Życie kobiety to wiecznie gorejący płomień miłości — powiadają jedni.
Życie kobiety to zaparcie się — twierdzą inni.
Życie kobiety to macierzyństwo — wołają tamci.
Życie kobiety to igraszka — żartują inni jeszcze.
Cnota kobiety to ślepa wiara — chórem zgadzają się wszyscy.
Kobiety wierzą ślepo; kochają, poświęcają się, hodują dzieci, bawią się … spełniają zatem wszystko, co świat spełniać im nakazuje, a jednak świat krzywo jakoś na nie spogląda i od czasu do czasu odzywa się w kształcie wyrzutu lub napomnienia:
— Źle dzieje się z wami!
Spomiędzy kobiet samych przenikliwsze, rozumniejsze lub nieszczęśliwsze, wglądając w siebie lub rozglądając się dokoła, powtarzają:
— Źle dzieje się z nami!
Na wszelkie złe niezbędnym jest środek zaradczy; ci i owi upatrują go w tym lub w owym, ale choroba nie ustępuje przed receptą.
Niedawno jeden z najsłuszniej poważanych w kraju naszym pisarzy (pan Zachariasiewicz w powieści pt. «Albina») podał do wiadomości publicznej, że kobiety fizycznie i moralnie chorują dlatego, że brak im wielkiej miłości (naturalnie dla mężczyzny).
Nieba! jakaż to olbrzymia niesprawiedliwość!
Niech różowy bożek Eros zleci nam ku pomocy i zaświadczy, iż całe życie nasze nie jest czym innym jak kadzidłem na cześć jego nieustannie palonym!
Zaledwie odrósłszy od ziemi słyszymy już, że przeznaczeniem naszym będzie kochać jednego z panów stworzenia; podlotki, marzymy o tym panu i władcy każdego wieczora, w którym na niebiosach księżyc świeci lub gwiazdy błyszczą, każdego poranku, w którym śnieżne lilie rozwijają ku słońcu wonne swe kielichy, marzymy i wzdychamy. Wzdychamy do chwili, w której wolno nam będzie, jak liliom ku słońcu, zwrócić się ku temu, który z mgły porannych obłoków lub powodzi księżycowego światła wyłania się przed wyobraźnią naszą z postacią Adonisa śpiącego na tajemnicy… Potem… cóż potem?
Adonis zstępuje z chmur, wciela się, zamieniamy z nim obrączki i wychodzimy za mąż… Jest to także akt miłości, a chociaż wyżej nadmieniony pisarz w bardzo zresztą pięknych swych powieściach utrzymywać chce, iż zawsze i nieodmiennie jest to tylko akt rachuby, nie zgadzamy się z nim w tej mierze.
Akt rachuby w wyjątkowych sferach i okolicznościach, powszechnie bywa to akt miłości. Jakiej miłości? Wcale to już inna a wielce subtelna i drogiego mówienia o sobie wymagająca materia, dość przecież, że gdy w białych muślinach wstydliwą twarz słoniąc tiulowymi zwojami idziemy do ołtarza, śliczniutki Eros leci przed nami i wstrząsa nam nad głową pochodnią o różanych płomykach.
Potem? cóż potem? Kochamy znowu… Jeżeli nie tego z panów stworzenia, który podlotkowi objawiał się w marzeniu, a dziewicy obrączkę ślubną na palec włożył — to innego, jeżeli zresztą nie kochamy żadnego, to kochać pragniemy… usychamy, suchot dostajemy, jędzami częstokroć się stajemy z pragnienia kochania…
A z tego wszystkiego co wynika? Jedne z nas, otulone skrzydłami bożka miłości, przelatują wprawdzie przez całe życie uczciwie, cnotliwie i szczęśliwie, inne przecież, liczniejsze, daleko liczniejsze, zakrwawionymi stopami chodzą po ziemi walcząc o chleb, o spokój, o cnotę, łzy lejąc obfite, cierpiąc straszliwie, grzesząc okrutnie, spadając w otchłanie wstydu, umierając z głodu…
Recepta tedy zamykająca się w słowie kochajcie! nie na wszystkie służy choroby.
Może by dodać jej jedną jeszcze ingrediencję, aby skuteczniejszą była.
Jaką?
Powie nam to może karta wydarta z życia kobiety…