Rozdział 5

Szesnastego lipca 1988 roku przed budynkiem sądu w Turnball w stanie Ohio wybuchła bomba, niszcząc niedużą kopię Statuy Wolności. Większość ludzi potraktowała to jak zwykły chuligański wybryk, drobny akt wandalizmu niemający żadnego podłoża politycznego, ale ponieważ zniszczeniu uległ przedmiot będący symbolem narodowym nazajutrz podano w telewizji krótką wiadomość na ten temat. Sześć dni później w Danburg w Pensylwanii wysadzono w powietrze kolejną kopię Statuy Wolności. Odbyło się to niemal w identyczny sposób: mały wybuch w środku nocy, brak rannych, żadnych zniszczeń, nie licząc oczywiście pomnika. Trudno było jednak ustalić, czy obie bomby podłożyła ta sama osoba, czy też sprawca drugiego wybuchu naśladował sprawcę pierwszego. W owym czasie jeszcze nikt się tym zbytnio nie przejmował, chociaż pewien znany senator o poglądach konserwatywnych wydał oświadczenie, w którym potępiał „ubolewania godne czyny”, i apelował do winowajców, żeby natychmiast zaprzestali swej haniebnej działalności. „To wcale nie jest śmieszne. Nie tylko zniszczyliście cudzą własność, ale zbezcześciliście symbol narodowy. Amerykanie kochają Statuę i nie życzą sobie podobnych wygłupów.”

W sumie w różnych miejscach publicznych w całej Ameryce znajduje się około stu trzydziestu kopii Statuy Wolności. Stoją w parkach miejskich, przed ratuszem, czasem zdobią dachy budynków. W przeciwieństwie do flagi, która zarówno ludzi dzieli, jak i łączy, Statua jako symbol nie wzbudza kontrowersji. Jeśli chodzi o flagę, wielu Amerykanów jest z niej dumnych, wielu zaś się jej wstydzi i na każdą osobę, która uważa flagę za świętość, trafi się inna gotowa ją opluć, spalić, ochlapać błotem. Statua nie wywołuje tego rodzaju konfliktów. Od ponad stu lat wznosi się ponad politykę i ideologię; stoi u wrót naszego kraju symbolizując to, co w nas dobre. Przedstawia nie tyle prawdę, co nadzieję, nie tyle fakty, co wiarę, i ze świeczką trzeba by szukać osoby potępiającej wartości, które Statua reprezentuje – demokrację, wolność, równość wobec prawa. To najlepsze, co Ameryka ma do zaoferowania światu, i choć czasem sprzeniewierzamy się tym wartościom, ich znaczenie i waga nie budzą wątpliwości. Ideały, które Statua symbolizuje, milionom ludzi dodały otuchy. Pozwoliły nam wszystkim uwierzyć, że kiedyś będziemy żyli w lepszym świecie.

Jedenaście dni po incydencie w Pensylwanii zniszczeniu uległa kolejna statua, w wiosce w środkowej części Massachusetts. Tym razem wybuchowi towarzyszył komunikat – przygotowane wcześniej oświadczenie, które nazajutrz przekazano telefonicznie redakcji „Springfield Republican”. „Zbudź się, Ameryko – odczytał dzwoniący. – Najwyższy czas, żebyś wprowadziła w czyn to, co głosisz. Jeśli nie chcesz, żeby wylatywały w powietrze kolejne statuy, udowodnij, że nie jesteś hipokrytką. Uczyń coś dla swych obywateli poza konstruowaniem bomb. Inaczej moje bomby dalej będą wybuchać. Podpisane: Duch Wolności.”

Przez następne półtora roku w różnych częściach kraju uległo zniszczeniu dziewięć kolejnych pomników. Zapewne wszyscy to wciąż pamiętają, więc nie ma potrzeby dokładnie opisywać poczynań Ducha. W niektórych miastach strzeżono pomników przez okrągłą dobę: do pilnowania zgłaszali się ochotnicy z Amerykańskiego Legionu, z Klubu Łosia, ze szkolnych drużyn futbolowych oraz innych organizacji. Ale nie wszędzie wzmożono czujność, toteż Duch Wolności pozostawał nie wykryty. Za każdym razem po dokonaniu wybuchu przyczajał się na pewien czas, aż wszyscy sądzili, że może to już koniec. A potem nagle, znienacka, pojawiał się tysiące kilometrów dalej i znów przystępował do akcji. Wielu ludzi nie posiadało się z oburzenia, ale byli i tacy, którzy sympatyzowali z poglądami Ducha. Oczywiście znajdowali się w mniejszości, ale zważywszy na wielkość Ameryki, bynajmniej nie była to mała grupka. Z czasem Duch stał się dla nich czymś w rodzaju ludowego bohatera. Podejrzewam, że zyskał tak dużą popularność dzięki oświadczeniom, które przekazywał telefonicznie po każdym wybuchu wybranym przez siebie redakcjom gazet i stacjom radiowym. Oświadczenia, z konieczności krótkie, były coraz lepiej sformułowane: bardziej zwięzłe, bardziej poetyckie i w bardziej wyszukany sposób wyrażające rozczarowanie ojczyzną. „Każdy jest sam – zaczynało się jedno – więc tylko do siebie nawzajem możemy się zwrócić o pomoc”. Albo: „Demokracja nie jest nigdzie zagwarantowana. Jeśli nie chcemy jej utracić, codziennie musimy o nią walczyć. Naszą jedyną bronią jest Prawo.” Albo: „Jeśli będziemy zaniedbywać dzieci, zniszczymy samych siebie. Istniejemy w teraźniejszości o tyle, o ile pokładamy nadzieję w przyszłości.” W przeciwieństwie do innych terrorystów, których oświadczenia pełne były nadętej retoryki i kategorycznych żądań, Duch nie domagał się rzeczy niemożliwych do spełnienia. Po prostu chciał, żeby Amerykanie się opamiętali i stali lepsi. W jego nawoływaniach do poprawy było coś niemal biblijnego; po pewnym czasie bardziej niż rewolucjonistę przypominał udręczonego proroka. Prawdę mówiąc, wyrażał na głos życzenia wielu ludzi, toteż nic dziwnego, że zdarzali tacy, którzy otwarcie popierali jego działalność. Argumentowali, że bomby podkładane przez Ducha nikomu nie wyrządzają krzywdy, a jeśli zmuszają społeczeństwo do przemyślenia niektórych spraw, to może jednak spełniają szlachetny cel.

Jeśli mam być szczery, niezbyt uważnie śledziłem tę historię; ważniejsze rzeczy działy się w tym czasie na świecie. Kiedy trafiałem na wzmianki o Duchu Wolności, nie przywiązywałem do nich większej wagi; facet był wariatem, kolejnym przelotnym zjawiskiem wartym odnotowania jedynie w kronikach amerykańskiego szaleństwa. Ale gdybym nawet się bardziej interesował całą sprawą, wątpię, czy odgadłbym, że Duch Wolności i mój przyjaciel Ben Sachs to jedna i ta sama osoba. Pomysł zestawienia tych dwóch postaci był czymś tak absurdalnym i nie mieszczącym się w głowie, że nie wiem jakim cudem mógłbym na niego wpaść. Z drugiej strony (i zdaję sobie sprawę, że to zabrzmi dziwnie), jeśli w ogóle o kimkolwiek myślałem czytając w prasie o Duchu Wolności, to właśnie o Sachsie. Minęły cztery miesiące od zniknięcia Bena, kiedy nastąpiły pierwsze wybuchy, a wzmianka o Statui Wolności natychmiast przywiodła mi go na myśl. Zważywszy na jego powieść, a także na okoliczności jego wypadku przed dwoma lary, to skojarzenie było chyba całkiem naturalne. W każdym razie ilekroć potem czytałem o Duchu, przed oczami stawał mi Ben. A gdy nachodziły mnie wspomnienia naszej przyjaźni, tak bardzo za nim tęskniłem, że zaczynałem odczuwać nieprzyjemne dreszcze.

Ale na tym kończyło się moje zainteresowanie wybuchami. Działalność Ducha kojarzyła mi się przede wszystkim z nieobecnością Bena, z bolesną tęsknotą za przyjacielem; minął ponad rok, zanim sam Duch wzbudził moją ciekawość. Było to wiosną 1989 roku. Włączyłem telewizor i widząc walczących o demokrację chińskich studentów odsłaniających na placu Niebiańskiego Spokoju nieudolnie wykonaną kopię Statuy Wolności, zdałem sobie sprawę, że nie doceniłem znaczenia tego symbolu. Statua Wolności była symbolem uniwersalnym, wyrażającym ideę ukochaną przez wszystkich na całym świecie i Duch odegrał istotną rolę we wskrzeszeniu jej znaczenia. Niesłusznie go lekceważyłem, uznając za wariata. Poruszył naszym sumieniem i teraz fale wstrząsu, który wywołał, zaczynały się rozchodzić, sięgając coraz dalej i dalej. Coś się stało, coś nowego wisiało w powietrzu; tej wiosny, kiedy szedłem przez miasto, często miałem wrażenie, że chodnik niemal wibruje mi pod nogami.

Na początku roku zacząłem pisać nową powieść; kiedy latem wyjechałem z Iris do Vermont, byłem tak pochłonięty pracą, że nie potrafiłem o niczym innym myśleć. Dwudziestego piątego czerwca zadekowałem się w oficynie, tam gdzie Ben zawsze zamykał się do pracy, ale nawet to nie wybiło mnie z rytmu. Następuje taki moment w życiu pisarza, kiedy książka, którą pisze, zaczyna rządzić jego życiem, a tworzony przez niego świat staje się ważniejszy od prawdziwego. Przebywając w gabinecie Bena, rzadko zastanawiałem się nad tym, że siedzę w fotelu, na którym on kiedyś siedział, przy biurku, przy którym on pisał, i oddycham tym samym co on powietrzem, a gdy sobie o tym przypominałem, po prostu sprawiało mi to radość. Cieszyłem się na myśl, że znajduję się w miejscu, w którym on spędzał tyle czasu, i byłem pewien, że on też by się cieszył wiedząc, że tu jestem. Wyczuwałem jego obecność; była to obecność pozytywna, zachęcająca do pozostania, niczym nie zagrażająca. Ben chciał, żebym pracował w tym ustronnym zakątku, nie miałem co do tego wątpliwości. Chociaż powoli zacząłem podzielać zdanie Iris (że Sachs nie żyje, że nigdy do nas nie wróci), nadal miałem wrażenie, że ja i Ben się rozumiemy, zupełnie jakby nic się w naszym życiu nie zmieniło.

W pierwszych dniach sierpnia Iris wyjechała do Minnesoty na ślub koleżanki, którą znała jeszcze z dzieciństwa. Zabrała z sobą Sonię. David do końca miesiąca miał być na obozie letnim, więc zostałem sam i mogłem się poświęcić wyłącznie pisaniu. Po kilku dniach wpadłem w rytm, w jaki zwykle wpadam, kiedy Iris wyjeżdża; za dużo pracy, za mało jedzenia, bezsenne noce. Gdy Iris leży ze mną w łóżku, nie mam problemów z zaśnięciem, ale z chwilą gdy mnie opuszcza, lękam się zamknąć oczy. Każda kolejna noc jest gorsza od poprzedniej, z każdą coraz dłużej nie mogę zasnąć i wkrótce siedzę przy zapalonym świetle do pierwszej, drugiej, wreszcie trzeciej nad ranem. Tak było w tym roku, tak było i w zeszłym. W każdym bądź razie nie spałem, kiedy Sachs nieoczekiwanie pojawił się w Vermont. Dochodziła druga w nocy; leżałem w sypialni na górze, czytając nędzny kryminał, książczynę, którą wiele lat temu zostawił jakiś gość, kiedy usłyszałem warkot samochodu zbliżającego się polną drogą. Podniosłem wzrok znad książki czekając, aż szum silnika ucichnie w oddali, ale ku mojemu zdziwieniu kierowca zwolnił przed domem Sachsów, światła reflektorów omiotły okna, po czym wóz wykręcił i szorując o krzaki głogu, zatrzymał się na podwórzu. Wciągnąłem spodnie i ruszyłem pędem na dół; wpadłem do kuchni w parę sekund po tym, jak silnik zgasł. Nie było czasu na zastanowienie. Skierowałem się prosto ku szafce ze sztućcami, chwyciłem najdłuższy nóż jaki zdołałem wymacać, po czym ustawiłem się w ciemności, czekając na intruza; byłem pewien, że to jakiś bandyta czy szaleniec. Chyba nigdy w życiu się nie bałem tak jak przez następnych dziesięć czy dwadzieścia sekund. Zanim zdążyłem rzucić się do ataku, zapaliło się światło – zapaliło się, bo intruz wchodząc do kuchni, automatycznie przekręcił kontakt – i w chwili gdy moje plany obronne zostały udaremnione, spostrzegłem, że intruzem jest Sachs. Jednakże w tym ułamku sekundy, między błyskiem światła a uświadomieniem sobie, kto wszedł do kuchni, sądziłem, że już po mnie. Sachs zrobił ze trzy lub cztery kroki i nagle zamarł: w tym momencie zobaczył mnie – gotowego do skoku, z nożem w górze.

– Mój Boże – szepnął. – To ty?

Usiłowałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa.

– Zauważyłem światło palące się w sypialni – rzekł, patrząc na mnie z niedowierzaniem. – Myślałem, że to Fanny…

– Nie. To nie Fanny.

– No, widzę.

– Ale również ty to nie ty. To niemożliwe. Ty nie żyjesz. Wszyscy wiedzą, że nie żyjesz. Leżysz w jakimś rowie na poboczu drogi i gnijesz pod stertą liści.

Chwilę trwało, zanim doszedłem do siebie po szoku, ale w sumie otrząsnąłem się szybciej, niż mogłem oczekiwać. Ben dobrze wyglądał, sprawiał wrażenie osoby silnej, zdrowej, i gdyby nie odrobina siwizny we włosach, byłby dokładnie tym samym człowiekiem co dawniej. Myślę, że to mnie uspokoiło. Nie miałem przed sobą zjawy czy ducha; to był mój stary przyjaciel, tak samo pełen energii i tak samo gadatliwy jak zwykle. Nim minął kwadrans, zdążyłem ponownie przywyknąć do Bena, oswoić się z myślą, że wcale nie zginął.

Nie spodziewał się, że mnie tu zastanie, i dlatego, jak powiedział, zbaraniał na mój widok. Zanim zasiedliśmy do rozmowy, kilka razy mnie za to przeprosił, ale biorąc pod uwagę okoliczności naszego spotkania, myślę, że żadne przeprosiny nie były konieczne.

– To przez ten nóż – rzekłem. – Gdybym wszedł do swojego domu i zobaczył faceta, który chce mnie zadźgać, też bym zbaraniał.

– Chodzi o to, że nie spodziewałem się ciebie tutaj. Ale cieszę się, że cię widzę.

– Nie przesadzaj z tą radością. Dlaczego miałbyś się cieszyć po tak długim czasie…

– Nie dziwię się, że jesteś na mnie zły.

– Nie jestem. Na początku owszem, byłem, ale później złość mi przeszła.

– I co?

– Nic. Zacząłem się o ciebie bać. I odtąd chyba cały czas się boję.

– A co z Fanny? – spytał. – Czy ona też się o mnie boi?

– Fanny, mój drogi, jest znacznie dzielniejsza ode mnie – rzekłem. – Nigdy nie przestała wierzyć, że żyjesz.

Uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z tego, co usłyszał. Aż do tej chwili nie byłem pewien, czy zamierza zostać czy wyjść, ale nagle przysunął sobie krzesło i usiadł; zachowywał się tak, jakby właśnie podjął bardzo ważną decyzję.

– Co popalasz? – spytał, wciąż szeroko uśmiechnięty.

– To co zawsze. Schimmelpennincki.

– Świetnie. Więc przynieś nam po cygarku. I może jakąś butelczynę.

– Pewnie jesteś zmęczony?

– Owszem. Przejechałem sześćset pięćdziesiąt kilometrów i jest druga nad ranem. Ale chyba chcesz ze mną pogadać, nie?

– Rozmowa może poczekać do jutra – powiedziałem.

– Kto wie, czy jutro nie stchórzę.

– A dziś jesteś gotów gadać?

– Tak, dziś jestem gotów. Dopóki tu nie wszedłem i nie zobaczyłem cię z nożem, nie zamierzałem nic mówić. Tak miało być: buzia na kłódkę, nikomu ani słowa. Ale zmieniłem zdanie. Nie w tym rzecz, że nie mogę dłużej wytrzymać, bo mogę, ale lepiej żeby na wszelki wypadek ktoś o wszystkim wiedział. W razie gdyby coś mi się stało.

– Dlaczego coś miałoby ci się stać? – zapytałem.

– Dlatego, że prowadzę niebezpieczną grę, i prędzej czy później szczęście może mnie opuścić.

– A dlaczego chcesz, żebym akurat ja o wszystkim wiedział?

– Bo jesteś moim przyjacielem i wiem, że potrafisz dochować tajemnicy. – Na moment zamilkł i spojrzał mi głęboko w oczy. – Potrafisz, co?

– Chyba tak – odparłem. – Ale prawdę mówiąc, nie jestem pewien, bo nigdy nie znałem żadnej tajemnicy, której nie wolno mi było nikomu wyjawić.

Tak się zaczęło: od enigmatycznych uwag i aluzji do nadciągającego końca. Znalazłem w spiżarni butelkę bourbona, z suszarki nad zlewem wziąłem dwie czyste szklanki, po czym ruszyliśmy przez podwórze do oficyny, w której trzymałem swoje cygara. Tam przez następnych pięć godzin, pijąc, paląc i walcząc ze zmęczeniem, Ben opowiedział mi o wszystkim, co się z nim działo. Siedzieliśmy w wygodnych fotelach po obu stronach zawalonego papierami biurka i póki trwała opowieść Bena, żaden z nas nawet nie zmienił pozycji. Dookoła paliły się świeczki, ich płomyki migotały, a głos mego przyjaciela wypełniał pokój. Ben mówił, ja słuchałem w milczeniu i powoli, stopniowo poznawałem historię, którą tu opisałem.

Zanim w ogóle otworzył usta, wiedziałem, że musiało go spotkać coś bardzo niezwykłego, w przeciwnym razie nie ukrywałby się tak długo i nie zadałby sobie tyle trudu, aby wyrobić w nas przekonanie, że nie żyje. Co do tego nie miałem wątpliwości, toteż teraz gdy się wreszcie pojawił, gotów byłem przyjąć za dobrą monetę każdą najdziwniejszą, najbardziej niestworzoną historię – po prostu wysłuchać i uwierzyć w to, czego sam bym nigdy w życiu nie wymyślił. Nie znaczy to bynajmniej, że spodziewałem się usłyszeć akurat tę konkretną opowieść, wcale nie, ale wiedziałem, że usłyszę coś porażającego, więc kiedy Sachs rozsiadł się wygodnie w fotelu i spytał: „Pewnie czytałeś o Duchu Wolności?”, nawet nie mrugnąłem okiem.

– Ach, to już wiem, czym się zajmujesz – przerwałem mu. – Ty jesteś tym śmiesznym facetem, który wysadza w powietrze pomniki. Tak, to musi być całkiem miła praca, ale powiedz, kto, u licha, wybrał cię, żebyś był sumieniem świata? Bo kiedy się ostatni raz widzieliśmy, zajmowałeś się pisaniem powieści.

Odpowiedzi udzielał mi aż do świtu. A mimo to w jego historii wciąż jest sporo luk, sporo niejasności, których nie potrafię sobie wyjaśnić. W każdym razie pomysł z wysadzaniem pomników przychodził mu do głowy stopniowo, etapami: wszystko zaczęło się od policzka, który tamtego niedzielnego popołudnia w Berkeley Lillian wymierzyła córce, a skończyło się na rozpadzie jego związku z Lillian. Pomiędzy jednym a drugim wydarzeniem powoli ulegał wpływowi nieobecnego Reeda Dimaggio, coraz częściej rozmyślał o człowieku, którego zabił, aż przerodziło się to w obsesję.

– Wreszcie zdobyłem się na odwagę i zajrzałem do jego pokoju. I chyba to był początek, ten pierwszy krok ku konkretnemu działaniu. Wcześniej nawet nie śmiałem otworzyć drzwi. Pewnie za bardzo się bałem, za bardzo lękałem tego, co mogę znaleźć, jeśli zacznę szukać. Ale Lillian znów wyszła na cały dzień, Maria była w przedszkolu, a ja siedziałem sam w domu i z wolna odchodziłem od zmysłów. Tak jak się mogłem spodziewać, większość rzeczy należących do Dimaggio została dawno usunięta. Nie było żadnych osobistych drobiazgów, żadnych listów, dokumentów, notatek, kalendarzyków z numerami telefonów, nic, co by się odnosiło do jego życia z Lillian. Trafiłem jednak na kilka książek. Trzy lub cztery tomy dzieł Marksa, biografia Bakunina, broszura Trockiego na temat stosunków rasowych w Ameryce i inne tego typu publikacje. A potem w dolnej szufladzie biurka znalazłem czarny skoroszyt z pracą doktorską Dimaggio. To był klucz do wszystkiego. Gdybym tego nie znalazł, wątpię, czy moje dalsze losy potoczyłyby się tak samo.

Liczący około czterystu pięćdziesięciu stron doktorat Reeda Dimaggio poświęcony był życiu i twórczości Aleksandra Berkmana – kontynuował Ben. – Na pewno o nim słyszałeś. To ten anarchista, który postrzelił Henry’ego Claya Fricka, z kolei Frick to ten, w którego domu na Piątej Alei mieści się obecnie muzeum sztuki. Zdarzyło się to w Homestead w 1892 roku, kiedy Frick wezwał trzystu ludzi z Agencji Pinkertona do stłumienia strajku w hucie stali i kazał im otworzyć ogień do robotników. Berkman, dwudziestoletni żydowski radykał, który zaledwie przed kilkoma laty wyemigrował z Rosji, przybył do Homestead w Pensylwanii i oddał kilka strzałów do Fricka, ponieważ w jego oczach Frick stanowił symbol kapitalistycznej opresji. Frick przeżył, a Berkman odsiedział czternaście lat w więzieniu stanowym. Po wyjściu na wolność napisał Wspomnienia więzienne anarchisty i dalej prowadził działalność polityczną, najczęściej wespół z Emmą Goldman. Był wydawcą pisma „Mother Earth”, pomógł założyć szkołę, w której propagowano wolnomyślicielstwo, jeździł po kraju z odczytami, zabiegając o poparcie dla różnych ważnych akcji, jak choćby strajku w zakładach włókienniczych w Lawrence. Kiedy Ameryka przystąpiła do pierwszej wojny światowej, Berkman znów trafił za kratki, tym razem za to, że występował przeciw rekrutacji. Dwa lata później, niedługo po zwolnieniu, wraz z Emmą Goldman został deportowany do Rosji. Tuż przed ich wyjazdem, podczas kolacji pożegnalnej, w radiu podano, że właśnie zmarł magnat stalowy Henry Clay Frick. „Deportowany przez Pana Boga” – oznajmił Berkman. Genialne stwierdzenie, nie uważasz? W każdym razie niezadługo Berkman rozczarował się życiem w Rosji. Jego zdaniem bolszewicy zdradzili ideały rewolucji, jeden rodzaj despotyzmu zastąpili drugim. W 1921 roku, kiedy oddziały wojskowe stłumiły powstania kronsztadzkie, Berkman postanowił ponownie wyemigrować z Rosji. Zamieszkał na południu Francji i tam przeżył ostatnich dziesięć lat swojego życia. Cały czas starał się utrzymywać ciało i umysł w formie: napisał ABC anarchizmu komunistycznego, zajmował się tłumaczeniem i redagowaniem tekstów, często pisał za innych, lecz mimo to nie mógł się obejść bez pomocy przyjaciół. W 1936 roku był zbyt chory, aby dłużej pracować; zamiast prosić o dalsze zapomogi, wziął pistolet i strzelił sobie w skroń.

To była dobra praca doktorska. Może miała ciężkawy styl i za bardzo dydaktyczny wydźwięk, ale w sumie była starannie przygotowana, udokumentowana i napisana inteligentnie, z pasją. Dimaggio wzbudził mój szacunek. Zobaczyłem, że to człowiek myślący. Biorąc jednak pod uwagę, czym się później w życiu zajmował, zrozumiałem, że tekst o Berkmanie to coś więcej niż zwykły doktorat. Był to krok naprzód we własnym rozwoju, próba usystematyzowania swoich przekonań politycznych. Chociaż nigdzie nie napisał tego wprost, czułem, że popierał Berkmana i uznawał pewne formy politycznej przemocy za moralnie usprawiedliwione. Krótko mówiąc uważał, że terroryzm czasem ma rację bytu. Jeśli właściwie się z niego korzysta, bywa bardzo skutecznym narzędziem. Posługując się nim, można uwypuklić wagę niektórych problemów, a także pokazać społeczeństwu, na czym polega zinstytucjonalizowana władza.

Nic mogłem sobie znaleźć miejsca. Odtąd cały czas myślałem o Dimaggio, porównywałem się z nim, zastanawiałem się, jakim cudem obaj w jednym czasie znaleźliśmy się na tamtej szosie w Vermont. Musiała na nas działać jakaś niewytłumaczalna, kosmiczna siła. Lillian niewiele mi mówiła o swoim byłym mężu, ale wiedziałem, że walczył w Wietnamie i że wojna kompletnie go odmieniła; po powrocie do cywila już zupełnie innym okiem patrzył na Amerykę, na politykę, na własne życie. To było niesamowite: ja za odmowę służenia w wojsku wylądowałem w więzieniu, a on walczył na wojnie i właśnie tam, w Wietnamie, jego poglądy zbliżyły się do moich. Obydwaj zostaliśmy pisarzami, obydwaj mieliśmy też świadomość, że w Ameryce muszą nastąpić zasadnicze zmiany. O ile jednak ja zacząłem później błądzić, bawić się w pisanie przemądrzałych artykułów i uważać za wielkiego literata, o tyle Dimaggio wciąż parł naprzód, nieustannie się rozwijał i w końcu ośmielił się wprowadzić swoje poglądy w czyn. Nie twierdzę, że wysadzanie w powietrze tartaków to dobry pomysł, nie, ale po prostu zazdrościłem facetowi odwagi. Sam nigdy palcem nie kiwnąłem w obronie czegokolwiek. Od piętnastu lat narzekałem, sarkałem, ale pomimo szlachetnych intencji i świętego oburzenia ani razu niczym nie zaryzykowałem. W przeciwieństwie do Dimaggio byłem hipokrytą i kiedy w myślach się z nim porównywałem, odczuwałem coraz większy wstyd.

W pierwszej chwili chciałem coś o nim napisać. Taką rozprawę jak on o Aleksandrze Berkmanie, tylko jeszcze lepszą, głębszą, bardziej wnikliwą. Miała to być elegia, wspomnienie pośmiertne w formie książki. Myślałem, że jeśli to zrobię, może zdołam się uwolnić od poczucia winy. I może wówczas śmierć Dimaggio nie pójdzie na marne. Oczywiście musiałbym jeździć po całym kraju, zbierać informacje, umawiać się na spotkania ze wszystkimi, których on znał, a ja potrafiłbym odszukać: z jego rodzicami, krewnymi, kolegami ze szkoły, kumplami z wojska, znajomymi z pracy, dawnymi dziewczynami, członkami Dzieci Planety, z setkami najprzeróżniejszych osób. Byłoby to ogromne przedsięwzięcie, praca na wiele lat. Ale właśnie o to chodziło. Póki poświęcałbym mu czas i uwagę, Dimaggio by żył. Oddałbym mu swoje życie, a on w zamian zwróciłby mi moje. Nawet nie proszę, Peter, żebyś starał się to zrozumieć. Sam ledwo cokolwiek rozumiałem. Wiedziałem tylko, że błądzę po omacku, rozpaczliwie szukając jakiegoś punktu oparcia, i przez chwilę pomysł napisania takiej książki wydawał mi się świetnym rozwiązaniem.

Nic jednak z niego nie wyszło. Kilka razy usiadłem do robienia notatek, ale nie mogłem się skupić, uporządkować myśli. Diabli wiedzą dlaczego. Może wciąż się łudziłem, że jakoś ułożę sobie życie z Lillian. A może nie wierzyłem, że potrafię jeszcze cokolwiek napisać. Nie mam pojęcia, co mnie powstrzymywało, ale ilekroć podnosiłem długopis i zabierałem się do pracy, natychmiast zlewałem się potem, w głowie mi się kręciło i wydawało mi się, że zaczynam spadać. Czułem się tak samo jak podczas tamtego upadku. To była ta sama panika, ta sama bezradność, ten sam pęd ku nicości.

A potem stało się coś dziwnego. Któregoś ranka szedłem po samochód, który zaparkowałem na Telegraph Avenue, kiedy nagle spostrzegłem znajomego z Nowego Jorku. Cal Stewart był wydawcą pisma, w którym na początku lat osiemdziesiątych ukazało się kilka moich artykułów. Po raz pierwszy od przyjazdu do Kalifornii zobaczyłem na ulicy kogoś, kogo wcześniej znałem. Na myśl, że mógłbym zostać rozpoznany, ogarnęła mnie trwoga. Jeśli choć jedna osoba dowie się, gdzie się ukrywam, będę skończony, zniszczony. Dałem nura w najbliższe drzwi, żeby tylko zejść z widoku. Okazało się, że za drzwiami mieścił się ogromny antykwariat składający się z sześciu czy siedmiu sal. Z walącym sercem, próbując jakoś wziąć się w garść, poszedłem na koniec pomieszczenia i schowałem się za rzędem półek sięgających aż po sufit. Miałem przed sobą góry książek, miliony nagromadzonych słów, cały wszechświat odrzuconej literatury – książki nie chciane przez ich właścicieli, odsprzedane, nikomu dłużej niepotrzebne. Z początku nie zdawałem sobie sprawy, że stoję w dziale beletrystyki amerykańskiej, ale kiedy zacząłem się rozglądać po tytułach, pierwszą książką, jaką zauważyłem – znajdowała się dokładnie na wysokości moich oczu – był Nowy kolos; można zatem powiedzieć, że przyłożyłem rękę do powstania tego cmentarzyska. Był to niesamowity zbieg okoliczności i czułem, że coś się za tym musi kryć, jakiś znak, wróżba.

Nie pytaj, dlaczego książkę kupiłem. Nie miałem najmniejszego zamiaru jej czytać. Kiedy jednak zobaczyłem ją na półce, wiedziałem, że muszę ją mieć. Że muszę mieć akurat ten egzemplarz, ten fizyczny, namacalny przedmiot. Kosztowała tanio – tylko pięć dolarów za pierwsze wydanie w twardej oprawie, z obwolutą i fioletowymi wyklejkami. Na tylnym skrzydełku było moje zdjęcie: portret artysty jako młodego kretyna. Pamiętam, że to zdjęcie zrobiła Fanny. Miałem wówczas dwadzieścia sześć albo siedem lat, brodę, długie włosy i wpatrywałem się w obiektyw z taką niesamowicie skupioną, poważną miną. Wiesz, o którym zdjęciu mówię; widziałeś je nieraz. Ale kiedy tamtego dnia otworzyłem książkę i zobaczyłem swoją podobiznę, prawie ryknąłem śmiechem.

Po pewnym czasie, gdy znajomy już dawno minął antykwariat i znikł za dziesiątym zakrętem, wyszedłem na zewnątrz i wróciłem samochodem do domu Lillian. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę dłużej pozostać w Berkeley. Cal Stewart napędził mi porządnego stracha: zrozumiałem, jak niepewna jest moja sytuacja, na jakie niebezpieczeństwo jestem narażony. Po powrocie do domu położyłem książkę na stoliku w salonie i usiadłem na kanapie. Nie miałem żadnego pomysłu, co mógłbym robić. Musiałem wyjechać, a z drugiej strony nie mogłem, po prostu nie umiałem się zdobyć na to, żeby zostawić Lillian. Lillian znów zaczęła żyć swoim życiem, a mimo to nie chciałem jej porzucać, nigdy więcej się z nią nie widzieć. Więc siedziałem tępo na kanapie, wpatrując się w okładkę Nowego kolosa, świadom, że znalazłem się w ślepym zaułku. Nie zacząłem pisać książki o Dimaggio; pozbyłem się ponad jednej trzeciej pieniędzy; przekreśliłem wszystkie swoje szanse. Tkwiłem bez ruchu, kompletnie przybity, nie odrywając wzroku od powieści na stoliku. Przez długi czas chyba nic do mnie nie docierało, ale potem, powolutku, coś zaczęło się zmieniać. Pewnie to trwało z godzinę, ale kiedy wreszcie pomysł zaświtał mi w głowie, nie mogłem przestać o nim myśleć. Statua Wolności. Pamiętasz ten dziwny, jakby zdeformowany wizerunek Statuy Wolności? Od tego się zaczęło, a gdy już uzmysłowiłem sobie, co chcę osiągnąć, dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie, cały szalony plan ruszył z kopyta.

Jeszcze tego samego popołudnia zlikwidowałem kilka swoich kont, a resztę nazajutrz rano. Żeby wykonać plan, potrzebowałem jak najwięcej gotówki – a to znaczyło, że niestety musiałem złamać wcześniejsze zobowiązania i zatrzymać pieniądze, które obiecałem Lillian. Trochę było mi głupio, że robię z gęby cholewę, ale nie tak głupio, jak się spodziewałem. Bądź co bądź dałem już Lillian sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów; mimo że jeszcze sporo się jej należało, była to jednak kupa forsy, o wiele więcej, niż myślała, że kiedykolwiek ode mnie dostanie. Dziewięćdziesiąt jeden tysięcy, które mi zostało, było całkiem pokaźną sumą, ale przecież nie zamierzałem przepuścić wszystkiego na siebie. Cel, na który postanowiłem przeznaczyć forsę, był równie doniosły jak mój pierwotny pomysł. A może nawet bardziej doniosły. Korzystając z pieniędzy kontynuowałbym dzieło Reeda Dimaggio, a jednocześnie mógłbym wyrażać własne poglądy i bronić własnych przekonań; po raz pierwszy mój głos byłby słyszalny. Nagle, całkiem nieoczekiwanie, moje życie nabrało sensu. Nie tylko kilka ostatnich miesięcy, ale w ogóle całe życie, od samego dzieciństwa. To było jakieś cudowne zrządzenie losu, niezwykła kombinacja pobudek i ambicji. Znalazłem element jednoczący i dzięki temu odkryciu mogłem zebrać do kupy wszystkie połamane kawałki samego siebie. Po raz pierwszy w życiu tworzyłbym całość.

Nie potrafię ci opisać ogromu szczęścia, jakie mnie ogarnęło. Znów poczułem się wolny, jakby decyzja, którą podjąłem, zrzuciła ze mnie pęta. Nie o to chodziło, że chciałem opuścić Lillian i małą Marię, nie, ale były ważniejsze sprawy, którymi musiałem się zająć. Kiedy to wreszcie pojąłem, cała gorycz i cierpienie, jakie w ciągu ostatniego miesiąca nagromadziły mi się w sercu, po prostu wyparowały. Urok prysł. Czułem się podniesiony na duchu, wzmocniony, oczyszczony. Niemal jak człowiek, który uwierzył w Boga. Jak człowiek, który się nawrócił. Sprawy nie dokończone przestały nagle mieć jakiekolwiek znaczenie. Byłem gotów wyruszyć w świat i głosić słowo, byłem gotów zacząć wszystko od nowa.

Z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że wiązanie nadziei z Lillian Stern nie miało najmniejszego sensu. Wyjazd do niej do Kalifornii był szaleństwem, aktem rozpaczy. Nie wiem, może coś by z tego wyszło, gdybym się w Lillian nie zakochał, ale ponieważ się zakochałem, nasz związek był skazany na klęskę. Przeze mnie Lillian znalazła się w impasie i nie umiała sobie z nim poradzić. Chciała dostać pieniądze, a zarazem ich nie chciała. Czuła, że staje się zachłanna, i własna zachłanność ją upokarzała. Chciała, żebym ją kochał, a jednocześnie nienawidziła się za to, że mnie kocha. Przeżyłem przez nią prawdziwe piekło, lecz nie mam już jej tego za złe. Lillian to dzika istota, istota tak piękna, że jej uroda zwala z nóg. To kobieta odważna, niepohamowana, gotowa na wszystko. Jednakże będąc ze mną nie miała szansy być sobą.

Koniec końców niezwykłe było nie to, że wyjechałem z Kalifornii, lecz to, że tak długo tam wytrwałem. Okoliczności naszego poznania były tak dziwne, tak groźne i niepewne, że zaczęły Lillian podniecać. Właśnie to ją pociągało: nie ja, a dreszcz emocji związany z moją obecnością i ciemne siły, które uosabiałem. Sytuacja obfitowała w najróżniejsze romantyczne możliwości i po jakimś czasie Lillian nie potrafiła im się oprzeć; uległa w znacznie większym stopniu, niż zamierzała. Trochę przypominało to niezwykle okoliczności jej spotkania z Dimaggio. Romans z Dimaggio skończył się małżeństwem. Romans ze mną – miodowym miesiącem, który trwał dwa tygodnie i był cudowny. Nieważne, co się potem stało. Nasz związek nie wytrzymałby próby czasu; prędzej czy później Lillian znów zaczęłoby nosić i wróciłaby do swojego dawnego życia. Ale póki te nasze dwa tygodnie trwały, nie ulega dyskusji, że była we mnie szczerze zakochana. Dała mi tego niezbity dowód, o którym zawsze staram się pamiętać, gdy tylko nachodzą mnie wątpliwości. Mogła wydać mnie policji, a nie wydała. Nawet wtedy, gdy jej powiedziałem, że pieniądze się skończyły. Nawet wtedy, gdy wyjechałem. Moim zdaniem to najlepiej świadczy o tym, że jednak coś dla niej znaczyłem. Świadczy też o tym, że to, co mi się w Berkeley przydarzyło, przydarzyło się naprawdę.

Nie żałuję. Przynajmniej teraz już nie żałuję. Wszystko jest za mną; stare dzieje – było, minęło. Najbardziej bolesne okazało się rozstanie z małą Marią. Nie sądziłem, że tak silnie to przeżyję; ogromnie za nią tęskniłem, o wiele bardziej niż za jej matką. Za każdym razem kiedy wyruszałem na zachód, miałem ochotę pojechać do Kalifornii, odwiedzić Lillian i Marię. Ale nigdy tego nie zrobiłem. Bałem się, co będzie, kiedy ujrzę Lillian, więc wolałem nie ryzykować; prawdę mówiąc, od tego dnia, gdy opuściłem Berkeley, a było to osiemnaście czy dziewiętnaście miesięcy temu, staram się trzymać z dala od Kalifornii. Mała Maria pewnie mnie już nawet nie pamięta. Kiedyś, zanim rozpadł się mój związek z Lillian, myślałem, że zaadoptuję dziewczynkę, że oficjalnie zostanie moją córką. Wydaje mi się, że to byłoby dla niej dobre, dla nas obojga byłoby dobre, ale za późno na snucie marzeń. Może nie było mi pisane być ojcem. Nie wyszło mi z Fanny, nie wyszło z Lillian. Nie zasiałem ziarna. Trudno. Człowiek ma ileś szans w życiu, potem musi sobie radzić sam. Stałem się tym, kim jestem, i nie ma już dla mnie odwrotu. To jest to, Peter. Póki trwa, takie jest moje życic.

Zaczynał ględzić. Słońce wzeszło, tysiące ptaków śpiewało: skowronki, szczygły, gile. Poranny chór rozbrzmiewał w najlepsze. Sachs opowiadał mi o sobie od tylu godzin, że sam już nie bardzo kojarzył, co mówi. Przyglądając mu się w świetle dnia widziałem, że oczy ma na zapałkę. Pogadamy później, zaproponowałem. Jeśli się zaraz nie położysz i nie prześpisz, zaśniesz tu w fotelu, a chyba nie mam dość siły, żeby cię taszczyć do domu.

Umieściłem go w jednym z pustych pokoi na piętrze, zaciągnąłem żaluzje na oknach, po czym cichutko, na palcach przeszedłem do własnego pokoju. Nie sądziłem, że uda mi się zasnąć. Zbyt wiele rzeczy miałem do przemyślenia, za dużo spraw kłębiło mi się w głowie, ale z chwilą gdy dotknąłem poduszki, zacząłem tracić przytomność. Czułem się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił mnie kijem, jakby rozłupał mi czaszkę kamieniem. Niektóre historie bywają tak przerażające, że aby je zrozumieć, człowiek musi najpierw ochłonąć, uwolnić się od nich na moment, uciec choćby w mrok snu.

Obudziłem się o trzeciej po południu. Sachs spał dwie i pół godziny dłużej; przez ten czas kręciłem się po ogrodzie, żeby go przypadkiem nie zbudzić. Sen niewiele mi pomógł. Wciąż czułem się zbyt otępiały, żeby jasno myśleć. Jedyne, czym byłem w stanie zająć mózg, to planowaniem kolacji na wieczór. Jednakże każda najmniejsza decyzja wymagała z mojej strony potwornego wysiłku – wszystkie za i przeciw rozważałem z takim nabożeństwem, jakby od tego zależały losy świata: czy upiec kurczaka w kuchence czy na ruszcie, czy podać go z ryżem czy frytkami, czy wystarczy nam wina. Dokładnie to wszystko pamiętam. Zaledwie parę godzin wcześniej Sachs opowiedział mi o tym, jak zabił człowieka, o dwóch latach, które spędził tułając się po kraju jako zbiegły przestępca. A ja co? Zastanawiałem się, co zjemy na kolację. To było tak, jakbym koniecznie chciał wierzyć, że życie składa się wyłącznie z codziennych, przyziemnych spraw. Ale wiedziałem, że to nieprawda.

Zjedliśmy kolację i znów gadaliśmy do późna; właściwie przegadaliśmy całą noc. Tym razem siedzieliśmy na zewnątrz, w tych samych wygodnych drewnianych fotelach, w których w ciągu ostatnich kilkunastu lat spędziliśmy wiele wieczorów: nie widzieliśmy się nawzajem, byliśmy jak dwa głosy dobywające się z ciemności. Tylko gdy któryś z nas zapalał zapałkę, na moment wyłaniała się z mroku jego twarz. Pamiętam ogniki cygar, robaczki świętojańskie migoczące w krzakach i czyste, roziskrzone gwiazdami niebo, czyli to, co zawsze towarzyszyło nam podczas naszych nocnych rozmów. Na pewno te stałe elementy otoczenia wpłynęły na mnie uspokajająco, ale istotniejszy od nich był oczywiście Sachs. Wypoczęty i wyspany, od początku narzucał ton rozmowie. W jego głosie nie było cienia niepewności, nic, co by wzbudziło moją nieufność. Tej nocy opowiedział mi o Duchu Wolności i ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że słucham spowiedzi przestępcy. Był dumny z tego, co zrobił, odczuwał w sercu spokój, a z jego tonu przebijała buta artysty, który wie, że stworzył najważniejsze dzieło swojego życia.

Była to długa, niesamowita historia o licznych podróżach po kraju, o gorączkowej aktywności i okresach spokoju, o zmianach wyglądu i tożsamości, o desperackich ucieczkach. Dopóki Ben nie opowiedział mi wszystkiego w szczegółach, nigdy bym nie przypuszczał, że każdy wybuch wymagał aż tyle pracy: wiązały się z nim kilkutygodniowe żmudne przygotowania, zdobywanie (w różnych punktach, aby uniknąć wpadki) materiałów do konstrukcji bomb, zapewnianie sobie murowanego alibi, szykowanie odpowiednich przebrań oraz konieczność pokonywania olbrzymich odległości. Kiedy już wybrał miejsce kolejnej akcji, szukał pretekstu, pod jakim mógłby spędzić trochę czasu w danym mieście, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Najpierw więc wymyślał sobie nową tożsamość i nowy życiorys, a ponieważ za każdym razem wcielał się w inną postać, stale musiał wykazywać się inwencją. Zawsze nazywał się inaczej (były to proste, nijakie imiona i nazwiska: Ed Smith, Al Goodwin, Jack While, Bili Foster) i zawsze starał się zmienić coś w swoim wyglądzie (czasem występował z brodą, czasem ogolony, to miał ciemne włosy, to jasne, raz nosił okulary, a raz nie, to się ubierał w garnitur, to w kombinezon roboczy – ilość kombinacji była ogromna). Prawdziwym wyzwaniem było jednak znalezienie wiarygodnego powodu swojej obecności w danym mieście, tak aby mógł spędzić kilka dni w obcym środowisku, gdzie nikt go nie znał. Raz udawał profesora uniwersytetu, socjologa zbierającego informacje do książki o życiu na prowincji i wartościach, które ludzie tam cenią. Innym razem odbywał podróż sentymentalną do krainy dzieciństwa w poszukiwaniu informacji o swoich biologicznych rodzicach. Kiedy indziej był biznesmenem, który chce kupić nieruchomość pod budowę pawilonu handlowego. Był też nieszczęśliwcem, który stracił żonę i dzieci w wypadku samochodowym i żeby uciec od bolesnych wspomnień, zastanawia się nad przeprowadzką do innego miasta. Pewnego razu, gdy Duch Wolności zdobył już sobie sławę, Sachs – i to był chyba szczyt bezczelności – pojawił się w niewielkiej mieścinie w Nebrasce, udając dziennikarza, który pisze obszerny reportaż o mieszkańcach miasteczek, gdzie stoją kopie Statuy Wolności, o ich poglądach i postawach. Co państwo sądzą o wybuchach? – pytał. Z czym się państwu kojarzy Statua? Była to, jak mi powiedział, wyczerpująca psychicznie rola, ale ani przez moment nie żałował, że się jej podjął.

Na dość wczesnym etapie swojej działalności doszedł do wniosku, że najlepszą strategią jest otwartość, gdyż dzięki niej człowiek sprawia dobre wrażenie. Zamiast więc trzymać się na uboczu i starać się nie rzucać w oczy, zagadywał ludzi, oczarowywał ich, a oni zaczynali go akceptować, postrzegać jako równego faceta. Nawet nie musiał grać, bo z natury był przyjaźnie do wszystkich usposobiony, a pozyskana życzliwość miejscowej ludności dawała mu większą swobodę działania. Ludzie, wiedząc, kim jest i po co przyjechał, nie obawiali się go, kiedy kręcił się po miasteczku, nie zwracali też uwagi, jeśli w trakcie spacerów kilka razy mijał placyk, na którym stała kopia Statuy. Równie swobodnie czuł się krążąc o drugiej w nocy po opustoszałych ulicach i sprawdzając, jaki jest o tej porze ruch na drogach i czy ktoś może go zauważyć, kiedy będzie podkładał bombę – w końcu człowiek, który zamierzał się przeprowadzić do nowego miasta, chyba miał prawo się zorientować, czy w mieście panuje w nocy spokój? Wiedział, że trochę to naciągane, ale z drugiej strony te wyprawy po zmroku były nieuniknione, wręcz konieczne: nie tylko musiał dbać o własną skórę, ale również o to, żeby nikomu nie stała się krzywda. Włóczęga drzemiący u stóp pomnika, para nastolatków całujących się na trawniku, mężczyzna wyprowadzający psa na spacer… Wystarczyło, żeby ktoś dostał w głowę odłamkiem kamienia czy metalu. Śmierć jednej niewinnej osoby przekreśliłaby sens całego przedsięwzięcia. Tego się najbardziej Sachs lękał i robił wszystko, żeby tylko uniknąć nieszczęśliwych wypadków. Konstruował małe bomby, dużo mniejsze, niżby chciał, i chociaż niosło to ze sobą dodatkowe ryzyko, nastawiał mechanizm zegarowy tak, aby ładunek wybuchł najpóźniej dwadzieścia minut po przymocowaniu go do pomnika. Oczywiście w czasie tych dwudziestu minut ktoś mógł się nagle znaleźć w pobliżu, ale zważywszy na późną godzinę i zwyczaje mieszkańców owych miasteczek, szansa raczej była minimalna.

Tamtego wieczoru usłyszałem od Sachsa takie mnóstwo szczegółów technicznych, że niemal czułem się jak na przyśpieszonym kursie dla konstruktorów bomb. Przyznaję jednak, że większość tych informacji wpadała mi jednym uchem, a wypadała drugim. Nie mam żadnych zdolności technicznych i z powodu mojej ignorancji trudno mi było nadążać za tym, co mówił. Rozumiałem pojedyncze słowa, takie jak „mechanizm zegarowy”, „proch”, „zapalnik”, ale cała reszta przekraczała moje możliwości intelektualne; był to obcy język, którego nie umiałem zgłębić. Ale opierając się nie na tym, co Ben mówił, ale na tym, jak mówił, jestem pewien, że w konstruowaniu bomb mój przyjaciel wykazywał olbrzymią pomysłowość. Nie polegał na gotowych instrukcjach, a ponieważ musiał dokładnie zacierać po sobie ślady, starał się używać materiałów prostych, łatwo dostępnych, które można znaleźć w każdym sklepie. Był to żmudny proces; w jednym miejscu kupował budzik, potem jechał siedemdziesiąt kilometrów dalej, żeby kupić taśmę. Nigdy nie robił w jednym miejscu zakupów za więcej niż dwadzieścia dolarów i wszędzie – w sklepach, w restauracjach, w nędznych hotelikach – płacił wyłącznie gotówką. Wchodził, wychodził; dzień dobry, do widzenia. I już go nie było, jakby rozpływał się w powietrzu. Tak, była to ciężka praca, ale ani razu w ciągu półtora roku nie zostawił po sobie śladu.

Na nazwisko Aleksander Berkman wynajmował tanie mieszkanko w chicagowskiej dzielnicy South Side; nie był to jednak prawdziwy dom, lecz raczej miejsce noclegowe, gdzie zatrzymywał się między kolejnymi podróżami. Spędzał tam nie więcej niż jedną trzecią swojego czasu. Na samą myśl o tym, jak Ben żył, ogarnął mnie smutek. Nieustanny ruch, ciągłe napięcie związane z udawaniem, że jest kimś innym, samotność… Moje zastrzeżenia Ben zbył machnięciem ręki, jakby to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Był zbyt zajęty, rzekł, za bardzo pochłonięty swoją pracą, żeby się nad czymś takim zastanawiać. Jeśli już miał jakiś problem, to raczej jak sobie radzić z popularnością. Im sławniejszy stawał się Duch, tym trudniej mu było znaleźć obiekty do wysadzania w powietrze. Kopie Statuy Wolności na prowincji były od pewnego czasu strzeżone i o ile na początku przygotowanie akcji zajmowało mu od jednego do trzech tygodni, teraz wydłużyło się ono średnio do dwóch i pół miesiąca. Wcześniej tego lata musiał w ostatniej chwili zrezygnować z jednej akcji, a kilka przesunął na zimę, kiedy to mrozy osłabią zapał nocnych wartowników. Jednakże mimo przeszkód związanych z popularnością były też i korzyści, które najlepiej świadczyły o zasięgu jego rozgłosu. W ciągu ostatnich kilku miesięcy o Duchu Wolności pisano artykuły, mówiono z ambony. Dyskutowano o nim w programach z udziałem radiosłuchaczy, w pismach pojawiały się jego karykatury. Jedni go krytykowali twierdząc, że stanowi zagrożenie dla społeczeństwa, inni go wychwalali jako obrońcę ludu. W sklepach z pamiątkami pojawiły się koszulki i plakietki z domniemanym wizerunkiem Ducha, krążyło o nim coraz więcej anegdot i dowcipów, a w zeszłym miesiącu w klubie ze striptizem w Chicago wykonano nowy numer; kobietę przebraną za Statuę Wolności powoli rozbierał i uwodził mężczyzna przebrany za Ducha Wolności. Duch, jak powiedział Ben Sachs, zaczynał się liczyć w świadomości społecznej, jego działanie przynosiło znacznie większy efekt, niż tego oczekiwał. Póki to trwało, gotów był znosić wszelkie niewygody, pokonywać najróżniejsze trudy. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że było to wyznanie fanatyka – tylko fanatyk zrezygnowałby z życia osobistego, aby móc wysadzać w powietrze pomniki – ale tamtej nocy Sachs był tak szczęśliwy, mówił z takim przekonaniem i entuzjazmem, że ledwo rozumiałem, co się za tym wszystkim kryje.

Było jeszcze wiele rzeczy do omówienia. Mnóstwo pytań krążyło mi po głowie, ale nadszedł świt i byłem zbyt zmęczony, żeby dłużej ciągnąć rozmowę. Chciałem spytać o pieniądze (ile mu zostało? co zrobi, kiedy ich zabraknie?), o jego rozstanie z Lillian Stern, o Marię Turner, o Fanny, o maszynopis Lewiatana (do którego nawet nie zerknął). Tak, było wiele nie dokończonych wątków i uważałem, że mam prawo domagać się wyjaśnień, a Ben ma wręcz obowiązek odpowiedzieć mi na wszystkie pytania. Ale nie nalegałem, żeby ciągnął swoją opowieść. Pomyślałem sobie, że dokończy ją podczas śniadania, a na razie trzeba się przespać.

Kiedy się obudziłem koło południa, zobaczyłem, że nie ma samochodu Bena. Uznałem, że mój przyjaciel pojechał do sklepu i zaraz wróci, ale kiedy po godzinie nadal go nie było, powoli zacząłem tracić nadzieję. Nie chciałem wierzyć, że odjechał bez pożegnania, a z drugiej strony wiedziałem, że wszystko jest możliwe. W końcu innych też opuszczał nagle i bez słowa, więc dlaczego wobec mnie miałby postąpić inaczej? Najpierw uciekł od Fanny, potem od Marii Turner, potem od Lillian Stern. Może byłem następny na liście, kolejna osoba do skreślenia, kolejna do porzucenia.

O wpół do pierwszej poszedłem do oficyny, żeby popracować nad swoją książką. Nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć, i zamiast stać jak kretyn przed domem, nasłuchując warkotu powracającego samochodu Sachsa, uznałem, że lepiej zająć myśli czymś innym. I właśnie wtedy znalazłem list od Bena. Leżał na wierzchu mojego maszynopisu. Natychmiast usiadłem przy biurku i zacząłem czytać.

„Przepraszam Cię, stary, że wyjeżdżam ukradkiem, kiedy śpisz, ale większość spraw chyba już omówiliśmy. Gdybym został dłużej, tylko wynikłyby z tego kłopoty. Ponieważ jesteś moim przyjacielem, na pewno próbowałbyś mnie odwieść od tego, co robię; uważałbyś to za swój obowiązek. Więc wyjeżdżam, bo nie chcę się z Tobą kłócić, nie mam na to siły ani ochoty. Bez względu na to, co o mnie myślisz, jestem Ci wdzięczny za wysłuchanie mojej historii. Musiałem ją komuś opowiedzieć i cieszę się, że trafiłem akurat na Ciebie. Kiedy (i jeśli) nadejdzie ku temu pora, Ty najlepiej będziesz umiał opowiedzieć ją innym. Dzięki Tobie ludzie zrozumieją, o co mi chodziło. Masz dar przekonywania, świadczą o tym Twoje książki. A poza tym, Peter, jesteś jedynym człowiekiem, na którego mogę liczyć. Osiągnąłeś więcej, niż mnie się kiedykolwiek udało. Podziwiam Cię za Twoją uczciwość, za to, że całe życie kierowałeś się szlachetnymi pobudkami. Mój problem polegał na tym, że nie wiedziałem, w co wierzyć. Zawsze pragnąłem czegoś innego, ale nie miałem pojęcia czego. Teraz wiem. Po tych wszystkich strasznych rzeczach, które się wydarzyły, nareszcie znalazłem cel w życiu. I tylko to się dla mnie teraz liczy. Wytrwanie przy nim do końca. Proszę Cię, nie miej do mnie pretensji, a nade wszystko – nie użalaj się nade mną. Naprawdę jest mi dobrze. Nigdy się lepiej nie czułem. Będę się starał dawać wszystkim do wiwatu tak długo, jak mi się uda. Mam nadzieję, że kiedy następnym razem przeczytasz o Duchu Wolności, nieźle się uśmiejesz. Uszy do góry, przyjacielu. Życzę ci dobrej zabawy.

Ben”

Czytałem ten list ze dwadzieścia albo trzydzieści razy. Nie miałem nic innego do roboty, zresztą dość długo nie mogłem otrząsnąć się po nagłym zniknięciu Bena. Z początku, po kilku pierwszych czytaniach, byłem zły; miałem do niego żal o to, że ulotnił się bez słowa, kiedy spałem. Potem jednak, czytając list po raz siódmy czy ósmy, niechętnie, bo niechętnie, ale musiałem przyznać Benowi raję. Nasza następna rozmowa miałaby znacznie ostrzejszy przebieg. Bo istotnie zamierzałem twardo się postawić i ze wszelkich sił próbować wybić mu z głowy dotychczasową działalność. Przypuszczam, że wyczuł moje zamiary i wolał wyjechać niż dopuścić do sporu. Trudno było mi mieć do niego pretensję. Zależało mu na naszej przyjaźni, a ponieważ wiedział, że może już nigdy się nie zobaczymy, nie chciał jej zniszczyć. Taki był cel listu. Doprowadził pewne sprawy do końca, nie kończąc naszej przyjaźni. Tym listem Ben dał mi do zrozumienia, że po prostu nie może się ze mną pożegnać.

Żył jeszcze dziesięć miesięcy, ale więcej się już do mnie nie odezwał. W tym czasie Duch Wolności dwukrotnie dał o sobie znać, raz w Wirginii, raz w Utah, ale ani za pierwszym, ani za drugim razem nie było mi do śmiechu. Teraz gdy znałem całą historię, odczuwałem jedynie smutek, bezbrzeżną żałość. W trakcie tych dziesięciu miesięcy na świecie nastąpiły niezwykłe zmiany. Zburzono mur berliński, Havel został prezydentem Czechosłowacji, zakończyła się zimna wojna. A Sachs wciąż gdzieś krążył po Ameryce, mały, samotny człowieczek mknący samochodem w ciemności nocy ku samozagładzie. Gdziekolwiek był tam i ja byłem. Przyrzekłem Benowi, że zachowam nasze spotkanie w tajemnicy, i im dłużej nikomu o nim nie mówiłem, tym bardziej podporządkowywałem się jego woli. Nie wiem, skąd się brał mój upór, ale nie pisnąłem nawet słowa. Ani Iris, ani Fanny i Charlesowi, ani w ogóle nikomu. Przyjąłem na siebie ciężar milczenia, który w końcu o mało mnie nie przygniótł.

Na początku września, wkrótce po moim i żony powrocie do Nowego Jorku, widziałem się z Marią Turner. Cóż to była za ulga móc porozmawiać z kimś o Sachsie, choć nawet Marii starałem się mówić jak najmniej. Nie przyznałem się jej, że Ben wpadł do Vermont; powiedziałem jedynie, że dzwonił do mnie i że gadaliśmy godzinę przez telefon. Tego dnia odstawiłem niezłą szopkę! Oskarżyłem Marię o źle pojętą lojalność, o to, że dotrzymując danego Benowi słowa, dopuściła się wobec niego zdrady – gdy tymczasem miałem dokładnie to samo na sumieniu. Oboje byliśmy wtajemniczeni w sprawy Bena, lecz ja wiedziałem więcej od Marii i nie zamierzałem jej zdradzać żadnych nowych szczegółów. Sądząc, że wiem tyle samo co ona, chętnie podjęła temat i rozmawiała ze mną szczerze, jakby świadoma tego, że kłamstwa na nic się nie zdadzą. W każdym razie więcej usłyszałem od niej o jej przyjaźni z Sachsem niż od niego samego. Wtedy też po raz pierwszy obejrzałem zdjęcia, które mu robiła podczas tak zwanych „czwartków z Benem”, a co ważniejsze, dowiedziałem się, że rok temu – czyli pół roku po wyjeździe Bena z Kalifornii – była w Berkeley u swojej przyjaciółki Lillian Stern. Lillian powiedziała jej, że od czasu swego wyjazdu Ben dwukrotnie ją odwiedzał. Przeczyło to temu, co Ben mówił mnie. Maria, kiedy jej o tym wspomniałem, wzruszyła ramionami.

– Nie tylko Lillian łże – rzekła. – Wiesz to równie dobrze jak ja. Po tym, co oni tam wyprawiali, pojęcia nie mam, komu wierzyć.

– Nie twierdzę, że Ben nie mógł mnie okłamać – powiedziałem. – Jedynie nie rozumiem, jaki miałby w tym cel.

– Zdaje się, że groził Lillian. Może wstydził ci się przyznać?

– Groził? Czym?

– Że porwie jej dziecko – odparła Maria.

– Na miłość boską, dlaczego miałby to zrobić?!

– Bo podobno uważa, że Lillian nie potrafi wychować córki. Że ma na nią zły wpływ. Że dzieciak powinien dorastać w normalnym, zdrowym otoczeniu. Lillian mówiła, że zaczął jej prawić morały i wynikła z tego bardzo nieprzyjemna scena.

– To mi wcale nie pasuje do Bena – rzekłem.

– Może i nie, ale Lillian porządnie się wystraszyła. Na tyle się wystraszyła, że po drugiej wizycie Bena wsadziła małą Marię do samolotu i wysłała do swojej matki na wschodnim wybrzeżu. Od tego czasu dziewczynka mieszka u babci.

– Może Lillian miała swoje własne powody, żeby pozbyć się dziecka?

– Niczego nie można wykluczyć. Po prostu mówię ci, czego się od niej dowiedziałam.

– A co z pieniędzmi, które dostała od Bena? – spytałem. – Wydała je?

– Nie. Przynajmniej nie na siebie. Twierdzi, że wpłaciła wszystko na fundusz powierniczy dla córki.

– Ciekawe, czy Ben jej kiedykolwiek mówił, skąd się ta forsa wzięła? Bo nie jestem pewien, a sądzę, że to mogło mieć istotne znaczenie.

– Nie wiem. Mnie bardziej ciekawi, skąd się tyle forsy wzięło w wozie Dimaggio. To strasznie duża suma, żeby ją tak wozić w bagażniku.

– Ben uważał, że pieniądze były skradzione. Przynajmniej na początku tak uważał. Potem myślał, że może Dimaggio dostał je od jakiejś organizacji politycznej. Jeśli nie od Dzieci Planety, to od kogoś innego. Na przykład od terrorystów. Z OWP, IRA… Podejrzewał, że Dimaggio miał powiązania z tego typu ludźmi.

– Lillian ma własne poglądy na temat działalności swojego byłego małżonka.

– Nie wątpię.

– Ale wiesz, to całkiem ciekawe. Jej zdaniem Reed Dimaggio pracował jako tajny agent rządowy. Dla CIA, FBI czy jakiejś podobnej organizacji. Że wszystko się zaczęło, kiedy był w Wietnamie. Że właśnie tam wciągnięto go do współpracy, a potem opłacono studia. Chodziło o to, żeby zapewnić mu jak największą wiarygodność.

– To znaczy, że był wtyczką? Prowokatorem? – spytałem.

– Tak Lillian uważa – odparta Maria.

– Brzmi to jak bajka.

– Wiem. Ale równie dobrze może być prawdą.

– A czy Lillian ma jakiekolwiek dowody? Czy po prostu zgaduje?

– Nie mam pojęcia. Nie pytałam jej o to. Zresztą niewiele na ten temat mówiłyśmy.

– To ją teraz spytaj – zaproponowałem.

– Nie za bardzo mi wypada – rzekła.

– Dlaczego?

– Moja wizyta u niej miała dość burzliwy przebieg. Od roku nie rozmawiałyśmy ze sobą.

– Pokłóciłyście się?

– Można to tak powiedzieć.

– Pewnie o Bena? Wciąż do niego wzdychasz, co? Tak, pewnie niełatwo ci było słuchać zwierzeń przyjaciółki o tym, jak Ben się w niej zakochał.

Maria odwróciła gwałtownie głowę i wtedy zdałem sobie sprawę, że trafiłem w sedno. Była jednak zbyt dumna, żeby się do czegokolwiek przyznać i po chwili, już całkiem opanowana, spojrzała na mnie z hardym, ironicznym uśmiechem.

– Ty, mój mały, jesteś jedynym facetem, jakiego w życiu kochałam – powiedziała. – Ale potem wziąłeś i się ochajtnąłeś. Więc co ma robić dziewczyna, której ukochany łamie serce?

Udało mi się wydusić od niej adres i telefon Lillian. W październiku miała się ukazać moja nowa powieść i wydawca zorganizował mi objazd promocyjny po całych Stanach. San Francisco było ostatnim miastem na liście. Pomyślałem sobie, że warto skorzystać z okazji i spotkać się z Lillian. Nie wiedziałem, czy Lillian zna miejsce pobytu Bena (nawet jeśli znała, mogła nie chcieć mi go zdradzić), ale i tak mielibyśmy mnóstwo spraw do obgadania. Poza wszystkim innym chciałem ją zobaczyć na własne oczy, wyrobić sobie zdanie na jej temat. Wszelkie informacje, jakie o niej miałem, pochodziły albo od Sachsa, albo od Marii, a akurat w tej sprawie Lillian była kimś zbyt ważnym, abym mógł polegać wyłącznie na opinii innych. Zadzwoniłem do niej nazajutrz po spotkaniu z Marią. Nie było jej w domu, więc nagrałem się na sekretarkę; ku mojemu zdziwieniu, Lillian oddzwoniła po południu. Odbyliśmy krótką, ale przyjacielską rozmowę. Lillian powiedziała, że wie, kim jestem. Ben często o mnie mówił, nawet podarował jej jedną z moich książek, której niestety nie miała jeszcze czasu przeczytać. Wolałem nie zadawać Lillian żadnych drażliwych pytań przez telefon. Wystarczyło, że nawiązaliśmy kontakt. Spytałem jedynie, czy spotkałaby się ze mną pod koniec października, kiedy przyjadę na wieczór autorski do San Francisco. Przez moment się wahała, ale kiedy powiedziałem, jak bardzo mi na tym zależy, zgodziła się. Niech pan zadzwoni do mnie z hotelu, zaproponowała, to się umówimy gdzieś na drinka. Ucieszyłem się. Miała interesujący głos, głęboki, lekko ochrypły; podobał mi się. Gdyby zrobiła karierę jako aktorka, ludzie na pewno by go pamiętali.

Przez następne półtora miesiąca żyłem myślą o czekającym mnie spotkaniu z Lillian. Kiedy na początku października trzęsienie ziemi nawiedziło San Francisco, pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy, to czy moja wizyta nie zostanie odwołana. Dziś wstydzę się swojej bezduszności, ale wtedy w ogóle nie zdawałem sobie z niej sprawy. Zarwane autostrady, płonące domy, przygniecione, okaleczone ciała – miasto i ludzi dotknęła tragedia, a ja zastanawiałem się jedynie nad tym, czy to nie uniemożliwi mi rozmowy z Lillian. Na szczęście sala, którą wynajęto na wieczorek autorski, wyszła z trzęsienia bez szwanku, więc wszystko toczyło się zgodnie z planem. Po przybyciu do hotelu natychmiast zadzwoniłem pod numer w Berkeley. Usłyszałem w słuchawce obcy kobiecy głos. Kiedy poprosiłem do telefonu Lillian Stern, moja rozmówczyni po informowała mnie, że Lillian nie ma: trzy dni po trzęsieniu ziemi wyjechała do Chicago. A kiedy wraca? – spytałem. Kobieta nie wiedziała. Czy wyjazd Lillian miał związek z trzęsieniem? Czy tak bardzo się wystraszyła? Nie, nie, odparła kobieta; wyjazd zaplanowany był dużo wcześniej, Już na początku września dała przecież ogłoszenie o podnajmie domu. Czy zostawiła swój nowy adres? – zapytałem. Kobieta go nie znała, czynsz płaciła bezpośrednio właścicielowi domu. No cóż, powiedziałem starając się ukryć rozczarowanie, gdyby Lillian się odezwała, byłbym ogromnie wdzięczny za wiadomość. Zanim się rozłączyłem, podałem kobiecie swój numer w Nowym Jorku i poprosiłem, żeby zadzwoniła na mój koszt, o każdej porze dnia i nocy.

Zrozumiałem, jak bardzo dałem się nabrać. Lillian wiedziała, że kiedy pod koniec października przyjadę do San Francisco, jej już nie będzie w Kalifornii, czyli od samego początku nie miała zamiaru spotkać się ze mną. Byłem wściekły na siebie za łatwowierność, za to, że zmarnowałem tyle czasu i energii na coś, co nie doszło do skutku. Na wszelki wypadek zadzwoniłem do biura numerów w Chicago, ale nie mieli informacji o żadnej Lillian Stern. Zadzwoniłem też do Marii Turner w Nowym Jorku z prośbą, żeby mi podała adres matki Lillian, okazało się jednak, że Maria go nie zna, bo od lat nie kontaktowała się z panią Stern. Trop się urywał. Nagle Lillian stała się równie nieosiągalna jak Ben: zupełnie nie wiedziałem, gdzie i jak jej szukać. Jedynym pocieszeniem było dla mnie to, że wyjechała do Chicago. Z jakiegoś powodu nie chciała się ze mną widzieć; może próbowała chronić Sachsa? Jeśli tak, oznaczało to, że są w lepszych stosunkach, niż sądziłem. A może sytuacja uległa zmianie po mojej rozmowie z Benem w Vermont? Może wybrał się do Kalifornii i namówił Lillian, żeby się do niego przyłączyła? Powiedział mi, że wynajmuje w Chicago małe mieszkanko; również do Chicago – jak mówiła nowa lokatorka jej domu – przeprowadziła się Lillian. Zbieg okoliczności? Czy też jedno z nich – albo i oboje – kłamało? Ze względu na Bena miałem nadzieję, że kiedy podróżuje po kraju i obmyśla swoje kolejne posunięcia, obok niego w samochodzie siedzi Lillian, że wspólnie wiodą barwny, szaleńczy żywot pary kochanków wyjętych spod prawa. Duch Wolności i jego cizia. Tak, zdecydowanie wolałem, żeby Ben był z Lillian niż sam – wolałem wszystko, tylko nie takie życie, jakie mi opisał będąc w Vermont. Jeśli Lillian istotnie była tak odważną i zwariowaną osobą, jak mówił, może faktycznie się do niego przyłączyła.

Niczego więcej już się o nich nie dowiedziałem. Minęło osiem miesięcy i kiedy pod koniec czerwca ponownie wybrałem się z Iris do Vermont, właściwie straciłem nadzieję, że kiedykolwiek Bena zobaczę. Z setek różnych możliwości najbardziej prawdopodobna wydała mi się ta, że Ben na zawsze pozostanie w ukryciu. Nie wiedziałem, jak długo jeszcze zamierzał wysadzać w powietrze pomniki. Zresztą podejrzewałem, że nawet kiedy zaprzestanie działalności, ja i tak się o tym nie dowiem, tak więc tajemnica, której obiecałem dochować, wciąż będzie mnie zatruwać swym jadem. Musiałem się jednak z tym pogodzić, nauczyć się żyć z uczuciem ciągłej niepewności. Chociaż rozpaczliwie pragnąłem jakiegoś rozwiązania, oswoiłem się z myślą, że może ono nigdy nie nastąpić. Bądź co bądź nie sposób całymi miesiącami wstrzymywać oddech. Prędzej czy później człowiek znów zaczyna normalnie oddychać, nawet jeśli powietrze jest zatrute i nawet jeśli wie, że od niego zginie.

Artykuł w „New York Timesie” kompletnie mnie zaskoczył. Zdążyłem przywyknąć do życia w nieświadomości, toteż zupełnie się nie spodziewałem, że coś się zmieni. Ktoś zginął na drodze w Wisconsin i choć mógł to być Sachs, bardzo się przed tą myślą broniłem. Uwierzyłem dopiero wtedy, gdy przybyli do mnie agenci FBI, ale też nie od razu uwierzyłem – do ostatniej chwili miałem wątpliwości. Znikły, gdy usłyszałem o kartce z moim numerem telefonu, znalezionej w kieszeni zmarłego. Wtedy pojawił mi się przed oczami obraz, który na zawsze wrył mi się w pamięć, obraz mojego biednego przyjaciela, który ginie od wybuchu bomby, a jego prochy rozsypują się na wietrze.

To było dwa miesiące temu. Nazajutrz rano usiadłem do pisania tej książki i od tamtej pory pracuję nad nią w stanie ustawicznej paniki, bojąc się, że nie uda mi się jej skończyć na czas. Tak jak się spodziewałem, agenci FBI mają przeze mnie pełne ręce roboty. Rozmawiali z moją matką mieszkającą na Florydzie, z moją siostrą w Connecticut, ze wszystkimi moimi przyjaciółmi w Nowym Jorku; przez całe lato rodzina i zatroskani przyjaciele dzwonili do Vermont, żeby mi powiedzieć o wizycie, którą złożyli im panowie z FBI, i spytać, czy nie mam jakichś kłopotów. Otóż jeszcze nie mam, ale w najbliższej przyszłości na pewno będę miał. Podejrzewam, że kiedy panowie Worthy i Harris przekonają się, ile rzeczy przemilczałem, będą wściekli jak diabli. No, ale nic na to teraz nie poradzę. Zdaję sobie sprawę, że zatajenie informacji przed FBI jest karalne, jednakże nie bardzo widzę, jak inaczej mogłem się zachować. Przyrzekłem Benowi trzymać język za zębami i byłem mu winny napisanie tej książki. Sachs zdobył się na dużą odwagę, powierzając mi swoją tajemnicę, i nie potrafiłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym go zawiódł.

W ciągu pierwszego miesiąca napisałem wstępną wersję zawierającą tylko najważniejsze wydarzenia. Kiedy skończyłem i okazało się, że sprawa wciąż jest nie rozwiązana, wróciłem do początku i zacząłem uzupełniać historię o różne szczegóły, powiększając każdy rozdział ponad dwukrotnie. Zamierzałem pracować w ten sposób tak długo, jak to będzie konieczne, raz po raz wracając do tekstu i dodając nowe informacje, aż wreszcie wszystko zostanie powiedziane. Teoretycznie – gdyby mi szczęście dopisało – mógłbym pisać miesiącami, może nawet latami. A jednak dane mi było tylko osiem tygodni. Miałem już mniej więcej trzy czwarte drugiej wersji (znajdowałem się w połowie czwartego rozdziału), kiedy musiałem przerwać pracę. To było wczoraj – wciąż nie mogę się otrząsnąć, że nagle jest już po wszystkim. W tym miejscu książka się kończy, ponieważ FBI rozwikłało sprawę. Zanim odejdę od maszyny, chcę jeszcze opisać, jak trafiono na rozwiązanie, i wspomnieć o pewnej drobnej niespodziance, która stanowi konkluzję tej historii.

I To Harris znalazł odpowiedź. Harris to ten starszy, bardziej rozmowny agent, który wypytywał mnie o moją twórczość literacką. Okazało się, że jednak poszedł do księgarni i kupił kilka moich powieści, tak jak to obiecał w lipcu, kiedy ze swoim partnerem złożył mi wizytę w Vermont. Nie wiem, czy rzeczywiście chciał je przeczytać, czy po prostu miał nosa, ale na egzemplarzach, które kupił, widniał mój podpis. Zapewne przypomniał sobie, co mówiłem o dziwnych autografach, które zaczęły się pojawiać na moich książkach, i jakieś dziesięć dni temu zadzwonił z pytaniem, czy kiedykolwiek podpisywałem książki w pewnej księgami w małym miasteczku nie opodal Albany. Odparłem, że nie, nigdy w życiu tam nie byłem. Harris podziękował mi i rozłączył się. Powiedziałem mu prawdę, bo nie widziałem najmniejszego powodu, żeby kłamać. Pytanie nie miało nic wspólnego z Sachsem, a jeśli Harris chciał znaleźć osobę, która podrabiała mój podpis, mogłem jedynie przyklasnąć. Sądziłem, że wyświadcza mi przysługę, a okazało się, że to był klucz do całej zagadki. Nazajutrz rano Harris przekazał książki do laboratorium FBI; po dokładnym sprawdzeniu znaleziono kilka wyraźnych odcisków palców. Jeden należał do Sachsa. FBI musiało już wcześniej mieć w swojej kartotece jego nazwisko, a że Harris był bystrym gościem, natychmiast skojarzył kilka faktów. Jedna rzecz prowadziła do drugiej i kiedy wczoraj pojawił się u mnie w Vermont, wszystkie części łamigłówki już do siebie pasowały. Sachs był człowiekiem, który wyleciał w powietrze w Wisconsin. Sachs był człowiekiem, który zabił Reeda Dimaggio. Sachs był Duchem Wolności.

Tym razem agent przyjechał bez swojego milczącego, pochmurnego kompana. Iris wybrała się z dziećmi nad jeziorko, więc znów byłem sam w domu. Stałem na podwórku obserwując, jak Harris wysiada z samochodu. Był w dobrym humorze, znacznie weselszy niż poprzednio; przywitał się ze mną jak ze starym znajomym, z którym wspólnie usiłuje rozwikłać jedną z zagadek życia. Ma wieści, oznajmił, które mogą mnie zainteresować. Otóż zidentyfikowano osobę, która podpisywała za mnie książki, i okazało się, że był to mój przyjaciel, Benjamin Sachs.

– Ciekawe, dlaczego to robił? – zastanawiał się na głos Harris. Wbiłem oczy w ziemię, starając się powstrzymać łzy. Harris czekał na odpowiedź.

– Dlatego, że za mną tęsknił – odparłem wreszcie. – Wyjechał w długą podróż i ciągle zapominał o tym, żeby mi przysłać pocztówkę. W ten sposób dawał mi znać, że żyje.

– Aha, taki z niego dowcipniś – rzekł Harris. – Może mógłby mi pan trochę o nim opowiedzieć?

– Mógłbym, nawet sporo. Teraz kiedy Ben nie żyje, to już nie ma żadnego znaczenia, prawda?

Wskazałem ręką w stronę oficyny i bez słowa poprowadziłem Harrisa na drugi koniec ogrodu, skąpanego w gorącym popołudniowym słońcu. Weszliśmy razem po schodach, a kiedy znaleźliśmy się w dawnym gabinecie Bena, wręczyłem Harrisowi maszynopis tej książki.

Загрузка...