Od dnia, w którym Warszawa witała rok nowy, sześć tygodni minęło. O pierwszej południowej godzinie Marta jak zwykle opuściła szwalnię, aby wrócić do domu i obiad dla siebie i dziecka sporządzić. Ucałowała Jancię, która smutna i znękana w ciasnej izbie stróża ożywiała się nieco na widok matki, i przystawiwszy do małego ognia garnek ze strawą młoda kobieta wysunęła szufladę stolika i wydobyła z niej kilkanaście arkuszy papieru. Było to już skończone tłumaczenie francuskiego dzieła. Nad wykonywaniem go pracowała tygodni pięć, nad przepisywaniem tydzień. Teraz z uśmiechem na ustach przeglądała kartki napełnione kształtnym i czystym pismem.
Przez czas ubiegły w powierzchowności jej zaszły nowe zmiany, ale wcale inne niż uprzednio. Pracowała podwójnie, bo w dzień i w nocy. Dziesięć godzin dziennie szyła, dziewięć godzin nocnych pisała, godzinę przepędzała na rozmowie z dzieckiem, cztery godziny spała. Był to sposób życia niezupełnie zapewne odpowiadający prawidłom higieny, a jednak smugi chorobliwej żółtości zniknęły z twarzy Marty, czoło jej wygładziło się, oczom wrócił blask dawny. Kaszlała rzadziej, wyglądała zdrowo i niemal świeżo. Duch jej, skąpany w spokoju i orzeźwiony nadzieją, pokrzepił upadające wprzódy ciało, szlachetne zadowolenie z siebie samej wyprostowało na nowo smukłą kibić, pogodę przywróciło czołu. Po sporządzeniu i spożyciu obiadu, składającego się z jednej prostej wielce potrawy i kawałka czarnego chleba, Marta przejrzany przed chwilą manuskrypt owinęła arkuszem cienkiego białego papieru.
Czyniła to ze staraniem jakimś szczególnym, z malującym się na twarzy uczuciem pieczołowitości i zarazem wewnętrznej głębokiej rozkoszy. Na jednej z wysokich wieży miasta uderzyła godzina druga. Marta odprowadziła Jancię do izby stróża i wyszła na miasto. O trzeciej powinna była znaleźć się na zwykłym swym miejscu w szwalni Szwejcowej, przedtem zaś jeszcze wstąpić chciała do znajomej sobie księgarni.
Księgarz— wydawca stał jak zwykle za kontuarem, zajęty zapisywaniem cyfr i notat w wielkiej książce. Przy wejściu Marty podniósł głowę. Ukłonił się wchodzącej bardzo uprzejmie.
— Skończyłaś już pani pracę swą — rzekł biorąc rękopis z ręki Marty — to dobrze, czekałem na nią z niecierpliwością. Dzieło to wydanym być powinno teraz lub nigdy… kwestia bieżąca, paląca czekać nie może… dziś obchodzi ogół, jutro może mu być obojętną. Z przejrzeniem rękopisu pośpieszę. Chciej pani przyjść jutro o tej samej porze, a będę mógł udzielić jej wiadomość stanowczą.
Dnia tego w pracowni Szwejcowej Marta niewiele wykonywała roboty. Usiłowała spełniać jak najlepiej to, co pomimo wszystkiego mieniła swym obowiązkiem, ale nie mogła. Ręce jej drżały, chwilami ciemna mgła słaniała oczy, serce uderzało z mocą oddech w piersi tamującą. Teraz, w tej chwili może, księgarz— wydawca rozwija jej rękopism, czyta go… przebiega może oczami piątą stronicę… O! żeby też przebiegł ją szybko, m właśnie znajduje się ustęp, który, najtrudniejszy do rozumienia, najmniej dobrze wyszedł w przekładzie … za to koniec rękopismu, ostatnie jego karty przełożone wybornie…
Pisząc je Marta czuła sama, że porywa ją rzeczywiste natchnienie, że myśl mistrza odzwieciadla się w jej słowach, jak wspaniałe oblicze mędrca w przeczystym zwierciadle… W mieszkaniu Szwejcowej zegar uderzył godzinę dziewiątą, robotnice rozeszły się, Marta wróciła do swej izby. O północy wyobrażała sobie, że księgarz — wydawca teraz właśnie zamyka zakreślony przez nią a przez niego przeczytany zeszyt.
Cóż by była dała za to, gdyby widzieć mogła w tej chwili fizjonomię jego!
Jestże ona zadowoloną lub zasępioną, surową lub obiecującą spełnienie jej nadziei? Biały dzień wnikał do izby, gdy Marta, oparta o poduszkę, oczami, które przez noc całą nie zamknęły się ani na chwilę, wpatrywała się w widniejący za drobnymi szybami kawałek nieba. W oczach tych, rozwartych szeroko, nieruchomych pod bladym czołem malowało się głębokie błaganie, tryskała z nich niema, lecz gorąca modlitwa. O godzinie ósmej miała według zwyczaju udać się do szwalni, ale nogi tak drżały pod nią, głowa jej tak płonęła i piersi tak bolały, że opuściła się na stołek, czoło objęła dłońmi i powiedziała sobie:
— Nie mogę…
Wstając, czesząc swe długie jedwabiste włosy, wkładając żałobną zestarzałą suknię, sporządzając napój poranny dla dziecka i nawet rozmawiając z Jancią, wciąż jedną myśl miała w głowie: «Przyjmie pracę moją czy nie przyjmie? umiem prace takie spełniać czy nie umiem?» «Kocha nie kocha» — szeptała urocza Gretchen obrywając z kolei śnieżne listki polnej astry. «Umiem nie umiem» — myślała uboga kobieta rozpalając na kominie dwa biedne polana, warząc nędzną strawę, zamiatając posępną izbę i tuląc do piersi blade ukochane swe dziecię. Któż zdoła na pewno określić, w której z dwóch tych pytających kobiet spoczywał głębszy, straszniejszy dramat, którą w okrutniejszy sposób odpowiedzią swą los miał zgruchotać, która z nich była nieszczęśliwszą i mniej wymagając od ziemi srożej zagrożoną?
Około godziny pierwszej po południu Marta była znowu na chodniku Krakowskiego Przedmieścia. Im bardziej zbliżała się do mety, ku której dążyła, tym więcej zwalniała kroku. Znalazła się już przed drzwiami księgarni i nie weszła jeszcze; postąpiła w przeciwnym kierunku, oparła się ręką o balustradę otaczającą jeden z pysznych pałaców i stała chwilę z pochyloną głową.
W kilka minut dopiero potem przestąpiła próg, za którym czekała na nią radość lub rozpacz.
Tym razem oprócz właściciela zakładu znajdował się w księgarni niemłody mężczyzna w okularach, z wyłysiałą czaszką, z wielką twarzą o szerokich i pulchnych policzkach. Siedział w głębi obszernej sali nad kilkudziesięciu tomami rozrzuconymi po obszernym stole, z książką w ręku. Marta najmniejszej nie zwróciła uwagi na nie znanego sobie człowieka, nie widziała go prawie.
Wszystkie władze jej ducha skupiły się w jej oczach, które od progu zaraz spotkały twarz księgarza i w niej utonęły. Księgarz siedział tym razem za kontuarem i czytał gazetę. Przed nim leżał zwój papieru. Marta poznała swój rękopism i uczuła dreszcz przebiegający ją od stóp do głowy. Dlaczego rękopism ten znajdował się tutaj i zwiniętym był tak, jakby miał wnet oddanym zostać komuś? Być może, iż księgarz gotuje się pójść zaraz do drukarni i dlatego położył przed sobą ten zeszyt, może zresztą nie przeczytał go jeszcze, nie miał czasu… W każdym razie nie na to leży on tu, aby wręczonym być tej, która spędziła nad nim kilkadziesiąt nocy, ukochała go, wypieściła, zamknęła w nim najdroższą swą nadzieję… jedyną nadzieję! Nie, tak być nie mogło! przez Boga miłosiernego, tak być nie mogło! Myśli te snopem palących błyskawic w kilku sekundach przeleciały przez głowę Marty.
Postąpiła ku księgarzowi, który powstał i oglądając się na obecnego w księgarni niemłodego mężczyznę podawał jej rękę. Trudność tę Marta spostrzegła, lecz wnet przypisała ją obecności świadka. Ten ostatni przecież zdawał się być zanurzonym w czytaniu; od miejsca, na którym naprzeciw księgarza stała Marta, dzieliło go kilkanaście kroków, Marta odetchnęła z głębi piersi i zapytała z cicha:
— Czy przeczytałeś pan mój rękopism?
— Przeczytałem, pani — odpowiedział księgarz.
Na Boga! cóż znaczyć może ten dźwięk głosu, którym wymówił dwa te wyrazy?
W zniżonych tonach jego zabrzmiało jakby niezadowolenie łagodzone uczciwym żalem.
— I jakąż otrzymam od pana wiadomość? — ciszej jeszcze niż wprzódy wymówiła kobieta i z zapartym oddechem szeroko otwartymi oczami wpatrzyła się w twarz księgarza. O, gdybyż wzrok ją mylił! Wszakże na twarzy tej było zmieszanie połączone z tym samym współczuciem, które brzmiało w głosie!
— Wiadomość, pani! — zaczął księgarz półgłosem i powoli — wiadomość niepomyślna…
Boli mię, bardzo boli, że powiedzieć to pani muszę… ale jestem wydawcą odpowiedzialnym przed publicznością, przemysłowcem zmuszonym do strzeżenia mych interesów. Praca pani posiada wiele zalet, ale… nie kwalifikuje się do druku…
Usta Marty poruszyły się słabo, głosu jednak żadnego nie wydały. Księgarz po chwili milczenia, w czasie której szukał widocznie w głowie swej słów okoliczności odpowiednich, mówić zaczął:
— Mówiąc, że przekład pani nie jest pozbawionym pewnych zalet, powiedziałem prawdę; co więcej, o ile znam się na tym, na pewno powiedzieć mogę, że posiadasz pani widoczne do pióra zdolności. Styl pani nosi na sobie dość energiczne piętno zdolności tych: jędrny jest, ożywiony, miejscami pełen werwy i zapału, Ale… o ile z pracy pani uważać mogłem, zdolności te jej niezaprzeczone pozostają w stanie, przebacz pani, że się tak wyrażę, rudymentarnym, nie obrobionym. Brakuje im wsparcia nauki, pomocy, jakich tylko znajomość techniki sztuki pisarskiej udzielić może. Oba języki, z którymi miałaś tu pani do czynienia, znasz zbyt mało, abyś owładnąć nimi mogła, jak wymagał ego przedmiot i nomenklatura naukowa. Co więcej, znaczna część wysokiej mowy literackiej, posługującej się mnóstwem wyrażeń w potocznym użyciu nie istniejących, jest pani widocznie bardzo mało znana.
Stąd częste zamiany słów, nietrafność wyrażeń, ciemności i plątaniny stylowe.
Słowem, zdolności pani masz, ale uczyłaś się za mało, sztuka zaś pisarska, chociażby tylko ograniczać się miała na wykonywaniu przekładów, wymaga niezbędnie pewnego, dość szerokiego kręgu odbytych już studiów, pewnej dość obszernej wiedzy, tak ogólnie naukowej, jak specjalnie technicznej…
Wypowiedziawszy to wszystko księgarz umilkł i po chwili dopiero dodał:
— Oto jest cała prawda, którą wypowiedziałem ze smutkiem. Jako znajomy pani, żałuję, żeś pani nie zdobyła sobie pożądanej ci sposobności pracowania; jako człowiekowi, smutno mi, żeś nie kształciła dostatecznie swych zdolności.
Posiadasz pani zdolności niezaprzeczone, szkoda tylko, wielka szkoda, że nie uczyłaś się więcej, obszerniej, gruntowniej…
Przy ostatnim słowie księgarz wziął ze stołu zwój papieru i podał go Marcie.
Ale ona nie wyciągnęła ręki, nie uczyniła najmniejszego poruszenia; stała wciąż wyprostowana, sztywna, jakby skamieniała, i tylko na bladych ustach jej drżał dziwny uśmiech. Był to jeden z tych uśmiechów, które miliony razy smutniejszymi są od łez, bo widać w nich ducha poczynającego szydzić z siebie i ze świata. Słowa księgarza sądzącego literacką pracę Marty były dosłownym prawie powtórzeniem słów literata wydającego przed kilku miesiącami wyrok na jej rysunek. Te to zapewne zbliżenie kurczowym uśmiechem poruszyło drżące wargi kobiety.
— Zawsze to samo! — szepnęła po chwili, po czym pochyliła głowę i głośniej wyrzekła: — Boże mój, Boże, Boże!
Jęk ten wydarł się z ust jej szybki, stłumiony, lecz przeszywający. Nie tylko więc płakała, już wobec świadków, ale i wydawała jęki. Gdzież więc podziała się dawna duma jej i mężna powściągliwość?
Przymioty te, właściwe charakterowi Marty, stajały w części w stopniowo nabywanym przyzwyczajeniu do nieustannie przenoszonych upokorzeń, pozostało ich w niej jednak tyle jeszcze, że po kilkunastu sekundach zdołała podnieść głowę, zatrzymać łzy pod powieką i dość jasnym nawet wzrokiem spojrzeć na księgarza. Wzrok ten wyrażał błaganie, niestety! znowu błaganie, a więc upokorzenie!
— Panie! — rzekła — byłeś dla mnie tak dobry, a że z dobroci twej pożytku odnieść nie mogłam, moja to już wina…
Zatrzymała się nagle. Wzrok jej stał się szklanym i wewnątrz cofniętym.
— Czy moja? — szepnęła bardzo cicho tonem pytania.
Pytanie to zadawała widocznie samej sobie, problemat społeczny, którego była jedną z przedstawicielek i ofiar, ujmował ją coraz ściślej w twarde ramiona i rozkazywał jej spoglądać w straszliwe swe oblicze. Otrząsła się jednak szybko z mimowolnej zadumy. Rozjaśniony znowu wzrok podniosła na twarz stojącego przed nią człowieka.
— Czy nie mogłabym uczyć się teraz jeszcze? Czy nie ma żadnego na świecie miejsca, w którym bym czegokolwiek wyuczyć się mogła? Powiedz mi pan, powiedz, powiedz!
Księgarz na wpół był zmieszany, na wpół wzruszony.
— Pani — odpowiedział czyniąc gest pożałowania — o żadnym miejscu takim nie wiem. Jesteś pani kobietą.
W tej chwili wyszedł z sąsiedniej sali i zbliżył się do księgarza jeden z subiektów z jakimś długim rejestrem czy rachunkiem w ręku.
Marta wzięła rękopism swój i odeszła. Kiedy na pożegnanie podała księgarzowi rękę, palce jej były zimne jak lód i zesztywniałe, twarz posiadała nieruchomość marmuru i tylko na ustach jej drżał wciąż migotliwy, przejmujący uśmiech, zdający się w nieskończoność powtarzać słowa tylko co wymówione: «Zawsze to samo!»
Zaledwie drzwi zamknęły się za Martą, niemłody mężczyzna z łysą głową i wielką twarzą rzucił na stół książkę, w której zdawał się dotąd być zagłębionym, i wybuchnął głośnym śmiechem.
— Z czego się pan śmiejesz? — ze zdziwieniem zapytał księgarz podnosząc oczy znad rejestru podanego mu przed chwilą.
— Jakże się tu nie śmiać! — zawołał mężczyzna, i oczy jego błyskały zza grubych i mętnych szkieł serdeczną wesołością — jak się tu nie śmiać! Zachciało się jejmości zostać literatką, autorką! No, proszę! cha, cha, cha! ależ dałeś jej pan odprawę! Miałem, doprawdy, ochotę porwać się z krzesła i uściskać cię za to! Księgarz patrzył na gościa swego surowym trochę wzrokiem.
— Wierz mi pan — odparł z odcieniem niezadowolenia — że z prawdziwą przykrością, powiem nawet z żalem, przyszło mi zasmucić tę kobietę…
— Jak to! — zawołał człowiek siedzący nad stosem książek — i pan to mówisz na serio?
— Zupełnie na serio; jest to wdowa po człowieku, którego znałem, lubiłem i szanowałem…
— Ba! ba! ręczę ci, że awanturnica jakaś! Porządne kobiety nie włóczą się po mieście szukając, czego nie zgubiły; siedzą one w domu, gospodarstwa pilnują, dzieci hodują i Boga chwalą…
— Ależ zmiłuj się, panie Antoni, kobieta ta nie ma żadnego gospodarstwa, jest ona w nędzy…
— Ach, dałbyś pokój, panie Laurenty! Dziwię się, że możesz być tak łatwowiernym!
To nie nędza, panie, ale ambicja! ambicja! Chciałoby się czym błysnąć, zasłynąć, najwyższe miejsce w społeczeństwie zająć i zdobyć sobie tym sposobem swobodę czynienia, co się podoba, i osłaniania wybryków swych urojoną wyższością, kłamaną pracą! Księgarz wzruszył ramionami.
— Jesteś przecie literatem, panie Antoni, i powinien byś więcej coś wiedzieć o kwestii wychowania i pracy kobiet…
— Kwestia kobiet! — podskakując na krześle z rozrumienioną nagle twarzą i pałającymi oczami wykrzyknął mężczyzna. — Czy wiesz pan, co to takiego, ta kwestia kobiet?
Umilkł na chwilę, bo zasapany z wielkiego uniesienia zmuszonym był głębiej odetchnąć. Po chwili spokojniejszym już głosem dodał: — Na cóż ci zresztą mówić mam, co myślę o tym przedmiocie. Przeczytaj moje artykuły.
— Czytałem, czytałem i bynajmniej nie zostałem nimi przekonany, aby…
— No! to jeśli mnie nie wierzysz — wpadł mu w mowę literat w grubych okularach — nie będziesz przynajmniej lekceważył tego wszystkiego, co wypowiadają o tym powagi… wielkie powagi… Oto niedawno doktór Bischof… wiesz przecie, kto to Bischof?
— Bischof — rzekł księgarz — jest zapewne wielkim uczonym, ale oprócz tego, że nadużywacie słów jego i przesadzacie ich znaczenie, nie sądzę, aby mógł być wyrocznią skazującą tysiące nieszczęśliwych istot…
— Awanturnic! — przerwał znowu literat — wierz mi, że awanturnic tylko, istot ambitnych, pysznych i pozbawionych moralności. Po co nam, proszę, kobiety uczone, jak wyrażają się niektórzy, niezależne? Piękność, łagodność, skromność, uległość i pobożność — oto są cnoty właściwe kobiecie, gospodarstwo domowe — oto zakres jej pracy, miłość dla męża — oto jedyna stosowna i pożyteczna dla nich cnota! Prababki nasze…
W tej chwili weszło do księgarni parę osób, a opowiadanie o prababkach zawisło niedokończone na otwartych, pulchnych ustach literata. Ale jakichże silnych argumentów zaczerpnąłby on dla tylko co wygłoszonej swej teorii, jak wiele mógłby nowego powiedzieć i napisać o ambicji i zazdrości wiodących kobiety do przekraczania nakreślonych im przez naturę i wielkie powagi granic, gdyby mógł w tej chwili przeniknąć myśli idącej ulicą Marty! Po wyjściu z księgarni była ona zrazu jakby ogłuszoną i onieczuloną. Nie myślała o niczym i nie czuła nic. Pierwsza myśl przytomna, jaka powstała w jej głowie, formowała się słowami: «Jacy oni szczęśliwi!» Pierwszym uczuciem budzącym się w niej wyraźnie była — zazdrość.
Szła wtedy chodnikiem przeciwległym temu, za którym szerokie i wspaniałe swe budowy rozpościera Kaźmirowski Pałac. Na obszernym pałacowym podwórzu roiły się młodzieńcze postacie z ożywionymi twarzami, w dostojnych ubiorach wychowańców uniwersytetu. Jedni z młodzieńców tych trzymali pod ramieniem wielkie księgi w prostej oprawie lub bez oprawy, zniszczone, na wpół podarte od używania, inni owijali w papier elastyczne lub stalą połyskujące przedmioty, przyrządy naukowe zapewne, które nieśli do domów swych, aby z ich pomocą oddawać się uczonym eksperymentom i obserwacjom. Przez kilka minut napełniali oni podwórze gwarem rozmów cichszych i głośniejszych. Rozprawiali, gestykulowali żywo, od czasu do czasu z tej lub owej grupy wybiegała gama młodzieńczego śmiechu albo podniósł się głośniejszy wykrzyk zdradzający uniesienie, zapał młodej piersi i przedmiot ulubiony studiów rozpalonej głowy. Po kilku minutach grupy rozprzęgły się; widać było, jak młodzi ludzie podawali sobie dłonie i jedni z wesołymi uśmiechami na ustach, w zamyśleniu, inni jeszcze ożywioną prowadząc rozmowę, pojedynczo lub parami opuścili uniwersytecki podwórzec i zmieszali się z ludnością szeroki chodnik zalegającą.
Marta szła bardzo powoli, z głową zwróconą wciąż ku wielkiej budowie, która teraz przybrała dla wyobraźni jej znaczenie świątyni o tajemniczej sile pociągu. Młodzi ludzie z księgami pod ramieniem, z jasnymi lub poważnie zamyślonymi twarzami wydawali się jej istotnie dzierżącymi przywileje, dostojność i szczęście chyba półbogów. Biedna kobieta westchnęła z głębi piersi.
— Szczęśliwi! och! szczęśliwi! — szepnęła i ogarniając znowu wzrokiem wspaniałą budowę, którą zostawiała już poza sobą, dodała: — Czemuż ja tam nie byłam? Czemuż ja tam teraz być nie mogę?
«Nie mogę? — myślała dalej — dlaczegóż nie mogę? Nie mam prawa! Dlaczego nie mam prawa?
Jakież to są te tak bezgraniczne różnice, które zachodzą pomiędzy mną i tymi ludźmi? Dlaczego otrzymują oni to, bez czego żyć tak trudno, a ja nie otrzymałam i otrzymać nie mogę?»
Po raz pierwszy w swym życiu w piersi Marty podniosła się fala palącego oburzenia, głuchego gniewu, gorzkiej zazdrości. Zarazem doświadczyła uczucia niewysłowionej, gniotącej pokory. Zdawało jej się, że najlepiej by uczyniła, jeśliby w tej chwili upadła na kamienie chodnika, twarzą ku ziemi, pod stopy przechodniów. «Niechby mię deptali! — pomyślała — czegóżem więcej warta, ja, niedołężna, do niczego niezdatna, nikczemna istota!»
Ostatni wyraz tej myśli przebrzmiewał w jej głowie, gdy zwój papieru, który niosła, wymknął się z jej dłoni i upadł pod stopy.
Zeszyt padając roztworzył się; nachyliła się, aby go podnieść, i na tle zakreślonej przez nią karty ujrzała dwa trzyrublowe papierki.
Był to dar litościwego księgarza, który odrzucając nieudolną pracę kobiety pragnął jednak dać jej czynny dowód swej litości. Marta wyprostowała się z zeszytem w jednym ręku, szeleszczącymi papierkami w drugim. Oczy jej miały w tej chwili blask ostry i przeszywający, pierś drżała tłumionym, głuchym śmiechem.
— Tak! — wymówiła głośno prawie — im nauka i praca, mnie — jałmużna…
Wyrazy syczały w ustach jej, tak prawie białych jak papier, który trzymała w dłoni.
— Dobrze! — szepnęła po chwili — niech i tak będzie! Dlaczego nie dali mi tego, czego dziś wymagają ode mnie, dlaczego wymagają ode mnie tego, czego mi nie dali! Niech teraz dają pieniądze… tak… pieniądze… darmo… będę brała… niech dają…
Szybkim nerwowym ruchem wsunęła asygnaty w kieszeń zniszczonej sukni i zachwiała się na nogach. Teraz dopiero, gdy duch jej wtrąconym został na nowo w odmęt strasznej burzy, ciało przypomniało jej, że była głodną, że kilkadziesiąt nocy spędziła nad pracą, która nie przydała się na nic. Nie mogła iść dalej. Przez mgłę, która wzrok jej przysłaniała, ujrzała przed sobą wschody. Były to wschody Świętokrzyskiego kościoła. Osunęła się na nie, oparła głowę na ręku i przymknęła oczy. Po krótkiej chwili zesztywniałe jej rysy zmiękły, lód, w którym uczucia ścięły się w jej piersi, tajał, spod powiek spuszczonych po marmurowo białym policzku płynąć poczęły łzy, kropla po kropli, bujne, ciężkie, padały na chude ręce i kryły się pomiędzy fałdami żałobnej sukni.
Gdy tak się działo z Martą, chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia postępowała para ludzi: kobieta i mężczyzna. Szli krokiem prędkim i lekkim, rozmawiali sobą z wielkim ożywieniem. Kobieta młodą była, wystrojoną i piękną, mężczyzna młodym także, wytwornie ubranym i bardzo przystojnym. — Mów pan, co chcesz, przysięgaj, jak chcesz, a nie wierzę ci, abyś kiedykolwiek w życiu swym mógł być naprawdę zakochanym!
Mówiąc to młoda kobieta śmiała się ustami i oczami.
Zza ust jej koralowej barwy ukazywały się dwa rzędy białych i drobnych zębów, piwne źrenice błyskały i rzucały dokoła szybkie wejrzenia. Mężczyzna westchnął. Była to parodia westchnienia, mieszczącego w sobie więcej żartu i wesołości niż śmiech kobiety.
— Nie wierzysz mi, piękna Julciu, a jednak Bóg mi świadkiem, żem kochał się przez dzień cały nie tylko naprawdę, ale szalenie, bez pamięci! Wystaw bo sobie taką boską istotę! Wysoka jak topola, oczy wielkie, czarne, płeć jak alabaster, włosy jak krucze pióra, olbrzymie i nie sztuczne, powiadam, że nie sztuczne, ale własne, już ja się na tym znam… Smutna, blada, nieszczęśliwa… o bogini! Ale to wszystko jeszcze nic, podobała mi się od razu co prawda, powiedziałem przecie sercu mojemu: «Milcz!», bo wiedziałem, że siostra moja nie żartem ją polubiła i strzec ją ode mnie postanowiła, jak od ognia… Wtedy jednak, kiedy przyszła do mojej siostry i tym swoim cudownym, lubym, słowiczym głosikiem powiedziała: «Nie mogę uczyć córki pani…»
Ale ja tobie, piękna pani… Julciu, opowiadałem już tę historię… otóż wtedy to właśnie zakochałem się w niej naprawdę. Przez cały dzień potem chodziłem jak odurzony po wszystkich ulicach szukając mojej bogini…
— I nie znalazłeś jej pan?
— Nie znalazłem.
— Nie wiedziałeś, gdzie mieszka?
— Nie wiedziałem. Siostra moja wiedziała, ale ba!… Ilem razy spytał ją o adres pięknej wdowy, odpowiadała mi zawsze: «Czemu ty, Olesiu, do biura nie idziesz?»
Kobieta parsknęła śmiechem.
— Siostra pana musi być okropnie poważną osobą! — zawołała. Mężczyzna nie zaśmiał się tym razem ani westchnął.
— Nie mówmy o siostrze mojej, panno Julio — rzekł głosem, w którym brzmiała pewna stanowczość. — Oto lepiej posłuchaj dalszego ciągu dramatu mojego życia. Ach! był to dramat… Wyobraź sobie, że dnia tego spotkawszy na ulicy pannę Malwinę X., ukłoniłem się jej tylko z daleka, koło drzwi Stępkosia przeszedłem ze schyloną głową i z westchnieniem w piersi ujrzałem na afiszu Piękną Helenę, i nie poszedłem do teatru, słowem, pogrążony zostałem w rozpacz tak ponurą, że gdyby mię poczciwy Bolek nie zaprowadził nazajutrz do pewnego mieszkania przy ulicy Królewskiej, gdzie ujrzałem najpiękniejszą z bogiń ziemskich…
— O! o! — na wpół ze śmiechem, na wpół z zalotnym oburzeniem przerwała kobieta — bez komplementów tylko, bez komplementów.
— Byłbym już dotąd — ciągnął mężczyzna — byłbym już dotąd… znalazł tę, która znikła sprzed oczu moich…
— I której pan nie szukałeś więcej…
— Nie szukałem…
— I zapomniałeś o niej…
— Nie zapomniałem, och, nie zapomniałem. Ale rana serca zabliźniła się jakoś…
Cóż robić? Vivre c'est souffrir…
Wymówiwszy ostatnie wyrazy młody człowiek podniósł w górę spojrzenie pełne melancholii i zagwizdał z cicha arię Kalchasa z Pięknej Heleny.
Nagle przestał gwizdać, stanął i zawołał:
— Ach!
Kobieta obok niego postępująca spojrzała nań zdziwiona. Wesoły Oleś wzrok miał utkwiony w jednym punkcie i o dziwy! z ust jego zsunął się uśmiech wiekuisty. Kształtna i delikatna linia ust tych, jak też i wszystkie linie twarzy młodzieńca mieniły się i falowały, jak bywa zwykle u ludzi z naturą wrażliwą, gdy są nagle wzruszonymi.
— Cóż tam takiego? — zapytała piękna kobieta niechętnym trochę głosem. — Doprawdy — dodała zalotnie — powinnam mieć urazę do pana, panie Olesiu!
Idziesz pan ze mną, a patrzysz, nie wiem na kogo…
— To ona! — szepnął Oleś — ach, jakże piękna!
Przez chwilę młoda i strojna kobieta nosząca imię Julii szukała wzrokiem punktu, na którym tak upornie spoczywał wzrok jej towarzysza. Nagle pochyliła się nieco i wyciągając przed siebie ręce ukryte w sobolowej mufce, zawołała:
— Wszakże to Marta Świcka!
Znajdowali się o kilka zaledwie kroków od wschodów świętokrzyskiego kościoła, na których siedziała kobieta w żałobnej sukni, w czarnej wełnianej chustce zarzuconej na głowę i skrzyżowanej na piersiach.
Marta już nie płakała. Ze łzami, które przez chwilę gwałtownie, choć cicho płynęły z jej oczów, wypłakała znać część tych gryzących uczuć, których burza obezsilniła ją i na wpół omdlałą rzuciła na to miejsce. Teraz twarz jej była biała jak marmur i podniesiona w górę, a oczy suche, z gorącym połyskiem i głębokim wyrazem nieruchomo patrzyły w błękitne niebo. Cała zresztą postać jej była nieruchomą. Najmniejsze drgnienie nie ożywiało podniesionych jej powiek ani ust zwartych, ani zziębniętych rąk splecionych śród grubych fałd sukni, Z daleka wziąć by ją można było za posąg zdobiący wnijście do wspaniałej świątyni, posąg wyobrażający duszę modlącą się lub zapytującą, albo też i modlącą się, i zapytującą zarazem.
Marta patrzała w niebo, w oczach jej była modlitwa gorąca, ale zarazem i głębokie jakieś, namiętne, natarczywe niemal pytanie.
— Jakaż ona piękna! — z cicha powtórzył wesoły Oleś i pochylając się ku swej towarzyszce, ciszej jeszcze dodał: — Gdyby ją tak z tymi wschodami razem przenieść do teatru, na scenę… dopiero to byłby efekt!
— Prawda, że jest piękna — odszepnęła towarzyszka wesołego Olesia — ależ ja ją znam wybornie… Co się z nią stało? … czego ona tu siedzi? i jak ubrana! żebraczka, czy co? …
Zamieniając te wyrazy młoda para zbliżała się coraz bardziej do kobiety, która zwróciła jej uwagę.
Marta nie spostrzegła, że jest czyjejkolwiek uwagi przedmiotem. Odkąd bezsilna i burzą uczuć stargana usiadła tu na chwilowy spoczynek, wiele może osób przechodzących ulicą patrzało na nią, ale ona nie widziała nikogo.
Cała dusza jej błądziła za tymi błękitami, w których zatonęły jej oczy; tam szukała ona jakiejś siły dobrej i potężnej, która by chciała i mogła skruszyć gnębiącą ją fatalność. Tuż nad głową zatopionej w zadumie kobiety ozwały się dwa głosy.
— Pani! — mówił głos jeden, męski i zniżony wzruszeniem czy uszanowaniem.
Marta nie usłyszała tego głosu.
— Marto! Marto! — zawołał głos drugi, kobiecy. Głos ten Marta usłyszała, dźwięczały w nim brzmienia znane jej dobrze z dawna. Wydało się Marcie, jakoby w tej chwili przeszłość jej zawołała na nią po imieniu. Powoli i jakby z ciężkością źrenice jej oderwały się od wysokich błękitów i spłynęły na twarz kobiety, która stała przed nią, sobolową mufkę na śnieg pod stopy swe rzuciła, a ku niej wyciągnęła dwie drobne ręce zamknięte w liliowych połyskujących rękawiczkach.
— Karolina! — szepnęła Marta ze zdziwieniem tylko zrazu, po chwili jednak jaśniejszy promień przebiegł po twarzy jej i stopił nieruchomość jej rysów.
— Karolcia! — wymówiła głośniej i powstała. Pochwyciła obie podawane sobie ręce kobiety.
— Karolcia! — powtórzyła — mój Boże, tyżeś to, doprawdy?
— Tyżeś to, Marto? — wzajemnie zapytała kobieta w atłasach i sobolach i błyszczące swe oczy ze smutkiem zatapiała przez chwilę w bladej, wychudłej twarzy, która na widok jej zadrżała radością. Ale w oczach tych smutek nie mógł znać gościć długo.
Kobieta w atłasach zaśmiała się i zwrócona do towarzysza swego rzekła:
— Czy widzisz, panie Aleksandrze, jak się to ludzie spotykają na świecie?
Wszakże my z Martą znamy się od dzieciństwa!
— Tak, od dzieciństwa! — powtórzyła Marta, teraz dopiero spostrzegając wesołego Olesia i witając go ukłonem.
— Po kim nosisz żałobę? — pytała kobieta w sobolach, szybkie spojrzenie rzucając na nędzny ubiór Marty.
— Po mężu.
— Po mężu! a więc owdowiałaś! to szkoda! przystojny był chłopak z twego Jasia, jesteś więc wdową. Gdzież mieszkasz stale? na wsi czy tutaj?
— Tu, w Warszawie.
— Tu? a dlaczego nie wróciłaś na wieś?
— Wieś mego ojca w kilka miesięcy po ślubie moim sprzedano z licytacji.
— Z licytacji! tak! to szkoda, nie masz więc żadnego majątku, bo ten poczciwy Jaś kochał cię szalenie i musiał tracić na ciebie wszystko, co miał.
Cóż więc robisz teraz? jak żyjesz?
— Jestem szwaczką.
— Ciężka robota! — zaśmiała się kobieta w atłasach — i ja próbowałam jej trochę, ale nie udało mi się.
— Ty, Karolciu! Ty byłaś szwaczką! — z kolei zdziwiona zawołała Marta. Kobieta w atłasach zaśmiała się znowu.
— Próbowałam być szwaczką, ale jakoś mi się nie udało! Cóż robić? tak chciało przeznaczenie, na które jednak nie uskarżam się wcale…
I znowu zaśmiała się. Tak często powtarzający się śmiech jej, wpółpłochy, wpółzalotny zdawał się płynąć więcej z przyzwyczajenia do ciągłego śmiania się niż z wesołości. Teraz Marta orzuciła spojrzeniem bogaty strój stojącej przed nią kobiety.
— Czy wyszłaś za mąż? — zapytała.
Kobieta zaśmiała się znowu.
— Nie! — zawołała — nie, nie! nie wyszłam za mąż, moja droga! to jest, jak ci mam powiedzieć? ale nie, nie! za mąż nie wyszłam…
Śmiała się wciąż mówiąc to, ale śmiech jej miał już tym razem przykre, trochę przymuszone brzmienie. Wesoły Oleś, który nie spuszczał oczu z
Marty, przy ostatnim jej pytaniu spojrzał na Karolinę, musnął wąsik i uśmiechnął się.
— Cóż ja najlepszego czynię? — zawołała kobieta w atłasach — paplaniną moją zatrzymuję państwo na chłodzie i wtedy, kiedy moglibyśmy wsiąść do dorożki i wnet pojechać do mego mieszkania. Pojedziesz ze mną, Marto? prawda? porozmawiamy długo i opowiemy sobie wzajemnie historię naszego życia…
Zaśmiała się znowu i rzucając dokoła szybkie, błyszczące spojrzenia, dodała:
— O, te historie naszego życia! jakie one są zabawne! opowiemy je sobie wzajem, Marto, nieprawdaż? Marta zdawała się wahać przez chwilę.
— Nie mogę — rzekła — dziecko moje czeka na mnie.
— A! masz dziecko! a więc cóż stąd? poczeka jeszcze trochę.
— Nie mogę…
— A więc przyjdź do mnie za godzinę… dobrze? Mieszkam na ulicy Królewskiej…
Wymieniła numer domu, ściskała w dłoniach swych rękę Marty.
— Przyjdź! przyjdź! — powtarzała — czekać cię będę… przypomnimy sobie dawne czasy.
Dawne czasy mają zawsze urok wielki dla tych, którym nowe nie przyniosły nic prócz łez i boleści.
Marta czuła się orzeźwioną i żywo wzruszoną widokiem odnalezionej niespodzianie towarzyszki swej młodości.
— Za godzinę — rzekła — przyjdę do ciebie, Karolciu…
Kto by wtedy na grupę trzech tych osób śród chodnika stojących pilną zwracał uwagę, mógłby spostrzec, że gdy Marta wyrzekła słowo: «Przyjdę!», Oleś uczuł niepohamowaną prawie ochotę podskoczyć wysoko i wykrzyknąć:
«Victoria!» Nie uczynił jednak ani jednego, ani drugiego, rzucił się tylko w tył nieco i strzepnął palcami. Czarne oczy jego żarzyły się jak rozpalone węgle i tonęły w bladej twarzy Marty, którą w tej chwili rozświecił uśmiech. Kiedy na koniec młoda kobieta odeszła, człowiek wiekuistego śmiechu zwrócił się do swej towarzyszki.
— Jak żyję — zawołał z zapałem — jak żyję, nie widziałem tak miłego, pociągającego stworzenia! Jak jej do twarzy w tej obrzydliwej chustce, którą ma na głowie. O! ja bym ją ubrał w atłasy, w aksamity, w złoto…
Pani Karolina podniosła nagle głowę i spojrzała w rozognioną twarz młodego człowieka.
— Doprawdy? — zapytała przeciągłym tonem.
— Doprawdy — odpowiedział Oleś i nawzajem znaczące wejrzenie utopił w oczach swej towarzyszki.
Kobieta w atłasach zaśmiała się krótkim, suchym śmiechem.