachs obiecał sobie, że już nigdy nie narazi ich związku na niebezpieczeństwo. A tu nagle, na przyjęciu z okazji Dnia Niepodległości, siedział w kuchni na kaloryferze obok półnagiej kobiety o wspaniałych, kuszących nogach i czuł, jak pod wpływem alkoholu traci nad sobą panowanie. Z każdą chwilą rosła w nim nieposkromiona ochota, aby dotknąć tych nóg, przejechać dłonią po gładkiej skórze. Maria zaś nie dość, że była skąpo ubrana, to przed wyjściem z domu skropiła się drogimi perfumami o niezwykle upajającym zapachu, a Ben miał słabość do perfum. Kiedy tak siedzieli przekomarzając się i flirtując, z całej siły się powstrzymywał przed zrobieniem jakiegoś wielkiego, upokarzającego głupstwa. Na szczęście hamulce psychiczne wzięły górę nad żądzą, lecz to bynajmniej nie przeszkodziło mu snuć wizji, co by było, gdyby zwyciężyła żądza. W wyobraźni widział, jak delikatnie kładzie rękę tuż nad kolanem Marii, po czym przesuwa dłoń po wewnętrznej stronie uda, kierując ją ku jedwabistym partiom ciała, wciąż skrytym pod spódniczką; przez kilka sekund czubkami palców penetruje niedostępne tereny, po czym wciska rękę pod gumkę i nagle jest w raju, wśród gęstych, skręconych włosów łonowych. Wyrafinowane obrazy przepływały w jego myślach; puszczony w ruch projektor wyobraźni nie dawał się zatrzymać. W dodatku Maria sprawiała takie wrażenie, jakby dokładnie wiedziała, co Sachsowi chodzi po głowie. Gdyby zrobiła urażoną minę, może to by odczyniło urok i projektor przestałby działać, Maria jednak była całkiem zadowolona, że jest obiektem tak palącej żądzy. Sądząc po tym, jak odwzajemniała jego spojrzenia, Sachs zaczął nawet podejrzewać, że Maria po cichu rzuca mu wyzwanie, zachęca go, aby posunął się dalej. Znając Marię wiedziałem, że takie a nie inne jej zachowanie mogło wynikać z najróżniejszych powodów. Mogła – wyjaśniłem Sachsowi – szukać natchnienia do czegoś, nad czym właśnie pracowała; mogła bawić się jego kosztem, wiedząc o czymś, o czym on nie miał zielonego pojęcia; albo – dość przewrotnie – mogła chcieć go ukarać za to, że nie pamiętał jej imienia. (Później, kiedy z nią o tym rozmawiałem na osobności, przyznała, że istotnie, chodziło o ukaranie Sachsa.) Ale wtedy w kuchni Sachs nie zastanawiał się nad motywacją Marii. Myślał tylko o jednym: o własnych odczuciach, o tym, że pożąda tej tajemniczej, atrakcyjnej kobiety i że sam siebie za to nienawidzi.

– Naprawdę nie masz powodu się dręczyć – rzekłem. – W końcu jesteś facetem z krwi i kości, a Maria potrafi być niezwykle ponętna, zwłaszcza gdy się o to postara. A skoro do niczego między wami nie doszło, przestań robić sobie wyrzuty.

– Wiesz, Peter, nawet nie o to chodzi, że miałem na nią chrapkę – powiedział wolno mój przyjaciel, starannie dobierając słowa. – Chodzi o to, że próbowałem w niej wzbudzić pożądanie. Psiakrew, obiecałem sobie, że nie będę tego więcej robił, i co? Obiecanki cacanki.

– Mylą ci się dwa pojęcia. Ben. Istnieje kolosalna różnica między myślą a czynem, między chceniem a robieniem. Musimy brać na to poprawkę, bo inaczej wszyscy zwariujemy.

– Wiem, ale nie o tym mówię. Zdumiewa mnie to, że nagle zapragnąłem czegoś, o czym chwilę wcześniej nawet nie myślałem. To nie jest sprawa wierności czy niewierności, lecz samopoznania. Z przerażeniem odkryłem, że potrafię sam siebie oszukiwać. Pół biedy, gdybym w trakcie przestał, ale ja dalej flirtowałem, nawet gdy zrozumiałem, do czego to wszystko zmierza.

– No właśnie: flirtowałeś. I tylko to się liczy. Przecież jej nie dotykałeś…

– Nie, nie dotykałem. Ale robiłem co mogłem, żeby ona mnie dotknęła. Moim zdaniem, to znacznie gorsze. Okłamywałem sam siebie. Jak dobry skaut trzymałem się litery prawa, ale już duch prawa w ogóle mnie nie interesował. I dlatego spadłem ze schodów przeciwpożarowych. To nie był wypadek, Peter. Ja sam to spowodowałem. Zachowałem się jak tchórz i musiałem ponieść zasłużoną karę.

– Chcesz powiedzieć, że skoczyłeś? – spytałem.

– Nie, to nie takie proste. Podjąłem ryzyko, głupie ryzyko. Zrobiłem coś kretyńskiego, bo wstydziłem się przyznać przed samym sobą, że chcę dotknąć nogi Marii Turner. Człowiek, który posuwa się do takich granic samozakłamania, zasługuje na wszystko, co go spotyka.

Dlatego zabrał Marię na schody przeciwpożarowe. Z jednej strony zmiana miejsca umożliwiała wybrnięcie z niezręcznej sytuacji, jaka się między nimi wytworzyła, a z drugiej strony była wstępem do zmyślnego planu, sprytnym fortelem, dzięki któremu mógłby ocierać się o ciało Marii Turner, nie tracąc przy tym honoru. I właśnie to go tak przejęło grozą: nie sam fakt pożądania obcej kobiety, lecz obłudne wyparcie się żądzy po to, aby móc ją zaspokoić. Na zewnątrz – ciągnął swoją opowieść Sachs – panował istny chaos. Wiwatujące tłumy, wybuchające sztuczne ognie, ciągły huk, od którego aż dudniło w uszach. Przez chwilę stali na podeście, obserwując fajerwerki rozjaśniające niebo, po czym Ben przystąpił do pierwszej części swojego planu. Zważywszy na to, że od dziecka cierpiał na lęk wysokości, nie wiem jakim cudem zdobył się na odwagę. Przysunąwszy się do krawędzi podestu, przerzucił prawą nogę przez barierkę i przez moment stał tak, kurczowo zaciskając ręce na poręczy, a następnie przerzucił drugą nogę. Zachwiał się, szybko jednak złapał równowagę. Za plecami usłyszał, jak Maria wciąga gwałtownie powietrze. Zapewne sądziła, że Ben zamierza skoczyć, więc czym prędzej wyjaśnił jej, że po prostu chce mieć lepszy widok. Jego odpowiedź nie zadowoliła Marii. Kobieta zaczęła prosić, żeby zszedł z poręczy, a kiedy zrozumiała, że nie zdoła go przekonać, zrobiła dokładnie to, na co tak bardzo liczył, to, co sobie zaplanował, obmyślając swój fortel. Doskoczyła do niego i mocno objęła od tyłu. To wszystko: drobny przejaw zatroskania mający pozory namiętnego uścisku. Chociaż nie wzbudziło to w Benie tej ekstatycznej reakcji, której się spodziewał (był zbyt przerażony wysokością, aby móc w pełni rozkoszować się bliskością Marii), nie wywołało też zawodu. Czuł, jak jej ciepły oddech łaskocze go w kark, czuł na plecach napór jej piersi, a w nozdrzach zapach jej perfum. Trwało to króciutką chwilę, może ułamek sekundy, ale kiedy szczupłe, gołe ramiona Marii zacisnęły się wokół jego torsu, doznał czegoś na kształt szczęścia – nagłego przypływu błogości, od którego delikatne ciarki przeszły go po całym ciele. Ryzyko się opłaciło. Zamysł wart był zachodu. Teraz należało jedynie wrócić w bezpieczne miejsce. Zamierzał posłużyć się Marią jako oparciem (do ostatniej niemal chwili przedłużając z nią kontakt cielesny) i powoli zsunąć na podest, ale gdy szykował się do przeprowadzenia tej akcji, Agnes Darwin straciła równowagę i wpadła od tyłu na Marię. Sachs akurat poluzował uścisk na poręczy. Kiedy Maria poleciała do przodu, uderzając go gwałtownie, Sachs nie zdążył ponownie zacisnąć palców na poręczy. Jego środek ciężkości raptownie przesunął się w przód i Sachs poczuł, że zaczyna spadać; po chwili wokół siebie miał już tylko powietrze.

– Krótko trwało, zanim uderzyłem w ziemię – powiedział. – Sekundę lub dwie, najwyżej trzy. Ale pamiętam, że mnóstwo myśli zdążyło zakołatać mi w głowie. Najpierw pojawiło się przerażenie, świadomość tego, co się stało, tego, że spadam. Wydawałoby się, że na nic więcej, na żadne inne myśli czy emocje człowiek nie ma już czasu, ale to nieprawda. Przerażenie znikło… nie, nie znikło, tylko jakby zeszło na dalszy plan, a jego miejsce zajęło coś innego, co było znacznie silniejsze od zwykłego strachu. Nie wiem, jak to nazwać. Może uczuciem bezwzględnej pewności. Miałem wrażenie, że nagle doznaję jakiegoś olśnienia, że poznaję smak ostatecznej prawdy. Jeszcze niczego nie czułem z taką siłą. Najpierw zdałem sobie sprawę, że spadam, a potem zrozumiałem, że już nie żyję. Nie że umrę, tylko że już nie żyję. Byłem truposzem, który spada na ziemie, i chociaż fizycznie wciąż żyłem, to jednak byłem martwy, równie martwy jak zwłoki w grobie na cmentarzu. Nie potrafię tego inaczej określić. Mimo że nadal spadałem, miałem już za sobą moment zderzenia z ziemią i roztrzaskania się na tysiące kawałków. Było tak, jakbym podczas lotu wyzionął ducha, stał się trupem, kiedy więc wpadłem na rozciągnięty sznur i wylądowałem w stosie koców i ręczników, to już nie byłem ja. Bo ja wcześniej opuściłem swoje ciało. Przez ułamek sekundy nawet widziałem, jak znikam.

Chciałem zadać mnóstwo pytań, ale wolałem nie przerywać mu opowieści. Sachs z trudem wydobywał z siebie słowa, mówił z wahaniem, co rusz popadając w milczenie, i bałem się, że mój głos może go nagle wytrącić z rytmu. Bogiem a prawdą, nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi. Nie ulegało wątpliwości, że upadek z trzeciego piętra był koszmarnym przeżyciem, ale nie rozumiałem, dlaczego z takim pietyzmem opisuje najdrobniejsze szczegóły sytuacji, która go poprzedzała. Flirt z Marią wydawał mi się czymś błahym, pozbawionym głębszego znaczenia, ot, banalną komedyjką obyczajową, nad którą nie warto się w ogóle zastanawiać. Jednakże dla Sachsa pomiędzy tymi dwoma sprawami istniał bezpośredni związek. Uważał, że jedno było przyczyną drugiego, a więc nie traktował tego, co się stało, jako nieszczęśliwy wypadek czy zwykły pech; przeciwnie, dla niego ów lot z trzeciego piętra stanowił groteskowy rodzaj kary. Chciałem go zapewnić, że się myli, że zbyt surowo siebie osądza, ale się nie odzywałem. Siedziałem cicho, słuchając, jak mój przyjaciel analizuje swoje zachowanie. Składając mi nadmiernie drobiazgową relację z gry, jaką prowadził z Marią w kuchni i na podeście schodów przeciwpożarowych, każdy włos dzielił na czworo, każdy szczegół brał pod lupę i z cierpliwością, której mógłby mu pozazdrościć średniowieczny teolog, roztrząsał każdy niuans swoich niewinnych zalotów. Był to proces niezwykle subtelny, mozolny i skomplikowany; po pewnym czasie przekonałem się, że lekka farsa, którą odgrywali z Marią w kuchni, nabrała dla Sachsa takiego samego znaczenia jak upadek z trzeciego piętra. Nie widział między nimi różnicy. Krótki, bezsensowny kontakt fizyczny stał się moralnym odpowiednikiem śmierci. Byłoby to wręcz komiczne, gdyby nie powaga, z jaką Sachs traktował tę sprawę. Niestety, nie przyszło mi do głowy, żeby parsknąć śmiechem. Starałem się wczuć w sytuację, wysłuchać go do końca i spojrzeć na wszystko jego oczami. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że dużo lepiej przysłużyłbym się Benowi, gdybym mu powiedział, o co tym wszystkim myślę. Powinienem był roześmiać mu się w twarz. Powinienem był mu przerwać, nawymyślać od wariatów. Jeśli kiedykolwiek zawiodłem Sachsa jako przyjaciel, to właśnie tamtego popołudnia przed czterema laty. Miałem okazję mu pomóc, ale ją zaprzepaściłem.

Jak mi wyznał, to, że po odzyskaniu przytomności do nikogo się nie odzywał, nie było świadomą decyzją z jego strony. Po prostu tak jakoś wyszło, a im dłużej milczał, tym większe miał wyrzuty, że przysparza innym zmartwień. Na pewno milczenie nie było spowodowane szokiem czy uszkodzeniem mózgu, ani jakąkolwiek dolegliwością fizyczną. Leżąc w szpitalnym łóżku, Sachs rozumiał wszystko, co do niego mówiono, i w głębi serca wiedział, że jest w stanie wypowiedzieć się na dowolny temat. Kluczowy moment nastąpił na samym początku, kiedy otworzył oczy i zobaczył obcą kobietę (pielęgniarkę, jak się wnet okazało), która przypatrywała mu się z uwagą. Po chwili usłyszał, jak kobieta informuje kogoś – a może mówiła do niego, nie był pewien – że wreszcie obudził się śpiący królewicz. Nawet chciał jej coś odpowiedzieć, ale w głowic miał mętlik, gonitwę myśli, w dodatku bolały go wszystkie kości, uznał więc, że jest zbyt słaby, aby wdawać się w rozmowę. Nigdy przedtem mu się coś takiego nie zdarzyło. Podczas gdy pielęgniarka, a potem jeszcze druga i lekarz, który do nich dołączył, stali pochyleni nad łóżkiem dopytując, jak się pacjent czuje, Sachs leżał zajęty własnymi myślami, szczęśliwy, że wyzwolił się od konieczności udzielania jakichkolwiek odpowiedzi. Sądził, że jest to sytuacja wyjątkowa, że więcej się nie powtórzy, ale powtórzyła się po raz drugi, trzeci, czwarty. Ilekroć ktoś się do niego zwracał, Sachs natychmiast odczuwał przemożną potrzebę milczenia. Z upływem dni stawał się coraz bardziej nieugięty w swoim postanowieniu, traktował je niemal honorowo, jak sekretne wyzwanie rzucone samemu sobie. Grzecznie słuchał, co inni do niego mówią, dokładnie ważył każde słowo, które wpadało mu do uszu, po czym zamiast odpowiedzieć, odwracał się na bok, zamykał oczy albo patrzył na mówiącego tak, jakby ten był powietrzem. Zdawał sobie sprawę, jak dziecinne i denerwujące jest jego zachowanie, lecz mimo to nie potrafił go zmienić. Lekarzami i pielęgniarkami się nie przejmował, wobec Marii, mnie czy innych przyjaciół nie poczuwał się do żadnego obowiązku. Największe wyrzuty miał oczywiście wobec Fanny i ze względu na nią kilka razy o mało się nie złamał. Na widok żony zawsze ogarniała go skrucha. Miał świadomość tego, jak okrutnie ją traktuje; własna postawa budziła w nim poczucie winy i obrzydliwego niesmaku. Czasami, kiedy leżał w łóżku walcząc ze swoim sumieniem, próbował się uśmiechnąć do Fanny, a ze dwa lub trzy razy poruszył nawet ustami i wydał z siebie kilka chrapliwych dźwięków, aby jej pokazać, że jak bardzo się stara, i uspokoić, że prędzej czy później odzyska mowę. Nienawidził się za te oszustwa, ale tyle rzeczy działo się w ciszy, za którą się skrył, że po prostu nie miał siły jej przerwać.

Wbrew temu, co sądzili lekarze, pamiętał każdy szczegół wypadku. Kiedy wracał myślą do tamtego wieczoru, wszystko z przerażającą klarownością stawało mu przed oczami: przyjęcie, Maria Turner, schody przeciwpożarowe, pierwsze chwile lotu, pewność co do własnej śmierci, sznur do wieszania bielizny, beton. Żadne z tych wspomnień nie było bledsze czy bardziej zatarte od innych. Wystarczało zaś jedno, by reszta spadała na niego z siłą potężnej lawiny. Całe wydarzenie od początku do końca jawiło mu się w wyrazistych barwach. Jednak coś dziwnego zaszło podczas upadku i Sachs czuł, że póki wspomnienia nie zbledną, musi je sobie dokładnie przemyśleć. Stąd jego milczenie. Nie tyle było ono odmową mówienia, co sposobem na to, aby zatrzymać przed oczami koszmar tamtej nocy – zatrzymać dopóty, dopóki nie doszuka się w nim jakiegoś sensu. Milczenie pozwalało mu zatopić się w kontemplacji, przeżywać wciąż na nowo chwilę upadku, może nawet na zawsze znieruchomieć w locie, zawisnąć pięć centymetrów nad ziemią, czekając w nieskończoność na moment apokalipsy.

Jak mi wyznał, nie miał zamiaru sobie niczego wybaczać. Jego wina była przesądzona, więc im mniej czasu poświęcał na jej roztrząsanie, tym lepiej.

– Kiedy indziej może szukałbym jakiegoś usprawiedliwienia. Bądź co bądź wypadki się przecież zdarzają. Każdego dnia i każdej godziny. Ludzie rozstają się z życiem w najbardziej nieoczekiwanych chwilach. Płoną żywcem w pożarach, topią się w jeziorach, wypadają z okien, giną w kraksach. Codziennie rano czyta się o tym w gazetach i tylko głupiec myśli, że jemu się nigdy nie przydarzy taka nagła i bezsensowna śmierć. Jednakże o moim wypadku nie zadecydował pech. Nie byłem ofiarą, jak ci inni nieszczęśnicy; byłem współwinny tego, co się stało, odegrałem czynną rolę. Nie mam prawa o tym zapominać, bo część odpowiedzialności spoczywa na mnie. Rozumiesz, co mam na myśli? Nie twierdzę, że flirtowanie z Marią Turner to zbrodnia. Co najwyżej głupi, żałosny wybryk. I gdyby chodziło o samo pożądanie, o samą pracę gruczołów płciowych, czułbym się jak kawał drania, ale o wszystkim bym do dziś zapomniał. Lecz moim zdaniem, seks miał niewiele wspólnego z tym, co się stało tamtego wieczoru. Do takiego właśnie wniosku doszedłem, kiedy leżałem w szpitalnym łóżku, nie odzywając się do nikogo. Gdybym po prostu chciał się dobrać do Marii Turner, czy stawałbym na głowie, żeby sprowokować ją do dotknięcia mnie? Istnieją dziesiątki mniej niebezpiecznych sposobów, żeby znaleźć się w objęciach obcej kobiety, setki bardziej skutecznych metod, którymi można osiągnąć identyczny rezultat. A ja postanowiłem zabawić się w śmiałka, przelazłem przez barierkę… Boże, mogłem się zabić! I po co to wszystko? Po nic! Po to, żeby w ciemnościach poczuć dotyk Marii Turner. Zastanawiając się nad tym w szpitalu, zrozumiałem, że wszystko mi się kompletnie poprzestawiało. Że jest odwrotnie, niż sądziłem, zupełnie inaczej, niż mi się wydawało. Otóż celem moich kretyńskich wygłupów wcale nie była chęć zmuszenia Marii do tego, aby mnie objęła; celem była chęć narażenia życia. Maria Turner stanowiła jedynie pretekst; posłużyłem się nią, żeby usiąść na barierce, zawisnąć nad przepaścią. Pytanie brzmi: dlaczego to zrobiłem? Dlaczego ryzykowałem? Zadawałem je sobie setki razy dziennie; za każdym razem otwierała się gdzieś we mnie czarna otchłań i po chwili znów spadałem, leciałem głową w dół przez czarny mrok. Nie chcę dramatyzować, ale te dni spędzone w szpitalu należą do najgorszych w moim życiu. Zrozumiałem bowiem prawdę bezsporną, że tamtego wieczoru świadomie wystawiłem się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Że nie chciałem dłużej żyć. Dokonałem tego odkrycia, kiedy leżałem pogrążony w milczeniu. Uzmysłowiłem sobie, że z jakiegoś powodu, który nadal pozostaje dla mnie zagadką, przelazłem przez balustradę po to, żeby się zabić.

– Byłeś pijany – powiedziałem. – Nie wiedziałeś, co robisz.

– Byłem pijany, ale dokładnie wiedziałem, co robię. Tylko nie wiedziałem, że wiem.

– Strasznie pokrętne rozumowanie. Czysta sofistyka.

– Nie wiedziałem, że wiem, ale alkohol dał mi odwagę do działania. Pomógł mi zrobić coś, co w głębi duszy zawsze chciałem zrobić, ale o tym nie wiedziałem.

– Wcześniej mówiłeś, że spadłeś, bo bałeś się pogładzić Marię po nodze. Teraz mówisz, że spadłeś naumyślnie. Albo tak, albo tak, Ben. Nie mogłeś tego zrobić niechcący, a zarazem z premedytacją.

– Tak właśnie było. Jedno doprowadziło do drugiego. Nie twierdzę, że to rozumiem, po prostu na swój sposób usiłuję ci wyjaśnić, jak doszło do wypadku. A prawda jest taka, że tamtego wieczoru chciałem z sobą skończyć. To pragnienie wciąż we mnie tkwi i muszę ci powiedzieć, że boję się go jak diabli.

– Słuchaj, Ben, w każdym człowieku, gdzieś głęboko w trzewiach, tli się chęć samozniszczenia. Tamtego wieczoru z jakiegoś niewyjaśnionego powodu płomień w twoich trzewiach strzelił za wysoko. Tylko dlatego, że to się raz zdarzyło, nie znaczy, że się kiedykolwiek powtórzy.

– Może. Ale to, co się stało, się nie odstanie, a stało się nie bez przyczyny. Skoro mi się przytrafiło, coś musi być ze mną nie tak. Widocznie przestało mi odpowiadać życie, jakie wiodę.

– Gdyby ci nie odpowiadało, nie zacząłbyś z powrotem mówić. A zacząłeś, czyli musiałeś dojść do jakiegoś wniosku. Musiałeś ułożyć sobie wszystko w głowie.

– Nie bardzo. Po prostu któregoś dnia przyprowadziłeś Davida. Dzieciak podszedł do łóżka i uśmiechnął się do mnie, a ja mu powiedziałem: „Cześć”. I tyle. Fajnie wyglądał po powrocie z kolonii. Taki idealny dziewięciolatek, opalony, tryskający zdrowiem. Kiedy stanął przy moim łóżku, z tym uśmiechem na buzi, nie mogłem się do niego nie odezwać.

– Miałeś łzy w oczach – rzekłem. – Myślałem, że oznaczają podjęcie decyzji, zawrócenie z drogi.

– Oznaczały co innego. Zrozumiałem, że sięgnąłem dna. I że muszę zmienić swoje życie – odparł.

– Zmienić życie a zakończyć je to dwie całkiem różne sprawy.

– Chcę zakończyć życie, jakie do tej pory prowadziłem. Chcę wszystko w nim zmienić. Jeżeli tego nie zrobię, wpakuję się w kłopoty. Całe moje dotychczasowe życie to kpina, jedna wielka pomyłka, żałosny ciąg drobnych niepowodzeń. W przyszłym tygodniu skończę czterdzieści jeden lat. Jeżeli do tego czasu nie wezmę się w garść, zacznę tonąć. Pójdę jak kamień na samo na dno świata.

– Musisz zabrać się z powrotem do pracy. Jak tylko usiądziesz do pisania, od razu sobie przypomnisz, gdzie jest twoje miejsce.

– Niedobrze mi się robi na samą myśl o pisaniu. Pisanie już nic dla mnie nie znaczy.

– Dawniej też tak mówiłeś.

– Może. Ale tym razem nie żartuję. Nie chcę spędzić reszty życia na wkręcaniu pustych kartek w maszynę do pisania. Chcę odejść od biurka i zająć się czymś innym. Nie chcę dłużej być cieniem. Interesuje mnie prawdziwy świat, robienie prawdziwych rzeczy.

– Na przykład jakich? – spytałem.

– Diabli wiedzą – odparł i przez kilka sekund milczał, po czym nagle, bez ostrzeżenia, uśmiechnął się szeroko. Był to pierwszy uśmiech, jaki od wielu tygodni widziałem na jego twarzy, i przez tę krótką chwilę Sachs prawie przypominał dawnego siebie. – Kiedy coś wymyślę, napiszę do ciebie list.

Opuszczałem mieszkanie Sachsa wierząc, że mój przyjaciel pokona kryzys. Może nie od razu, może dopiero za jakiś czas, ale nie wyobrażałem sobie, aby w końcu wszystko nie wróciło do normy. Przekonywałem samego siebie, że przecież jest zbyt silny, zbyt inteligentny, zbyt żywotny, aby upadek z wysokości mógł go kompletnie załamać. Nie wiem, może nie rozumiałem, jak dalece tamto zdarzenie zachwiało jego pewnością siebie. Widziałem, jak się zadręczał, jak straszne nękały go wątpliwości, jak bardzo się obwiniał, ale tamtego popołudnia pomimo mówienia przykrych rzeczy o sobie uśmiechnął się do mnie; wprawdzie z uśmiechu przebijała ironia, lecz ja potraktowałem ją optymistycznie, jako dowód, że prędzej czy później Ben wróci do zdrowia i równowagi psychicznej.

Mijały jednak tygodnie, potem miesiące, a sytuacja pozostawała właściwie bez zmian. Owszem, Sachs znów zaczął udzielać się towarzysko, z czasem zaś jego cierpienie coraz mniej rzucało się w oczy (przy gościach nie oddawał się już ponurym rozważaniom, rzadziej też bywał nieobecny myślami), lecz wynikało to stąd, że po prostu mniej o sobie mówił. Nie milczał tak jak w szpitalu, ale efekt był podobny. To znaczy brał udział w rozmowie, a raczej otwierał usta i odzywał się we właściwym momencie, ale nigdy nie mówił o niczym, co go naprawdę dotyczyło, nie wspominał o wypadku i jego następstwach. Powoli zacząłem wyczuwać, że spycha swoje cierpienie z widoku, chowając je gdzieś głęboko, w sobie tylko znanym miejscu. Może to by mnie nie niepokoiło, gdyby wszystko inne było po staremu. W końcu mógłbym przywyknąć do spokojniejszego, bardziej stonowanego Sachsa, ale zewnętrzne symptomy były dość niepokojące. Nie umiałem się pozbyć wrażenia, że sygnalizują zbliżające się nieszczęście. Sachs nie przyjmował żadnych zleceń z pism, nie starał się odnowić zawodowych znajomości, nie przejawiał najmniejszej ochoty, aby kiedykolwiek zasiąść znów do maszyny do pisania. Tuż po wyjściu ze szpitala powiedział mi, że pisanie przestało go interesować, ale mu wtedy nie uwierzyłem. Teraz jednak, gdy wciąż omijał z daleka swoje biurko, zacząłem się poważnie bać. Odkąd się poznaliśmy, życie Sachsa było nierozerwalnie związane z pracą; Sachs bez pracy jawił mi się teraz jak człowiek bez życia. Niczym patyk na wodzie, unosił się na falach dnia, z których jeden nie różnił się od drugiego, i z tego, co się mogłem zorientować, było mu najzupełniej obojętne, czy kiedykolwiek przybije z powrotem do brzegu.

Któregoś dnia pomiędzy Świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem Sachs zgolił brodę i przyciął włosy do normalnej długości. Zmiana była tak radykalna, że wyglądał jak obcy człowiek. Miałem wrażenie, że się jakoś skurczył, że jednocześnie odmłodniał i się postarzał; chyba dopiero po miesiącu przyzwyczaiłem się do jego nowej twarzy i przestałem się dziwić, co to za facet, kiedy wchodził do pokoju. Nie o to chodziło, że wolałem go z brodą; nie, po prostu nie życzyłem sobie zmian, jakichkolwiek zmian. Kiedy spytałem Sachsa, dlaczego to zrobił, zareagował wzruszeniem ramion. Uświadamiając sobie po chwili, że oczekuję pełniejszej odpowiedzi, mruknął pod nosem, że nie chciało mu się dłużej pielęgnować brody. Że ma teraz bardziej ascetyczny stosunek do higieny osobistej. Poza tym pragnie w miarę swoich skromnych możliwości przysłużyć się idei kapitalizmu. Goląc się trzy lub cztery razy w tygodniu, będzie wspomagał zakłady produkujące żyletki, a wspomagając te zakłady, będzie się przyczyniał do rozwoju amerykańskiej gospodarki, a tym samym do szczęścia i dobrobytu rodaków.

Było to mało przekonujące wytłumaczenie, ale po tej jednej rozmowie więcej do tematu zgolonej brody nie powracaliśmy. Sachs wyraźnie nie miał ochoty o tym mówić, a ja go nie naciskałem. Nie oznaczało to jednak, że nie przykładał wagi do tego, co zrobił. Oczywiście każdy człowiek ma prawo decydować o swoim wyglądzie, ale w wypadku Sachsa akt zgolenia brody i obcięcia włosów stanowił jakby brutalną, agresywną formę samookaleczenia. Lewa strona jego twarzy i głowy ucierpiała podczas upadku; lekarze założyli szwy w kilku miejscach przy skroni i na szczęce. Spoza długich włosów i brody blizn nie było widać. Teraz gdy Sachs pozbył się włosów i zarostu, wszystkie blizny i szramy wyszły na wierzch i stały się widoczne gołym okiem. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że właśnie dlatego Ben zmienił swój wygląd. Chciał pokazać światu swoje blizny, ogłosić wszem wobec, że są one integralną częścią jego osoby; chciał, żeby codziennie rano, kiedy patrzy w lustro, przypominały mu o tym, co się wydarzyło. Były pamiątką, swego rodzaju amuletem, który chroni przeszłość przed zapomnieniem.

Mniej więcej w połowie lutego umówiłem się z moją redaktorką na obiad w restauracji na Manhattanie. Restauracja mieściła się przy Zachodniej Dwudziestej którejś. Po posiłku ruszyłem Ósmą Aleją w stronę Trzydziestej Czwartej Ulicy, skąd zamierzałem wrócić metrem do Brooklynu. Znajdowałem się pięć czy sześć przecznic od celu, kiedy po drugiej stronie ulicy dojrzałem Sachsa. Nie jestem dumny z tego, jak postąpiłem, ale wtedy wydawało mi się to rozsądnym wyjściem. Ponieważ Ben tak niewiele o sobie mówił, uznałem, że muszę koniecznie zdobyć o nim jakieś informacje: gdzie się włóczy, dokąd wstępuje, co porabia. Zamiast go zawołać, zacząłem go śledzić. Było zimne popołudnie, niebo pokrywały ciężkie ołowiane chmury, z których lada moment mógł sypnąć śnieg. Przez dwie godziny nie spuszczałem Sachsa z oczu, łaziłem za nim po kanionach nowojorskich ulic niczym cień. Kiedy teraz o tym piszę, moje postępowanie wydaje się gorsze, niż było w rzeczywistości. Nie miałem zamiaru podglądać Bena, zgłębiać jego tajemnic. Chciałem jedynie odkryć coś, co by ulżyło moim troskom, dało mi promyk nadziei, powód do optymizmu. Powtarzałem sobie w myślach: zaraz mnie Ben zaskoczy, swoim zachowaniem zaraz mi udowodni, że nic mu już nie dolega. Ale dwie godziny minęły i nic. Sachs snuł się po mieście niczym zagubiona dusza, wolnym krokiem, nie spiesząc się, bez wyraźnego celu krążył między Times Square a Greenwich Village. Rzucał żebrakom drobne. Co dziesięć czy dwanaście przecznic przystawał, żeby zapalić papierosa. Przez kilka minut szperał wśród książek w księgarni, nawet zdjął z półki moją powieść i przez chwilę ją przeglądał. Wszedł do sklepiku specjalizującego się w pornografii i przekartkował kilka pism ze zdjęciami nagich kobiet. Zatrzymał się przed sklepem ze sprzętem elektronicznym. Wreszcie kupił gazetę i wstąpił do kawiarni na rogu Bleecker i MacDougal. Zostawiłem go tam, akurat gdy kelnerka podeszła do stolika, żeby przyjąć zamówienie. Całe to doświadczenie było tak ponure, tak przygnębiające, że po powrocie do domu nawet nie wspomniałem o nim Iris.

Dziś gdy wiem już dużo więcej, zdaję sobie sprawę, jak niewiele wówczas rozumiałem. Wyciągałem wnioski, nie mając pełnego obrazu sytuacji; opierałem swoją opinię na luźnych faktach, które sam zaobserwowałem, a które stanowiły tylko mały wycinek prawdy. Gdybym miał trochę więcej danych, może wytworzyłbym sobie zupełnie inny obraz sytuacji i nie popadałbym w aż tak skrajną rozpacz. Na przykład nie miałem najmniejszego pojęcia, jaką rolę w życiu Sachsa zaczęła odgrywać Maria Turner. Począwszy od października, widywali się regularnie w każdy czwartek, spędzając z sobą czas od dziesiątej rano do piątej po południu. Dowiedziałem się o ich spotkaniach dwa lata po fakcie. Z tego, co mi mówili (w osobnych rozmowach, w odstępie co najmniej dwóch miesięcy), nigdy nie doszło między nimi do zbliżenia. Znając zwyczaje Marii i biorąc pod uwagę, że wersja Sachsa pokrywała się z jej wersją, nie mam powodu w to wątpić.

Kiedy się teraz nad tym zastanawiam, wydaje mi się całkiem logiczne, że Sachs kontynuował znajomość z Marią. Maria była dla niego uosobieniem tamtej tragedii, centralną postacią dramatu, który się rozegrał, zanim doszło do upadku, toteż ze wszystkich osób w otoczeniu Sachsa ona najbardziej się liczyła. Jak już wspomniałem, Ben odczuwał silną potrzebę rozpamiętywania tego, co się wydarzyło na przyjęciu. A jak najłatwiej mógł to osiągnąć? Oczywiście poprzez stały kontakt z Marią. Zdawał sobie sprawę, że dzięki przyjaźni z nią wciąż będzie mieć przed oczami symbol przemiany, jaka się w nim dokonała. Rany nie zdążą się zagoić, bo w każdy czwartek na nowo będzie przeżywał tę samą udrękę, tę samą huśtawkę nastrojów, przez którą omal nie zginął. Raz po raz odtwarzając sytuację poprzedzającą upadek, kiedyś wreszcie – dzięki doświadczeniu i uporowi – zdoła nad nią zapanować. Podejrzewam, że właśnie tak to się zaczęło. Wyzwaniem dla Sachsa bynajmniej nie było uwiedzenie Marii czy zaciągnięcie jej do łóżka, lecz wystawienie samego siebie na pokusę i sprawdzenie, czy potrafi się jej oprzeć. Szukał lekarstwa, sposobu na odzyskanie własnej godności i tylko najbardziej drastyczna kuracja wchodziła w grę. Żeby się przekonać, ile jest wart, ciągle od nowa musiał ryzykować.

Ale to nie wszystko. Pierwsze spotkania z Marią były nie tylko sprawdzianem charakteru, ale również krokiem ku autentycznej przyjaźni. Sachsa wzruszyły codzienne wizyty Marii w szpitalu i podejrzewam, że już wtedy, tydzień czy dwa po wypadku, uświadomił sobie, jak bardzo ta historia nią również wstrząsnęła. Myślę, że na tym opierała się ich początkowa więź. Oboje przeżyli koszmar i żadne z nich nie wierzyło w przypadkowość tego, co się stało. Maria dobrze wiedziała, jaką rolę odegrała tamtego wieczoru: nęciła Bena, zachowywała się kokieteryjnie. Uczciwość nie pozwalała jej się tego wyprzeć, szukać wymówek czy usprawiedliwień. Na swój sposób też się zadręczała tym, co się stało, więc kiedy Sachs zadzwonił w październiku, żeby podziękować jej za częste wizyty w szpitalu, Maria postanowiła wykorzystać szansę i przynajmniej częściowo naprawić krzywdę, którą mu wyrządziła. To nie są moje spekulacje czy domysły. Kiedy rozmawialiśmy w zeszłym roku, niczego przede mną nie ukrywała. Historię ich przyjaźni znam bezpośrednio z jej relacji.

– Kiedy Ben przyszedł do mnie po raz pierwszy, zadawał mi mnóstwo pytań na temat mojej pracy – rzekła. – Chciał być uprzejmy. Wiesz, jak to jest: czujesz się nieswojo, rozmowa się nie klei, więc zaczynasz zadawać pytania. Wkrótce jednak zobaczyłam, że temat go intryguje. Pokazałam więc Benowi kilka swoich rzeczy; jego komentarze wydały mi się inteligentne, bardziej wnikliwe niż większość uwag, które słyszę. Szczególnie podobał mu się pomysł łączenia faktu i fikcji, próba obiektywizacji wewnętrznych stanów. Rozumiał, że moje historyjki są prawdziwe, a jednocześnie przeze mnie wymyślone. Nawet te, które są czystym wymysłem, mają w sobie element prawdy. Więc przez jakiś czas rozmawialiśmy o tym, potem na inne tematy i zanim Ben wyszedł, zaczął mi kiełkować nowy pomysł. Pomyślałam sobie: facet jest taki biedny, taki nieszczęśliwy, może poczułby się lepiej, gdybym go wciągnęła do jakiejś swojej akcji? Nie miałam nic konkretnego na myśli, wiedziałam tylko, że Ben powinien stanowić centralny motyw. Zadzwonił parę dni później i kiedy wyjaśniłam mu, co mi chodzi po głowie, od razu się zapalił. Trochę mnie to nawet zdziwiło. Nie musiałam go przekonywać ani nic. Powiedział: dobra, podoba mi się, więc wzięliśmy się do roboty. Od tej pory przez cztery lub pięć miesięcy spędzaliśmy razem każdy czwartek, pracując nad moim kolejnym projektem.

O ile mi wiadomo, nie powstało żadne wielkie dzieło. W przeciwieństwie do innych pomysłów Marii, ten nie był jasno sprecyzowany i nie rządziły nim sztywne zasady. Zamiast – jak dawniej – wyraźnie określić cel przedsięwzięcia (na przykład siedzenie obcych ludzi albo obdzwanianie osób figurujących w znalezionym notesie), „czwartki z Benem” miały luźny charakter: były serią improwizacji, rejestracją dni spędzonych w swoim towarzystwie. Zawczasu uzgodnili, że nie będą się trzymać żadnych reguł. Warunek był jeden: że w każdy czwartek, punktualnie o dziesiątej rano, Sachs zjawi się w mieszkaniu Marii; reszta zależała od tego, na co akurat mieli ochotę. Przeważnie Maria robiła Benowi zdjęcia (zużywała dwie lub trzy rolki), a potem gadali. Czasem prosiła Bena, żeby przebrał się do zdjęć w jakiś kostium. Innym razem nie robiła zdjęć, natomiast nagrywała ich rozmowy. Okazało się, że kiedy Ben zgolił brodę i przyciął włosy, zrobił to w mieszkaniu Marii, oczywiście za jej namową. Maria zarejestrowała wszystko na kliszy: jak wyglądał przed zabiegiem, jak w trakcie i jak po. Na pierwszym zdjęciu Sachs siedzi przed lustrem, trzymając w prawej ręce nożyczki. Na każdym kolejnym ma coraz krótsze włosy i coraz krótszą brodę. Następnie widzimy, jak rozprowadza pianę po twarzy i goli się. W tym momencie Maria odłożyła aparat, zapewne żeby dokonać drobnej korekty po bokach i z tyłu głowy. Ostatnie zdjęcie przedstawia nowego Sachsa: w krótkiej fryzurze, bez brody, uśmiechającego się do obiektywu jak jeden z tych facetów na plakatach reklamujących usługi fryzjerskie. Podobało mi się z dwóch powodów; po pierwsze, było śmieszne samo w sobie, a po drugie, pokazywało, że Sachs nieźle się przy tym bawił. Dzięki temu zdjęciu zrozumiałem, że nie ma prostych rozwiązań. Zbagatelizowałem problemy Bena, a tymczasem jego życie po wypadku okazało się o wiele bardziej skomplikowane, niż sobie wyobrażałem. Ale nic. Dalej następowały zdjęcia robione na zewnątrz. Przez cały styczeń i luty Maria chodziła za Benem z aparatem fotograficznym. Sachsa intrygowało, jakie to uczucie być stale obserwowanym, i Maria postanowiła zaspokoić jego ciekawość. Tak jak kiedyś przed laty, realizując jeden ze swoich pomysłów, wynajęła detektywa, żeby ją śledził, tak teraz ona wcieliła się w detektywa, a Sachs przyjął rolę osoby śledzonej. Właśnie w tej roli zobaczyłem go w lutym na Manhattanie. Maria też tam była, lecz jej nie dostrzegłem. Ben włóczył się bez celu, co ja uznałem za dowód, że jest nieszczęśliwy, on zaś nie myślał o żadnym nieszczęściu, tylko odgrywał swoją partię, bawił się w podchody. Nie wiem jakim cudem nie zauważyłem Marii. Przypuszczalnie byłem tak skupiony na Sachsie, że nic innego do mnie nie docierało. Moja obecność nie umknęła jednak uwadze Marii i kiedy powiedziała mi o tym zeszłej jesieni, myślałem, że się zapadnę pod ziemię ze wstydu. Na szczęście nie zdołała uchwycić mnie i Bena razem na zdjęciu – wszystko by się wówczas wydało. Ale tamtego dnia pilnowałem się, żeby zanadto nie zbliżać się do Sachsa.

W sumie Maria zrobiła Benowi kilka tysięcy zdjęć; kiedy je oglądałem we wrześniu ubiegłego roku, większość z nich wciąż była w formie stykówek. Nawet jeśli czwartkowe sesje nie nabrały charakteru logicznego, skończonego dzieła sztuki, miały terapeutyczną wartość, a o to głównie Marii chodziło. Kiedy Sachs odwiedził ją po raz pierwszy, był tak pogrążony w bólu i rozpaczy, że nie widział samego siebie. Mówię to w sensie fenomenologicznym, mając na myśli samoświadomość, wizerunek własnego ja. Sachs nie potrafił choćby na moment zapomnieć o przeszłości, wyjść ze skorupy, w której się skrył, rozejrzeć się wokół, zbadać grunt pod nogami. W ciągu kilku miesięcy regularnych spotkań Marii udało się wywabić go z kryjówki. Jakąś rolę na pewno odegrało napięcie seksualne, nie bez znaczenia była też stała obecność aparatu fotograficznego, tego cyklopa, który atakował ze wszystkich stron. Ilekroć Ben pozował do zdjęcia, zmuszony był wcielać się w samego siebie, udawać, że jest tym, kim jest. Po pewnym czasie metoda odniosła skutek. Proces bowiem powtarzał się tyle razy, że chcąc nie chcąc Sachs zaczął się widzieć oczami Marii – wykonał jakby pełny obrót i znów zjednoczył się z samym sobą. Niektórzy uważają, że aparat wykrada człowiekowi duszę. Myślę, że w wypadku Sachsa było dokładnie na odwrót. Myślę, że aparat Marii mu duszę przywrócił.

Czuł się coraz lepiej, co nie znaczyło, że już wyzdrowiał ani że kiedykolwiek będzie taki jak przed wypadkiem. W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że nie może wrócić do swojego dawnego życia. Kiedy rozmawialiśmy w sierpniu, próbował mi to wytłumaczyć, ale nie rozumiałem, o co mu chodzi. Sądziłem, że ma na myśli pracę – że waha się, czy wrócić do pisania, czy też porzucić karierę literacką – jak się jednak okazało, mówił nie tylko o sobie i pisaniu, ale również o swoim życiu z Fanny. Mam wrażenie, że zaledwie miesiąc po wyjściu ze szpitala szukał sposobu na to, aby wyzwolić się z więzów małżeństwa. Była to jednostronna decyzja, która wynikała z potrzeby wymazania przeszłości i rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Fanny niczemu nie zawiniła; stała się przypadkową ofiarą czystki. Minęło jednak kilka miesięcy, zanim Ben odważył się szczerze pomówić z żoną, i to zapewne tłumaczy wiele dziwnych sprzeczności, które w tym czasie dały się zauważyć w jego zachowaniu. Nie chciał skrzywdzić Fanny, a z drugiej strony dobrze wiedział, że ją zrani – ta świadomość wzmagała jego rozterki, sprawiała, że jeszcze bardziej się nienawidził. Stąd też ów długi okres pobudzenia, a jednocześnie apatii, wracania do zdrowia i popadania w coraz większą niemoc. Moim zdaniem, świadczyło to jedynie o wielkiej wrodzonej dobroci Sachsa. Był święcie przekonany, iż od popełnienia tego aktu okrucieństwa zależy jego przetrwanie – i przez wiele miesięcy, żeby oszczędzić żonie bólu, uchronić ją od brutalności swojej decyzji, nie podejmował żadnych kroków, woląc samemu żyć w udręce. Życzliwość dla innych o mało go nie wykończyła. Torby od dawna miał spakowane, ale nadal trwał w małżeństwie, bo uczucia Fanny liczyły się dla niego nie mniej niż jego własne.

Kiedy wreszcie zdecydował się powiedzieć prawdę, przedstawił ją żonie w wersji okrojonej i zmienionej nie do poznania. Nigdy nie zdobył się na odwagę, aby wyznać Fanny, że chce od niej odejść. Stchórzył; po prostu wstydził się wyrazić takie życzenie. Zamiast więc wyłożyć karty na stół, zaczął w okrężny sposób tłumaczyć Fanny, że już nie jest jej godny. Dłużej nie zasługuje na tak wspaniałą żonę. Tylko rujnuje jej życie. Zanim pociągnie ją za sobą na dno beznadziei i rozpaczy, powinna go zostawić, uciec od niego jak najdalej. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że Ben wierzył w każde swoje słowo. Świadomie lub nieświadomie, doprowadził do takiej sytuacji, w jakiej z czystym sumieniem mógł to powiedzieć. Po wielu miesiącach zmagań z samym sobą znalazł sposób na to, by nie urazić żony. Nie musiał jej krzywdzić oznajmiając, że chce od niej odejść. Wystarczyło spojrzeć na problem od innej strony, a następnie przekonać żonę, aby to ona od niego odeszła – dla własnego dobra. Nie powinna się na nic oglądać, tylko ratować własną skórę.

Nawet jeśli Sachs nie rozumiał swoich pobudek, przyjął wreszcie taktykę, która powoli, lecz skutecznie doprowadziła go do celu. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało cynicznie, ale mam wrażenie, że zastosował wobec Fauny podobną metodę – tę samą fałszywą argumentację, te same przemyślne sztuczki – jak wcześniej wobec Marii Turner w kuchni i na podeście schodów przeciwpożarowych. Dbałość o własne sumienie i nadmierna skłonność do obwiniania się z powodu żądzy sprawiły, że porządny człowiek zaczął się zachowywać jak hipokryta, narażając na szwank swoją uczciwość. Moim zdaniem, w tym tkwi sedno tragedii. Akceptował słabości innych, ale od siebie wymagał doskonałości, nadludzkiej niemal perfekcji, nawet gdy chodziło o błahostki. Doznał ogromnego zawodu; poraziła go świadomość własnej ułomnej natury, toteż stawiał sobie coraz wyższe wymagania, które z kolei prowadziły do jeszcze większych rozczarowań. Gdyby trochę bardziej się lubił i był wobec siebie bardziej wyrozumiały, nie zdołałby unieszczęśliwić tylu osób. Ale Sachs czuł nieodpartą potrzebę odbywania pokuty, przyjmowania na siebie winy za grzechy swoje i cudze, wymierzania sobie kary. Nie winię go o to, co zrobił. Nie winię o to, że powiedział Fanny, by od niego odeszła, ani o to, że chciał rozpocząć nowe życie. Po prostu żal mi go, niewymownie mi żal, że sprowadził na siebie taką masę kłopotów.

Trochę czasu upłynęło, zanim jego strategia zaczęła przynosić wyniki. Nic dziwnego, bo co ma myśleć kobieta, której mąż mówi, żeby go rzuciła? Żeby zakochała się w kimś innym, odeszła i nigdy nie wracała? Fanny wzruszała ramionami, pewna, że to tylko czcze gadanie, jeszcze jeden objaw nasilającej się depresji Bena. Nie zamierzała go rzucać i nigdzie odchodzić; widać było, że dopóki nie usłyszy jasno i wyraźnie, że Ben nie chce dłużej być jej mężem, ona sama nie zrobi nic, aby rozwiązać małżeństwo. Patowa sytuacja trwała cztery albo pięć miesięcy. Dla mnie takie pięć miesięcy byłoby nie do zniesienia, ale Fanny się nie ugięła. Uważała, że Ben wystawia ją na próbę; że zmusza ją do odejścia, aby się przekonać, jak bardzo będzie się przed tym broniła; jeśli zaś ona się podda jego naciskom i odejdzie, sprawdzą się jego najgorsze obawy. Taką dość pokrętną logiką się kierowała, usiłując ratować swoje małżeństwo. Za każdym razem gdy Ben coś do niej mówił, ona odczytywała to na odwrót. Odejdź znaczyło zostań; zakochaj się w innym znaczyło nie przestawaj kochać mnie; poddaj się i zrezygnuj znaczyło bądź silna i nie dawaj za wygraną. W świetle tego, co się później stało, nie jestem pewien, czy Fanny przypadkiem nie miała racji. Sachsowi wydawało się, że wie czego chce, ale kiedy osiągnął upragniony cel, okazało się, że wcale nie o to chodziło. Jednakże wówczas było już za późno. To, co stracił, stracił na zawsze.

Według tego, co mi Fanny mówiła, właściwie nie doszło między nimi do ostatecznego zerwania. Po prostu Sachs tak długo ją męczył, tak uporczywie zanudzał, tak systematycznie katował swoimi żądaniami, że w końcu nie miała siły dłużej z nim walczyć. Na samym początku, jak twierdziła, nie obyło się bez paru histerycznych scen z wybuchami płaczu i krzykiem, ale potem to ustało. Powoli zaczynało jej brakować kontrargumentów. Kiedy wreszcie w pierwszych dniach marca Ben wypowiedział magiczne słowa o próbnej separacji, że może by im to dobrze zrobiło, Fanny skinęła głową – zgoda. W owym czasie zupełnie nic o tym nie wiedziałem. Żadne z nich nie zwierzyło mi się ze swoich kłopotów, a ponieważ sam żyłem w gorączkowej atmosferze, nie spotykaliśmy się tak często, jak bym tego chciał. Iris była w ciąży i szukaliśmy nowego mieszkania, poza tym dwa razy w tygodniu wciąż jeździłem do Princeton, gdzie prowadziłem wykłady, a oprócz tego cały czas pracowałem nad kolejną powieścią. Mimo to nieświadomie odegrałem rolę w rozpadzie małżeństwa Sachsów. Okazało się, że dostarczyłem Benowi pretekst (lub raczej sposobność) do opuszczenia domu – ale z zachowaniem pozorów, że jest to wyjście tymczasowe, a powrót jest możliwy. Muszę się cofnąć do tamtego lutowego dnia, kiedy łaziłem za Benem po mieście. Wcześniej spędziłem w restauracji dwie i pół godziny z moją redaktorką Ann Howard. W trakcie naszej rozmowy kilka razy padło nazwisko Sachsa. Ann wiedziała, że się przyjaźnimy. Ona również była latem na przyjęciu u Patrycji Clegg, wiedziała o upadku Bena i jego późniejszym załamaniu psychicznym, nic więc dziwnego, że w którymś momencie spytała mnie, jak się Ben miewa. Powiedziałem jej, że nadal się o niego niepokoję; martwi mnie nawet nie tyle jego samopoczucie, co fakt, że od czasu wypadku nie napisał jednego zdania.

– Minęło już siedem miesięcy. To za długie wakacje, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Ben – rzekłem.

Przez kilka minut zastanawialiśmy się, co by go mogło zmobilizować do pracy, i akurat gdy zaczynaliśmy deser, Ann przyszedł do głowy doskonały pomysł.

– Mógłby wydać w formie książki swoje stare kawałki – powiedziała. – Wiele pracy by to nie wymagało. Musiałby tylko przejrzeć artykuły, wybrać najlepsze, lekko je podredagować. Kto wie, może jak zasiądzie do maszyny, znów nabierze ochoty do pisania?

– To znaczy byłabyś zainteresowana wydaniem takiej książki? – spytałem.

– Bo ja wiem? – Po chwili wahania roześmiała się. – Do licha, czemu nie? Czemu nie? – powtórzyła. – Przecież nie zaskoczy mnie jakąś szmirą. Co jak co, ale znam twórczość Bena. Czytam go od początku szkoły średniej. Może czas najwyższy, żeby ktoś stanął nad nim z batem i zmusił do wydania takiego tomu.

Pół godziny później, kiedy spostrzegłem Sachsa na Ósmej Alei, wciąż rozmyślałem o pomyśle Ann. Wydał mi się świetny i po raz pierwszy od dawna poczułem przypływ optymizmu. Może dlatego tak bardzo przybiło mnie to, co zobaczyłem. Zobaczyłem bowiem kogoś w stanie totalnej abnegacji. Nie umiałem się pogodzić z tym, że mój przyjaciel, człowiek o wyjątkowej inteligencji, godzinami krąży po mieście jak w letargu, prawie niczym się nie różniąc od nieszczęśników obu płci, którzy żebrzą na ulicach. Wróciłem do domu zdesperowany. Sytuacja wymknęła się spod kontroli; pomyślałem sobie, że jeśli natychmiast nie przystąpię do działania, nic Bena nie uratuje.

Zadzwoniłem z propozycją, abyśmy w przyszłym tygodniu wybrali się razem na obiad. Umówionego dnia pierwszy zjawiłem się w restauracji. Kiedy Ben usiadł przy stoliku, od razu przedstawiłem mu pomysł Ann. Już kilka razy rozmawialiśmy w przeszłości o takiej książce i Ben zawsze miał mnóstwo wątpliwości. Uważał, że artykuły drukowane w pismach zawsze odnosiły się do aktualnych wydarzeń, były pisane w konkretnym celu, w konkretnym czasie, więc nie miały racji bytu zebrane razem w jednej książce. Tego typu teksty powinny – jak kiedyś stwierdził – umrzeć śmiercią naturalną. Niech ludzie przeczytają artykuł, a potem niech o nim zapomną. Po co wznosić nagrobki? Znałem zastrzeżenia Bena, toteż słowem nie wspomniałem o literackiej stronie przedsięwzięcia. Skupiłem się na finansach, to znaczy przedstawiłem mu ten pomysł jako sposób na zasilenie domowego budżetu. Wytknąłem, że od siedmiu miesięcy pozostaje na utrzymaniu Fanny i chyba czas najwyższy zacząć zarabiać na życic. Skoro nie chce poszukać sobie jakiejś pracy na mieście, może powinien jednak zdecydować się na opublikowanie tej książki. Choć raz nie bądź egoistą, powiedziałem mu. Zrób to dla Fanny.

Chyba nigdy dotąd nie przemawiałem do niego z takim żarem. Byłem tak nakręcony, tak przejęty swoją misją, że na twarzy Sachsa pojawił się uśmiech, zanim nawet doszedłem do połowy. Pewnie rzeczywiście wyglądałem dość komicznie, ale nie spodziewałem się, że już po paru minutach odniosę sukces. Okazało się, że Sachsowi potrzebne było tylko lekkie pchnięcie. Zgodził się przygotować książkę, kiedy usłyszał o mojej rozmowie z Ann – dalszych argumentów mogłem sobie oszczędzić. Nawet próbował mi przerwać, ale ignorowałem jego wysiłki, traktując je jako przejaw niechęci wobec pomysłu, i nadal z zacięciem perorowałem. Trochę to było tak, jak namawianie do zjedzenia obiadu kogoś, kto od godziny nosi go w żołądku. Podejrzewam, że Ben patrzył na mnie z rozbawieniem i politowaniem, ale teraz to już nie ma żadnego znaczenia. W każdym razie obiecał przejrzeć artykuły pod kątem książki; dla mnie był to olbrzymi sukces, dla niego – milowy krok naprzód. Tak mi się przynajmniej zdawało. Nie wiedziałem oczywiście o zamiarach Bena w stosunku do Fanny, więc nie domyślałem się, że ów pomysł posłuży mu jako sprytny fortel ułatwiający rozwiązanie małżeństwa. Nie znaczy to, że Sachs nie zamierzał opublikować zbioru swoich artykułów; znaczy jedynie, że kierowały nim zupełnie inne pobudki, niż sądziłem. Ja w tej książce widziałem ratunek i drogę powrotu do normalnego świata, Ben widział w niej drogę ucieczki i ostatni gest dobrej woli, zanim zniknie i rozpłynie się w ciemności.

Właśnie wtedy, po naszym spotkaniu, zdobył się na odwagę, żeby porozmawiać z Fanny o próbnej separacji. On pojedzie do Vermont popracować nad zbiorem artykułów, ona zostanie w Nowym Jorku, oboje więc będą mieli okazję spokojnie zastanowić się nad przyszłością. Dzięki książce mógł wybyć z domu z błogosławieństwem żony, oboje zaś mogli pominąć milczeniem prawdziwy powód rozstania. Przez następne dwa tygodnie Fanny – jak dobra, kochająca żona, głęboko wierząca w to, że mąż jej nigdy nie opuści – pomagała Benowi przygotować się do wyjazdu, a tym samym aktywnie przykładała rękę do rozpadu ich małżeństwa. Tak bardzo przywykła troszczyć się o męża – po prostu miała to we krwi – że nawet nie przyszło jej do głowy zastanowić się nad tym, co robi. Ot, paradoks ostatnich dni. Coś podobnego przeżyłem z Delią, kiedy pod sam koniec naszego małżeństwa zdałem sobie sprawę, że jedyną rzeczą łączącą mnie jeszcze z żoną jest odległość, która nas dzieli. Fanny z Benem zmierzali w tym samym kierunku. Ona pomagała jemu wyprowadzić się z jej życia, a on tę pomoc przyjmował jako coś najnormalniejszego w świecie. To Fanny przyniosła z piwnicy sterty starych artykułów, po czym zrobiła fotokopie pożółkłych rozpadających się stron; następnie wybrała się do biblioteki, żeby odszukać na mikrofilmach brakujące teksty. Wszystkie papiery i wycinki ułożyła w porządku chronologicznym. Przedostatniego dnia kupiła tekturowe segregatory na akta, a w dniu wyjazdu pomogła Benowi znieść je na dół i załadować do bagażnika. Wszystko było jasne. Koniec z niedomówieniami. Wydaje mi się, że chyba żadne z nich nie miało już siły czegokolwiek dalej udawać.

Wyjazd Bena nastąpił pod koniec marca. Przyjmując za dobrą monetę to, co mi mówił, naiwnie wierzyłem, że udał się do Vermont aby popracować w spokoju. Zdarzało mu się już wyjeżdżać tam samemu, toteż fakt, że Fanny została w Nowym Jorku nie wzbudził moich podejrzeń; bądź co bądź miała własną pracę. Poza tym skoro nie wspominali o tym, jak długo Ben zamierza siedzieć na wsi, zakładałem, że będzie to dość krótki wyjazd. Na miesiąc, góra sześć tygodni. Tyle, jak myślałem, potrwa przejrzenie artykułów i dokonanie selekcji, co wydawało mi się w miarę prostym zadaniem. A nawet gdyby praca zajęła Benowi więcej czasu, nic nie stało na przeszkodzie, aby Fanny też pojechała do Vermont. Niczego więc nie kwestionowałem. Ich plany uważałem na sensowne i kiedy Sachs zadzwonił wieczorem, żeby się pożegnać, usłyszał ode mnie, jak bardzo się cieszę z jego wyjazdu. Powodzenia, stary, powiedziałem, i do zobaczenia wkrótce. Nie wiem, co mu wtedy chodziło po głowie, ale nie zdradził się przede mną ani słowem, że nie wróci już do Nowego Jorku.

Przestałem myśleć o Benie, kiedy wyjechał do Vermont. Zajmowało mnie wiele spraw: praca, ciąża Iris, kłopoty Davida w szkołę, śmierć w obu naszych rodzinach. W sumie wiosna zleciała błyskawicznie. Nie wiem, może czułem ulgę, że Ben jest daleko, nie ulegało jednak wątpliwości, że jego samego życie na wsi podniosło na duchu. Mniej więcej raz w tygodniu gadaliśmy przez telefon i z tych rozmów wywnioskowałem, że mój przyjaciel miewa się nieźle. Zabrał się, jak mi powiedział, do pisania czegoś nowego – było to tak wielkie wydarzenie, zmiana o sto osiemdziesiąt stopni w stosunku do stanu, w jakim się dotąd znajdował, że wreszcie przestałem się o niego martwić. Nie zaniepokoiłem się nawet wtedy, gdy minął cały kwiecień, maj, potem czerwiec, a on wciąż odkładał powrót do Nowego Jorku. Sachs znów pisze, powtarzałem sobie w duchu, a to znaczy, że wyzdrowiał, skoro zaś Sachs wyzdrowiał, to świat znów nabrał pięknych barw.

Tej wiosny Iris i ja kilka razy widzieliśmy się z Fanny. Przynajmniej raz spotkaliśmy się na kolacji, raz na niedzielnym obiedzie i chyba dwukrotnie wybraliśmy się wspólnie do kina. Przysięgam, że nie zauważyłem u niej żadnych oznak strapienia czy niepokoju. Wprawdzie rzadko wspominała o Benie (co powinno było obudzić moją czujność), ale kiedy już o nim mówiła, jej głos zawsze brzmiał radośnie, jakby była ogromnie podniecona tym, co się dzieje w Vermont. Albowiem Ben nie tylko pisał, ale pisał nową powieść. W najśmielszych marzeniach nie spodziewała się, że wyjazd tak dobrze na niego wpłynie. Nieważne, że nie zabrał się do selekcji artykułów. Pracuje, jak nam powiedziała, na pełnych obrotach, prawie nie robiąc sobie przerw na jedzenie i spanie. Nie wiem, czy te relacje były prawdziwe czy przesadzone (i kto przesadzał: Fanny czy Ben), w każdym razie zdjęły mi kamień z serca. Ani Iris, ani ja nie pytaliśmy Fanny, dlaczego nie jedzie do Vermont odwiedzić męża. Nie pytaliśmy, bo znaliśmy odpowiedź. Po długiej przerwie Ben rzucił się wreszcie do pracy, pracował bez wytchnienia, toteż nic dziwnego, że Fanny nie chciała mu przeszkadzać.

Oczywiście cały czas ukrywała przed nami prawdę, ale – co gorsza – ukrywała ją też przed Benem. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że podczas swojego pobytu w Vermont Ben tak samo mało wiedział o tym, co myśli i czuje Fanny, jak ja. Chyba wcześniej sama się nie spodziewała, że sprawy przybiorą taki obrót. Teoretycznie wciąż istniał promyk nadziei, ale gdy tylko Ben załadował swoje rzeczy do samochodu i wyjechał z miasta, Fanny zrozumiała, że to już koniec. Po tygodniu, może dwóch, pozbyła się wszelkich złudzeń. Nadal przejmowała się losem Bena i życzyła mu jak najlepiej, ale nie miała ochoty się z nim widzieć ani z nim rozmawiać, nie miała też ochoty podejmować dalszych starań, żeby ratować ich związek. Przed wyjazdem Bena mówili o próbnej separacji, o tym, że zostawiają otwartą furtkę, nagle jednak furtka znikła. Nie zatrzasnęła się, tylko po prostu jej nie było. Jej miejsce zajmował lity mur. Fanny ujrzała mur i zawróciła. Małżeństwo z Benem skończyło się; od tej pory uznała, że może robić, co chce.

W czerwcu poznała Charlesa Spectora. Niby nie powinienem się wtrącać do życia Fanny, ale ponieważ związek z Charlesem nie pozostał bez wpływu na sytuację Sachsa, nie mogę tej sprawy całkiem pominąć. Najistotniejsze było nie to, że się w końcu pobrali (ślub odbył się cztery miesiące temu), lecz to, że kiedy Fanny zaczęła się w Charlesie zakochiwać, słowem nie wspomniała o tym Benowi. Bynajmniej jej nie obwiniam. Miała powody, aby milczeć, i biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, uważam, że postąpiła słusznie. Nie wynikało to z egoizmu czy chęci zatajenia prawdy.

Ją samą zaskoczył romans z Charlesem i w początkowym okresie po prostu była zbyt oszołomiona, aby móc określić swoje uczucia. Zamiast dzwonić do Bena i mówić mu o czymś, co może okazać się przelotną znajomością, postanowiła zaczekać i nie przysparzać mu dodatkowych zmartwień, dopóki sama nie podejmie decyzji. Niestety czekała zbyt długo. Ben dowiedział się o Charlesie przez przypadek: którejś nocy wrócił do domu i zastał go w łóżku z Fanny. Odkrycie, że żona go zdradza, nie mogło nastąpić w gorszym momencie. Zważywszy, że to Sachs dążył do separacji, fakt ten nie powinien mieć żadnego znaczenia. Ale miał. Różne rzeczy złożyły się na takie a nie inne zakończenie, lecz romans Fanny z Charlesem był jedną z ważniejszych. Może gdyby Charles nie pojawił się na horyzoncie, Fanny i Ben rozstaliby się i już. A tak wprawiona w ruch karuzela nieszczęść kręciła się dalej i nie sposób jej było zatrzymać.

Ale nie chcę za bardzo wybiegać naprzód. Na razie wszystko, przynajmniej z pozoru, toczyło się normalnie. Sachs pisał w Vermont nową powieść, Fanny dalej pracowała w muzeum, a Iris i ja czekaliśmy na narodziny dziecka. Kiedy dwudziestego siódmego czerwca Sonia zawitała w naszej rodzinie, na dobre sześć czy osiem tygodni straciłem kontakt z otaczającym mnie światem. Znaleźliśmy się z Iris w Bobolandii, krainie, w której sen jest zakazany, a dzień nie różni się od nocy, w ogrodzonym, niedostępnym królestwie podporządkowanym kaprysom maleńkiego despoty. Na rodziców chrzestnych naszej pociechy wybraliśmy Fanny i Bena; oboje się zgodzili, zapewniając nas, że to dla nich radość i wielki zaszczyt. Potem zaczęły napływać prezenty: Fanny przynosiła swoje osobiście (ubranka, kocyki, grzechotki), Ben przysyłał swoje pocztą (książeczki, misie, plastikowe kaczuszki). Najbardziej wzruszyło mnie zachowanie Fanny, która w drodze z pracy do domu często wpadała do nas na piętnaście, dwadzieścia minut, brała Sonię na ręce i czule do niej gaworzyła. Trzymając dziecko w ramionach, dosłownie promieniała szczęściem; aż mi się serce krajało z żalu, że nie dane jej było zakosztować macierzyństwa.

– Moja mała ślicznotko – mówiła do Soni. – Mój aniołeczku. Kwiatuszku najukochańszy. Serduszko moje najmilsze.

Na swój sposób Sachs z nie mniejszym zapałem podchodził do naszego maleństwa, a ja te liczne prezenty, które co rusz nadsyłał, traktowałem jako pozytywny objaw, jako niezbity dowód na to, że już całkiem doszedł do siebie. Na początku sierpnia zaczął nas namawiać, żebyśmy całą rodziną wybrali się do Vermont. Chciał mi dać do przeczytania pierwszą część swojej nowej książki, a poza tym – jak oznajmił przez telefon – najwyższy czas, aby go wreszcie przedstawiono jego chrześniaczce.

– Dostatecznie długo ją przede mną ukrywacie – powiedział. – Jak mam się nią zaopiekować, skoro nawet nie wiem, jak wygląda?

Więc wynajęliśmy samochód, fotelik dla dziecka i ruszyliśmy na północ, żeby spędzić kilka dni u Bena w Vermont. Pamiętam, że zapytałem Fanny, czy chce się z nami wybrać, ale akurat była bardzo zajęta. Dopiero niedawno wzięła się do pisania eseju o twórczości Blakelocka i bała się, że może nie zdążyć w terminie; esej przewidziany był jako wstęp do katalogu wystawy (najważniejszej spośród tych, jakie dotąd organizowała) zaplanowanej na zimę. Odwiedzi Bena, gdy tylko się z tym upora – tak mi powiedziała, a ponieważ jej argumenty wydawały mi się sensowne, nie nalegałem. Fakty mówiły za siebie, a ja znów je zlekceważyłem. Fanny i Ben nie widzieli się od pięciu miesięcy – dlaczego nic mnie nie tknęło? Może gdybym choć na kilka minut otworzył oczy, zobaczyłbym, że w małżeństwie moich przyjaciół źle się dzieje. Ale byłem zbyt pochłonięty własnym szczęściem, zbyt zaabsorbowany własnym światem, aby na cokolwiek innego zwracać uwagę.

Wyprawa do Vermont była całkiem udana. Po czterech dniach i trzech nocach spędzonych w towarzystwie Sachsa uznałem, że na pewno wrócił już do formy; żegnając się z nim, miałem wrażenie, że jesteśmy sobie równie bliscy jak przed laty. Kusi mnie, by napisać, że wszystko było jak dawniej, ale to nieprawda. Zbyt dużo się przydarzyło Benowi od chwili jego upadku, zbyt wiele się również zmieniło w moim życiu, aby nasza przyjaźń mogła być taka sama jak kiedyś. Co nie znaczy, że była gorsza. Pod wieloma względami może nawet była lepsza. Lepsza dlatego, że odnalazłem w niej coś, co, jak sądziłem, na zawsze straciłem i bałem się, że już nigdy nie odnajdę.

Sachs nie należał do osób dobrze zorganizowanych, toteż zdumiało mnie, jak starannie się przygotował do naszego przyjazdu. W pokoju gościnnym, w którym ja i Iris nocowaliśmy, stały kwiaty w wazonie, na biurku leżały równo poukładane ręczniki, łóżko było pościelone z taką wprawą, jakby je posłał doświadczony hotelarz. Na dole w kuchni niczego nie brakowało, jedzenia było pod dostatkiem, wina i piwa również, poza tym okazało się, że Ben z góry zaplanował, co nam poda na każdy posiłek. Te drobne, miłe gesty były bardzo ważne i nadały ton całej naszej wizycie. Miałem wrażenie, że Ben łatwiej sobie tutaj radził z codziennym życiem, a dzięki temu powoli, krok po kroku, coraz bardziej brał się w garść. Jak mi wyjaśnił podczas jednej z naszych nocnych rozmów, pobyt na wsi trochę przypomina odsiadkę w więzieniu. Nie ma tu żadnych dodatkowych zajęć, żadnych dodatkowych obciążeń. Życie jest proste, niewyszukane, człowiek nie zastanawia się, na co przeznaczyć czas. Każdy dzień jest niemal dokładną kopią poprzedniego. Dziś prawie nie różni się od wczoraj, jutro nie będzie się różniło od dziś, a wszystko, co się wydarzy w przyszłym tygodniu, zleje się w jedno ze wszystkim, co się wydarzyło w tym. Benowi ogromnie to odpowiadało. Element niespodzianki został wyeliminowany z jego życia, dzięki temu mógł się bardziej skupić na pracy.

– Dziwne, ale w obu wypadkach, gdy zabierałem się do pisania powieści, byłem zupełnie odcięty od świata. Za pierwszym razem siedziałem za kratkami, a teraz tkwię na odludziu. Ciekawe, co to, u diabła, może znaczyć.

– To, że nie umiesz żyć bez ludzi – powiedziałem. – Kiedy masz ich wokół siebie, wystarcza ci prawdziwy świat. Kiedy ich nie ma, kiedy jesteś sam, tworzysz fikcyjne postaci. Po prostu potrzebujesz towarzystwa.

Te kilka dni, które spędziliśmy w Vermont, upłynęły nam na słodkim lenistwie. Jedliśmy, piliśmy, pływaliśmy w stawie, gadaliśmy. Sachs zawiesił za domem kosz do koszykówki; codziennie rano przez godzinę czy dwie ćwiczyliśmy rzuty wolne i rozgrywaliśmy mecze jeden na jednego (za każdym razem dostawałem baty). Kiedy Iris ucinała sobie poobiednią drzemkę, spacerowaliśmy we dwóch po ogrodzie, rozmawiając i na zmianę nosząc Sonię, żeby ją ukołysać do snu. Pierwszej nocy siedziałem do późna, czytając maszynopis rozpoczętej przez Sachsa powieści. Kolejne dwie noce obaj siedzieliśmy do późna, dyskutując o tym, co już napisał i co dopiero zamierzał. Przez trzy dni z czterech, które spędziliśmy z Iris w Vermont, świeciło słońce, poza tym było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku. Czuliśmy się prawie jak w raju.

W tym czasie dopiero jedna trzecia książki Sachsa była gotowa, a fragment, który dostałem do przeczytania, wymagał jeszcze sporo pracy. Ben miał tego świadomość i kiedy pierwszego wieczoru dał mi maszynopis, nie oczekiwał szczegółowych uwag krytycznych ani sugestii, jak polepszyć ten czy inny passus. Po prostu chciał wiedzieć, czy moim zdaniem powinien dalej pisać.

– Doszedłem do takiego punktu, że zupełnie straciłem orientację – rzekł. – Nie mam pojęcia, czy to, co piszę, jest dobre czy złe. Czy jest to najlepsza rzecz, jaką w życiu napisałem, czy kupa śmieci.

Nie ulegało wątpliwości, że nie była to kupa śmieci. Tyle wiedziałem już po przeczytaniu pierwszej strony, a im dalej się zagłębiałem, tym większej nabierałem pewności, że Sachs stworzy niezwykłe dzieło. Zawsze wyobrażałem sobie, że właśnie taką książkę powinien napisać, i jeżeli najpierw musiał przeżyć koszmarny wypadek, aby zacząć ponownie pisać, to może jego cierpienie nie poszło na marne. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Owszem, tekst miał pewne niedostatki, należało co nieco poprawić, co nieco wyrzucić, ale najważniejsze było to, że Ben się przełamał, że zaczął pisać, i nie zamierzałem pozwolić, aby teraz przestał.

– Pisz dalej i nie zważaj na nic – powiedziałem rano przy śniadaniu. – Jeśli dasz radę doprowadzić ją do końca, będzie to wielka powieść. Zapamiętaj moje słowa, Ben: będzie to wielka, niezapomniana powieść.

Nie wiadomo, czy rzeczywiście stworzyłby genialne dzieło. W owym czasie byłem przekonany, że mu się uda, i kiedy ostatniego dnia się żegnaliśmy, nie miałem co do tego nawet cienia wątpliwości. Bo poza przeczytaniem napisanych już stron przegadałem z Sachsem dwa długie wieczory i opierając się na tym, co mi mówił o książce, uznałem, że wie, jaka praca go czeka, i że doskonale panuje nad całością. Jeżeli tak było istotnie, trudno mi sobie wyobrazić gorszy, bardziej tragiczny koniec. Ze wszystkich nieszczęść, które mój przyjaciel na siebie ściągnął i do których sam się przyczynił, najciężej mi się pogodzić z tym, że zostawił nie dokończoną książkę. Nie chcę przez to powiedzieć, że literatura jest ważniejsza od życia, ale prędzej czy później każdy umiera, znika z powierzchni ziemi – gdyby zaś Sachs ukończył swoją książkę, może ona zdołałaby przetrwać, może żyłaby dalej po jego śmierci. Takie przynajmniej jest moje zdanie. W swojej obecnej postaci książka Sachsa to zaledwie zwiastun powieści, potencjalne dzieło, które dopiero trzeba by wydobyć z pokreślonego maszynopisu i luźnych notatek upchniętych w kartonowym pudle. Tyle z niej zostało – te zapisane kartki i moje wspomnienie dwóch rozmów, które odbyliśmy w bezksiężycową noc, siedząc pod niebem usianym gwiazdami. Wierzyłem, że Sachs zaczyna nowy etap w swoim życiu, że otwiera się przed nim niezwykła przyszłość, okazało się jednak, że zbliżał się do końca drogi. Niecały miesiąc później porzucił pracę nad książką. Po prostu któregoś popołudnia w połowie września wyszedł na spacer i nagle zapadł się pod ziemię. Tak to mniej więcej wyglądało. Odtąd już nie napisał ani słowa.

Na pamiątkę tego, czego nie ma i nie będzie, dałem swojej książce tytuł, który miała nosić powieść Sachsa: Lewiatan.

Загрузка...