Nie widziałem go prawie dwa lata. Tylko Maria znała jego miejsce pobytu, lecz Sachs kazał jej przysiąc, że nikomu go nie zdradzi. Przypuszczam, że większość ludzi złamałaby obietnicę, ale Maria dała słowo honoru i bez względu na niebezpieczeństwo, jakie się z tym wiązało, trzymała język za zębami. Chyba z dziesięć razy spotkałem ją podczas tych dwóch lat i nawet gdy rozmowa schodziła na temat Sachsa, Maria udawała, że jego zniknięcie stanowi dla niej taką samą zagadkę jak dla mnie. Kiedy wreszcie latem ubiegłego roku dowiedziałem się, ile przede mną ukrywała, ogarnęła mnie taka wściekłość, że chciałem ją zabić. Ale oczywiście nie była to wina Marii i nie miałem prawa wyładowywać na niej swojej bezsilnej furii. Bądź co bądź dała Sachsowi słowo honoru i chociaż jej milczenie wyrządziło wiele szkody, wydaje mi się, że w sumie postąpiła słusznie. Jeżeli ktokolwiek powinien był przemówić, to sam Sachs. W końcu on był odpowiedzialny za to, co się stało; Maria jedynie chroniła tajemnicę, którą jej powierzył. Ale Sachs milczał. Przez dwa lata żył w ukryciu i do nikogo się nie odzywał.
Wiedzieliśmy, że żyje, ale potem – gdy mijały miesiące, a od niego wciąż nie było żadnych wieści – zaczęły nas nachodzić wątpliwości. Znaliśmy parę niejasnych, oderwanych od siebie faktów. Pewne było, że opuścił Vermont, zostawiając na miejscu swój samochód, i że przez krótką dramatyczną chwilę Fanny widziała go w ich domu w Brooklynie – reszta to były nasze przypuszczenia. Ponieważ nie uprzedził telefonicznie o swoim przyjeździe do Nowego Jorku, podejrzewaliśmy, że musiał mieć coś bardzo ważnego i pilnego do zakomunikowania żonie, nie dowiedzieliśmy się jednak co, gdyż ich rozmowa nie doszła do skutku. Całkiem nieoczekiwanie pojawił się w domu i wpadł do sypialni (rozdygotany, z szaleństwem w oczach, jak nam później powiedziała Fanny). Doprowadziło to do potwornie niezręcznej sytuacji, o której już wspomniałem. Pół biedy, gdyby w pokoju było ciemno i kochankowie leżeli pod kocem, lecz paliło się kilka świateł, a Fanny z Charlesem leżeli nadzy i niczym nie przykryci. Co jak co, ale tego się Ben nie spodziewał. Fanny nie zdążyła nawet otworzyć ust i cokolwiek powiedzieć, kiedy Ben wycofał się z sypialni bąkając, że przeprasza, nie wiedział, nie chciał przeszkadzać. Fanny czym prędzej wyskoczyła z łóżka, ale zanim dobiegła do przedpokoju, usłyszała, jak drzwi wejściowe zatrzaskują się z hukiem i Ben pędzi w dół po schodach. Nie wypadła za nim na zewnątrz, była przecież naga, ale pomknęła do salonu, otworzyła okno i zawołała męża. Sachs przystanął na moment, pomachał jej, po czym krzyknął: „Macie moje błogosławieństwo!” I posławszy Fanny całusa, odwrócił się i roztopił w mroku nocy.
Myśląc, że Ben jest w drodze do mnie i Iris, Fanny natychmiast do nas zatelefonowała. Niestety, myliła się. Czekaliśmy na niego pół nocy, ale Ben się nie pojawił. Odkąd wybiegł z domu, przepadł jak kamień w wodę. Fanny bez przerwy wydzwaniała do Vermont – nikt nie odbierał telefonu. Przez parę dni łudziliśmy się, że tam wróci, potem straciliśmy nadzieję. Wpadliśmy w panikę, zaczęły nas nachodzić najgorsze myśli. Nie wiedząc, co robić, w najbliższą sobotę Fanny wynajęła samochód i pojechała sprawdzić, czy Bena na pewno nie ma w Vermont. Zadzwoniła stamtąd mocno zdezorientowana. Otóż drzwi wejściowe były otwarte, samochód stał zaparkowany na swoim stałym miejscu przed domem, na biurku w oficynie, gdzie Ben pracował, leżały równo poukładane strony maszynopisu, a obok kilka długopisów, w maszynie tkwiła zapisana do połowy kartka. Słowem, można było odnieść wrażenie, że Ben wyszedł na spacer i za chwilę wróci.
– Gdyby zamierzał wyjechać na dłużej, zamknąłby dom na klucz – powiedziała. – Poza tym spuściłby wodę z rur, wyłączył prąd, opróżnił lodówkę.
– I zabrałby maszynopis – dodałem. – Nawet gdyby o wszystkim innym zapomniał, nie wyjechałby bez maszynopisu.
Nic nam się nie zgadzało. Rozważaliśmy różne możliwości, nie umieliśmy jednak rozwikłać zagadki. Z jednej strony, wyjazd Bena nastąpił nagle i nieoczekiwanie. Z drugiej zaś, opuścił Vermont z własnej nieprzymuszonej woli. Gdyby nie to, że Fanny widziała go przez moment w drzwiach sypialni, pewnie zaczęlibyśmy podejrzewać, że spotkało go jakieś nieszczęście, ale kiedy pojawił się w domu w Brooklynie, był cały i zdrów. Może utrudzony, ale cały i zdrów. Jeżeli jednak nie przytrafiło mu się nic złego, dlaczego nie wrócił do Vermont? Dlaczego zostawił tam samochód, ubrania, maszynopis? Fanny, Iris i ja wałkowaliśmy to w nieskończoność, braliśmy pod uwagę każdą ewentualność, ale żadne rozwiązanie nas nie satysfakcjonowało. Było za dużo niewiadomych, za dużo wątpliwości, zbyt wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Po miesiącu bezskutecznych spekulacji powiedziałem Fanny, żeby poszła na policję i zgłosiła zaginięcie Bena. Nie chciała. Uważała, że nie może już rościć sobie do niego żadnych praw, a tym samym ingerować w jego życie. Po tym, co zobaczył, wpadając nieoczekiwanie do sypialni, mógł robić wszystko, na co miał ochotę, a ona nie miała prawa mu niczego zakazywać. Charles (którego tymczasem poznaliśmy i który okazał się człowiekiem całkiem majętnym) zaproponował, żeby na jego koszt wynająć prywatnego detektywa.
– Dla świętego spokoju – powiedział. – Nie po to, żeby Bena ściągnąć z powrotem, ale żeby się przekonać, czy na pewno zniknął z własnej woli.
I ja, i Iris uważaliśmy, że to rozsądne wyjście, ale Fanny się sprzeciwiła.
– Dał nam swoje błogosławieństwo – rzekła. – To tak, jakby się z nami pożegnał. Żyłam z Benem przez dwadzieścia lat, więc znam jego sposób myślenia. On nie chce, żebyśmy go szukali. Wystarczy, że raz go zdradziłam, więcej tego nie zrobię. Zostawmy go w spokoju. Kiedy uzna, że ma dosyć, sam wróci. Musimy czekać. Naprawdę. Jedyne, co nam zostało, to uzbroić się w cierpliwość.
Mijały miesiące. Potem minął rok, dwa, a zniknięcie Bena wciąż stanowiło dla nas zagadkę. Gdy nagle w sierpniu ubiegłego roku pojawił się w Vermont, już dawno przestałem się łudzić, że kiedykolwiek znajdziemy rozwiązanie. Iris i Charles uważali, że Ben nie żyje, ale mój pesymizm nie wynikał z czegoś tak konkretnego. Niczego nie przeczuwałem, ani tego, że Ben żyje, ani tego, że nie żyje, intuicja ani szósty zmysł nic mi nie podpowiadały, nie nachodziły mnie żadne wizje, a jednak byłem prawie przekonany, że nigdy więcej go nie zobaczę. Mówię „prawie”, bo tak do końca niczego nie mogłem być pewien. Przez kilka pierwszych miesięcy miotały mną gwałtowne, często sprzeczne uczucia; z czasem silne emocje opadły, wypaliły się i słowa typu „smutek”, „złość” czy „żal” przestały pasować do tego, co się we mnie jeszcze tliło. Ben znikł z mojego świata, a jego nieobecność nabrała dla mnie nowego, mistycznego wymiaru. Ilekroć próbowałem go sobie przypomnieć, wyobraźnia odmawiała mi posłuszeństwa. Zupełnie jakby Sachs stał się dziurą we wszechświecie. Już nie był moim zaginionym przyjacielem, był symbolem mojej ignorancji, symbolem tego, czego nie sposób poznać. Zapewne brzmi to dość mętnie, ale inaczej nie potrafię tego opisać. Iris twierdziła, że powoli zamieniam się w buddystę, i kto wie, może to najlepiej oddawało mój stan ducha. Fanny – według Iris – była chrześcijanką, ponieważ nie przestawała wierzyć w powrót Bena; Iris i Charles byli ateistami, ja zaś stałem się wyznawcą buddyzmu, bo wierzyłem w potęgę nicości. Po raz pierwszy odkąd się poznaliśmy, nie wyraziłem opinii.
Nastąpiły zmiany, lecz życie płynęło dalej. Na prośbę Fanny staraliśmy się je zaakceptować, nie myśleć ciągle o przeszłości. Fanny na dobre związała się z Charlesem, a ja i Iris – niemal wbrew sobie – musieliśmy przyznać, że to sympatyczny gość. Architekt pod pięćdziesiątkę, rozwodnik, ojciec dwóch chłopców, inteligentny, szaleńczo w Fanny zakochany – naprawdę nic nie można było mu zarzucić. Powoli zaprzyjaźniliśmy się. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do nowego układu. Zeszłego roku na wiosnę, kiedy rozmawialiśmy o urlopie, Fanny wspomniała, że nie wybiera się latem do Vermont (to byłoby ponad jej siły, oświadczyła dodając, że chyba już nigdy tam nie pojedzie), po czym nagle zaproponowała, abyśmy ja i Iris skorzystali z jej domu. Nie chciała przyjąć od nas pieniędzy, ale uparliśmy się i w końcu stanęło na tym, że pokryjemy wszystkie opłaty i podatek za letnie miesiące. Stąd też moje spotkanie z Sachsem latem ubiegłego roku w Vermont. Pojawił się bez uprzedzenia – któregoś wieczoru zajechał pod dom zniszczonym niebieskim chevy – spędził tu dwa dni, podczas których usta mu się nie zamykały, i ponownie zniknął. Gadał jak najęty, aż mnie to przerażało. Właśnie wtedy usłyszałem jego wersję zdarzeń, a zważywszy na to, jaki był zdeterminowany, żeby ją opowiedzieć, wątpię, aby cokolwiek pominął.
Wrócił do pisania. Po naszym – moim, Iris i Soni – wyjeździe z Vermont, jeszcze przez trzy czy cztery miesiące pracował nad Lewiatanem. Dyskusje, które toczyliśmy w nocy, najwyraźniej bardzo mu pomogły. W każdym razie ledwo nasz samochód zniknął za zakrętem, Ben z nową energią rzucił się do pracy, obiecując sobie, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie napisze pierwszej wersji całości. Wszystko szło jak najlepiej. Powieść posuwała się naprzód, a Ben, choć żył jak zakonnik, od lat nie był tak szczęśliwy. Któregoś wieczoru w połowie września postanowił wybrać się na spacer. Lato się już skończyło, powietrze było chłodne, rześkie, przesiąknięte zapachami jesieni. Ben włożył ciepłą wełnianą kurtkę i skierował się na północ, w stronę wzgórz. Liczył, że do zmierzchu zostało około godziny, zamierzał więc wędrować przed siebie jakieś trzydzieści minut, a potem zawrócić. Zazwyczaj kiedy musiał odpocząć od pracy, przez godzinę strzelał kosze, tym razem jednak miał ochotę obejrzeć las w jesiennej szacie; chciał rzucić okiem na czerwone i złociste liście, zobaczyć, jak słońce zachodzi na tle brzóz i klonów, nacieszyć się otaczającymi go barwami. Tak więc żwawym krokiem ruszył przed siebie, nie myśląc o niczym – no, może jedynie o tym, co po powrocie ugotować na kolację.
Kiedy jednak wszedł do lasu, zadumał się. Zamiast podziwiać kolorowe liście i odlatujące na południe ptaki, zaczął rozmyślać nad powieścią: przypominały mu się całe fragmenty, które pisał rankiem i po południu. Nieświadom tego, co robi, układał w głowie nowe zdania i rozplanowywał jutrzejszy dzień pracy. Stąpając po ciernistym poszyciu i opadłych liściach, rozmawiał sam z sobą, wykrzykiwał słowa ze swojej książki i na nic wkoło nie zwracał uwagi. Jak mi później wyznał, mógłby tak wędrować godzinami, ale w pewnej chwili spostrzegł, że gorzej widzi. Słońce już zaszło i w gęstym lesie robiło się coraz ciemniej. Rozejrzał się, próbując się zorientować w terenie, ale wszystko wyglądało obco; zdał sobie sprawę, że się zgubił. Czując się jak idiota, zawrócił i rzucił się biegiem w drogę powrotną. Wiedział, że nie zdąży dotrzeć do domu, bo za kilka minut zalegnie nieprzenikniony mrok. Nie miał latarki, zapałek, jedzenia. Niezbyt mu się podobał pomysł spędzenia nocy w lesie, ale nie było innego wyjścia. Usiadł na pieńku i zaczął się śmiać. Co za dureń ze mnie, pomyślał, kretyn pierwszej wody! Po chwili zrobiło się ciemno jak w grobie; nic nie było widać. Czekał, aż pojawi się księżyc, lecz na niebie gromadziło się coraz więcej chmur. Znów wybuchnął śmiechem. Trudno, uznał, nie warto się tym przejmować. Nic mu nie groziło, a od spania na chłodzie jeszcze nikt nie umarł. Więc przygotował sobie wygodne posłanie, wyciągnął się, przykrył liśćmi i gałązkami, po czym wrócił myślami do powieści. Wkrótce nawet udało mu się zasnąć.
Kiedy obudził się o świcie, sytuacja przestała wydawać mu się zabawna. Był przemarznięty na kość, dygotał na całym ciele, ubranie miał mokre od rosy, bolały go wszystkie mięśnie, chciało mu się jeść; marzył jedynie o tym, żeby jak najprędzej znaleźć się z powrotem w domu. W paskudnym humorze ruszył ścieżką, którą – jak sądził – szedł wczoraj, ale mniej więcej po godzinie zorientował się, że chyba pomylił drogę. Zastanawiał się, czy wrócić tam, gdzie nocował, ale nie był pewien, czy trafi, a jeśli trafi, to czy rozpozna miejsce. Ranek był szary, ponury, zwały chmur zasłaniały słońce. Sachs nie należał do ludzi, którzy w lesie czują się swojsko. Bez pomocy kompasu nie potrafił ustalić, gdzie jest wschód, gdzie zachód, gdzie północ, a gdzie południe. Pocieszał się jednak, że przecież nie zgubił się w dzikiej dżungli. Prędzej czy później las się musi skończyć, więc właściwie wszystko jedno, w którą stronę się uda, byleby tylko cały czas szedł prosto. A kiedy dojdzie do szosy, zastuka do drzwi pierwszego napotkanego domu. Może w środku będą ludzie, którzy powiedzą mu, gdzie dokładnie się znajduje.
Długo trwało, zanim kogokolwiek spotkał. Nie miał przy sobie zegarka, więc nie był pewien, ile czasu wędrował w linii prostej, ale sądził, że minęły ze cztery godziny, zanim dotarł do szosy. Był coraz bardziej wściekły na siebie, a pokonując ostatnie kilometry, z narastającą furią przeklinał własną głupotę. Kiedy wreszcie doszedł do końca lasu, ponury nastrój prysł i Sachs przestał się złościć. Stał na skraju wąskiej polnej drogi i chociaż w polu widzenia nie było ani jednej chałupy, a on wciąż nie wiedział, gdzie się znajduje, pocieszał się myślą, że najgorsze ma już za sobą. Wznowił wędrówkę. Szedł przez dziesięć albo piętnaście minut, zakładając się sam z sobą o to, jak daleko oddalił się od domu. Jeśli poniżej dziesięciu kilometrów, wyda pięćdziesiąt dolarów na prezent dla Soni. Jeśli powyżej dziesięciu, ale poniżej piętnastu, kupi jej coś za stówę. Jeżeli oddalił się ponad piętnaście kilometrów, wyda dwieście dolarów. Jeżeli odległość od domu wyniesie ponad dwadzieścia kilometrów, przeznaczy na prezent trzysta dolarów. Jeżeli odległość wyniesie ponad dwadzieścia pięć kilometrów, dorzuci jeszcze setkę. I tak dalej, i tak dalej. Kiedy w myślach zasypywał swoją chrześniaczkę prezentami (wielkie pandy, domy dla lalek, kucyki), nagle usłyszał w oddali warkot silnika. Przystanął czekając, aż pojazd wyłoni się zza zakrętu. Czerwona furgonetka pędziła z dużą szybkością. Sachs nie bardzo wierzył w to, że kierowca się zatrzyma, ale na wszelki wypadek wyciągnął rękę. Furgonetka pomknęła dalej, po czym nagle – zanim Sachs zdążył się obrócić – zaczęła ostro hamować. Dobiegł go chrzęst kamyków pryskających spod kół, dookoła wzbiły się tumany kurzu, po czym głos z szoferki zapytał, czy go gdzieś podrzucić.
Kierowcą był dwudziestoparoletni chłopak, na oko miejscowy. Pomocnik hydraulika, może robotnik drogowy. Chociaż w pierwszej chwili mój przyjaciel nie był w nastroju do rozmowy, chłopak okazał się tak serdeczny i przyjacielski, że wkrótce gadali w najlepsze. Na podłodze przed fotelem Sachsa leżał metalowy kij do softballu; kiedy chłopak nacisnął pedał gazu i pojazd ostro ruszył z miejsca, kij podskoczył i uderzył Bena w kostkę. Taki był początek. Chłopak przeprosił Sachsa, powiedział, że na imię ma Dwight (jego nazwisko, McMartin, Ben poznał później); zaczęli rozmawiać o softballu. Dwight grał w drużynie sponsorowanej przez ochotniczą straż pożarną z Newfane. Tydzień temu zakończył się sezon rozgrywek ligowych; na wieczór zaplanowany był pierwszy mecz międzyligowy. „Jeśli dopisze pogoda. Jeśli dopisze pogoda i nie będzie padało” – chłopak powtórzył kilka razy. Dwight grał na pozycji pierwszometowego; był znakomitym pałkarzem i zajmował drugie miejsce w lidze, jeśli chodzi o liczbę zaliczonych okrążeń. Masywny, barczysty, przypominał Moose’a Skowrona. Kiedy Sachs obiecał, że postara się przyjść i mu pokibicować, chłopak z całą powagą odparł, że na pewno nie pożałuje, bo zapowiada się wspaniały mecz. Sachs mimo woli uśmiechnął się. Był brudny, nie ogolony, resztki liści i gałęzi kleiły mu się do ubrania, z nosa ciekło mu jak z odkręconego kurka, słowem: wyglądał jak włóczęga, lecz Dwightowi to nie przeszkadzało. Chłopak nie zadał mu żadnego osobistego pytania; nie spytał, dlaczego Sachs wędrował opustoszałą drogą, nie spytał, gdzie mieszka ani nawet jak się nazywa. Mogło to wynikać z dwóch powodów: albo Dwight był tępakiem, albo wyjątkowo miłym facetem, tak czy inaczej Ben doceniał jego brak wścibstwa. Zrobiło mu się głupio, że przez te wszystkie miesiące spędzone w Vermont trzymał się z dala od miejscowych ludzi. Powinien był poznać sąsiadów, starać się dowiedzieć czegoś o ich życiu i zwyczajach. Obiecał sobie w duchu, że na pewno zjawi się wieczorem na meczu. Wyjście z domu mu nie zaszkodzi, pozwoli oderwać myśli od książki i przez chwilę skupić się na czymś innym. Jeżeli będzie rozmawiał z ludźmi, a nie tylko z samym sobą, może zacznie uważać na to, którędy idzie, i więcej nie zabłądzi.
Kiedy usłyszał od Dwighta, gdzie się teraz znajdują, zdumiało go, że aż tak zboczył z trasy. Zamiast wrócić do domu tą samą drogą, najwyraźniej ruszył w stronę przeciwną; gdy w końcu wyszedł z lasu, był o dwa miasteczka na wschód od swojego domu. Pokonał pieszo około piętnastu kilometrów, jednakże wzdłuż szosy odległość wynosiła ponad pięćdziesiąt. Postanowił opowiedzieć Dwightowi o swojej przygodzie w lesie. Może z wdzięczności, a może dlatego, że teraz gdy siedział w furgonetce, cała ta historia wydała mu się zabawna. Chłopak pewnie opowie ją kumplom z drużyny, wszyscy się uśmieją. Nie szkodzi. Zachował się jak kretyn, więc zasłużył na to, aby stać się obiektem kpin. Mieszczuch wyrusza w las, myśli, że sobie poradzi, a tu dupa blada, chłopaki! Ale kiedy Ben zaczął opowiadać o swojej pechowej przechadzce, Dwight wcale nie zareagował śmiechem, lecz współczuciem. On też się kiedyś zgubił w lesie; wie, jakie to koszmarne przeżycie. Miał wtedy jedenaście czy dwanaście lat i całą noc przesiedział skulony za drzewem, trzęsąc portkami ze strachu i modląc się, żeby go nie zaatakował niedźwiedź. Sachs podejrzewał, choć oczywiście nie mógł być tego pewien, że Dwight wymyślił swoją historyjkę na poczekaniu, żeby go podnieść na duchu. Tak czy inaczej chłopak nie tylko nie śmiał się z niego, ale nawet zaproponował, te odwiezie Bena pod sam dom. Wprawdzie jest już trochę spóźniony, lecz kilka minut go przecież nie zbawi, a, Chryste Panie, gdyby znalazł się w skórze Sachsa, chciałby, żeby ktoś okazał mu życzliwość.
Od jakiegoś czasu jechali asfaltową nawierzchnią, ale Dwight powiedział, że zna drogę na skróty. Musieliby zawrócić i cofnąć się kilka kilometrów. Szybko porobił w głowie obliczenia i uznał, że to się opłaci, bo zyskają na czasie. Nacisnął więc na hamulec, na środku szosy wykonał zakręt o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył w przeciwnym kierunku. Droga na skróty wiodła wąskim, wyboistym traktem przez ciemny, gęsty las. Niewiele osób wiedziało o jej istnieniu. Zdaniem Dwighta, powinna ich doprowadzić do nieco szerszej polnej drogi, którą z kolei dojadą do stanowej szosy biegnącej jakieś sześć kilometrów od domu Sachsa. Pewnie chłopak wiedział, co mówi, ale Ben nie miał szansy się o tym przekonać. Po przejechaniu niecałych dwóch kilometrów wyboistym traktem napotkali nieoczekiwaną przeszkodę. Zanim zdołali ją ominąć, ich podróż dobiegła końca.
Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Sachs zapamiętał głównie swój dojmujący strach: z tego strachu bolał go żołądek, kręciło mu się w głowie, dudniło w uszach. Był piekielnie zmęczony, a wszystko działo się w takim tempie, że wydawało się prawie nierealne – nawet z perspektywy czasu, nawet dwa lata później, kiedy opowiadał mi o zajściu. Jak gdyby nigdy nic podskakiwali na wybojach, gdy nagle Dwight zatrzymał furgonetkę. Drogę przed nimi blokowała biała toyota; jakiś facet stał oparty o bagażnik i palił papierosa. Wysoki, szczupły, w wieku trzydziestu kilku, czterdziestu lat, ubrany we flanelową koszulę i luźne spodnie w kolorze khaki. Sachs zauważył, że ma brodę – sam do niedawna miał podobną, tyle że jaśniejszą. Myśląc, że facetowi zepsuł się samochód, Dwight wysiadł z furgonetki i podszedł bliżej pytając, czy nie potrzebuje pomocy. Sachs nie słyszał odpowiedzi, ale głos faceta brzmiał nieprzyjemnie, jakoś wrogo. Obserwując scenę przez okno, zdumiał się, kiedy na następne pytanie Dwighta facet zareagował gniewnym okrzykiem: spieprzaj, spierdalaj, czy coś w tym stylu. Właśnie wtedy Ben poczuł nagły przypływ adrenaliny i instynktownie sięgnął po metalowy kij leżący na podłodze. Dwight był zbyt prostoduszny, żeby wziąć sobie do serca słowa nieznajomego. Nie przejmując się obelgą i powtarzając, że chce tylko pomóc, zbliżał się wolno do toyoty. Obcy cofnął się zdenerwowany, po czym podbiegł do lewych przednich drzwi, otworzył je i wyjął coś ze schowka. Kiedy wyprostował się i ponownie obrócił w stronę Dwighta, trzymał w dłoni pistolet. Po chwili strzelił. Chłopak zawył i chwycił się za brzuch. Facet strzelił po raz drugi. Dwight znów zawył; potykając się i jęcząc z bólu, skręcił w bok, jakby chciał obejść samochód obcego. Kiedy ten powiódł za nim wzrokiem i ponownie podniósł broń, Sachs wyskoczył z furgonetki, ściskając w prawej ręce kij softballowy. Nie zastanawiał się nad tym, co robi. Podbiegł do faceta i akurat kiedy ten oddawał trzeci strzał, uniósł metalowy kij i wziął szeroki zamach. Celował w głowę obcego: chciał go zabić, walnąć tak, żeby czaszka pękła mu na pół, a mózg bryzgnął na ziemię. Kij wylądował z potężną siłą tuż za prawym uchem faceta. Sachs usłyszał głuchy łomot, chrzęst łamanej kości i po chwili obcy zwalił się z nóg. Padł martwy na środek ścieżki i nagle wokół zaległa cisza.
Sachs podbiegł do Dwighta; kiedy pochylił się nad nim, zobaczył, że chłopak nie żyje. Zginął od trzeciej kuli, która trafiła go w tył głowy i roztrzaskała mu czaszkę. Niestety Sachs nie zdążył: był za wolny, zbyt późno ruszył do ataku. Gdyby ułamek sekundy wcześniej doskoczył do obcego, trzecia kula nie zabiłaby Dwighta. Zamiast teraz patrzeć na zwłoki, opatrywałby chłopakowi rany i robił wszystko, co się da, aby utrzymać go przy życiu. Ledwo o tym pomyślał, gdy jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Usiadł na ścieżce, wsunął głowę między kolana, starając się nie zwymiotować. Mijały minuty. Wiatr przenikał go do kości, w oddali słychać było skrzek sójki. Ben zamknął oczy. Kiedy je otworzył, podniósł garść suchej ziemi i wtarł ją sobie w twarz. Następną garść ziemi wepchnął sobie do ust; gryzł ją czując, jak piasek i kamyki zgrzytają mu między zębami. Żuł ją i żuł, a kiedy dłużej już nie mógł, dźwignął się, zgiął wpół i wypluł wszystko, jęcząc niczym chore, oszalałe z bólu zwierzę.
Gdyby Dwight przeżył, sprawy potoczyłyby się całkiem inaczej. Sachsowi nawet nie przyszłoby do głowy, żeby uciekać, a gdyby nie pomysł ucieczki, nie miałyby miejsca wypadki, które były jej następstwem. Ale kiedy tak stał samotnie w lesie, nagle ogarnęła go straszliwa panika. Dwóch ludzi nie żyło. Nie wyobrażał sobie, że mógłby zgłosić się na policję. Już raz siedział w więzieniu, byłby więc recydywistą. Nikt by mu nie uwierzył, że działał w obronie własnej, a nie miał świadków, którzy by potwierdzili jego zeznania. To, co się stało, było zbyt niepojęte, zbyt dziwne, aby nie wzbudzać podejrzeń. Patrząc na trupy, Sachs nie potrafił myśleć jasno i logicznie, ale za wszelką cenę chciał ratować własną skórę. W żaden sposób nie był już w stanie pomóc Dwightowi, siebie jednak mógł wybawić z opresji, i kiedy ogarnięty paniką stał nad ciałem martwego chłopaka, nie widział innego wyjścia, jak wziąć nogi za pas i uciec jak najdalej.
Wiedział, iż policjanci z łatwością odgadną, że w lesie znajdowała się jeszcze jedna osoba. Od razu się zorientują, że Dwight nie zabił właściciela toyoty, trudno bowiem przypuszczać, aby facet przeszyty trzema kulami miał jeszcze siłę zatłuc kogoś na śmierć, a potem oddalić się o dziesięć metrów, zwłaszcza że jedna z tych kul roztrzaskała mu czaszkę. Poza tym Sachs zdawał sobie sprawę, że z pewnością zostawił po sobie jakieś ślady. I choćby jak najdokładniej postarał się je zatrzeć, kompetentna ekipa dochodzeniowa w mig coś odkryje: a to ślad buta, a to pojedynczy włos, a to mikroskopijny skrawek odzieży. Ale nie szkodzi. Jeżeli tylko usunie swoje odciski palców z wnętrza furgonetki i nie zapomni zabrać metalowego kija, policja nie zdoła ustalić jego tożsamości. To najważniejsze. Musi zostawić wszystko w takim stanie, aby człowiekiem zbiegłym z miejsca przestępstwa mógł być dosłownie każdy. Dopiero wtedy będzie bezpieczny.
Przez kilka minut wycierał szmatą furgonetkę: tablicę rozdzielczą, siedzenie, okna, klamki w środku i na zewnątrz, inne części. Kiedy skończył, przetarł wszystko ponownie, a potem – na wszelki wypadek – po raz trzeci. Podniósłszy z ziemi metalowy kij, podszedł do toyoty; otworzył drzwi i widząc, że kluczyk tkwi w stacyjce, usiadł za kierownicą. Przekręcił kluczyk – silnik zapalił przy pierwszej próbie. Rzecz jasna, Sachs miał świadomość, że ślady kół będą niezbitym dowodem obecności jeszcze jednego człowieka, ale za bardzo się bał, by uciekać na piechotę. Byłoby to oczywiście najrozsądniejsze wyjście: oddalić się na własnych nogach, wrócić do domu, zapomnieć o całej koszmarnej sprawie. Ale serce waliło mu mocno, myśli kłębiły się jak szalone i żadne rozsądne zachowanie nie wchodziło w grę. Marzył o pędzie. Marzył o tym, by słyszeć szum silnika, widzieć migający za szybą krajobraz. Teraz gdy starł swoje ślady, chciał czym prędzej zniknąć z lasu, chciał siedzieć w wozie i gnać przed siebie na złamanie karku. Tylko zawrotna szybkość mogłaby dorównać jego wewnętrznemu napięciu. Tylko ona mogłaby uciszyć strach, jaki dudnił mu w głowie.
Przez dwie i pół godziny jechał szosą stanową na północ, wzdłuż rzeki Connecticut, aż dotarł na wysokość miasta Barre. Wówczas poczuł straszliwy głód. Bał się, czy nie zwróci posiłku, ale od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach i wiedział, że dłużej nie wytrzyma. Przy najbliższej okazji zjechał z autostrady na węższą dwupasmówkę i po mniej więcej kwadransie przystanął na obiad w jakiejś niedużej mieścinie, której nazwy nie zapamiętał. Woląc nie ryzykować wymiotów, zamówił jajka na miękko z grzankami. Kiedy zjadł, poszedł do toalety i doprowadził się do porządku: ciepłą, wodą opłukał głowę, usunął z ubrania resztki liści, zmył plamy. Od razu poczuł się lepiej. Zanim zapłacił rachunek i wsiadł do samochodu, wiedział, że powinien teraz zawrócić na południe, w stronę Nowego Jorku. Nie mógł tłamsić wszystkiego w sobie, nikomu słowem nie wspomnieć o tym, co się stało. Kiedy zrozumiał, że musi z kimś porozmawiać, wiedział, że tą osobą może być tylko Fanny. Pomimo że przez cały rok sam dążył do rozstania, nagle odczuł gwałtowną potrzebę zobaczenia się z żoną.
Zbliżając się do samochodu zabitego mężczyzny, Sachs zauważył, że toyota ma kalifornijskie tablice rejestracyjne. Niby nic ważnego, niemniej zdumiało go to odkrycie. Ciekaw był, ilu innych rzeczy nie zauważył wcześniej? Zanim wrócił na autostradę i ruszył na południe, zjechał z szosy i zaparkował w zacisznym, odosobnionym miejscu na skraju leśnego rezerwatu. Wokół nie było żywej duszy. Wysiadł z wozu, otworzył wszystkie drzwi, a następnie powoli, centymetr po centymetrze, zaczął przeczesywać wnętrze. Chociaż pracował z niezwykłą starannością, wyniki poszukiwań go rozczarowały. Na podłodze pod przednim siedzeniem znalazł kilka monet, kilka zmiętych opakowań po batonach, hamburgerach i po papierosach, stare bilety, ale na niczym nie figurowała nazwa jakiejś miejscowości ani w ogóle nic, co by wskazywało, kim był człowiek, którego zabił. Przejrzenie schowka na mapy przyniosło podobny rezultat; była tam firmowa książeczka obsługi toyoty, pudełko naboi kalibru 0.38 oraz nie tknięty karton cameli z filtrem. Pozostał do sprawdzenia bagażnik i kiedy Sachs wreszcie się do niego dobrał, okazało się, że to istna skarbnica informacji.
Znajdowały się tam trzy sztuki bagażu. Największa torba zabierała ubrania, kosmetyki, mapy. Na samym dnie, wsunięty do małej białej koperty, leżał paszport. Sachs rozpoznał faceta z lasu, chociaż na zdjęciu był bez brody. Obok zdjęcia widniały dane właściciela toyoty. Imię i nazwisko: Reed Dimaggio. Inicjał drugiego imienia: N. Data urodzenia: 12 listopada 1950. Miejsce urodzenia: Newark, stan New Jersey. Paszport wydano w San Francisco, w lipcu ubiegłego roku. Dalsze strony były puste, bez wiz i stempli kontroli granicznej. Sachsowi przemknęło przez myśl, czy przypadkiem paszport nie jest fałszywy. Zważywszy na to, co się stało w lesie, wydawało mu się niemal pewne, że Dwight nie był pierwszą osobą, którą Dimaggio pozbawił życia. A jeżeli Dimaggio był zawodowym mordercą, to istniała duża szansa, że miał lewe dokumenty. Z drugiej strony nazwisko Dimaggio – takie samo jak słynnego baseballisty, męża Marilyn Monroe – było zbyt nietypowe, żeby mogło być fałszywe. Musiało należeć do prawdziwej, konkretnej osoby. Nie mając więcej informacji, Sachs przyjął, że nosił je człowiek, którego zabił w lesie. Postanowił, że tak go będzie nazywał w myślach, dopóki nie dowie się o nim czegoś więcej.
Oprócz torby z ubraniem w bagażniku znajdowała się lśniąca stalowa walizka, w jakich fotoreporterzy noszą czasem sprzęt. O ile jednak torbę dało się otworzyć bez trudu, o tyle walizka była zamknięta na klucz. Sachs mocował się z nią przez dobre pół godziny; najpierw usiłował wyważyć zawiasy, potem walił w nie podnośnikiem i łyżką do opon. Ilekroć walizka podskakiwała, ze środka dolatywał metaliczny brzęk. Sachs podejrzewał, że są tam noże, broń palna, naboje, słowem: narzędzia pracy Reeda Dimaggio. Kiedy w końcu wieko puściło, mój przyjaciel zdumiał się niepomiernie, albowiem jego oczom ukazał się przedziwny miszmasz: szpule drutu, kilka budzików, śrubokręty, mikroprocesory, sznurek, plastelina, kilka rolek czarnej taśmy izolacyjnej. Ben brał do ręki każdą rzecz i oglądał dokładnie, próbując dociec, do czego to wszystko miało służyć, ale po przejrzeniu całej zawartości walizki, nadal nie potrafił nic sensownego wymyślić. Dopiero znacznie później, kiedy wrócił na autostradę i pędził w kierunku Nowego Jorku, skojarzył, że przecież są to materiały stosowane do konstrukcji bomby.
Trzecią sztuką bagażu była nieduża skórzana torba, jakich używają kręglarze. Miała czerwone, białe i niebieskie kieszenie, suwak i białą plastikową rączkę. Niczym szczególnym się nie wyróżniała, lecz z jakiegoś powodu wzbudzała w Benie największy strach i dlatego instynktownie zostawił ją na koniec. Mogła zawierać dosłownie wszystko. A biorąc pod uwagę, że należała do szaleńca, do mordercy, Sachs wolał nawet nie myśleć o tym, co znajdzie w środku. Po przejrzeniu pierwszych dwóch sztuk bagażu prawie nie miał odwagi zajrzeć do ostatniej torby. Zamiast się przekonać, czy obraz, jaki mu podsuwa wyobraźnia, jest prawdziwy, był niemal gotów wyrzucić torbę bez otwierania jej. Ale nie wyrzucił. W chwili gdy miał ją wyjąć z bagażnika i cisnąć w przydrożne krzaki, zamknął oczy, na ułamek sekundy się zawahał, po czym nagle jednym gwałtownym ruchem pociągnął za suwak.
W torbie nie było żadnej głowy. Nie było obciętych uszu, odrąbanych palców czy oberżniętych narządów. Były natomiast pieniądze. Nie trochę pieniędzy, lecz cała masa forsy, więcej, niż Sachs kiedykolwiek widział na oczy. Wypełniały skórzaną torbę po brzegi: grube pliki studolarówek obwiązanych gumkami, a w każdym ze czterdzieści czy pięćdziesiąt banknotów. Sachs oszacował, że w torbie znajduje się między sto sześćdziesiąt a sto sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów. W pierwszej chwili na widok forsy poczuł ulgę, ulgę i wdzięczność, że jednak jego obawy się nie potwierdziły. Ale kiedy przeliczył banknoty, doznał takiego szoku, że aż mu się w głowie zakręciło. Kiedy jednak liczył pieniądze po raz drugi, powoli zaczął się do nich przyzwyczajać. Jak mi później wyznał, właśnie to było najdziwniejsze: ta umiejętność szybkiego dostosowania się do nowej sytuacji. Zanim skończył drugie liczenie, niemal uważał pieniądze za swoje.
Zatrzymał papierosy, kij do softballu, paszport oraz forsę. Reszty się pozbył; zawartość torby z ubraniem i metalowej walizki rozrzucił po lesie. Kilka minut później walizkę i pustą torbę wepchnął do śmietnika na skraju miasta. Minęła już czwarta po południu, a on miał przed sobą jeszcze długą podróż. W Springfield w stanie Massachusetts zatrzymał się, żeby znów coś przekąsić; popijając kawę wypalił camela, po czym ruszył w dalszą drogę. Do Nowego Jorku dotarł tuż po pierwszej w nocy. Samochód porzucił w Brooklynie, na jednej z uliczek w pobliżu Gowanus Canal, na tak zwanej ziemi niczyjej, gdzie stały wielkie puste magazyny, wokół których krążyły stada chudych bezpańskich psów. Na wszelki wypadek obszedł toyotę, ścierając z niej odciski palców, ale była to chyba zbędna ostrożność. Skoro zostawił otwarte drzwi i kluczyk w stacyjce, mógł być pewien, że zanim nastanie poranek, samochód już dawno zniknie.
Do domu doszedł na piechotę, w jednej ręce niosąc skórzaną torbę z pieniędzmi, a w drugiej kij i karton papierosów. Na rogu Piątej Alei i President wetknął kij do pełnego pojemnika na śmieci, pomiędzy stosy gazet a skórki od arbuza. To była ostatnia rzecz, jaką miał do załatwienia. Od domu dzieliło go około półtora kilometra; idąc czuł, jak pomimo ogromnego zmęczenia ogarnia go coraz większy spokój. W domu była Fanny i wiedział, że kiedy ją ujrzy, zakończy się jego koszmar.
To wyjaśnia całe późniejsze zamieszanie. Scena, którą zobaczył po wejściu do mieszkania, kompletnie zbiła go z tropu, a był w takim stanie psychicznym, że nie potrafił zaakceptować najdrobniejszych nawet zmian. Umysł miał przeciążony, więc udał się do domu, do Fanny, bo był pewien, że tam wszystko będzie po staremu, że żona go wysłucha, pocieszy. Stąd zdumienie i szok na widok nagiej Fanny kotłującej się w łóżku z Charlesem. Poczuł, jak zalewa go fala upokorzenia; zdołał jedynie wyjąkać słowa przeprosin, po czym rzucił się do drzwi. Wszystko stało się tak nagle. Wprawdzie udało mu się opanować na tyle, że kiedy Fanny zawołała do niego z okna, odwrócił się i dał jej swoje błogosławieństwo, ale wiedział, że to tylko blef, ostatnia, dość kiepska próba zachowania twarzy. Bo w rzeczywistości miał wrażenie, jakby ziemia zapadła mu się pod nogami. Jakby wyrwano mu serce z piersi.
Biegł przed siebie, nie zastanawiając się nad tym, co będzie robił; po prostu chciał się znaleźć jak najdalej od domu. Na rogu Trzeciej Ulicy i Siódmej Alei zauważył budkę telefoniczną; pomyślał sobie, że zadzwoni do mnie i spyta, czybym go nie przenocował. Ale mój numer był zajęty. Zapewne rozmawiałem wtedy z Fanny, która zatelefonowała do mnie, jak tylko Ben znikł za rogiem, lecz on uznał, że Iris i ja zdjęliśmy słuchawkę z widełek, aby nam nikt nie przeszkadzał. Był to całkiem logiczny wniosek, bo na ogół nie rozmawialiśmy przez telefon o drugiej w nocy. W każdym razie nie próbował się połączyć po raz drugi. Gdy automat zwrócił mu monetę, wykorzystał ją, aby zadzwonić do Marii. Telefon wyrwał ją z głębokiego snu, ale kiedy usłyszała rozpacz w glosie Bena, od razu oprzytomniała i zaprosiła go do siebie. O tej porze komunikacja miejska rzadko kursowała, więc zanim wsiadł w metro na Grand Army Plaża i dojechał do mieszkania Marii na Manhattanie, ta już dawno zdążyła się ubrać i siedziała przy stole w kuchni, pijąc trzecią filiżankę kawy.
Nie należy się dziwić, że Ben udał się do Marii. Nawet po wyjeździe na wieś utrzymywał z nią regularny kontakt. Kiedy jesienią ubiegłego roku rozmawiałem z Marią na temat Sachsa, pokazała mi kilkanaście listów i kartek, które dostała z Vermont. Powiedziała też, że Ben często do niej dzwonił; podczas tych sześciu miesięcy, które spędził poza Nowym Jorkiem, przynajmniej raz na dziesięć dni miała od niego wiadomość. Ufał jej i kiedy nagle okazało się, że nie może polegać na Fanny (a ja – jak sądził – zdjąłem słuchawkę z widełek), było czymś naturalnym, że właśnie do niej zwrócił się o pomoc. Odkąd spadł ze schodów przeciwpożarowych, Maria była jedyną osobą, której się zwierzał i którą dopuszczał do swojego wewnętrznego świata. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że w owym czasie z nią łączyła go najbliższa więź.
Popełnił jednak duży błąd wybierając się do niej tamtego wieczoru. Nie dlatego, że Maria nie chciała mu pomóc – bo gotowa była rzucić wszystko, aby przeprowadzić Bena przez ten kryzys – ale dlatego, że była w posiadaniu jednej drobnej informacji, która spowodowała, że smutne, pechowe zdarzenie obróciło się w prawdziwą tragedię. Jestem pewien, że gdyby Ben nie poszedł do Marii, cała sprawa jakoś by się wkrótce rozwikłała. Gdyby się wyspał i nieco ochłonął, rano zgłosiłby się na policję i opowiedział o tym, co się stało. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że dobry prawnik wybroniłby go przed więzieniem. Niestety, wydarzyło się coś, co tylko wzmogło straszliwą burzę uczuć, jaka nim miotała od dwudziestu czterech godzin; można rzec, iż umysł Bena upodobnił się do zlewki, w której – po dodaniu nowego składnika – powstaje niebezpieczny związek wydzielający kłęby żrącego kwasu i w każdej chwili grożący wybuchem.
Wciąż trudno mi to pojąć, trudno zaakceptować – mnie, człowiekowi przyzwyczajonemu do rzeczy niezwykłych, który długo i dokładnie wszystko analizuje. Całe dorosłe życie upłynęło mi na pisaniu, na umieszczaniu fikcyjnych bohaterów w różnych nieoczekiwanych i mało prawdopodobnych sytuacjach, ale żadna z wymyślonych przeze mnie postaci nie doświadczyła czegoś tak niesamowitego, jak Sachs tamtego wieczoru w mieszkaniu Marii Turner. Na myśl o tym do dziś czuję ciarki; ludzka wyobraźnia nie nadąża za rzeczywistością. Bez względu na to, jak szalone miewamy pomysły, nie mogą się one równać z tym, co nieustannie serwuje nam otaczający świat. Jest to nauczka, której nigdy nie zapomnę. WSZYSTKO MOŻE SIĘ ZDARZYĆ. I zdarza się, jak nie w ten, to w inny sposób.
Pierwsze godziny, które spędzili razem, były wystarczająco bolesne i w pamięci obojga zapisały się jako coś podobnego do wichury, do nawałnicy; to mówili jedno przez drugie, to milkli, to wybuchali płaczem. Powoli Sachs zdołał opowiedzieć Marii o tym, co mu się przydarzyło w lesie. Maria obejmowała go mocno, słuchając z napięciem i niedowierzaniem. Właśnie wtedy dała mu słowo honoru, że nikomu nie piśnie słowa o zabójstwach. Później zamierzała namówić Bena, żeby poszedł na policję, ale na razie pragnęła jedynie okazać mu troskę, przekonać go, że może na niej polegać. Sachs był bliski załamania; kiedy zaczął opowiadać Marii o swojej przygodzie, kiedy słyszał siebie opisującego to, co zrobił, czuł, jak ogarnia go niepohamowany wstręt do własnej osoby. Maria tłumaczyła mu, że działał w obronie koniecznej, a więc nie powinien się obwiniać za śmierć faceta, który strzelił do Dwighta, ale Sachs nie przyjmował jej argumentów do wiadomości. Czy to się komu podobało czy nie, zabił człowieka, i nic nie mogło zmienić tego faktu. Ale gdybyś nie roztrzaskał mu łba, powiedziała Maria, tamten zabiłby ciebie. Może, odparł Sachs, lecz kto wie, czy zamiast mieć na sumieniu śmierć człowieka, sam nie wolałbym być trupem. Tak, chyba wolałbym umrzeć, zginąć od kuli, niż do końca życia mieć w pamięci wczorajszy poranek.
Długo rozmawiali, wysuwali różne argumenty, analizując to zabójstwo i jego konsekwencje, wspólnie przeżywali godziny, które Sachs spędził samotnie w samochodzie, i noc spędzoną w lesie, mówili o Fanny i scenie w mieszkaniu w Brooklynie, a ponieważ żadne z nich nie było w stanie zasnąć, ze trzy albo cztery razy roztrząsali wszystko od nowa – i nagle stało się. W samym środku rozmowy. Sachs otworzył skórzaną torbę, żeby pokazać Marii, co znalazł w bagażniku toyoty. Na wierzchu leżał paszport. Ben wyjął go i otworzył na stronie ze zdjęciem; nalegał, aby Maria spojrzała, przekonała się, że człowiek, którego zabił, istniał naprawdę, że miał imię, nazwisko, że się urodził konkretnego dnia, w konkretnym miejscu. I w tym właśnie rzecz. Bo gdyby był to ktoś anonimowy, może wówczas on, Sachs, mógłby sobie wyobrazić, że unicestwił potwora, który zasługiwał na śmierć. Ale paszport świadczył o tym, że facet zabity w lesie nie był żadnym mitologicznym potworem, lecz człowiekiem z krwi i kości. Proszę, oto jego dane składające się na skrótowy życiorys. A tu obok jego zdjęcie. Niesamowite, ale gość na zdjęciu uśmiechał się. Podając Marii paszport, Sachs powiedział, że ten uśmiech go wykończy. Bez względu na to, ile czasu i kilometrów będzie go dzielić od wydarzeń wczorajszego ranka, uśmiech ze zdjęcia zawsze będzie go prześladował.
Biorąc od Bena paszport, Maria zastanawiała się, co mu powiedzieć, w jaki sposób dodać mu otuchy. A potem opuściła wzrok i spojrzała na fotografię. Aż ją zatkało. Spojrzała po raz drugi, po czym szybko zerknęła na nazwisko. Nagle miała wrażenie, że za moment łeb jej eksploduje – tak to właśnie określiła, kiedy rozmawiałem z nią w zeszłym roku. To były jej dokładne słowa: że za moment łeb jej eksploduje.
Sachs spytał, co się stało. Zauważył zmianę wyrazu jej twarzy i był zdezorientowany.
– Jezu Chryste – szepnęła Maria.
– Źle się czujesz?
– To jakiś żart, prawda? Niesmaczny kawał…
– Nie rozumiem, Mario.
– Reed Dimaggio – powiedziała Maria. – To jest zdjęcie Reeda Dimaggio.
– Owszem, takie imię i nazwisko figuruje w paszporcie. Pojęcia nie mam, czy jest prawdziwe czy fałszywe.
– Znam go.
– Co?
– Znam go – powtórzyła Maria. – Ożenił się z moją najlepszą przyjaciółką. Byłam na ich ślubie. Na moją cześć dali swojej córeczce na imię Maria.
– Reed Dimaggio?
– Jest tylko jeden Reed Dimaggio. I właśnie teraz patrzę na jego zdjęcie.
– Niemożliwe – powiedział Sachs.
– Myślisz, że bym to sobie wymyśliła?
– Ten facet był mordercą. Z zimną krwią zabił chłopaka.
– Wszystko mi jedno. Znałam go. Był mężem mojej przyjaciółki Lillian Stern. Gdyby nie ja, nigdy by się nie spotkali.
Już prawie świtało, ale oni nie zwracali na to uwagi. Rozmawiali do dziewiątej czy dziesiątej rano: on słuchał, a ona opowiadała mu historię swojej przyjaźni z Lillian Stern. Mimo że wcześniej Sachs dosłownie padał na nos ze zmęczenia, teraz jakby złapał drugi oddech i nie chciał pójść spać, dopóki Maria nie skończy mówić. Dowiedział się o szkolnych latach Marii i Lillian, o tym, jak po ukończeniu liceum obie postanowiły wyjechać z Massachusetts i zamieszkać w Nowym Jorku, potem na dłuższy czas straciły z sobą kontakt, a wreszcie spotkały się ponownie, zupełnie nieoczekiwanie, w holu budynku, w którym Lillian wynajmowała mieszkanie. Maria opowiedziała Benowi o znalezionym na ulicy notesie z adresami, rozłożyła na podłodze zdjęcia, które tamtego dnia robiła przyjaciółce, opowiedziała o ich doświadczeniu z zamianą tożsamości. Ten eksperyment, jak wyjaśniła, doprowadził do spotkania Lillian i Dimaggio oraz do ich szalonego romansu. Maria nie miała okazji poznać Reeda zbyt dobrze; podobał jej się, ale nie wiedziała, jakim był człowiekiem. Zapamiętała tylko kilka szczegółów, jak choćby to, że walczył w Wietnamie, ale wyleciało jej z głowy, czy zgłosił się na ochotnika, czy został powołany. W każdym razie zwolniono go z wojska na początku lat siedemdziesiątych, a wtedy – tego była pewna – skorzystał ze stypendium, które rząd przyznawał kombatantom, i poszedł na studia. W siedemdziesiątym szóstym roku, kiedy poznał Lillian, miał już bakalaureat i zamierzał studiować historię Ameryki na uniwersytecie w Berkeley. W sumie Maria widziała Reeda zaledwie sześć razy, z czego cztery na samym początku jego romansu z Lillian. Miesiąc później Lillian wyjechała z Reedem do Kalifornii. Maria spotkała Dimaggio jeszcze dwukrotnie: na ślubie jego i Lillian w 1977 roku i raz w 1981, wkrótce po narodzinach ich córeczki. Małżeństwo przyjaciółki rozpadło się w 1984 roku. W tym czasie Maria dość często rozmawiała z Lillian, jednakże później ich kontakty stały się rzadkie, a przerwy między telefonami coraz dłuższe.
Nie zauważyła u Dimaggio żadnych oznak okrucieństwa ani w ogóle nic, co by wskazywało, że potrafiłby skrzywdzić człowieka – nie mówiąc już o zabiciu kogoś z zimną krwią. Reed Dimaggio nie był przestępcą. Był naukowcem, intelektualistą, wykładowcą; razem z Lillian wiódł dość nudnawe życie w Berkeley. Prowadził zajęcia ze studentami, a jednocześnie pisał pracę doktorską, Lillian zaś studiowała aktorstwo, pracowała dorywczo tu i tam, występowała w lokalnym teatrzyku, grała w studenckich filmach. Pierwsze dwa lata w Kalifornii przeżyli głównie dzięki jej oszczędnościom, potem było bardzo krucho z pieniędzmi; często musieli mocno zaciskać pasa, aby dotrwać do pierwszego. Nie, powiedziała Maria, tak nie żyje człowiek, który jest przestępcą.
Nie sądziła też, że Lillian będzie odpowiadała taka szara, cicha egzystencja. Dziwiło ją, że po szalonych latach w Nowym Jorku jej przyjaciółka ustatkowała się z kimś takim jak Dimaggio. Ale Lillian już od jakiegoś czasu zastanawiała się nad wyjazdem z Nowego Jorku, a okoliczności, które doprowadziły do poznania Reeda Dimaggio, były tak niezwykłe („upojne”, jak to określiła Maria), że po prostu nie mogła się oprzeć pokusie, aby nie rzucić wszystkiego i nie wyjechać z nim do Kalifornii; nawet nie tyle był to przemyślany wybór, co podporządkowanie się losowi. Niby Berkeley daleko do Hollywood, ale Dimaggio nie był typowym molem książkowym o zapadłej klatce piersiowej i w okularach na nosie. Był młodym, przystojnym mężczyzną, który pociągał ją fizycznie. Poza tym przewyższał inteligencją wszystkich facetów, jakich dotąd znała: mówił mądrzej, wiedział więcej i miał ciekawe opinie na każdy temat. Musiało to wywrzeć ogromne wrażenie na Lillian, która przeczytała najwyżej ze trzy książki w życiu. Zapewne – jak Maria tłumaczyła Sachsowi – wyobrażała sobie, że samo przebywanie z Dimaggio ją zmieni, pomoże jej się rozwinąć, coś osiągnąć. Kiedyś marzyła o karierze aktorki, ale to były dziecinne marzenia. Wprawdzie na brak urody nie mogła narzekać, może też miała talent, ale – jak tłumaczyła dalej Maria – była za leniwa, aby się jej powiodło, zbyt impulsywna, aby dłużej się na czymś skupić, i w sumie za mało ambitna. Kiedy spytała Marię, co robić, Maria powiedziała jej wprost: wybij sobie filmy z głowy i trzymaj się Dimaggio. Jeśli facet chce się z tobą żenić, nawet się nie wahaj. Lillian posłuchała rady przyjaciółki.
Z tego, co się Maria orientowała, małżeństwo Lillian i Reeda Dimaggio było udane. W każdym razie Lillian nigdy się nie skarżyła. Wprawdzie coś Marię tknęło, kiedy w 1981 roku wybrała się z wizytą do Kalifornii (Dimaggio wydał się jej wtedy aroganckim ponurakiem bez poczucia humoru), ale nie rozmawiała na ten temat z przyjaciółką; uznała, że drobne nieporozumienia, których była świadkiem, wynikały stąd, że Lillian i Dimaggio nie przywykli jeszcze do roli rodziców. Zdziwiła się więc, kiedy dwa i pół roku później Lillian powiedziała jej przez telefon, że odchodzi od Dimaggio. Jako powód podała niewierność męża, a zaraz potem wspomniała, że jej własna przeszłość się na niej mści. Maria sądziła, że Lillian dawno temu przyznała się mężowi, jakie życie wiodła w Nowym Jorku, ale okazało się, że nie – na początku nie bardzo umiała się do tego zabrać, a po wyjeździe do Kalifornii pomyślała sobie, że dla dobra ich obojga lepiej wszystko przemilczeć. Któregoś wieczoru jedli kolację w restauracji w San Francisco, kiedy przy sąsiednim stoliku usiadł były klient Lillian. Facet, mocno pijany, gapił się na Lillian, uśmiechał do niej obleśnie i mrugał, a kiedy zobaczył, że ona nie reaguje, wstał i na cały głos, w obecności Dimaggio, zaczął robić obraźliwe aluzje do jej przeszłości. Z tego, co mówiła Marii przez telefon, wynikało, że po powrocie do domu Dimaggio wpadł w szał. Przewrócił Lillian na podłogę, kopał ją, wyzywał od kurew, walił garnkami o ścianę. Gdyby dziecko się nie obudziło, kto wie, czyby jej nie zabił. Nazajutrz Lillian ponownie zadzwoniła do Marii, lecz ani słowem nie wspomniała o tym incydencie. Tym razem twierdziła, że jej mężowi „szajba odbiła”, że zadaje się „z bandą głupich radykałów”, że „skretyniał”. Miała już tego po dziurki w nosie, więc kazała mu się wynosić z domu. A zatem – ciągnęła swą opowieść Maria – istniały trzy wersje rozpadu małżeństwa, rzecz bardzo typowa dla Lillian. Każda z tych wersji mogła być prawdziwa. Nawet wszystkie trzy mogły być prawdziwe. A z drugiej strony żadna nie musiała pokrywać się z prawdą. Z Lillian nigdy nic nie było wiadomo. Równie dobrze to ona mogła mieć kochanka i dlatego mąż ją rzucił. Może właśnie taka była przyczyna rozpadu ich małżeństwa. A może zupełnie inna. Nigdy się formalnie nie rozwiedli. Przez ostatnie dwa lata Dimaggio, który w 1982 roku obronił pracę doktorską, prowadził zajęcia na małej prywatnej uczelni w Oakland. Jesienią osiemdziesiątego czwartego roku, po rozstaniu z Lillian, przeniósł się do kawalerki w centrum Berkeley. Przez kolejnych dziewięć miesięcy w każdą sobotę pojawiał się w domu Lillian i zabierał małą Marię. Zawsze przychodził punktualnie o dziesiątej rano i zawsze odprowadzał dziecko o ósmej wieczorem. Aż którejś soboty w ogóle się nie pokazał. Bez uprzedzenia, bez słowa wyjaśnienia. Całe sobotnie popołudnie i w niedzielę Lillian próbowała się do męża dodzwonić – bez skutku. W poniedziałek zadzwoniła do niego do pracy, a kiedy w gabinecie Dimaggio nikt nie podniósł słuchawki, ponownie wykręciła numer uczelni i poprosiła, żeby połączono ją z wydziałem historii. Od sekretarki dowiedziała się, że w zeszłym tygodniu, po wystawieniu studentom ocen semestralnych, Dimaggio złożył wymówienie. Jak wyjaśnił dziekanowi, otrzymał ciekawą ofertę pracy z uniwersytetu Cornella, kiedy jednak Lillian zadzwoniła na tamtejszy wydział historii, okazało się, że nikt nie słyszał o żadnym Reedzie Dimaggio. Nigdy więcej nie widziała męża. To było tak, jakby się rozpłynął, jakby zniknął z powierzchni ziemi. Nie pisał, nie dzwonił, nie próbował skontaktować się z córką. Przez dwa lata, dopóki nie odnaleziono jego zwłok w lesie w Vermont, Lillian nie miała pojęcia, co się z nim dzieje.
Po zniknięciu Dimaggio Maria i Lillian często rozmawiały przez telefon. Mniej więcej po miesiącu Maria zaproponowała, żeby Lillian wrzuciła parę rzeczy do walizki i przyjechała z córką do Nowego Jorku. Nawet gotowa była zafundować jej podróż – w owym czasie Lillian klepała straszną biedę – ale po chwili zastanowienia obie uznały, że lepiej przeznaczyć pieniądze na spłacenie zaległych rachunków. Więc Maria pożyczyła przyjaciółce trzy tysiące dolarów (na tyle było ją stać), a odwiedziny zostały odłożone na później. Od tej pory minęły dwa lata, a wizyta wciąż nie doszła do skutku, Maria obiecywała sobie, że wyskoczy na tydzień czy dwa do Lillian, ale ciągle nie mogła znaleźć czasu; i tak ledwo nadążała z pracą. Po roku ich rozmowy telefoniczne stały się rzadsze. Maria dosłala Lillian jeszcze półtora tysiąca dolarów. Podejrzewała, że przyjaciółce musi być bardzo ciężko, ale jak ciężko, tego nie wiedziała, bo nie rozmawiały od czterech miesięcy. Nagle znów wybuchnęła płaczem. Wstydziła się za siebie. Nie miała pojęcia, co Lillian robi, jak sobie radzi, a teraz jeszcze ta straszna historia z jej mężem! Och, jaką była egoistką, jak bardzo przyjaciółka musiała się na niej zawieść!
Kwadrans później Sachs leżał wyciągnięty na kanapie i powoli zapadał w sen. Mógł wreszcie poddać się zmęczeniu, albowiem obmyślił już plan działania; nie miał najmniejszych wątpliwości, jaki powinien być jego następny krok. Kiedy Maria opowiedziała mu o swojej przyjaciółce Lillian Stern i jej mężu Reedzie Dimaggio, Ben zrozumiał, że ten tragiczny zbieg okoliczności zakrawa na cud i poniekąd sam nasuwa rozwiązanie. Najważniejsze było zaakceptować to, co się stało; nie walczyć z rzeczywistością, lecz starać się ją ogarnąć i czerpać z niej siłę. Jeszcze nie tak dawno poruszał się w mroku, a teraz wszystko nabrało zdumiewającej jasności! Pojedzie do Kalifornii i odda Lillian Stern pieniądze, które znalazł w bagażniku toyoty. Będzie to akt pokuty, bo w pewnym sensie odda nie tylko pieniądze, ale wszystko, co posiada, nie wyłączając swej duszy. Kiedy tego dokona, kiedy w ten sposób wyrówna rachunki, może odzyska spokój i znajdzie powód, aby dalej żyć. Reed Dimaggio pozbawił życia Dwighta, potem on, Sachs, pozbawił życia Reeda Dimaggio. Teraz nadeszła jego kolej, teraz on powinien stracić życie. Tak stanowiły odwieczne prawa. Jeżeli nie starczy mu odwagi, aby coś z sobą zrobić, przeklęty proces nigdy się nie zakończy. Jego życie nigdy nie będzie w pełni jego własnym. Postanowił więc, że zwróci pieniądze Lillian, co było równoznaczne ze złożeniem swojego losu w jej ręce. Taką wyznaczył sobie pokutę: zaryzykować życie dla dobra jej i dziecka, przyznać się do winy, postawić wszystko na jedną kartę w imię szalonej wizji łaski i przebaczenia.
Słowem nie wspomniał o tym Marii. Bał się, że go nie zrozumie, a nie chciał mieszać jej w głowie i przysparzać dodatkowych zmartwień. Mimo to odkładał wyjazd do Kalifornii najdłużej jak mógł. Jego organizm domagał się odpoczynku, a skoro Marii nie przeszkadzała obecność gościa, Ben mieszkał u niej przez trzy dni. W tym czasie ani razu nie wystawił nosa na zewnątrz. Maria załatwiała sprawunki – między innymi kupiła Benowi ubranie – gotowała posiłki i codziennie rano oraz po południu wychodziła po gazetę. Sachs poza tym, że czytał prasę i oglądał telewizję, robił niewiele. Spał. Patrzył przez okno. Rozmyślał o bezmiarze strachu.
Na drugi dzień w „New York Timesie” pojawiła się krótka relacja o tym, że w Vermont znaleziono zwłoki dwóch mężczyzn. Okazało się, że Dwight miał na nazwisko McMartin i że policja wszczęła już dochodzenie, w sumie jednak relacja była bardzo pobieżna i nie podawała żadnych szczegółów. Również w popołudniowym wydaniu „New York Post” ukazał się artykuł o morderstwach w Vermont, w którym wyraźnie stwierdzono, że policja nie ma pojęcia, jak mogło dojść do zbrodni, lecz nie wspomniano o obecności trzeciej osoby, o białej toyocie porzuconej w Brooklynie ani o tym, czy cokolwiek łączyło zabitych mężczyzn. Artykuł miał nagłówek: TAJEMNICA W PÓŁNOCYCH LASACH. Wieczorem jedna z ogólnokrajowych stacji telewizyjnych podchwyciła temat: pokazano krótki, mało taktowny wywiad z rodzicami Dwighta McMartina (matka płakała do kamery, ojciec stał sztywno, z kamienną twarzą), a potem dom Lillian Stern („pani Dimaggio odmówiła komentarza”). Następnie pojawił się rzecznik policji, który oznajmił, że w wyniku badań ustalono, iż to Dimaggio strzelał z broni, od której zginął McMartin, jednakże śmierć samego Dimaggio nadal pozostaje nie wyjaśniona. Podejrzewa się, dodał, że w lesie była jeszcze jedna osoba, ale na razie nie wiadomo, kto to był ani dokąd się udał. Mamy do czynienia z zagadką, zakończył. Przez cały czas, kiedy Sachs u niej mieszkał, Maria starała się dodzwonić do Lillian w Berkeley. Najpierw nikt nie odbierał telefonu. Kiedy zadzwoniła godzinę później, usłyszała zajęty sygnał.
Po kilku kolejnych próbach połączyła się z centralą i spytała, czy może linia jest uszkodzona. Okazało się, że nie, po prostu zdjęto słuchawkę z widełek. Kiedy nazajutrz wieczorem pokazano w telewizji krótki reportaż o morderstwach, wyłączenie telefonu przestało Marię dziwić – Lillian unikała dziennikarzy. Do końca pobytu Sachsa w Nowym Jorku nie zdołała połączyć się z przyjaciółką. Może to i lepiej, pomyślała sobie. Bez względu na to, jak bardzo chciała zamienić z Lillian kilka słów, nie mogłaby być z nią szczera. Bo co miałaby powiedzieć? Że człowiek, który zabił Reeda Dimaggio, to jej przyjaciel, który w dodatku stoi tuż obok? Sytuacja była dostatecznie skomplikowana. Z drugiej strony może byłoby lepiej dla Sachsa, gdyby przed jego wyjazdem Marii udało się skontaktować z Lillian. Przetarłoby mu to drogę, ułatwiło pierwsze chwile. Ale skąd Maria miała o tym wiedzieć? Ben nic jej nie mówił o swoich planach. Trzeciego dnia, kiedy wyszła kupić coś na kolację, wyjechał bez pożegnania, zostawiwszy na stole w kuchni krótki list z podziękowaniem za gościnę. Wstydził się swojego zachowania, ale zdawał sobie sprawę, że Maria – zanim go gdziekolwiek puści – będzie domagała się wyjaśnień, a bardzo nie chciał jej okłamywać. Więc kiedy wyszła po zakupy, szybko pozbierał swoje rzeczy i wybiegł z mieszkania. Cały jego bagaż składał się ze skórzanej torby wypełnionej pieniędzmi i plastikowego worka z przyborami do golenia, szczoteczką do zębów i kilkoma sztukami odzieży, które Maria mu sprezentowała. Na ulicy skręcił w stronę West Broadway, tam złapał taksówkę i kazał się zawieźć na lotnisko Kennedy’ego. Dwie godziny później wsiadł do samolotu lecącego do San Francisco.
Lillian mieszkała w małym różowym domku w ubogiej części Berkeley, gdzie trawniki były zaśmiecone, tynk odpadał ze ścian, a chwasty porastały chodniki. Sachs zajechał na miejsce wynajętym plymouthem tuż po dziesiątej rano, ale kiedy nacisnął dzwonek, nikt nie otworzył drzwi. Nigdy dotąd nie był w Berkeley, ale zamiast pozwiedzać miasto i wrócić później, postanowił usiąść na schodkach przed domem i zaczekać na Lillian. W powietrzu unosiła się niespotykana na wschodzie słodka woń. Przeglądając „San Francisco Chronicle”, wciągał w nozdrza zapach jacarandy, suchodrzewu, eukaliptusa; wiecznie kwitnąca kalifornijska roślinność atakowała go ze wszystkich stron. Siedzenie przed domem bynajmniej mu się nie dłużyło. Jedyny cel, jaki mu teraz przyświecał, to rozmowa z Lillian Stern; miał wrażenie, że czas się zatrzymał, jakby nie istniało nic poza czekaniem. Dziesięć minut czy dziesięć godzin – nie robiło mu różnicy, byleby tylko Lillian się w końcu pojawiła.
W porannym wydaniu „Chronicle” był artykuł o Dimaggio, dłuższy i pełniejszy od tych, które Sachs czytał w prasie nowojorskiej. Dziennikarz, powołując się na miejscowe źródło, napisał, że Dimaggio należał do niedużej lewicowej organizacji ekologicznej, której członkowie domagali się zamknięcia elektrowni jądrowych, przerwania wyrębu lasów, po prostu zaprzestania „niszczenia Ziemi”. Snuł przypuszczenia, czy w chwili śmierci Dimaggio przypadkiem nie uczestniczył w jakiejś akcji sabotażowej na zlecenie organizacji, ale prezes jej lokalnego odłamu stanowczo temu zaprzeczył; stwierdził wręcz, że Dzieci Planety zdecydowanie sprzeciwiają się wszelkim pozaprawnym formom protestu. Dziennikarz sugerował więc, że Dimaggio był zdrajcą, który działał na własną rękę, ponieważ miał odmienne zdanie niż reszta grupy co do dopuszczalnych metod walki. Brakowało dowodów na potwierdzenie tej tezy, ale na Sachsie silne wrażenie wywarła wiadomość, że Dimaggio nie był zwykłym przestępcą. Przeciwnie, był szalonym idealistą, romantykiem, człowiekiem, który pragnął ulepszyć świat. Nie zmieniało to faktu, że zabił niewinnego chłopaka, lecz teraz Sachsowi jeszcze trudniej było się pogodzić z tym, co sam zrobił. Obydwaj wyznawali podobne poglądy. Gdyby się spotkali w innych okolicznościach, może nawet zostaliby przyjaciółmi.
Przeglądał gazetę przez godzinę, potem odłożył ją i zaczął obserwować ulicę. Przejeżdżało sporo samochodów, ale jedynymi przechodniami były albo matki z małymi dziećmi, albo starcy: to wiekowy Murzyn drepczący z laseczką, to siwowłosa Azjatka sunąca wolno z pomocą aluminiowego balkonika. O pierwszej opuścił na chwilę posterunek, żeby kupić coś do jedzenia; wrócił po dwudziestu minutach i zjadł kanapkę na schodach przed domem. Liczył na to, że Lillian jest w pracy, że mimo tego, co się stało, próbuje funkcjonować normalnie, i że pojawi się w domu najpóźniej o szóstej. Nie miał oczywiście żadnej pewności, bo nic o niej nie wiedział. Nie wiedział, gdzie pracuje ani czy w ogóle pracuje i czy na przykład nie opuściła miasta. Gdyby się okazało, że wyjechała, cały jego plan spaliłby na panewce, ale żeby się o tym przekonać, musiał wytrwale czekać. Popołudniowe godziny wlokły się niemiłosiernie. Z rosnącym zniecierpliwieniem obserwował, jak wraz z zapadaniem wieczoru chmury na niebie coraz bardziej ciemnieją. Minęła piąta, potem szósta i siódma. Ogarniało go coraz większe rozczarowanie, ale starał się mu nie ulec. O wpół do ósmej ponownie poszedł kupić coś do jedzenia, po czym wrócił i dalej warował pod drzwiami. Tłumaczył sobie, że Lillian mogła przecież wybrać się do restauracji albo wpaść z wizytą do przyjaciół, mogła robić tysiące innych rzeczy. Ale kiedy zajedzie pod dom, on powinien być na miejscu. Musi z nią porozmawiać, zanim ona zatrzaśnie drzwi, bo kto wie, czy taka szansa się jeszcze kiedyś nadarzy.
A mimo to zaskoczył go jej powrót. Było kilka minut po północy, a ponieważ sądził, że Lillian już się nie zjawi, pozwolił sobie na krótki relaks. Oparł się ramieniem o żelazne pręty balustrady, przymknął oczy i powoli zapadał w sen, kiedy nagle usłyszał warkot silnika. Natychmiast oprzytomniał. Dokładnie na wprost domu Lillian, tyle że po drugiej stronie ulicy, zobaczył parkujący samochód. Chwilę później zgasł silnik i reflektory. Nie mając pewności, czy za kierownicą siedzi Lillian Stern, Sachs wstał i wytężył wzrok; czuł, jak serce mu wali, jak krew dudni w skroniach.
Szła w jego kierunku, ze śpiącym dzieckiem na rękach, z opuszczoną głową, nawet nie patrząc na dom. Szeptała coś córeczce do ucha, ale Sachs nie słyszał co. Nagle zdał sobie sprawę, że kiedy tak stoi na schodkach przed domem, zlewa się z otaczającym mrokiem i z chwilą gdy otworzy usta, by coś powiedzieć, Lillian wystraszy się na śmierć. Dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Po chwili wahania, wciąż nie widząc pochylonej nad główką dziecka twarzy, zapytał:
– Pani Lillian Stern?
Ledwo wypowiedział te słowa, zrozumiał, że zdradził go własny głos. Chciał, żeby w pytaniu brzmiała nuta serdeczności i przyjaźni, a zamiast tego wyczuwało się napięcie i agresywność, zupełnie jakby miał wobec Lillian złe zamiary.
Usłyszał, jak kobieta wciąga gwałtownie powietrze. Przystanęła, przytuliła mocniej dziecko i niskim głosem, z którego przebijały gniew i gorycz, odparła cicho:
– Spieprzaj, do jasnej cholery. Nie udzielam żadnych wywiadów.
– Ja tylko chcę zamienić z panią słowo – powiedział Sachs, schodząc powoli ze schodków. Wyciągnął przed siebie ręce, jakby pokazując, że są puste, że nie zamierza wyrządzić jej krzywdy. – Czekam od dziesiątej rano. Muszę z panią porozmawiać. To bardzo ważne.
– Nie rozmawiam z dziennikarzami. Koniec kropka.
– Ale ja nie jestem z prasy. Jestem przyjacielem. I jeśli pani nie chce, nie musi pani nic mówić. Proszę mnie tylko wysłuchać.
– Kłamiesz. Jesteś jednym z tych małych nędznych kutafonów.
– Nie, naprawdę nie. Jestem przyjacielem. Przyjacielem Marii Turner. Ona mi dała pani adres.
– Maria? – Głos kobiety stracił szorstkość. – Znasz Marię?
– I to bardzo dobrze. Jeśli mi nie wierzysz, możesz do niej zadzwonić. Poczekam tu na zewnątrz.
Doszedł do ostatniego stopnia. Kobieta, która usłyszawszy imię przyjaciółki ponownie ruszyła przed siebie, jakby coś się w niej odblokowało, przystanęła teraz na chodniku, niecały metr od Sachsa. Po raz pierwszy odkąd wysiadła z wozu, dojrzał jej twarz, tę samą piękną twarz, którą widział na zdjęciach u Marii, te same ciemne oczy, szyję, krótko przycięte włosy, pełne usta. Lillian była niższa od niego ze trzydzieści centymetrów i kiedy patrzył na nią trzymającą na rękach śpiącą dziewczynkę, uświadomił sobie, że zdjęcia nawet w połowie nie oddają jej urody.
– Jak się, u diabła, nazywasz? – zapytała Lillian.
– Benjamin Sachs – odparł.
– I czego ode mnie chcesz, Benjaminie Sachs? Co robisz w środku nocy przed moim domem?
– Maria dzwoniła przez kilka dni, próbując się z tobą skontaktować, a ponieważ jej się nie udało, postanowiłem wybrać się tu osobiście.
– Aż z Nowego Jorku?
– Nie było innego wyjścia.
– Dlaczego tak ci zależało na spotkaniu ze mną?
– Bo mam ci coś ważnego do przekazania.
– Tylko tego mi brakuje! Kolejnej złej wiadomości.
– To nie jest zła wiadomość. Dziwna, może niewiarygodna, ale zdecydowanie nie zła. Powiedziałbym nawet, że wiadomość jest dobra, zdumiewająco dobra. Twoje życie zmieni się na lepsze.
– Ale ty jesteś pewny siebie – zauważyła.
– Po prostu wiem, o czym mówię – wyjaśnił.
– I ta sprawa nie może poczekać do rana?
– Nie. Musimy porozmawiać teraz. Proszę, poświęć mi pół godziny, potem sobie pójdę. Przyrzekam.
Nie odzywając się więcej ani słowem, Lillian Stern wyjęła z kieszeni płaszcza pęk kluczy, po czym weszła po schodkach i otworzyła drzwi. Sachs wsunął się za nią do ciemnego korytarza. Po chwili zapaliło się światło. Wszystko działo się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażał. Obserwując Lillian, która niosła na górę swoją śpiącą córeczkę, zastanawiał się, skąd ma wziąć odwagę na to, by wyjaśnić tej kobiecie, po co przebył pięć tysięcy kilometrów.
Usłyszał, jak zamyka drzwi do sypialni dziecka, a potem – zamiast wrócić na dół – idzie do drugiego pokoju. Usłyszał, jak wykręca numer telefonu, jak wita się z Marią; po chwili jednak zatrzasnęła drzwi i reszta rozmowy go ominęła. Głos Lillian docierał z góry jako jednostajny szum, który od czasu do czasu przerywało westchnienie, cisza czy krótki, stłumiony okrzyk. Chociaż Ben ogromnie chciał poznać treść ich rozmowy, słuch miał nie dość ostry, toteż po minucie czy dwóch zaniechał wysiłków. Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej się denerwował. Nie wiedząc, czym się zająć, opuścił w końcu swój posterunek przy schodach i zaczął zwiedzać parter. Znajdowały się tu trzy pomieszczenia, a w każdym panował bałagan nie do opisania. W kuchni – zlew zawalony brudnymi naczyniami; w salonie – poprzewracane fotele, pełne popielniczki, poduszki na podłodze; w jadalni – przekrzywiony stół. Sachs po kolei zapalał i gasił światła. Był wstrząśnięty tym, co widzi; nie ulegało dla niego wątpliwości, że jest to ponury dom, a jego mieszkańcy nie znają szczęścia ani radości.
Rozmowa telefoniczna ciągnęła się ze dwadzieścia minut. Kiedy Lillian odłożyła wreszcie słuchawkę, Sachs był z powrotem w korytarzu i czekał przy schodach. Schodziła z góry z poważną, posępną miną; widząc, jak dolna warga jej lekko drży, Sachs domyślił się, że płakała. Nie miała już na sobie ani płaszcza, w którym przyjechała do domu, ani sukienki; sukienko zastąpiły czarne dżinsy i biały podkoszulek. Była boso, palce u nóg miała pomalowane na jaskrawoczerwony kolor. Gdy schodziła ze schodów, Sachs wpatrywał się w nią intensywnie, ale ona unikała jego spojrzenia. Kiedy zeszła na dół, odsunął się nieco, aby ją przepuścić; minęła go i dopiero gdy była w połowie drogi do kuchni, stanęła i rzuciła przez lewe ramię:
– Masz pozdrowienia od Marii. Ona też nie rozumie, czego ode mnie chcesz.
Nie czekając na odpowiedź, poszła dalej. Sachs, niepewien, czy ma za nią iść, czy czekać dalej przy schodach, po krótkim wahaniu postanowił jednak towarzyszyć Lillian do kuchni. Zapaliwszy światło, kobieta jęknęła cicho na widok sterty brudnych naczyń, po czym odwróciła się plecami do Sachsa i otworzyła szafkę, z której wyjęła butelkę Johnny Walkera. W innej szafce znalazła pustą szklankę i nalała sobie porcję alkoholu. Trudno było nie zauważyć wrogości w jej zachowaniu. Nie zaproponowała Sachsowi whisky, nie wskazała mu krzesła. Nagle Sachs uświadomił sobie, że powoli traci kontrolę nad sytuacją. Wcześniej wszystko dokładnie sobie zaplanował, a teraz w obecności Lillian nogi miał jak z waty, czuł się onieśmielony i nie wiedział, od czego zacząć. Kobieta upiła łyk ze szklanki i przyjrzała się uważnie swemu gościowi.
– Maria też nie rozumie, czego ode mnie chcesz – powtórzyła spokojnie, głosem lekko ochrypłym. Właśnie ten brak emocji w głosie najlepiej wyrażał jej stosunek do Sachsa: lekceważenie graniczące niemal z pogardą.
– Wcale mnie to nie dziwi…
– Jeśli masz coś do powiedzenia, to mów, a potem wynocha. Kapujesz? Nie mam ochoty dłużej na ciebie patrzeć.
– Nie zamierzam sprawiać kłopotu…
– W każdej chwili mogę sięgnąć po telefon i zadzwonić na policję. Wystarczy, że wykręcę numer, i już po tobie. Do jasnej cholery, z jakiegoś ty się drzewa urwał? Strzelasz do mojego męża, po czym przyjeżdżasz tu i oczekujesz, że będę dla ciebie miła?
– Wcale go nie zastrzeliłem. Nigdy w życiu nie miałem w ręku broni.
– Gówno mnie obchodzi, co zrobiłeś. To mnie w najmniejszym stopniu nie dotyczy.
– Mylisz się. Dotyczy jak najbardziej. Dotyczy zarówno ciebie, jak i mnie – rzekł Sachs.
– Chcesz, żebym ci wybaczyła, tak? Dlatego tu przyjechałeś? Żeby paść przede mną na kolana i błagać o przebaczenie? Niepotrzebnie się fatygowałeś. To nie moja sprawa przebaczać innym. Naprawdę mnie to nie interesuje.
– Ojciec twojej córeczki nie żyje, a ty mówisz, że to cię nie interesuje?
– Mówię, żebyś się ode mnie odczepił.
– Maria nie wspomniała ci o pieniądzach?
– O pieniądzach? – spytała Lillian.
– Musiała o nich wspomnieć.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Mam dla ciebie pieniądze. Dlatego przyjechałem: żeby dać ci pieniądze.
– Nie chcę twoich zasranych pieniędzy. Nic od ciebie nie chcę. Wynoś się.
– Nawet mnie jeszcze nie wysłuchałaś.
– Nie szkodzi. Nie ufam ci. Nie wiem, o co ci chodzi, ale o coś na pewno. Nikt nie rozdaje forsy ot tak.
– Nie znasz mnie, Lillian. Nie masz najmniejszego pojęcia, jaki jestem.
– Mam wystarczające. Zdążyłam je sobie wyrobić. I wiem, że mi się nie podobasz.
– Nie po to przyjechałem, żeby ci się podobać. Przyjechałem, żeby ci pomóc. A co sobie o mnie myślisz, to naprawdę nieistotne.
– Jesteś wariat. Wiesz o tym, że gadasz jak wariat?
– Wariactwem byłoby, gdybyś nie przyjęła mojej pomocy. Pozbawiłem cię czegoś, więc w zamian chcę ci coś ofiarować. Tylko tyle. Ja cię nie wybrałem. To był zbieg okoliczności. Teraz chcę jedynie rozliczyć się do końca.
– Zupełnie jakbym słyszała Reeda. Widzę, że z ciebie też jest wygadany skurwiel, który ma łeb nabity różnymi durnymi teoriami. Nic z tego, profesorku. Nie mamy się z czego rozliczać. Sam to sobie wymyśliłeś. Nie jestem ci nic winna.
– No właśnie. Ty mnie nie, ale ja tobie tak.
– Pieprzysz.
– W porządku, nie musi cię interesować moja motywacja. Ale weź pieniądze. Jeżeli nie dla siebie, to przynajmniej dla dziecka. O nic nie proszę. Chcę tylko, żebyś przyjęła pieniądze.
– A potem co? – spytała Lillian.
– Potem nic.
– Będę twoją dłużniczką. O to ci chodzi, prawda? Żeby mieć nade mną władzę. Żeby traktować mnie jak swoją własność.
– Własność? – Sachs wreszcie nie wytrzymał. – A co mi po tobie?! Nawet cię nie lubię! Sądząc po dzisiejszym wieczorze, im mniej będę miał z tobą do czynienia, tym lepiej.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, Lillian uśmiechnęła się. Był to niemal bezwiedny, spontaniczny odruch, krótka chwila wytchnienia w wojnie nerwów, którą z sobą toczyli. Mimo że uśmiech zgasł po sekundzie czy dwóch, Sachs poczuł się podbudowany. Wreszcie nawiązał się jakiś kontakt, coś zostało przekazane i choć Sachs nie wiedział, co z tego dalej wyniknie, miał świadomość, że nastrój uległ zmianie.
Postanowił nie tracić czasu. Korzystając z okazji, powiedział Lillian, żeby chwilę na niego poczekała, a sam poszedł do samochodu po pieniądze. Nie było sensu próbować jej cokolwiek tłumaczyć. Należało skończyć abstrakcyjne rozważania i zacząć operować konkretami – pozwolić, aby pieniądze przemówiły za siebie. Tylko wtedy Lillian mu uwierzy – kiedy ich dotknie, kiedy je ujrzy na własne oczy.
Ale nic już nie było proste. Kiedy Sachs otworzył bagażnik i spojrzał na torbę z pieniędzmi, nagle się zawahał. Dotychczas wyobrażał sobie, że od razu przekaże Lillian całą sumę: wejdzie do domu, wręczy jej pieniądze i wyjdzie. Całe ich spotkanie miało być jak scenka ze snu i trwać zaledwie parę sekund. Niczym anioł miłosierdzia pojawia się u wdowy, obsypuje ją bogactwem i znika, zanim ona się spostrzega, o co chodzi. Ale teraz kiedy już z nią rozmawiał, stojąc naprzeciw niej w kuchni, zdał sobie sprawę, jaki to niedorzeczny pomysł. Przeraziła go wrogość Lillian; nie umiał przewidzieć, jak się kobieta dalej zachowa. Jeszcze miał nad nią przewagę, ale bał się, że ją straci, jeśli wręczy Lillian całą sumę za jednym razem. Wszystko było możliwe; tak, ten drobny błąd mógł go wiele kosztować. Lillian może go upokorzyć, odmawiając przyjęcia pieniędzy. Albo gorzej, weźmie pieniądze, po czym zadzwoni na policję. Już raz groziła, że tak zrobi, a wiedząc, jak bardzo jest zagniewana i podejrzliwa, wcale by się nie zdziwił, gdyby groźbę spełniła.
Więc zamiast wnieść torbę do domu, wziął z niej pięćdziesiąt studolarowych banknotów, podzielił plik na pół i wsunął do dwóch kieszeni w kurtce, po czym zamknął torbę na suwak i zatrzasnął klapę bagażnika. Nie miał żadnego planu. To była improwizacja, działanie na oślep, skok w nieznane. Kiedy odwrócił się od samochodu, zobaczył w drzwiach domu drobną, oświetloną od tylu postać z rękami wspartymi na biodrach, która z uwagą śledziła jego poczynania. Ruszył przez trawnik, świadom, że kobieta nie spuszcza z niego oczu, i nagle na myśl o niepewnej, szalonej przyszłości, o tym, co za chwilę nastąpi, ogarnęło go podniecenie.
Kiedy wszedł po schodach, odsunęła się na bok, żeby wpuścić go do środka, po czym zamknęła drzwi. Tym razem nie czekał na zaproszenie. Od razu skierował się do kuchni, wyciągnął jedno z ze stojących przy stole rachitycznych drewnianych krzeseł i usiadł. Po chwili Lillian zajęła miejsce naprzeciw niego. Żaden uśmiech nie błąkał się na jej ustach, najmniejsza ciekawość nie wyzierała z jej oczu. Kobieta siedziała z kamienną twarzą i kiedy Sachs popatrzył na nią, szukając jakiejś wskazówki, czegoś, co by mu ułatwiło rozmowę, miał wrażenie, że patrzy na mur. Nie potrafił go przebić, nie mógł się zorientować, o czym Lillian myśli. Oboje milczeli; każde czekało, aż drugie najpierw się odezwie. Im dłużej trwała cisza, tym bardziej kobieta mu się opierała. Wreszcie czując, że za moment zacznie się dusić, że w płucach wzbiera mu krzyk, Sachs podniósł prawą rękę i jednym gestem zgarnął wszystko ze stołu na podłogę. Brudne talerze, filiżanki po kawie, popielniczki, sztućce wylądowały z głośnym brzękiem na zielonym linoleum; część rzeczy potłukła się, część gdzieś potoczyła. Lillian nie zareagowała; dalej siedziała z kamienną twarzą, jakby nic się nie stało. Dla Sachsa była to wzniosła chwila, chwila, jaka nieczęsto się w życiu zdarza, i kiedy tak siedzieli wpatrzeni w siebie, nie odzywając się słowem, czuł, że zaczyna drżeć, a jego strach powoli przemienia się w dziką radość. Nie dając nic po sobie poznać, wyciągnął z kieszeni dwa piliki banknotów, położył je na blacie i pchnął w stronę kobiety.
– To dla ciebie – rzekł. – Jeśli chcesz, są twoje.
Na ułamek sekundy opuściła wzrok i spojrzała na pieniądze, ale nie wyciągnęła po nie ręki.
– Same studolarówki czy tylko te z wierzchu? – spytała.
– Same studolarówki – potwierdził. – W sumie pięć tysięcy dolarów.
– Pięć tysięcy piechotą nie chodzi. Nawet dla bogatych to całkiem pokaźna suma. Ale nie oszukujmy się, pięć tysięcy nie odmieni nikomu życia.
– To tylko początek. Można powiedzieć, że pierwsza rata.
– Rozumiem. A kolejne raty?
– Tysiąc dolarów dziennie. Dopóki forsa się nie skończy.
– A kiedy się skończy?
– Nieprędko. Możesz pospłacać długi i rzucić pracę. Możesz się stąd wyprowadzić. Możesz sobie kupić nowy samochód i komplet nowych ciuchów. A kiedy to wszystko zrobisz, jeszcze mnóstwo zostanie.
– Kim ty jesteś, u licha? Dobrą wróżką?
– Nie. Facetem, która spłaca dług – odparł Ben.
– A jeśli ci powiem, że nie podoba mi się taki układ? Że wolałabym całą sumę otrzymać naraz?
– Taki był mój pierwotny zamiar, ale po przyjeździe tu zmieniłem zdanie. Teraz realizuję Plan B.
– Myślałam, że chcesz być dla mnie miły.
– Owszem. Ale chcę, żebyś ty też była miła. To zapewni nam równy układ sil.
– Innymi słowy, nie ufasz mi? – zapytała kobieta.
– Twoje nastawienie wzbudza mój niepokój. Chyba mnie rozumiesz?
– No dobrze, a jak to sobie wyobrażasz? Zjawiasz się codziennie o umówionej godzinie, wręczasz mi forsę i spadasz, czy może liczysz na wspólne śniadanko, co?
– Już ci mówiłem: na nic nie liczę. Dostajesz pieniądze i nie masz wobec mnie najmniejszych zobowiązań.
– Słuchaj, żeby nie było nieporozumień… Nie wiem, co ci Maria o mnie nagadała, ale moja cipa nie jest na sprzedaż. Jasne? Żaden dupek za żadne pieniądze nie zmusi mnie do pójścia z nim do łóżka. To ja decyduję o tym, z kim się pieprzę, więc trzymaj tę swoją czarodziejską różdżkę z dala ode mnie. Czy wyrażam się dość jasno?
– Jaśniej nie można. Nie mieszczę się w twoich planach życiowych. Ty w moich również nie. Nic dodać, nic ująć.
– Świetnie. Pozwolisz, że sobie tę sprawę przemyślę? Na razie jestem potwornie zmęczona i chcę iść spać.
– Wcale nie musisz nic przemyśliwać. Już znasz odpowiedź.
– Może znam, może nie znam. Nie mam zamiaru dłużej z tobą dyskutować. To był długi dzień i padam na nos ze zmęczenia. Ale żeby ci udowodnić, jaka potrafię być miła, pozwolę ci spędzić dzisiejszą noc na kanapie w salonie. Tylko ten jeden raz, ze względu na Marię. O tej porze na pewno nie znajdziesz miejsca w hotelu.
– Nie musisz tego robić – powiedział Sachs.
– Nie muszę, ale mogę. Jak chcesz zostać, to zostań. Jak nie chcesz, to nie. Ale zdecyduj się od razu, bo idę na górę…
– Dziękuję, chętnie zostanę.
– Marii podziękuj, nie mnie. W salonie jest bałagan. Jak coś leży na kanapie, po prostu zwal na podłogę. Przed chwilą widziałam, że świetnie sobie z tym radzisz…
– Zwykle unikam takich prymitywnych form zachowania.
– Nie obchodzi mnie jak się będziesz zachowywał tu, na dole. Ale na górę masz wstęp wzbroniony. Jasne? W szafce nocnej trzymam broń. Gdyby ci przyszła ochota pozwiedzać pięterko, to uprzedzam, że umiem strzelać.
– Zabiłabyś kurę, która znosi złote jaja.
– Mylisz się. Złote jaja leżą bezpiecznie schowane w bagażniku. Może zabiłabym kurę, ale do jaj miałabym dostęp.
– Grozisz mi?
– Wcale nie. Tylko ostrzegam cię żebyś był grzeczny. Bardzo grzeczny. I niech ci nie przychodzą do głowy żadne głupie pomysły na mój temat. Jeśli mi się nie narazisz, może się w końcu dogadamy. Niczego nie obiecuję, ale jeśli mnie nie wkurwisz, może nawet przestanę cię nienawidzić.
Nazajutrz rano Sachs obudził się, czując ciepły oddech na swoim policzku. Kiedy otworzył oczy, ujrzał przed sobą twarz tkwiącej nieruchomo, ogromnie skupionej dziewczynki, która oddychała przez uchylone wargi. Klęczała przy kanapie, tak nisko pochylona nad Sachsem, że ich usta niemal się stykały. Sądząc po szarawym świetle, które przenikało przez włosy dziecka, Ben domyślił się, że jest bardzo wcześnie, wpół do siódmej, najwyżej siódma rano. Spał zaledwie cztery godziny i w pierwszej chwili po otwarciu oczu wciąż był zbyt senny, zbyt ociężały, aby wykonać najmniejszy ruch. Miał ochotę zamknąć powieki i znów pogrążyć się we śnie, ale dziewczynka wpatrywała się w niego tak intensywnie, że nie mógł oderwać od niej wzroku. Powoli uświadomił sobie, że spogląda na córkę Lillian Stern.
– Dzień dobry – powiedziała, przyjmując jego uśmiech jako zachętę do rozmowy. – Myślałam, że się nigdy nie obudzisz.
– Długo przy mnie siedzisz? – spytał Sachs.
– Chyba ze sto lat. Zeszłam na dół poszukać lalki, a znalazłam ciebie. Jesteś strasznie długi, wiesz?
– Wiem. Ludzie na takich jak ja mówią „tyka”.
– Pan Tyka. – Dziewczynka zamyśliła się. – Podoba mi się.
– A ty pewnie jesteś Maria, prawda?
– Tak, ale wolę, jak się na mnie mówi Królewna. To ładniej niż Maria, no nie?
– Znacznie ładniej. Ile masz lat, Królewno?
– Pięć i trzy czwarte.
– Pięć i trzy czwarte? Co za wspaniały wiek.
– W grudniu skończę sześć. Mam urodziny dzień po Bożym Narodzeniu.
– Więc dzień po dniu dostajesz prezenty. Mądra z ciebie dziewczynka, że tak to sprytnie wymyśliłaś.
– Niektórzy mają szczęście. Tak mówi moja mamusia.
– Powiedz, Królewno, skoro masz lat pięć i trzy czwarte, to pewnie chodzisz do pierwszej klasy?
– Do przedszkola. Jestem w grupie pani Babbs. Dzieciaki przezywają ją babą jagą.
– Wygląda jak wiedźma?
– Nawet nie, bo wiedźmy są stare. Ale ma potwornie długi nos.
– Nie powinnaś się. Królewno, szykować do wyjścia? Chyba nie chcesz spóźnić się do przedszkola, co?
– Głuptas! Przecież w soboty przedszkole jest zamknięte.
– Rzeczywiście ze mnie głuptas. Nawet nie wiem, jaki jest dzień tygodnia.
Rozmowa rozbudziła go na tyle, że miał ochotę wstać. Zapytał więc dziewczynkę, czy nie zjadłaby śniadania, a kiedy ta odparła, że jest bardzo głodna, dźwignął się z kanapy i włożył buty, zadowolony, że może się na coś przydać. Na zmianę skorzystali z toalety na parterze. Sachs opróżnił pęcherz, opłukał twarz wodą, po czym dziarsko ruszył do kuchni. Pierwsza rzecz, jaką zauważył, to pieniądze – pięć tysięcy dolarów leżało na stole tam, gdzie je wczoraj zostawił. Zdziwiło go, że Lillian nie wzięła ich na górę. Ciekaw był, czy coś się za tym kryje, czy też jest to zwykłe niedbalstwo. Na szczęście mała Maria była wtedy w toalecie, a zanim przyłączyła się do niego w kuchni, zdążył zabrać pieniądze ze stołu i schować w jednej z szafek.
Śniadanie nie zapowiadało się ciekawie. Stojące w lodówce mleko skwaśniało (czyli płatki kukurydziane na mleku nie wchodziły w grę), a ponieważ nie było jajek, Sachs nie mógł zrobić ani grzanek obtaczanych w jajku, ani omletu (drugi i trzeci wybór dziewczynki). W końcu udało mu się znaleźć paczkę pokrojonego chleba i po wyrzuceniu pierwszych czterech kromek (pokrytych puszystą niebieskawą pleśnią) wspólnie uznali, że od biedy mogą zjeść tosty z dżemem truskawkowym. Kiedy pieczywo przypiekało się w tosterze, Sachs wydobył z głębi chłodziarki oszronioną puszkę koncentratu pomarańczowego, w plastikowym dzbanku (który najpierw musiał wyszorować) rozcieńczył jej zawartość z wodą, po czym przelał sok do szklanek. Prawdziwej kawy nigdzie nie dojrzał, lecz po dokładnym przeszukaniu szafek znalazł rozpuszczalną kawę bezkofeinową. Pijąc gorzki płyn, strasznie się wykrzywiał i co rusz chwytał się za gardło. Dziewczynka, zachwycona przedstawieniem, śmiała się do rozpuku. Zachęcony reakcją małej, Sachs wstał od stołu i zaczął się zataczać, wydając z siebie takie dźwięki, jakby się krztusił.
– Trucizna – wyszeptał, osuwając się na podłogę. – Hultaje mnie otruły.
Maria jeszcze głośniej zapiszczała z radości, ale kiedy Sachs zakończył przedstawienie i usiadł ponownie przy stole, natychmiast spoważniała, a w jej oczach pojawiło się zakłopotanie.
– To tylko zabawa – powiedział Ben.
– Wiem – odparła. – Chodzi o to, że nie lubię, jak ludzie umierają.
Zrozumiał swój błąd, lecz było za późno, żeby go naprawić.
– Ja nie umrę – rzekł.
– Właśnie, że umrzesz. Wszyscy umierają.
– Ale nie dziś. Ani nie jutra. Zobaczysz, nie zniknę tak szybko.
– Dlatego spałeś na kanapie? – zapytała dziewczynka. – Bo będziesz mieszkał razem z nami?
– Nie, nie zamieszkam w waszym domku. Ale będę twoim przyjacielem. I przyjacielem twojej mamy.
– Jesteś nowym narzeczonym mamusi?
– Nie, tylko zwykłym przyjacielem. Jeśli mi pozwoli, chciałbym jej pomóc.
– To dobrze – oznajmiła mata – bo ona potrzebuje pomocy. Dziś mają zakopać tatusia w ziemi i mama jest bardzo smutna.
– Tak ci powiedziała?
– Nie, nic nie mówiła, ale płakała. Stąd wiem, że jest smutna.
– I co, idziecie na cmentarz? Zobaczyć, jak tatusia zakopują w ziemi?
– Nie. Babcia i dziadek powiedzieli, że nie możemy.
– A gdzie mieszkają twoi dziadkowie? Tu, w Kalifornii?
– Nie. Daleko stąd. Leci się do nich samolotem.
– Pewnie na wschodnim wybrzeżu, co?
– W Maplewood. Nie wiem, gdzie to jest.
– Może w Maplewood w stanie New Jersey?
– Nie wiem. Wiem tylko, że to daleko stąd. Jak tatuś wspominał babcię i dziadka, to mówił, że mieszkają na drugim końcu świata.
– Przykro ci, kiedy myślisz o tatusiu, prawda, Królewno?
– Tak. Mamusia mówiła, że przestał nas kochać. Ale mnie wszystko jedno, po prostu chciałabym, żeby wrócił.
– On też na pewno tego pragnął.
– Wiem. Myślę, że chciał wrócić, ale nie mógł. Miał wypadek i zamiast przyjść do mnie, poszedł do nieba.
Jest taka mała, pomyślał Sachs, a wykazuje tak przerażające opanowanie. Kiedy siedzieli rozmawiając, jej małe roziskrzone oczka wpatrywały się w niego spokojnie; nie było w nich cienia zmieszania czy wątpliwości. Zdumiewało go, że dziecko umie tak idealnie naśladować dorosłych, że sprawia wrażenie osoby dorosłej i zrównoważonej, podczas gdy w rzeczywistości o niczym nie ma pojęcia. Żal mu było dziewczynki; wzruszała go jej odwaga, bohaterstwo malujące się na jej szczerej, żywej twarzyczce. Chciał cofnąć wszystko co powiedział, chciał, żeby Maria znów była szczerbatym dzieckiem z żółtą spinką zwisającą z loków, a nie żałosną miniatura dorosłej kobiety.
Kiedy z talerzy znikły ostatnie grzanki, Sachs zerknął na kuchenny zegar i zobaczył, że jest dopiero parę minut po wpół do ósmej. Spytał więc Marii, jak długo – jej zdaniem – Lillian będzie jeszcze spała, a gdy usłyszał, że mamusia wstanie dopiero za dwie lub trzy godziny, nagle wpadł na pewien pomysł. Zróbmy mamie niespodziankę, powiedział. Jeśli od razu weźmiemy się do roboty, to może zanim się obudzi, zdążymy sprzątnąć cały parter. Co ty na to, Królewno? Czy to nie byłoby wspaniałe? Mamusia budzi się, schodzi na dół, a tu wszystko lśni czystością. Natychmiast poprawi się jej humor, prawda? Dziewczynka uznała, że tak. Co więcej, sprawiała wrażenie autentycznie zadowolonej, jakby czuła ulgę, że wreszcie pojawił się ktoś, kto przejął nad wszystkim kontrolę. Ale musimy być cicho, powiedział Sachs, przykładając palec do ust. Cicho jak myszki.
Oboje wzięli się do pracy; szybko, bez słowa, w idealnej harmonii uprzątnęli stół, zmietli z podłogi potłuczone filiżanki, napełnili zlew ciepłą wodą i płynem do naczyń. Żeby ograniczyć hałas do minimum, gołymi rękami zeskrobywali z talerzy zeschłe resztki jedzenia i tkwiące w nich pety, wrzucając śmieci do papierowej torby. Chcąc zademonstrować swoje obrzydzenie do tak brudnej, nieprzyjemnej roboty, wystawiali języki i udawali, że wymiotują. Dziewczynka bardzo dzielnie się spisywała; kiedy zobaczyła, że w kuchni zapanował jako taki porządek, z zapałem pomaszerowała do salonu, gotowa do dalszej pracy. Dochodziła już dziewiąta, promienie słońca wpadały przez okna, oświetlając drobiny kurzu unoszące się w powietrzu. Kiedy tak stali na środku pokoju, spoglądając na bałagan i wspólnie zastanawiając się, jak najlepiej sobie z nim poradzić, Sachs zauważył, że nagle na twarzy Marii odmalował się lęk. Dziewczynka podniosła rękę i bez słowa wskazała na jedno z okien. Sachs odwrócił się i po chwili zobaczył, co ją przestraszyło: na trawniku przed domem stał młody, przedwcześnie łysiejący mężczyzna w kraciastym krawacie i brązowej sztruksowej marynarce, który wyglądał tak, jakby się zastanawiał, czy podejść do drzwi i nacisnąć dzwonek. Ben pogłaskał Marię po głowie, a następnie polecił jej, żeby poszła do kuchni i nalała sobie jeszcze jedną szklankę soku pomarańczowego. Sądząc po jej minie, dziewczynka wyraźnie zamierzała się sprzeciwić, ale potem, zapewne nie chcąc sprawić przykrości swemu nowemu przyjacielowi, skinęła głową i posłusznie ruszyła do kuchni. Omijając leżące na podłodze graty, Sachs dotarł do drzwi, otworzył je najciszej jak mógł i wyszedł na ganek.
– Czym mogę panu służyć? – zapytał faceta na trawniku.
– Tom Mueller – przedstawił się gość. – Z „San Francisco Chronicle”. Chciałbym zamienić słowo z panią Dimaggio.
– Przykro mi. Pani Dimaggio nie udziela wywiadów.
– Nie chodzi o wywiad, chcę tylko porozmawiać. Moją gazetę interesuje sprawa morderstwa, ale widziana oczami wdowy. Jesteśmy gotowi sporo zapłacić.
– Nic z tego. Pani Dimaggio nie życzy sobie rozmów z dziennikarzami.
– Może zmieniła zdanie. Nie uważa pan, że przynajmniej należy ją o to spytać?
– Nie, nie uważam – odparł Ben.
– A kim pan jest? Jej rzecznikiem prasowym?
– Przyjacielem rodziny.
– I występuje pan w jej imieniu?
– Zgadza się. Ochraniam ją przed takimi facetami jak pan. A skoro już to sobie wyjaśniliśmy, myślę, że powinien pan odejść.
– W jaki sposób mógłbym się skontaktować z panią Dimaggio?
– Listownie. Nic prostszego.
– Świetny pomysł. Ja napiszę list, a pan go wyrzuci, zanim ona nawet przeczyta.
– Cóż, panie Mueller, życie nie zawsze jest usłane różami. A teraz lepiej niech pan rusza w drogę. Chyba pan nie chce, żebym dzwonił na policję, prawda? Bo stoi pan na cudzym terenie.
– Dobra, już spadam. Pomocny to ty nie jesteś, koleś.
– Niech się pan nie przejmuje, naprawdę nie warto. Za tydzień nikt w San Francisco nie będzie o tej sprawie pamiętał. Nazwisko Dimaggio będzie się wszystkim kojarzyć wyłącznie ze sławnym baseballistą.
Rozmowa dobiegła końca, ale Sachs nawet nie drgnął z miejsca; nie zamierzał wracać do środka, dopóki dziennikarz nie zniknie mu z oczu. Mueller przeszedł przez jezdnię, wsiadł do samochodu, włączył silnik. Na pożegnanie puknął się w czoło, lecz Sachs zignorował ten obraźliwy gest, który świadczył jedynie o tym, że umiejętnie poradził sobie z przedstawicielem prasy. Kierując się do drzwi, mimo woli uśmiechnął się na myśl o tym, jaką złość wzbudził w dziennikarzu. Nie, bynajmniej nie czuł się jak rzecznik prasowy, raczej jak szeryf, i ta rola całkiem mu się podobała.
Kiedy wszedł do domu, ujrzał stojącą na schodach Lilian. Potargana, o zapuchniętych oczach, ubrana w biały szlafrok frotte, jeszcze nie zdołała do końca otrząsnąć się ze snu.
– Pewnie powinnam ci podziękować – rzekła, przeczesując palcami swoje krótkie włosy.
– Za co? – spytał Ben udając, że nie wie, o co jej chodzi.
– Że przepędziłeś tego typa. Gładko ci poszło. Jestem pod wrażeniem.
– E tam, to drobiazg, psze pani – rzekł, naśladując wiejskiego osiłka. – Wykonywałem swoją robotę, psze pani. To wszystko, psze pani.
Uśmiechnęła się.
– Jeśli taka robota cię interesuje, to proszę bardzo. Idzie ci dużo lepiej niż mnie.
– A nie mówiłem, że mogę się przydać? – spytał swoim normalnym głosem. – Daj mi szansę, Lillian. Udowodnię ci, że wcale nie jestem taki zły.
Zanim Lillian zdążyła odpowiedzieć, do przedpokoju wbiegła Maria. Kobieta przeniosła wzrok z Sachsa na córeczkę.
– Cześć, skowroneczku. Ale z ciebie ranny ptaszek.
– Zgadnij, mamusiu, co robiliśmy! – zawołała dziewczynka. – Nie uwierzysz własnym oczom.
– Za chwilę zejdę na dół, kochanie. Najpierw wezmę prysznic i się ubiorę. Pamiętaj, że idziemy dziś do Billie i Dot. Nie możemy się spóźnić.
Znikła na jakieś trzydzieści, czterdzieści minut, a w tym czasie Maria z Sachsem ponownie przystąpili do sprzątania salonu. Podnieśli z podłogi wałki i poduszki, wyrzucili do śmieci gazety i poplamione kawą kolorowe tygodniki, odkurzaczem zebrali z dywanu popiół. Im większa stawała się uprzątnięta powierzchnia (a zatem im więcej mieli miejsca, żeby się swobodnie poruszać), tym szybciej wykonywali różne czynności; pod sam koniec śmigali jak postaci na filmie puszczonym w przyśpieszonym tempie.
Trudno było nie zauważyć różnicy w wyglądzie salonu, ale kiedy Lillian zeszła na dół, Sachsa zdumiała jej powściągliwa reakcja; uważał, że choćby ze względu na córkę mogła okazać więcej entuzjazmu.
– Ładnie, całkiem ładnie. – Pokiwała głową, przystanąwszy na moment w progu. – Powinnam częściej spać do późna. – Uśmiechnęła się i to była cała jej pochwała; nawet nie racząc się rozejrzeć, poszła do kuchni, żeby coś przekąsić.
Trochę się zrehabilitowała w oczach Bena, kiedy pocałowała córkę w czoło, ale po chwili, gdy wysłała dziecko na górę, żeby się przebrało, i został z nią sam na sam, poczuł się spięty; zupełnie nie wiedział, co ma robić. Lillian krzątała się po kuchni pogrążona w zadumie. Nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, więc tkwił bez słowa przy drzwiach patrząc, jak wyciąga z lodówki torebkę prawdziwej kawy (którą on przeoczył) i stawia na ogniu czajnik z wodą. Ubrana była sportowo, w ciemne spodnie, biały golf i buty na płaskim obcasie, ale usta i oczy miała umalowane, a w powietrzu czuło się lekki zapach perfum. Sachs nie mógł się połapać, co jest grane. Lillian stanowiła dla niego zagadkę – raz uśmiechała się przyjaźnie, po chwili ziała chłodem, w jednym momencie sprawiała wrażenie osoby przytomnej, w innym całkiem roztargnionej – a im bardziej starał się rozgryźć jej zachowanie, tym mniej je rozumiał.
W końcu zaproponowała Sachsowi kawę, ale zaraz potem znów przestała się do niego odzywać, jakby nie była pewna, czy ma pozwolić obcemu zostać w jej domu, czy wyrzucić go za drzwi. Chcąc przerwać ciszę, Sachs wspomniał o pięciu tysiącach, które leżały rano na stole, po czym otworzył szafkę i wskazał miejsce, gdzie schował pieniądze. Ich widok nie zrobił na Lillian żadnego wrażenia.
– Aha – mruknęła patrząc na plik banknotów, a potem odwróciła się piecami do Bena i spoglądając przez okno na podwórze za domem, dalej bez słowa piła kawę.
Nie zrażony jej zachowaniem, Sachs odstawił filiżankę i oświadczył, że za chwilę przyniesie dzisiejszą ratę, po czym nie czekając na odpowiedź, udał się do samochodu. Z torby w bagażniku wyjął tysiąc dolarów. Kiedy po trzech lub czterech minutach wrócił do kuchni, Lillian wciąż stała w tej samej pozycji co przedtem, zamyślona, ze wzrokiem utkwionym w okno, z ręką upartą na biodrze. Sachs podszedł do niej, pomachał jej pieniędzmi przed twarzą i spytał, gdzie ma je położyć.
– Gdzie chcesz – odparła.
Bijąca od niej apatia powoli zaczynała działać mu na nerwy, toteż zamiast zostawić pieniądze na stole, otworzył górne drzwi lodówki i wrzucił banknoty do zamrażarki. Rezultat był taki, jak oczekiwał. Kobieta odwróciła się zaskoczona i spytała, dlaczego to zrobił. Zamiast odpowiedzieć, Sachs podszedł do szafki, wyjął pięć tysięcy dolarów, które schował tam rano, i dorzucił je do tysiąca w zamrażarce.
– Zamrozimy kapitał – oznajmił, poklepując drzwi lodówki. – Skoro nie chcesz mi powiedzieć, czy przyjmujesz pieniądze, czy nie, to je zamrozimy. Niezłe, co? Kiedy nadejdzie wiosna i zacznie się odwilż, zajrzysz tu i odkryjesz, że jesteś bogata.
Zobaczył, że w kącikach jej ust błąka się lekki uśmiech, a to znaczyło, że wreszcie udało mu się przełamać jej opór, wciągnąć ją do gry. Chcąc zyskać na czasie i lepiej przygotować ripostę, wypiła jeszcze jeden łyk kawy.
– Moim zdaniem, forsa w lodówce to kiepski interes – rzekła po chwili.
– Fakt. Ale skoro nie jesteś nią zainteresowana…
– Tego nie powiedziałam.
– Fakt. Ale również nie powiedziałaś, że jesteś zainteresowana.
– Póki nie mówię „nie”, może myślę „tak”.
– Nie czytam w twoich myślach, Lillian. Wiesz, może nie rozmawiajmy o tym, dopóki nie podejmiesz decyzji. Dobrze? Po prostu udawajmy, że nie ma żadnej forsy.
– W porządku – ona na to. – Mnie to odpowiada.
– Świetnie. Czyli im mniej powiedziane, tym lepiej.
– Tak jest, nie mówimy na ten lemat. I któregoś pięknego dnia otworzę oczy, a ciebie nie będzie.
– No właśnie. Dżinn schowa się z powrotem do dzbana i więcej go nie zobaczysz.
Strategia Sachsa niby się powiodła, ale właściwie trudno mu było powiedzieć, czy cokolwiek zdołał osiągnąć poza ogólną zmianą nastroju. Okazało się jednak, że tak, że osiągnął bardzo dużo. Po chwili do kuchni przybiegła Maria wystrojona w biało-różową sukienkę i skórzane trzewiki. Zasapana, podniecona, spytała matkę, czy Ben wybierze się z nimi do Billie i Dot. Kiedy Lillian odparła, że nie, Sachs postanowił wsiąść do samochodu i ruszyć na poszukiwanie pokoju w motelu, nagle jednak Lillian dodała, że nie ma pośpiechu, jeśli Sachs chce, proszę bardzo, może zostać dłużej. One wrócą dopiero wieczorem, więc jeśli ma ochotę, może wziąć prysznic, ogolić się, wszystko jedno o której wyjdzie, byleby dobrze zatrzasnął drzwi. Bena dosłownie zatkało. Nim zdążył zareagować, Lilian namówiła córkę, aby poszły do łazienki się uczesać, a kiedy się z powrotem wyłoniły, jakoś samo przez się było zrozumiałe, że one wyjdą pierwsze, a on jeszcze zostanie. Nie potrafił sobie wytłumaczyć tej niespodziewanej, tak zdumiewającej zmiany. Ale nie szkodzi, nie zamierzał protestować. Niecałe pięć minut później matka z córką zamknęły za sobą drzwi, a po chwili wsiadły do szarawej hondy i znikły w jasnym porannym słońcu.
Prawie godzinę spędził na górze w łazience, najpierw wylegując się w wannie, potem goląc się przed lustrem. Dziwnie się czuł, gdy tak leżał goły w ciepłej wodzie i spoglądał na rzeczy należące do Lillian: na dziesiątki kremów i płynów, na szminki i pojemniczki z tuszem do rzęs, na mydła, lakiery do paznokci, flakoniki perfum. Ta przymusowa, jakby narzucona intymność podniecała go, a zarazem napawała wstrętem. Znalazł się w prywatnym królestwie Lillian Stern, w samym jego sercu, w miejscu, gdzie oddawała się najbardziej tajemnym rytuałom, a mimo to wciąż miał wrażenie, że dzieli ich przepaść. Mógł wąchać jej rzeczy, brać je do ręki, oglądać z bliska. Mógł umyć głowę jej szamponem, ogolić się jej żyletką, wyszorować zęby jej szczoteczką – skoro jednak Lillian wpuściła go do pomieszczenia, w którym trzymała swoje przybory toaletowe, znaczyło to, że przywiązywała do nich znikomą wagę.
Kąpiel go odprężyła, poczuł się rozleniwiony, prawie senny; wycierając ręcznikiem włosy, przez kilka minut krążył po piętrze, zaglądając do trzech znajdujących się tam niedużych pokoi. Jeden należał do Marii, drugi do Lillian, trzeci – niewiele większy od sporej komórki – służył kiedyś jako gabinet Reeda Dimaggio. Stało tu biurko i półka na książki, a w całą wolną przestrzeń wciśnięto tyle rupieci (kartony, sterty ubrań i zabawek, czarno-biały telewizor), że Sachs szybko się wycofał, nawet nie próbując wejść do środka. Wszedł natomiast do pokoju Marii, rzucił okiem na jej lalki i książeczki, na zdjęcia z przedszkola wiszące na ścianie, na gry planszowe i pluszowe zwierzaki. Pokój dziewczynki, choć panował w nim nieporządek, był jednak schludny w porównaniu z pokojem Lillian. Tu dopiero było królestwo bałaganu, stolica niechlujstwa! Nie pościelone łóżko, porozrzucane części garderoby i bielizny, przenośny telewizor, na którym stały dwie zabrudzone szminką filiżanki do kawy, podłoga zawalona pismami i książkami. Sachs spojrzał na tytuły, które walały się pod nogami (ilustrowany podręcznik wschodniego masażu, bestseller o reinkarnacji, dwa kryminały, biografia Louise Brooks), ciekaw, czy na ich podstawie można odgadnąć zainteresowania Lillian. Po chwili, niemal jak w transie, zaczął wysuwać szuflady komody i oglądać ich zawartość: każdą rzecz – majtki, staniki, pończochy, halki – brał na moment do ręki, potem odkładał na miejsce i brał następną. Kiedy to samo zrobił z zawartością szafy, nagle przypomniał sobie groźbę Lillian i przeniósł wzrok na stojące po obu stronach łóżka szafki nocne. Sprawdziwszy je, doszedł do wniosku, że po prostu blefowała. Nigdzie nie było żadnej broni.
Widząc, że telefon jest wyłączony z gniazdka, Sachs włączył go z powrotem. Ledwo to uczynił, rozległ się przeraźliwy terkot. Dźwięk był tak głośny, że Sachs podskoczył, zamiast jednak podnieść słuchawkę, usiadł na łóżku i czekał, aż dzwoniący się zniechęci. Po osiemnastu czy dwudziestu dzwonkach telefon wreszcie zamilkł. Kiedy nastała cisza, Sachs chwycił słuchawkę i wykręcił numer Marii Turner w Nowym Jorku. Skoro rozmawiała już z Lillian, wiedział, że nie powinien dłużej zwlekać. Nawet nie tyle mu chodziło o oczyszczenie atmosfery między nimi, co o oczyszczenie własnego sumienia. Był jej winien jakieś usprawiedliwienie, a także przeprosiny za to, że wyjechał bez pożegnania.
Spodziewał się, że będzie na niego zła, lecz nie oczekiwał takiego ataku wściekłości. Ledwo Maria rozpoznała jego głos, natychmiast zaczęła go wyzywać od idiotów, skurwysynów, oszustów. Nigdy dotąd nie słyszał, aby odzywała się tak do kogokolwiek. Przez kilka minut nie dopuszczała go do słowa, tylko z dziką, narastającą furią miotała przekleństwa. Kiedy tak siedział przerażony, ze słuchawką przy uchu, wreszcie uświadomił sobie to, co – gdyby nie był takim durniem – zrozumiałby wcześniej w Nowym Jorku. Maria się w nim zadurzyła i pomijając oczywiste powody jej złości (to, że wyjechał chyłkiem i że się okazał takim niewdzięcznikiem), zachowywała się jak porzucona kochanka, jak kobieta, którą zostawił dla innej. Co gorsza, ubzdurała sobie, że porzucił ją dla osoby, która kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką. Sachs usiłował wybić to Marii z głowy. Pojechał do Kalifornii z przyczyn osobistych, Lillian nic a nic dla niego nie znaczy, Maria się myli, niesłusznie go podejrzewa – tłumaczył się jednak tak nieporadnie, że Maria zaczęła mu wymyślać od kłamców. Rozmowa przybierała coraz gorszy obrót, na szczęście Sachs zdołał raz i drugi ugryźć się w język, przemilczeć zniewagę i w końcu duma Marii wzięła górę nad jej złością. Straciła chęć do dalszych inwektyw; zamiast przeklinać, zaczęła się śmiać – może z niego, a może z siebie. Po chwili śmiech nagle przeszedł w łzy; jej histeryczny szloch przejął Sachsa dogłębnie. Sporo czasu minęło, zanim się uspokoiła i mogli normalnie porozmawiać. Nie żeby rozmowa cokolwiek dała, ale przynajmniej prowadzili ją bez zacietrzewienia. Maria uważała, że powinien zadzwonić do Fanny – powiedzieć jej, że nic mu nie jest, że żyje – ale Sachs odmówił. Jego zdaniem byłoby to zbyt ryzykowne. Na pewno powiedziałby jej o Reedzie Dimaggio, a nie chciał wplątywać Fanny w swoje kłopoty. Im mniej o wszystkim wie, tym lepiej. Po co ją do tego mieszać, w dodatku niepotrzebnie? Po to, odparła Maria, że Fanny należy się wyjaśnienie. Sachs ponownie przytoczył argumenty przeciwko rozmowie z żoną i przez dobre pół godziny spierali się, nie mogąc się nawzajem przekonać. Nie było jednej prawdy, jedynej słusznej drogi postępowania, mimo to każde z nich uparcie trwało przy swoich opiniach i poglądach. Mogli byli oszczędzić sobie dyskusji.
– To nie ma sensu – powiedziała wreszcie Maria. – Ty w ogóle nie słuchasz, co do ciebie mówię.
– Słucham. Tylko się z tobą nie zgadzam.
– Sam sobie zaszkodzisz, Ben. Im dłużej będziesz zwlekał, tym bardziej sobie zaszkodzisz. Kiedy dojdzie do składania zeznań…
– Nie zamierzam składać żadnych zeznań.
– Może będziesz musiał. Może policja cię znajdzie i nie będziesz miał innego wyjścia.
– Spokojna głowa. Żeby wpadli na mój trop, ktoś musiałby dać im cynk. A ty mnie nie wydasz, prawda? Przynajmniej taką mam nadzieję. Mogę ci na tyle ufać, co, Mario?
– Możesz. Ale nie jestem jedyną osobą, która orientuje się we wszystkim. Lillian też wie, a nie mam przekonania, czy ona umie dotrzymać słowa.
– Nie, Lillian nikomu nic nie powie. To byłoby nielogiczne. Za wiele ma do stracenia.
– W kontaktach z Lillian nie liczyłabym na logikę, Ben. Ona nie myśli w ten sam sposób co ty. Nie stosuje tych samych reguł. Jeśli jeszcze tego nie odkryłeś, napytasz sobie biedy.
– I tak mam same kłopoty. Trochę więcej mi nie zaszkodzi.
– Dobrze ci radzę, Ben, wyjedź stamtąd. Wszystko jedno dokąd. Po prostu wsiądź do samochodu i wyjedź. Teraz, od razu, zanim Lillian wróci do domu.
– Nie mogę – powiedział. – Muszę doprowadzić do końca to, co zacząłem. Po prostu muszę. To moja jedyna szansa; nie mogę jej zaprzepaścić własnym tchórzostwem.
– Wpadniesz w gówno po uszy.
– Już wpadłem. Teraz chodzi o to, żeby się wydostać z powrotem na powierzchnię.
– Są prostsze sposoby.
– Nie w moim wypadku.
Na drugim końcu linii zapadła dłuższa cisza. Potem Sachs usłyszał, jak Maria bierze głęboki oddech. Jej głos drżał, gdy wreszcie przemówiła.
– Nie mogę się zdecydować, czy mam ci współczuć, czy otworzyć usta i zacząć wyć.
– Nie musisz robić ani tego, ani tego.
– To prawda. Mogę po prostu zapomnieć, że cię kiedykolwiek znałam. Jest przecież i taka możliwość.
– Rób, co ci serce dyktuje.
– No właśnie. Innymi słowy, jeżeli chcesz postąpić głupio, mam się nie wtrącać. W porządku. Ale pamiętaj, co ci mówiłam, Ben. Dobrze? Pamiętaj, że radziłam ci jak przyjaciel.
Był bardzo roztrzęsiony po rozmowie z Marią. Jej ostatnie słowa zabrzmiały jak pożegnanie, jak deklaracja, że to koniec z ich przyjaźnią. Wszystko jedno, co doprowadziło do konfliktu: zazdrość, autentyczna troska czy trochę tego, trochę tamtego. Skutek był taki, że Sachs wiedział, iż nigdy więcej nie będzie mógł zwrócić się do niej o pomoc. Może nawet Marii wcale nie o to chodziło, może ucieszyłaby się, gdyby znów zadzwonił, jednakże ten telefon pozostawił zbyt wiele niejasności, stworzył zbyt wielką przepaść. Jakżeby mógł ponownie szukać u niej pomocy wiedząc, że sama rozmowa z nim sprawia jej ból? Naprawdę nie chciał jej skrzywdzić, ale teraz było już za późno; zrozumiał, że stracił najlepszego sprzymierzeńca, jedyną osobę, na którą mógł liczyć. Przyjechał do Kalifornii zaledwie wczoraj, a już palił za sobą mosty.
Jednym telefonem mógł jeszcze wszystko naprawić, ale zamiast sięgnąć ponownie po słuchawkę, wstał i wrócił do łazienki. Ubrał się, przeczesał włosy szczotką Lillian, po czym spędził osiem i pół godziny na doprowadzaniu domu do porządku. Od czasu do czasu robił przerwę na posiłek – myszkował wtedy po lodówce i szafkach, aż znajdował coś, co się nadawało do jedzenia (zupa w puszce, kiełbaski, torebka mieszanych orzeszków) – ale poza tym pracował bez wytchnienia do dziewiątej wieczorem. Postawił sobie za cel wyczyścić dom tak, żeby cały lśnił, uczynić z niego przytulne, zaciszne gniazdko. Oczywiście nic nie mógł poradzić na zniszczone meble, popękany sufit w pokojach na piętrze czy zardzewiały zlew w kuchni, ale przynajmniej z brudem i bałaganem zamierzał się uporać. Posuwając się metodycznie od tyłu domu ku frontowi, od parteru ku pomieszczeniom na piętrze, od większego bajzlu ku mniejszemu, każdy pokój po kolei sprzątał, szorował, odkurzał, porządkował. Pucował muszle klozetowe, układał równo noże i widelce, składał ubrania i chował je do szafy, zbierał z podłogi klocki Lego, miniaturowe filiżanki do herbaty, oderwane ręce i nogi plastikowych lalek. Na końcu – za pomocą gwoździ i śrubek, które znalazł w dolnej szufladzie szafki kuchennej – umocował solidnie nogi stołu w jadalni. Nie tknął jedynie gabinetu Dimaggio. Czuł wewnętrzny opór przed ponownym otwarciem tego pokoju, ale nawet gdyby chciał wejść do środka i tam posprzątać, to i tak nie wiedziałby, co począć z tonami śmieci. Zresztą robiło się coraz później i bał się, że nie skończy przed powrotem Lillian.
Wiedział, że powinien zbierać się do wyjścia. Lillian wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie go widzieć, kiedy wróci wieczorem do domu, zamiast jednak wsiąść do samochodu i ruszyć na poszukiwanie noclegu na mieście, Sachs poszedł do salonu, zdjął buty i wyciągnął się na kanapie. Chciał chwilę odpocząć. Był bardzo zmęczony i uznał, że jeśli wyjdzie kilka minut później, nic złego się nie stanie. Ale o dziesiątej wciąż leżał na kanapie. Zdawał sobie sprawę, że sprzeciwianie się woli Lillian może być ryzykowne, a z drugiej strony przerażała go myśl, że miałby teraz znaleźć się na zewnątrz. W domu Lillian czuł się bezpiecznie, o wiele bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. I chociaż nie miał prawa tu przebywać, uznał, że może warto na nią poczekać, zobaczyć, jak zareaguje na jego obecność. Chyba będzie zaskoczona, że jeszcze nie wyszedł, zależało mu jednak, aby sobie uświadomiła jedną ważną rzecz. Taką mianowicie, że on, Sachs, stał się nieodłączną częścią jej życia i że nie tak łatwo zdoła się go pozbyć. Liczył, że po reakcji Lillian oceni, czy ona to rozumie.
W chwili jej powrotu do domu miał zamiar udawać, że śpi. Ale Lillian wróciła znacznie później, niż to rano planowała, i Ben nie tylko leżał wyciągnięty na kanapie, z zamkniętymi oczami, ale spał w najlepsze. W pokoju paliły się wszystkie światła. Był to oczywiście duży błąd, ale na szczęście o niczym nie przesądził. W każdym razie o wpół do drugiej w nocy rozległ się huk zatrzaskiwanych drzwi, który zbudził mojego przyjaciela. Gdy Ben uniósł powieki, ujrzał Lillian trzymającą na rękach śpiącą córeczkę. Ich spojrzenia się spotkały, przez usta kobiety przemknął uśmiech. Po chwili, nie odzywając się słowem, poszła z Marią na górę. Sachs zakładał, że Lillian położy dziewczynkę spać i wróci na dół, ale wiele jego założeń było mylnych – to również. Słyszał, jak Lillian wchodzi do łazienki i myje zęby, a po jakimś czasie przechodzi do sypialni i włącza telewizor. Dźwięk był cicho nastawiony, więc niewiele docierało na dół: jakieś zlewające się głosy, przytłumiona muzyka. Sachs usiadł na kanapie, przekonany, że lada moment Lillian zejdzie na rozmowę. Minęło dziesięć minut, dwadzieścia, pół godziny, wreszcie wyłączyła telewizor. Odczekał kolejne dwadzieścia minut, a kiedy się nie pojawiła, zrozumiał, że nie ma zamiaru z nim rozmawiać i że pewnie już śpi. Czuł, że odniósł pewnego rodzaju triumf, ale nie bardzo wiedział, co ma z tym triumfem począć. Na razie zgasił światła w salonie i ponownie wyciągnął się na kanapie; leżał z otwartymi oczami, wsłuchując się w ciszę domu.
Lillian nie wspominała więcej o motelu. Odtąd Sachs każdą noc spędzał na kanapie w salonie. Matka z córką zaakceptowały to bez słowa. Nie kwestionowały obecności Bena; to, że kręcił się po ich domu, przyjmowały jako coś naturalnego, zasługującego na nie większą uwagę niż drzewo w ogrodzie, kamień przy ścieżce czy drobina kurzu unosząca się w powietrzu. Właśnie tak to sobie Sachs wymarzył, jednakże jego rola nadal pozostawała nie sprecyzowana. Wszystko odbywało się według dziwnych, niepisanych reguł i Sachs instynktownie wyczuwał, że nie powinien pytać Lillian, czego po nim oczekuje. Musiał to odkryć samodzielnie, znaleźć dla siebie najwłaściwsze miejsce, opierając się na najdrobniejszych aluzjach i gestach, na trudnych do odcyfrowania półsłówkach i niedopowiedzeniach. Nie bał się tego, co nastąpi, jeżeli źle odczyta wskazówki (chociaż nie wątpił, że wszystko może się jeszcze obrócić przeciw niemu, że Lillian może spełnić swoją groźbę i zadzwonić na policję), po prostu chciał, żeby jego zachowanie było bez zarzutu. Bądź co bądź dlatego przyjechał do Kalifornii: żeby rozpocząć nowe życie, stać się ucieleśnieniem dobra, przeistoczyć się w kogoś zupełnie innego. Ale to Lillian była instrumentem zmiany – tylko z jej pomocą owa transformacja mogła dojść do skutku. Przedtem myślał o tym jak o podróży, długiej wędrówce ku mrocznym zakamarkom duszy, ale teraz gdy poczynił już pierwsze kroki, nie był pewien, czy podąża we właściwym kierunku.
Całą sytuację znosiłby znacznie lepiej, gdyby Lillian była kimś innym, ponieważ spanie z nią noc w noc pod jednym dachem stanowiło dla niego ciężką próbę. Już po dwóch dniach z przerażeniem zdał sobie sprawę, jak bardzo pragnie jej dotknąć. Nie chodziło o jej urodę, lecz o to, że pozwalała mu tylko na siebie patrzeć. Gdyby Lillian nie była tak zamknięta w sobie, gdyby z nim normalnie rozmawiała, może zdołałby czym innym zająć umysł i zapomnieć o pożądaniu. Ale ona nie odsłaniała przed nim swoich myśli, a zatem znał ją wyłącznie od strony zewnętrznej, od strony jej powierzchowności. A ta piękna zewnętrzna powłoka miała niezwykłą siłę oddziaływania: urzekała, atakowała zmysły, powodowała przyśpieszenie pulsu, skłaniała do łamania wszelkich danych sobie obietnic. Sachs nie był na to przygotowany. Musiał toczyć walkę z własną chucią, co zupełnie nie mieściło się w planie, który tak starannie obmyślił. Prosta na pozór sytuacja przerodziła się w zawiły labirynt pełen gorączkowych strategii i ukrytych celów.
Oczywiście Sachs niczego po sobie nie pokazywał. W tych okolicznościach jedyne, co mógł zrobić, to z niewzruszonym spokojem przyjmować obojętność Lillian i udawać, że jest zachwycony obecnym stanem rzeczy. Zawsze gdy przebywał w jej towarzystwie, zachowywał się pogodnie; był beztroski, przyjacielski, usłużny, często się uśmiechał, nigdy nie narzekał. Ponieważ wiedział, że Lillian ma się na baczności i podejrzewa go o uczucia, które istotnie nim miotały, pilnował się, aby nie przyłapała go na tym, jak pożera ją wzrokiem. Jedno nieostrożne łypnięcie mogło wszystko zniszczyć. Musiał bardzo uważać, albowiem Lillian, nawykła do tego, że mężczyźni się na nią gapią, była szczególnie wyczulona na pewnego typu spojrzenia i natychmiast dojrzałaby w jego oczach żądzę. Zmuszony do skrywania uczuć, w towarzystwie Lillian odczuwał niesamowite napięcie, ale brał się w garść i nie tracił nadziei. O nic jej nie prosił, niczego od niej nie oczekiwał i tylko modlił się, żeby kiedyś wreszcie udało mu się skruszyć jej opór. Wytrwałość była jego jedyną bronią, więc korzystał z niej przy każdej sposobności; upokarzał się z takim samozaparciem, z takim poświęceniem, że w końcu coś, co z początku było słabością, stało się jego siłą.
Przez pierwszych dwanaście, może piętnaście dni prawie nie zamieniła z nim słowa. Nie miał pojęcia, co porabiała podczas swoich częstych i długich nieobecności w domu, i chociaż dużo by dał, żeby wiedzieć, nigdy nie ośmielił się jej o nic pytać. Uważał, że takt i delikatność są ważniejsze niż potrzeba zaspokojenia ciekawości, więc zamiast narażać się na gniew Lillian, starał się poskromić swoją ciekawość i po prostu czekał na rozwój wydarzeń. Lillian przeważnie wychodziła z domu o dziewiątej, najpóźniej o dziesiątej rano. Czasem wracała wczesnym wieczorem, czasem grubo po północy. Niekiedy wychodziła rano, wracała wieczorem, żeby się przebrać, po czym znów wychodziła na wiele godzin. Dwa lub trzy razy pojawiła się z powrotem dopiero następnego ranka; wówczas szybciutko szła do siebie na górę, przebierała się i ponownie znikała na cały dzień. Sachs podejrzewał, że spędza wieczory w męskim towarzystwie – albo ciągle z tym samym facetem, albo za każdym razem z innym – nie miał jednak pojęcia, dokąd udawała się w ciągu dnia. Przypuszczał, że do jakiejś pracy, ale czy na pewno? Przecież równie dobrze mogła cały dzień jeździć bez celu po mieście, chodzić do kina albo stać na plaży obserwując fale.
Pomimo swoich tajemniczych wypadów nigdy nie omieszkała poinformować Sachsa, kiedy może się jej spodziewać z powrotem. Oczywiście robiła to bardziej z myślą o córce niż o nim, ale – chociaż podawała czas w dużym przybliżeniu („Wrócę bardzo późno” albo „Do zobaczenia jutro rano”) – przynajmniej mógł sobie zaplanować dzień i własne zajęcia tak, aby dom nadal sprawnie funkcjonował. Ponieważ Lillian tyle godzin spędzała na mieście, opieka nad Marią spoczywała niemal wyłącznie na Sachsie. To go najbardziej zdumiewało; choć w stosunku do niego Lillian zawsze była szorstka i oziębła, bez wahania powierzyła mu opiekę nad dzieckiem, a to znaczyło, że miała do niego zaufanie, może nawet większe, niż zdawała sobie sprawę. Starał się patrzeć optymistycznie na tę anomalię. Świadom był, rzecz jasna, że Lillian go wykorzystuje – traktuje jak frajera, na którego może zrzucić swoje obowiązki – a z drugiej strony jej zachowanie wyraźnie wskazywało, iż czuje się z nim bezpieczna i wie, że jej nie skrzywdzi.
Towarzystwa dotrzymywała Sachsowi dziewczynka, ona była jego nagrodą pocieszenia, jego prawdziwą radością. Codziennie rano szykował Marii śniadanie, potem odprowadzał ją do przedszkola, po południu ją stamtąd odbierał, wieczorem zaś szczotkował jej włosy, przygotowywał kąpiel, otulał ją kołderką. Były to drobne przyjemności, których wcześniej nie mógł przewidzieć, a teraz im dłużej przebywał z dziewczynką, tym bardziej czuł się z nią zżyty. W przeszłości o opiekę nad córką Lillian prosiła kobietę, która mieszkała przecznicę dalej, ale pani Santiago, choć była nad wyraz sympatyczna, miała własną liczną gromadkę i na Marię zwracała uwagę tylko wtedy, gdy któreś z dzieci jej dokuczało. Dwa dni po tym, jak Sachs się do nich wprowadził, dziewczynka oznajmiła z powagą, że nigdy więcej nie pójdzie do pani Santiago. Lubi przebywać z Sachsem, więc gdyby jemu to nie wadziło, wolałaby z nim spędzać czas po powrocie z przedszkola. Ben odparł, że byłby zachwycony. Rozmawiali w drodze do domu i chwilę po tym, gdy to powiedział, poczuł, jak malutka rączka zaciska się wokół jego kciuka. Jakieś pół minuty szli w milczeniu, po czym dziewczynka zwolniła i rzekła:
– Poza tym pani Santiago ma własne dzieci, a ty nie, prawda?
Już poprzednio jej mówił, że nie ma ani synka, ani córeczki, ale skinął głową, pokazując małej, że słusznie rozumuje.
– To niesprawiedliwe – ciągnęła Maria – żeby jedna osoba miała aż tyle dzieci, a druga ani jednego, prawda?
Znów tylko pokiwał głową, nie przerywając dziewczynce wywodu.
– Myślę, że tak będzie lepiej – oświadczyła Maria. – Ty będziesz miał mnie, pani Santiago będzie miała swoje dzieci i wszyscy będą szczęśliwi.
W najbliższy poniedziałek wynajął na poczcie w Berkeley skrytkę pocztową, żeby mieć adres do korespondencji, następnie odstawił plymoutha do filii agencji, z której go wypożyczył, po czym za niecałe tysiąc dolarów kupił dziewięcioletniego buicka skylarka. We wtorek i w środę otworzył jedenaście kont oszczędnościowych w jedenastu różnych bankach. Bał się zdeponować wszystkie pieniądze w jednym banku, zresztą otwarcie kilkunastu kont wydało mu się czymś rozsądniejszym niż pojawienie się w jednym miejscu ze stu pięćdziesięcioma tysiącami dolarów w gotówce. Poza tym liczył na to, że będzie się mniej rzucał w oczy, przychodząc po kolejne raty dla Lillian. Kasjerzy czy dyrektorzy banków prędzej zapamiętają faceta, który zjawia się codziennie, niż takiego, który podejmuje pieniądze raz na ileś dni. Z początku myślał, że każdego dnia będzie odwiedzał inny bank, ale kiedy się okazało, że przy wypłacie tysiąca dolarów wymagana jest sygnatura dyrektora, zaczął zaglądać do dwóch banków dziennie, a także korzystać z bankomatów, które wypłacały do pięciuset dolarów jednorazowo. Tak więc wypłaty z każdego konta wynosiły pięćset dolarów tygodniowo, co było kwotą na tyle drobną, że nie wzbudzało żadnych podejrzeń. W sumie też bardziej wolał wsuwać plastikową kartę w otwór i za pomocą guziczków porozumiewać się z maszyną, niż rozmawiać z żywą osobą.
Przez kilka pierwszych dni ogromnie się denerwował. Podejrzewał, że pieniądze, które znalazł w wozie Reeda Dimaggio, są kradzione, a to mogło oznaczać, że numery seryjne banknotów zostały rozesłane do wszystkich banków w kraju. Mając do wyboru ryzyko związane z pójściem do banku albo trzymanie pieniędzy w domu, Sachs wybrał jednak bank. Jeszcze nie wiedział, czy może ufać Lillian, a nie chciał tego sprawdzać zostawiając w domu całą gotówkę i czekając, że po powrocie niczego nie zastanie. W każdym banku, do którego wchodził, bał się że kasjer spojrzy na banknoty, przeprosi go na moment i wróci z policjantem u boku. Ale pracownicy banku, którzy otwierali mu konta, byli nad wyraz mili i ściskając mu serdecznie dłoń, cieszyli się z nowego klienta. W ramach premii dostał pięć tosterów, radio z budzikiem, przenośny telewizor i flagę amerykańską.
Z początkiem drugiego tygodnia Sachs wpadł w pewien rytm, jego życie stało się uregulowane. Po odprowadzeniu Marii do przedszkola wracał pieszo do domu, zmywał talerze po śniadaniu, po czym jechał do dwóch kolejnych banków ze swojej listy, a czasem jeszcze do trzeciego po pieniądze dla siebie. Po podjęciu gotówki dla Lillian wstępował do jednej z kawiarenek na Telegraph Avenue, siadał przy stoliku w kącie i przez godzinę, wypijając kilka filiżanek cappuccino, przeglądał „San Francisco Chronicle” i „New York Timesa”. W obu gazetach niewiele w sumie było na interesujący go temat. W nowojorskiej prasie właściwie przestano pisać o śmierci Dimaggio, zanim Ben opuścił wschodnie wybrzeże; pojawił się jeszcze wywiad z kapitanem policji stanu Vermont, ale nic poza tym. „Chronicle” najwyraźniej też znudziła ta sprawa. Po serii artykułów o ruchu ochrony środowiska i organizacji Dzieci Planety (wszystkie pióra Toma Muellera) nazwisko Reeda Dimaggio znikło z łamów prasy. Podniosło to Sachsa na duchu, choć nie do tego stopnia, aby poczuł się zupełnie bezpiecznie. Od początku swojego pobytu w Kalifornii codziennie rano wertował prasę. Miało to w sobie coś z obrządku religijnego, z odprawiania modłów: weź gazetę, wstrzymaj oddech, sprawdź, czy nie są na twoim tropie, czy przez kolejną dobę nic ci nie grozi.
Resztę poranka i wczesne popołudnie przeznaczał na różne pożyteczne zajęcia. Tak jak każda niepracująca amerykańska żona, robił zakupy, głowił się, które masło orzechowe najbardziej dziecku smakuje, zanosił brudy do pralni. Jeśli miał trochę wolnego czasu, to przed odebraniem Marii z przedszkola zaglądał do sklepu z zabawkami. A potem zjawiał się w przedszkolu z niespodzianką: raz była to lalka, kiedy indziej wstążka do włosów, książeczka, kredki, jojo, guma do żucia, przyklejane klipsy. Wcale nie chciał dziewczynki przekupić, po prostu w ten sposób okazywał jej swoją sympatię, a im lepiej Marię poznawał, tym bardziej się starał ją uszczęśliwić. Dotychczas miał niewielki kontakt z dziećmi, toteż zdumiewało go, ile pracy wymaga opieka nad nimi. Musiał się przestawić, przystosować wewnętrznie, ale gdy już złapał pewien rytm, gdy zrozumiał potrzeby dziewczynki, z radością je wszystkie zaspokajał, nie szczędząc przy tym wysiłku. Nawet kiedy Maria była w przedszkolu, nieustannie o niej myślał. Opieka nad nią była lekarstwem na samotność, sposobem na to, żeby przestać się rozczulać nad samym sobą.
Codziennie wkładał do zamrażarki tysiąc dolarów. Dla ochrony przed wilgocią banknoty znajdowały się w plastikowej torebce i za każdym razem gdy dorzucał kolejną ratę, sprawdzał, czy nic nie ubyło. Gotówka pozostawała nie tknięta. Minęły dwa tygodnie, a pieniędzy przybywało w tempie tysiąc dolarów dziennie. Sachs nie wiedział, co oznacza ten brak zainteresowania ze strony Lillian, ta dziwna obojętność wobec pieniędzy. Czy to, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego i nie podobają się jej narzucone przez niego warunki? A może w ten sposób próbuje mu pokazać, że pieniądze są nieważne i że to nie z ich powodu pozwoliła mu u siebie zamieszkać? Obie interpretacje były logiczne, choć wzajemnie się wykluczające, toteż Sachs w dalszym ciągu nie wiedział, jak ma rozumieć całą sytuację, nie potrafił przeniknąć myśli Lillian.
Nawet coraz bliższa więź łącząca go z Marią zdawała się nie mieć wpływu na jej matkę. Widząc ich razem, Lillian ani nie okazywała zazdrości, ani nie uśmiechała się z aprobatą; nie robiła nic, co by można było w jakikolwiek sposób zinterpretować. Często kiedy wracała do domu, Sachs z Marią leżeli przytuleni na kanapie czytając książkę albo siedzieli w kucki na podłodze zajęci rysowaniem, albo przygotowywali przyjęcie dla dwóch tuzinów lalek; Lillian mówiła wtedy „dobry wieczór”, cmokała niedbale córeczkę w policzek, po czym szła na górę do swojego pokoju, przebierała się i szykowała do kolejnego wyjścia. Była jak widmo, jak piękna zjawa, która pojawia się i znika w nieregularnych odstępach czasu, nie zostawiając po sobie śladów. Sachs podejrzewał, że Lillian dobrze wie, co robi, że musi istnieć jakiś powód jej tajemniczego zachowania, ale nie przychodziło mu do głowy żadne satysfakcjonujące wyjaśnienie. Może po prostu kobieta wystawiała go na próbę, drażniła się z nim, bawiła w chowanego, żeby zobaczyć, jak długo Sachs to wytrzyma. Może chciała się przekonać, czy załamie się, czy też ma równie silną wolę jak ona.
Nagle, nie wiadomo dlaczego, wszystko się zmieniło. Któregoś dnia w środku trzeciego tygodnia Lillian wróciła do domu późnym popołudniem, niosąc torbę z zakupami, i oświadczyła, że dziś wieczorem ona ugotuje kolację. Była w doskonałym nastroju, tryskała humorem i trajkotała wesoło; różnica między poprzednim jej zachowaniem a obecnym była tak olbrzymia, że tylko jedno wytłumaczenie przyszło Sachsowi na myśl: musiała być pod wpływem narkotyków. Dotychczas ani razu nie usiedli w trójkę do posiłku – wspólna kolacja stanowiła niezwykły przełom, lecz Lillian zdawała się tego nie zauważać. Wygoniła Sachsa z kuchni i pracowała przez bite dwie godziny, przygotowując pyszne danie z baraniny i warzyw. Ben był pod wrażeniem jej kulinarnych zdolności, jednakże biorąc pod uwagę poprzednie dwa tygodnie, podejrzewał, że coś się za tym musi kryć. Czuł, że wspólna kolacja to jakaś pułapka, próba zaskoczenia go i znokautowania, i chociaż niczego bardziej nie pragnął niż przyłączyć się do ogólnej wesołości, nie potrafił się na to zdobyć. Siedział sztywny, skrępowany, nie wiedząc, co powiedzieć; opuścił go dotychczasowy pogodny, beztroski nastrój, w jaki na użytek Lillian świadomie starał się wprowadzić. Rozmowa toczyła się głównie między Lillian i Marią, Sachs natomiast przyglądał się im bez słowa, niczym ponurak, który patrzy spode łba i podpiera ścianę. Nienawidził się za takie zachowanie, a kiedy odmówił drugiego kieliszka wina, który mu Lillian zaproponowała, wręcz poczuł do siebie odrazę.
– Nie bój się – powiedziała kobieta, nie przejmując się odmową i napełniając kieliszek. – Przecież cię nie otruję.
– Wiem – odparł. – Ja tylko myślałem…
Przerwała mu, zanim zdążył dokończyć.
– Lepiej tyle nie myśl. Po prostu napij się, wyluzuj. Łyk alkoholu dobrze ci zrobi.
Nazajutrz wszystko wróciło do dawnego porządku. Lillian wyszła z domu raniutko, wróciła dopiero następnego dnia o świcie i przez resztę tygodnia prawie w ogóle się nie pokazywała. Sachs miał coraz większy mętlik w głowie. Niczego już nie był pewien i czuł, jak coraz bardziej przygniata go ciężar tej koszmarnej sytuacji. Zastanawiał się, czy jednak nie popełnił błędu. Może powinien był posłuchać Marii Turner? Może jego obecność tu nie ma sensu? Może powinien spakować manatki i wyjechać? Któregoś wieczoru przez wiele godzin rozmyślał o tym, czy nie oddać się w ręce policji. Przynajmniej skończyłaby się jego udręka. Zamiast wpychać pieniądze komuś, kto ich nie chce, może należało przeznaczyć je na adwokata? Może należało pomyśleć o przyszłości, o tym, jak uniknąć więzienia?
Tej samej nocy, kiedy zmęczony smętnymi rozważaniami próbował zasnąć na kanapie w salonie, nagle znów się wszystko odmieniło. Między dwunastą trzydzieści a pierwszą, gdy Sachs wolno zapadał w sen, na piętrze rozległ się tupot nóg. Uznawszy, że to pewnie Maria wędruje do łazienki, Ben ponownie zamknął oczy, ale nim zdołał zasnąć, usłyszał kroki na schodach. Nawet nie zdążył zrzucić koca i wstać ze swego prowizorycznego łoża, kiedy zapaliło się światło, zalewając silnym blaskiem cały pokój. Odruchowo przysłonił ręką oczy, a kiedy po chwili uniósł powieki, naprzeciw siebie ujrzał siedzącą w fotelu Lillian ubraną w szlafrok frotte.
– Musimy porozmawiać – rzekła.
Obserwował ją w milczeniu; wyjęła z kieszeni papierosa i przypaliła go zapałką. Z jej twarzy znikła wcześniejsza pewność siebie i wyraz zblazowania, z kolei w głosie pojawiła się obca dotąd nuta wątpliwości i wahania. Po chwili Lillian odłożyła zapałki na stolik stojący między fotelem a kanapą. Podążając za ruchem jej ręki, Sachs nagle przeniósł wzrok na krzykliwy zielony napis na różowym pudełku. Była to reklama usług erotycznych na telefon. I właśnie wtedy Sachs doznał olśnienia: zrozumiał, że wszystko na świecie jest ze sobą jakoś powiązane, że nic nie jest bez znaczenia.
– Nie chcę żebyś mnie dłużej uważał za potwora.
Od tych słów się zaczęło; potem w ciągu dwóch godzin Lillian powiedziała mu o sobie więcej niż w ciągu ostatnich kilku tygodni, a im dłużej mówiła, tym bardziej topniała w nim złość i żal, jaki do niej żywił. Bynajmniej nie było tak, że przeprosiła go za swoje dotychczasowe zachowanie, nie było też tak, że od samego początku wierzył w każde jej słowo, ale stopniowo, mimo rezerwy i nieufności, dotarło do niego, że jej jest równie ciężko jak jemu, że nie tylko ona go unieszczęśliwia, ale również on ją.
Nie od razu to zrozumiał. Najpierw podejrzewał, że to jakaś sztuczka, że Lillian z nim igra, zabawia się jego kosztem. Miał w głowie zamęt; przez moment był nawet święcie przekonany, że kobieta zdołała odczytać jego myśli, że wślizgnęła się do jego mózgu, usłyszała, o czym sam z sobą dyskutował, i wiedziała, że zastanawiał się nad ucieczką. Nie zeszła na dół, aby zawrzeć pokój. Zeszła, żeby go zmiękczyć, osłabić jego czujność, zatrzymać, dopóki nie da jej wszystkich pieniędzy. Był na granicy obłędu i gdyby Lillian sama nie wspomniała o pieniądzach, nie dowiedziałby się, jak bardzo się mylił. W każdym razie wtedy nastąpił przełom. Lillian zaczęła mówić o pieniądzach, a było to tak odmienne od tego, czego się spodziewał, że poczuł się zawstydzony, na tyle zawstydzony, że słuchał jej w skupieniu.
– Dałeś mi prawie trzydzieści tysięcy dolarów. Pieniędzy codziennie przybywa, a im więcej ich jest, tym bardziej mnie one przerażają. Nie mam pojęcia, jak długo zamierzasz się bawić w świętego Mikołaja, ale uważam, że trzydzieści tysięcy starczy. Starczy aż nadto. Myślę, że pora przyhamować, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.
– Nie możemy przyhamować – wtrącił nieoczekiwanie dla samego siebie Sachs. – Dopiero zaczęliśmy.
– Nie wiem, czy dłużej dam radę.
– Na pewno. Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam. Po prostu nie przejmuj się, a wszystko będzie dobrze.
– Wcale nie jestem silna. Nie jestem silna, nie jestem dobra i kiedy mnie lepiej poznasz, pożałujesz, żeś tu w ogóle przyjechał.
– To, czy jesteś dobra czy nie, nie ma żadnego znaczenia. Pieniądze i tak ci się należą. Chodzi o sprawiedliwość.
Zaczęła płakać: siedziała patrząc prosto przed siebie i pozwalając łzom spływać po policzkach – nie wycierała ich, jakby sama przed sobą nie chciała przyznać się do płaczu. Był to płacz osoby dumnej, płacz znamionujący rozpacz, a jednocześnie opór i sprzeciw wobec tejże rozpaczy. Sachs z szacunkiem przyglądał się Lillian; bardzo dzielnie się trzymała. Póki nie zwracała uwagi na łzy i ich nie wycierała, w żaden sposób nie mogły jej upokorzyć.
Potem rozmowa przeszła w monolog; paląc jednego papierosa za drugim, Lillian opowiadała o sobie, o rzeczach, których żałowała i o które się obwiniała. To, co mówiła, było dla Sachsa w większości niezrozumiałe, ale nie chciał jej przerywać w obawie, żeby rozzłoszczona jakimś niewłaściwym słowem czy pytaniem zadanym w nieodpowiednim momencie znów nie zamknęła się w swojej skorupie. Przeskakiwała z tematu na temat. Najpierw mówiła o niejakim Franku, potem o jakimś facecie, który miał na imię Terry, a po chwili opowiadała o ostatnich latach małżeństwa z Dimaggio. Następnie wspomniała coś o policjantach, którzy przepytywali ją, kiedy znaleziono ciało jej męża, ale zanim skończyła wątek policyjny, zaczęła Sachsowi opowiadać o swoich planach: zamierzała wyjechać z Kalifornii, zamieszkać w innym stanie, rozpocząć całkiem nowe życie. Prawdę rzekłszy, podjęła już tę decyzję, kiedy nagle pojawił się on, Sachs, i jej plany wzięły w łeb. Przestała jasno myśleć; nie wie, co się z nią dzieje. Ben spodziewał się, że Lillian będzie dłużej użalać się nad sobą, ale nie – przeszła na temat pracy i niemal z dumą zaczęła opowiadać o tym, jak doskonale sobie radziła po rozstaniu z Dimaggio. Zrobiła kurs i pracowała teraz jako dyplomowana masażystka, pozowała też do zdjęć ukazujących się w katalogach domów odzieżowych, słowem, odznaczała się dużą zaradnością. Nagle przerwała wątek, jakby to, o czym mówiła, nie było ważne, i z jej oczu znów pociekły łzy.
– Zobaczysz, wszystko się dobrze ułoży – powiedział Sachs. – To, co było złe, minęło bezpowrotnie, tylko ty jeszcze o tym nie wiesz.
Dzięki tej krzepiącej uwadze rozmowa zakończyła się optymistycznym akcentem. Chociaż nie stanęło na niczym, Lillian – wzruszona jego słowami otuchy – poczuła się znacznie lepiej. Zanim ruszyła na górę, uścisnęła go w podzięce za okazane serce, on zaś z całej siły musiał się powstrzymać, żeby nie odwzajemnić się gorętszym uściskiem. Ale i tak była to cudowna chwila, chwila prawdziwego ludzkiego kontaktu. Całując ją lekko w policzek, Sachs zdawał sobie sprawę, że pod szlafrokiem Lillian jest naga; zdawał sobie również sprawę, że cofnęli się do punktu wyjścia, że wszystko, co miało miejsce wcześniej, zostało wymazane.
Nazajutrz rano Lillian wyszła o tej samej porze co zwykle, czyli wtedy, gdy Sachs odprowadzał Marię do przedszkola. Ale tym razem po powrocie do domu znalazł w kuchni kartkę, która stanowiła jakby potwierdzenie jego najskrytszych, niedościgłych marzeń. „Dzięki za wczorajszy wieczór. XXX.” Podobało mu się, że podpisała się iksami zamiast imieniem. W listach iksy oznaczały całusy. Nawet gdyby postawiła je na kartce odruchowo, bez żadnych głębszych intencji, trzy iksy mogły znaczyć wiele różnych rzeczy. Na paczce zapałek, którą miała wczoraj przy sobie, reklamującej usługi erotyczne na telefon, też widniały w rogu trzy iksy; podniecała go myśl, że może Lillian podpisała się tak specjalnie, żeby wywołać odpowiednie skojarzenia.
Ośmielony kartką uczynił coś, czego nie powinien był robić. Wiedział o tym już wtedy, gdy przystępował do działania, wiedział, że traci głowę, że musi się wziąć w garść, ale nie potrafił nad sobą zapanować. Po wypełnieniu porannych obowiązków sprawdził w książce telefonicznej adres gabinetu masażu, w którym Lillian mówiła, że pracuje. Nawet nie dzwoniąc, żeby umówić się na wizytę, wsiadł do samochodu i pojechał na Shattuck Avenue w północnej części Berkeley. Chciał zaskoczyć Lillian: wejść do środka i przywitać się, jakby byli starymi przyjaciółmi. Jeśli akurat będzie wolna, poprosi ją o masaż. Tak, to doskonały pretekst, aby poczuć na skórze dotyk jej rąk. Mógłby się rozkoszować masażem, a gdyby zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, zagłuszyłby je myślą, że przecież pomaga Lillian zarobić na życie. Nigdy nie miałem fachowo wykonanego masażu, powie jej; chciałbym zobaczyć, jak to jest. Bez trudu znalazł właściwy lokal, ale kiedy wszedł do środka i spytał siedzącą przy biurku kobietę o Lillian, ta odparła lodowatym tonem:
– Lillian Stern odeszła bez uprzedzenia na wiosnę i więcej się nie pokazała.
Tego się zupełnie nie spodziewał: wyszedł na ulicę, czując się oszukany, zraniony do żywego kłamstwem Lillian. Nie wróciła na noc do domu, z czego się nawet ucieszył; rad był, że zaoszczędziła mu kłopotliwego spotkania. W końcu cóż mógł jej powiedzieć? Nic. Gdyby wspomniał, co robił po południu, jego tajemnica wyszłaby na jaw – i jeśli miał u Lillian jakiekolwiek szanse, z pewnością by je zaprzepaścił. W sumie może lepiej się stało, że teraz odkrył prawdę, niż gdyby miał ją odkryć później. Powiedział sobie, że w przyszłości musi bardziej uważać, powściągnąć emocje. Żadnych impulsywnych gestów. Żadnych uniesień i porywów. Była to potrzebna nauczka i miał nadzieję, że nigdy jej nie zapomni.
Oczywiście zapomniał. Nie po latach, ale już nazajutrz. Tak samo jak poprzednio, był późny wieczór. Tak samo jak poprzednio, położył dziewczynkę do łóżka, a sam wyciągnął się na kanapie, tym razem jednak nie spał – leżał czytając jedną z książek Lillian o reinkarnacji. Zdumiewało go, jak można interesować się takimi bzdurami. Czytał ze złośliwą satysfakcją, studiując uważnie każdą stronę, zupełnie jakby książka świadczyła o głupocie Lillian, o jej przerażającej płyciźnie intelektualnej. Po prostu była ignorantką, osobą o ptasim móżdżku, podatną na wszelkie mody i nowinki, więc jakże mógł oczekiwać, że ktoś taki jak ona zrozumie kogoś takiego jak on, że choć w dziesięciu procentach pojmie, o co mu chodzi. Akurat zamierzał odłożyć książkę i zgasić lampę, kiedy drzwi frontowe się otworzyły i do domu weszła zarumieniona od alkoholu Lillian, ubrana w najbardziej obcisłą, najkrótszą czarną sukienkę, jaką kiedykolwiek widział na oczy. Niemal wbrew sobie uśmiechnął się. Wyglądała zachwycająco. Była tak piękna, że nie potrafił oderwać od niej wzroku.
– Cześć, przystojniaku – rzekła. – Tęskniłeś za mną?
– Bez przerwy – odparł. – Od chwili, kiedy widziałem cię po raz ostatni, aż do teraz.
Ponieważ mówił z przesadną żarliwością, można było potraktować jego słowa jako żart, jako niewinne przekomarzanie się, w rzeczywistości jednak naprawdę się za nią stęsknił.
– To dobrze. Bo ja za tobą też.
Stanęła przy stoliku, po czym śmiejąc się wesoło, wyciągnęła ręce w bok niczym modelka i zgrabnym ruchem obróciła się dokoła na palcach.
– Jak ci się podoba moja kiecka? – zapytała. – Kupiłam na wyprzedaży za sześćset dolarów. Ale mi się trafiła okazja, nie?
– Jest śliczna. I warta każdego centa. No i rozmiar jest w sam raz. Gdyby była odrobinę mniejsza, moja wyobraźnia nie miałaby nic do roboty. Wszystko byłoby na wierzchu.
– Taka jest teraz moda. Strój ma być prosty i kuszący.
– Co do tego drugiego, to zgoda. Natomiast co do prostoty, to w wypadku tej sukienki mam duże wątpliwości.
– Ale nie jest wulgarna?
– Nie. Coś tak świetnie uszyte nie może być wulgarne.
– To dobrze. Bo ktoś mi powiedział, że wyglądam w niej wulgarnie, i chciałam poznać twoją opinię, zanim ją zdejmę.
– To znaczy, że pokaz mody już skończony? – zapytał Sachs.
– Owszem. Robi się późno. Poza tym chyba nie myślisz, że taka stara baba jak ja może popisywać się do rana?
– Szkoda. Zaczynało mi się podobać.
– Czasem bywasz mało rozgarnięty…
– Pewnie tak. Rzeczy skomplikowane chwytam w lot. Rzeczy proste wprawiają mnie w zakłopotanie.
– Takie jak zdejmowanie sukienki? Jak tak dalej pójdzie, sama będę musiała ją zdjąć. Trochę by to wszystko zepsuło, prawda?
– Prawda. Na oko to dość prosty zabieg. Żadnych guzików, z którymi się trzeba męczyć, żadnych zatrzasek czy suwaków. Wystarczy pociągnąć w górę.
– Albo zsunąć w dół. Wybór należy do pana, panie Sachs – powiedziała.
Po chwili siedziała przy nim na kanapie, a zaraz potem sukienka leżała na podłodze. Lillian była w żartobliwym, a zarazem namiętnym nastroju; rzuciła się na Sachsa, w krótkich, szalonych zrywach atakując jego ciało. Nie robił nic, aby jej przeszkodzić. Wiedział, że jest pijana, ale nawet gdyby nic do niego nie czuła, gdyby tylko alkohol i nuda pchały ją w jego ramiona, gotów był na to przystać. Może – powtarzał sobie w myślach – taka okazja więcej się nie powtórzy; po miesiącu oczekiwania na to, co właśnie miało miejsce, odwrócenie się od Lillian byłoby czymś po prostu niewyobrażalnym.
Kochali się na kanapie w salonie, potem kochali się na łóżku w sypialni na górze i nawet kiedy alkohol wyparował Lillian z głowy, była równie żarliwa jak na początku: oddawała się Sachsowi z taką pasją i żywiołowością, że wszelkie wątpliwości, które go wcześniej dręczyły, znikły bezpowrotnie. Upajał się nią aż do wyczerpania. Ale najdziwniejsze było, że kiedy obudzili się o świcie i ponownie rzucili na siebie w bladym świetle poranka, które sączyło się do pokoju, Lillian powiedziała Benowi, że go kocha, a Ben patrząc jej w oczy, nie dojrzał w nich nic, co by wzbudziło jego niedowierzanie.
Nie wiadomo, co sprowokowało Lillian, i Sachs nigdy nie zdobył się na odwagę, żeby ją o to spytać. Po prostu z radością zaakceptował istniejący stan rzeczy i niczego więcej od życia nie pragnąc, dał się unieść potężnej fali szczęścia. Niespodziewanie, w trakcie jednej nocy, z dwóch oddzielnych istot przemienili się w parę. Odtąd Lillian spędzała w domu całe dni, sumiennie wypełniając obowiązki matki i pomagając Benowi w różnych pracach domowych, a za każdym razem kiedy podnosiła na niego wzrok, czytał w jej oczach te same słowa, co tamtego poranka w łóżku. Gdy minął tydzień i wydawało się, że Lillian już się nie wycofa, Sachs wreszcie uwierzył w trwałość zmiany. Kilka dni pod rząd zabierał Lillian na zakupy, sprawił jej nowe sukienki i buty, bieliznę z jedwabiu, ofiarował kolczyki z rubinami, sznur pereł. Chodzili do eleganckich restauracji, pijali drogie wina, rozmawiali, snuli plany i kochali się do upadłego. To było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, ale Sachs nie potrafił już jasno myśleć. W ogóle nie był w stanie myśleć ani skupić się na niczym poza własnym szczęściem.
Nie wiadomo, jak długo by to trwało. Gdyby to tylko od nich zależało, może z tej dzikiej namiętności, z tego dziwnego, nieoczekiwanego romansu zrodziłaby się autentyczna miłość. Mimo trudnego początku i tragicznych okoliczności, w jakich się poznali, może udałoby im się wyjechać razem i zacząć życie od nowa. Niestety, musieli wziąć pod uwagę inne sprawy. Niecałe dwa tygodnie później rozległy się pierwsze dzwonki ostrzegawcze. Uczucie, które ich połączyło, zachwiało delikatną równowagą panującą w ich domu i mała Maria bynajmniej nie była zadowolona ze zmiany. Owszem, odzyskała matkę, ale jednocześnie coś straciła i po tej stracie czuła się tak, jakby runął cały jej świat. Prawie przez miesiąc żyła z Sachsem w raju. Była jedynym obiektem jego uczuć, uwielbiał ją jak nikt dotąd, spełniał każde jej życzenie, a potem z dnia na dzień, bez żadnego uprzedzenia, po prostu ją porzucił. Nocami sypiał teraz w łóżku jej matki, a w ciągu dnia i wieczorem zamiast siedzieć w domu i dotrzymywać jej, Marii, towarzystwa, zostawiał ją z opiekunkami, a sam wychodził. Dziewczynka miała pretensje do dorosłych. Miała za złe matce, że zajęła jej miejsce w sercu Bena i miała za złe Benowi, że tak okrutnie ją zawiódł. Wytrzymała tę sytuację przez trzy czy cztery dni, po czym to posłuszne, mile dziecko zamieniło się w małego potworka, który na przemian dąsa się, wpada we wściekłość i wybucha płaczem.
W niedzielę Sachs zaproponował, żeby się wybrać we trójkę do parku w Berkeley Hills. Maria była dla odmiany w świetnym humorze, więc Lillian przyniosła z szafy na górze stary koc, załadowali się razem do buicka i ruszyli na drugi koniec miasta. Przez pierwszą godzinę wszystko układało się dobrze. Lillian leżała na kocu, Maria bujała się na huśtawce, a słońce spalało resztki porannej rosy. Nie było powodu do większego niepokoju nawet wtedy, gdy dziewczynka szalejąc na placu zabaw, uderzyła się w głowę. Przybiegła na koc, cała we Izach, tak jakby to zrobiło każde dziecko na świecie. Lillian wzięła córkę w ramiona, zaczęła ją pocieszać, delikatnie, z czułością całowała zaczerwienione miejsce na skroni dziewczynki. Sachs obserwował te zabiegi z uznaniem, bądź co bądź była to skuteczna, tradycyjna metoda leczenia dziecięcych potłuczeń, jednakże tym razem nie przynosiła najmniejszych efektów. Maria wciąż zalewała się łzami, nie reagując na czułości Lillian, która usiłowała ją pocieszyć, i chociaż miała tylko niewielkie zadrapanie na czole, tak bardzo narzekała na ból i tak strasznie łkała, że w pewnym momencie zaczęła się dusić. Lillian ponownie przytuliła córkę, ale Maria wyrwała się matce protestując, że ta za mocno ją ściska. Sachs dojrzał ból w oczach Lillian, a potem gdy dziewczynka odepchnęła matkę, dostrzegł również złość. Nie wiadomo kiedy z niczego zrobiła się afera. Ze trzydzieści metrów od miejsca, gdzie siedzieli, lodziarz ustawił swój wózek. Chcąc odwrócić uwagę dziewczynki od skaleczenia, Sachs zaproponował, że kupi jej loda. Od razu się lepiej poczujesz, powiedział, uśmiechając się najserdeczniej jak umiał, po czym ruszył biegiem do barwnego parasola nie opodal na ścieżce. Okazało się, że było szesnaście różnych smaków. Nie wiedząc, jakie Maria lubi, wybrał dwa: pistacjowy i tutti frutti. Może przynajmniej spodoba się jej nazwa, pomyślał. Nie spodobała się. Chociaż łzy już nie ciekły takim strumieniem jak przed chwilą, dziewczynka spojrzała na zielonkawe lody podejrzliwym wzrokiem, a gdy je wzięła do ręki i ostrożnie polizała, dosłownie wpadła w szał. Krzywiąc się i plując, jakby miała w ustach truciznę, krzyczała, że lody są obrzydliwe. Po czym znów wybuchnęła płaczem, a kiedy jej furia dosięgła zenitu, przełożyła lody do prawej rączki i z całej siły cisnęła je w Sachsa. Pacnęły go w brzuch i rozprysły mu się na koszuli. Gdy Ben schylił głowę, żeby obejrzeć szkodę, Lillian zerwała się z koca i uderzyła córeczkę w twarz.
– Ty smarkulo! – zawołała. – Ty mała, niewdzięczna smarkulo! Zabiję cię, rozumiesz!? Zabiję cię na oczach tych wszystkich ludzi!
Zanim Maria zdążyła unieść rączki i zasłonić buzię, Lillian ponownie ją spoliczkowała.
– Przestań! – krzyknął ostro Sachs przerażony tym, co się dzieje; przez chwilę niemal miał ochotę pchnąć Lillian na ziemię. – Nie waż się tknąć tego dziecka! Słyszysz?
– Odpieprz się! – Lillian była równie wściekła jak on. – To mój bachor i będę z nim robić, co chcę.
– Nie pozwolę jej bić.
– Jeśli zasłuży na bicie, będzie bita. I nikt się do tego nie będzie wtrącał. Nawet ty, mądralo!
Było coraz gorzej. Gdyby nie znajdowali się w miejscu publicznym i nie kłócili na oczach tłumu, diabli wiedzą, czym by się ich awantura skończyła. A tak mniej więcej po dziesięciu minutach wzięli się w garść i pohamowali swą wściekłość. Pocałowali się, przeprosili nawzajem i przez resztę popołudnia ani słowem nie wspomnieli o całej aferze. Wybrali się we trójkę do kina, potem na kolację do chińskiej restauracji; kiedy wieczorem po powrocie do domu położyli Marię spać, incydent poszedł już w niepamięć. A przynajmniej tak im się zdawało. W rzeczywistości stanowił pierwszą oznakę nieuchronnego końca. Od chwili gdy Lillian uderzyła córkę w twarz do wyjazdu Bena z Berkeley pięć tygodni później nic nie było takie jak dawniej.