Część VII

Wszystkie wielkie miasta w ogólności posiadają, Warszawa zaś w szczególności posiada w swym tonie pewną liczbę mężczyzn różnego wieku, cieszących się doskonale ustaloną i szeroko głośną reputacją zjadaczy serc kobiecych i niszczycieli czci niewieściej. Ludzie ci, odkąd tylko matka natura zwierzchnią ich wargę osypie pierwszym puszkiem wąsika, aż do chwili, a czasem i poza chwilę, w której też matka powszechna ustroi im głowy w białawy szronik siwizny, czynią sobie niejako fach i codzienną praktykę życia z admirowania wdzięków niewieścich, platonicznego, gdzie inaczej nie można, nieplatonicznego wszędzie, gdzie tylko można. Bywają to ludzie bardzo przyjemni, ożywieni, dowcipni, weseli, usłużni, w towarzystwach poszukiwani, w koleżeńskich kółkach wielbieni. Miewają oni też często nie tylko czułe, ale i dobre serca; z rozwagą, z zastanowieniem i umyślnie za nic nie chcieliby szkodzić nikomu, a jeśli obok tego częste wyrządzają szkody, umysł wyrozumiały i dokładnie ich rozumiejący nie może bez niesprawiedliwości zastosować do nich innych wyrazów jak ewangeliczne: «Panie, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią!» Ze względu zresztą na pospolitość zjawiska, jakie przedstawiają, na wszystko, co zwykle spełniają, i to, do czego w życiu i znaczeniu społecznym dochodzą, są to w ogóle figurki w społeczności i dla społeczności bardzo mało znaczące, drobne pionki na wielkiej szachownicy ludzkości, mikroskopijne owadki, ślizgające się swobodnie na rozpiętych skrzydełkach po chropowatej dla innych korze życia. Uwzględniając tedy tę ich maluczkość, można by w rozważaniu zjawisk społecznych całkowicie pominąć tych wesołych biedaków, a nawet z uśmiechem trawestować na ich widok ów sławny wykrzyk poety o puchu marnym, gdyby ten puch marny, te malutkie pionki wiecznie ruchliwe, te niewinne owadki wiecznie radosne nie były śmiertelnie niebezpiecznymi dla pewnej klasy istot ludzkich. Klasą tą są kobiety ubogie. Nie idzie już tu nawet o serca, bo te, tak pod jedwabnymi, jak pod wełnianymi i perkalowymi stanikami, są u tak zwanej płci pięknej drażliwym i zarazem bezbronnym miejscem; byle co zranić je może, byle co zawojować.

Stąd bóle i żale, łzy i jęki, targania włosów i zgrzytania zębów, tak w salonach jak na poddaszach. Ale przedmiotem, który w salonach niezmiernie rzadko uszkadzanym bywa przez owych przyjemnych swawolników, na poddaszach zaś, w suterenach, szwalniach i różnych rękodzielniach w zupełnej ich pozostaje mocy i śmiertelnie przez nich szwankuje — to reputacja kobiety. W tym względzie bywają pomiędzy nimi tak potężni mocarze, iż bez długich nieraz starań, bez intencji niekiedy, jednym zbliżeniem się, kilku krokami uczynionymi obok kobiety, kilku na nią rzuconymi spojrzeniami zabijają dobrą sławę, stwarzają w głowach ludzkich złe podejrzenia. Jest to błogi owoc dobrze ustalonej i szeroko głośnej ich chwały. Błogi zaprawdę dla nich, bo dowodzi przed światem prawdziwie męskiej ich energii, olbrzymiej potęgi wpływów na świat wywieranych, ogromnego bogactwa wrażeń doznawanych i sprawianych, czynów dokonywanych; niezbyt błogi może dla tych, na których wypadkiem zatrzyma się oko pana stworzeń…

Pan stworzeń idzie ulicą wielkiego miasta, laseczką giętką jak berłem wywija.

Błyszczy na głowie jego kapelusz, błyszczą na rękach rękawiczki z podwójnym szwem, błyszczy u piersi złoty łańcuszek i kołysze się z gracją na ciemnym tle tużurka sporządzonego dostojnymi rękami arcykrawca Chabou.

Co za świetność! Nuci półgłosem piosenkę z Pięknej Heleny, bystrymi oczami rzuca dokoła. Brzegu kapelusza często ręką dotyka, wszystkim się kłania, wszyscy mu się kłaniają, wszystkich zna, wszyscy go znają. Co za dostojna w społeczeństwie pozycja! Przerywa sobie nucenie, szyję wyciąga i nogę w powietrzu zatrzymuje na kształt wyżła, który stropił zwierzynę, wzrok wysila, uśmiecha się… Tam, na rogu ulicy przemknął ładny buziaczek, białe liczko zaświeciło, czarne oczy zamigotały… Dalej! dalej w pogoń! Baczność! zwierzyna już blisko! co prędzej osaczyć ją trzeba, bo gotowa się wymknąć!

Zachodzi z boku, kapelusza uchyla, pełen uszanowania (o ironio) ukłon składa i głosem, który jest wiernym echem słyszanego wczoraj na scenie głosu Parysa, zapytuje:

— Czy pozwoli pani towarzyszyć sobie?

Pozwala? idzie z nią. Nie pozwala? idzie także. Nie jestże panem stworzeń?

Po drodze spotyka znajomych (posiada ich tylu, ile morze kropel wody), mruga figlarnie i ukazuje oczami na towarzyszkę. Chwilami serce ze zwiększoną mocą uderza mu w piersi. Są to pierwsze drgnienia budzącej się motylowej miłości lub może upojenia tryumfu? I jedno, i drugie najczęściej. Pan stworzeń, ilekroć ujrzy piękny, a nawet choćby ładny egzemplarz twarzy kobiecej, przysięga przed wszystkimi i sam przed sobą najpierw, że jest szalenie, śmiertelnie zakochanym. Czyni to w zupełnej dobrej wierze. Serce jego to wulkan, który kilka razy na dzień i wybucha. Obok tego czuje on dobrze, iż oczy ludzkie ścigają z zajęciem nowy epizod wielkiej epopei jego i życia.

Oczy te ludzkie tak przywykły widzieć go niezwyciężonym, że od pierwszej zaraz kartki odgadują na ostatniej — zwycięstwo!

Zbliżył się, a więc zachwycił. Spojrzał, a więc zawojował. Ani on, ani nikt z tych, którzy go znają, nie przypuszcza, by mogło być inaczej. Sława dzielnego chłopca wzrasta; reputacja ubogiej kobiety tonie. W koronie, która wieńczy wesołą jego głowę, wyrasta nowy liść wawrzynu, na jej smutne czoło występuje plama… Takim był wesoły Oleś, jeden z wielu… Samo zbliżenie się jego kompromitowało kobietę, rozmowa z nim była dla niej dekretem niesławy…

Szwejcowa miała trzy córki i kilka młodych wnuczek, a więc znała Olesia.

Bywał on w jej domu, a nawet sama głosiła, że jedna z panien Szwejcówien, ta, która wspólnie z matką zajmowała się krojem, z jego powodu na koszu osiadła. Jakkolwiek bowiem brzydka, ładną mając figurkę i obrotny języczek, zwróciła była na siebie kiedyś oko pana stworzeń. Cóż więc dziwnego, że wobec takich okoliczności Szwejcowa okulary swe blisko ku oczom przysunęła i twarz do szyby przykleiła, ujrzawszy pewnego poranku jedną ze swych robotnic przebywającą dziedziniec w towarzystwie niezwyciężonego Olesia.

Dziewczęta w podartych sukniach, z żółtymi twarzami i spłowiałymi kokardami we włosach, zerkały też przez szyby, oczami palcami przesyłały sobie wzajem znaki porozumienia uśmiechały się. Spostrzegła to wszystko i córka Szwejcowej stojąca przy okrągłym stole. Podniosła się na palce i rzuciła wzrokiem za okno. Z miejsca, na którym stała, zobaczyć mogła wąsik i bródkę Olesia… a że były to wąsik i bródka jego… uczuła się ogarniętą wrażeniem i wspomnieniem. Bardziej jeszcze wyprężyła szyję i tym razem ujrzała czarną wełnianą chustkę, pokrywającą wyraźnie głowę kobiecą.

— Mamo! z którąż to z robotnic idzie pan Aleksander?

Szwejcowa odjęła twarz od szyby.

— Z panią Świcką — wymówiła zbliżając się do stołu.

Czoło poważnej matrony zaszło gęstymi chmurami: ś i c zawierające się w nazwisku Marty zasyczały przeciągle z ust jej wychodząc.

Młodsze robotnice zamieniły ukradkowe spojrzenia. Wyraz twarzy i brzmienie głosu naczelniczki nie wróżyły przyjemnych rzeczy.

Jedna z nich rzekła z cicha:

— Będzie bura!

— Może odprawi ją? — zapytała inna ciszej jeszcze.

— Oho! — szepnęła trzecia najciszej — ona już teraz może i nie dba o to!

W tej chwili do pracowni weszła Marta. Sam wyraz twarzy jej był dnia tego taki, że mógłby na nią zwrócić spojrzenia wszystkich obecnych osób, gdyby spojrzenia te i tak już nie były przygotowanymi do ciekawego na nią patrzenia.

Oczy jej były ciemnymi kręgami otoczone, źrenice zagasłe. Na zapadłych policzkach leżały okrągłe plamy krwistych rumieńców, brwi rozdzielała głęboka bruzda. Wchodząc podniosła ciężkie, nabrzmiałe powieki i spotkała się z utkwionymi w nią kilkunastu spojrzeniami. Nie okazała przecież zdziwienia ani, żadnego innego uczucia; zdjęła chustkę z głowy i wziąwszy robotę, która przygotowana już leżała na jej stołku, usiadła w milczeniu. Ręce jej drżały jak w febrze, kiedy rozwijała płótno i nawlekała igłę. Pochyliła nisko głowę owiniętą potarganymi nieco dnia tego warkoczami i pogrążyła się w swej robocie.

Drżąca i zaczerwieniona od chłodu jej ręka podnosiła się i opadała szybko jakby w takt gorączkowej, zawrotnej myśli. Oddychała szybko i ciężko, kilka razy otworzyła wargi, aby zachwycić powietrza, którego znać wciąż niedostawało jej piersi. Przy okrągłym stole dwie pary nożyc dźwięczały ostro i przeciągle.

Szwejcowa rzucała spod okularów na świeżo przybyłą robotnicę ukośne wejrzenia. Kąty wydętych warg jej zawisły w sposób objawiający zły humor.

Przestała krajać i z pomarszczonych palców nie wypuszczając nożyczek wymówiła przeciągłym tonem i przyciszonym głosem:

— Pani Świcka nie była u nas wczoraj.

Marta usłyszawszy nazwisko swe wymówione podniosła głowę.

— Czy pani mówiła co do mnie?

— Pani Świcka nie była u nas wczoraj.

— Tak, pani, załatwiałam interesa moje na mieście i przyjść nie mogłam.

— Nieakuratność robotnic w przychodzeniu na robotę szkodzi wielce zakładowi.

Marta pochyliła nisko głowę. Szyła znowu i milczała.

Jedna już tylko para nożyc przy okrągłym stole dzwoniła i skrzypiała, ale coraz ostrzej.

Panna, która osiadła na koszu z powodu niezwyciężonego Olesia, czuła się znać coraz więcej wzburzoną.

Matka jej stała z twarzą zwróconą ku grupie robotnic, z nieruchomymi nożycami w ciemnoskórej ręce.

— Ja wczoraj widziałam panią Świcką na mieście. Pani Świcka stała wtedy przy wschodach świętokrzyskiego kościoła z dwoma osobami. Marta nie odpowiadała jeszcze. Cóż miała mówić? Fakt, o którym mówiła Szwejcowa, był zupełnie prawdziwym.

— Znam także osoby, z którymi pani Świcka rozmawiała wczoraj na ulicy.

Jedna z nich parę lat temu pracowała nawet czas jakiś w naszym zakładzie.

Niedługo jednak, niedługo, bo spostrzegłam zaraz, że towarzystwo jej może być niebezpiecznym przykładem dla naszych robotnic. Czy pani Świcka zna dobrze tę kobietę? Towarzystwo jej może być bardzo niebezpiecznym.

— Nie dla mnie, pani — po raz pierwszy odezwała się Marta.

Nie podniosła głowy znad roboty, ale drżący głos jej dźwięczał głuchym i powściąganym buntem dumy kobiecej, która czuje się deptaną.

— Ach! — przeciągle westchnęła Szwejcowa — nie można to tak bardzo ufać sobie. Pycha jest matką wszystkich grzechów. Lepiej unikać lepiej daleko niebezpiecznych towarzystw unikać… A pan Aleksander Łącki czy jest także bliskim znajomym pani Świckiej?

Dzwoniąca dotąd wciąż i skrzypiąca para nożyc dzwonić i skrzypieć przestała.

Panna z nieładną twarzą, która jednak ściągnęła była kiedyś na siebie spojrzenie pana stworzeń, podniosła głowę.

— Musi być, mamo, dobrze i z bliska znajomym, skoro pani Świcka spaceruje z nim codziennie.

Można by myśleć, że słowa te były wężami, które owinęły Martę od stóp do głowy i zapuściły żądła we wszystkie punkta jej ciała, tak nagle wyprostowana się ona, głowę znad kawała płótna na kolanach rozpostartego podniosła i oczy szeroko otwarte w twarzy mówiącej panny utkwiła.

— Co to znaczy? — wyrzekła ciężkim, zdławionym szeptem. Zarazem powiodła spojrzeniem dokoła. Wszystkie robotnice, te nawet, które zazwyczaj najnieczulej i najnieruchomiej wyglądały, siedziały teraz z podniesionymi głowami i oczami w nią utkwionymi. Na twarzach ich najróżniejsze malowały się uczucia: żal, ciekawość, szyderstwo. Marta pozostała przez chwilę jak skamieniała. Pąsowe plamy, leżące na jej policzkach, rozszerzały się zwolna, aż zabarwiły purpurą czoło i szyję.

— Nie ma się za co gniewać, moja pani, nie ma się za co gniewać — zaczęła Szwejcowa. — Jestem od lat dwudziestu kilku naczelniczką zakładu, w którym po dwadzieścia i więcej młodych osób pracowało zawsze, nabyłam więc dużo doświadczenia. Wiem przy tym, jakie są obowiązki moje względem dusz, które opatrzność powierza mej opiece; nie mogę obojętnie patrzeć, jeżeli która z nich dobrowolnie naraża się na niebezpieczeństwa. Do tego jeszcze mam córki, młodziutkie wnuczki. Cóż by ludzie i o nich pomyśleć mogli, gdyby zakład nasz przedstawiał, broń Boże, jakiekolwiek przykłady zepsucia. Na koniec, na dziedziniec wychodzą okna mieszkania pewnej możnej i bogobojnej damy, która jest prawdziwą protektorką i dobrodziejką naszego zakładu.

Święta pani! cóż by pomyślała ona, gdyby zobaczyła jedną z moich robotnic przechadzającą się tuż pod jej i mymi oknami z młodym i światowym kawalerem?

Może już zresztą i zobaczyła! Obawa mię, doprawdy, przejmuje na myśl, co powiem protektorce naszej, gdy mię o to zapyta? Czy że robotnicę odprawiłam?

Ależ zgadzać się to może nie będzie z miłosierdziem chrześcijańskim? …

— Powiesz jej pani, że robotnica, która miała nieszczęście spotkać na dziedzińcu tym owego młodego i światowego kawalera, odeszła stąd sama i dobrowolnie.

Słowa te rozległy się po wielkiej izbie, wymówione głosem dźwięcznym i przenikającym. Marta powstała z siedzenia i z podniesionym czołem, z drżącą wargą patrzała prosto w twarz Szwejcowej.

— Jestem kobietą biedną, bardzo biedną — mówiła dalej — ale jestem uczciwą i nie miałaś pani żadnego prawa mówić do mnie w ten sposób. Nie

Opatrzność to oddała mię opiece pani i przyprowadziła tutaj, ale własna moja nieudolność. Przyszłam tu, bo gdzie indziej pracować nie umiałam: pani wiesz o tym bardzo dobrze i potrafiłaś zrobić dla siebie dobry użytek z położenia mego. Praca moja kilka razy więcej warta niż to, co mi pani za nią dajesz…

Ale nie o tym mówić chciałam. Zawarłam dobrowolną umowę i dopełniłam jej warunków. Nędzę cierpieć muszę, ale znosić obelgi… pomimo wszystkiego… nie mogę… nie, jeszcze nie mogę! Żegnam panią!

Przy ostatnich wyrazach zarzuciła chustkę na głowę i zwróciła się ku drzwiom. Robotnice ścigały ją spojrzeniami, młodsze z sympatią i rodzajem tryumfu na twarzach, starsze z politowaniem i większym jeszcze zdumieniem.

Wszystko, co działo się z Martą od wczoraj: zawód doświadczony u księgarza, gorzkie uczucie zazdrości, które po raz pierwszy owładnęło nią na widok Kaźmirowskiego Pałacu i uczącej się, pełnej nadziei młodzieży męskiej; odwiedziny przy ulicy Królewskiej, posępna propozycja, jaką jej tam uczyniono, noc bezsenna, spędzona w potokach łez i płomieniach wstydu, nade wszystko zaś spotkanie się z człowiekiem, o którym wiedziała, że oczekiwał tam na nią z hańbiącą ją myślą w głowie — wszystko to wprawiło ducha jej w ten stan gorączkowego naprężenia, który długo trwać nie może, w cichości i za lada dotknięciem wybucha niepowstrzymalną burzą. Dotknięcie zaś, sprawione słowami Szwejcowej i jej córki, nie było lada jakim. W piersi Marty struna uczuć wyprężona do ostateczności pękła i wydała z siebie żałosnego jęku krzyk buntowniczy. Czy dobrze uczyniła ulegając niezmożonemu wybuchowi dumy niewieściej i godności człowieczej, rzucając pod nogi kobiecie, która jej ubliżyła, ostatni swój kęs chleba? Nie myślała o tym, nie zdawała sobie sprawy z postępku swego biegnąc przez długi dziedziniec ku bramie wiodącej na ulicę.

Zaledwie jednak wstąpiła w tę bramę, cofnęła się jakby przed ohydnym widmem jakim, wyraz śmiertelnej obrazy twarz jej okrył. W bramie stał jeszcze

Oleś i rozmawiał półgłosem z młodym jakimś mężczyzną, stojącym u dołu wschodów, z których znać zstąpił przed chwilą, aby udać się na miasto.

Marta rzuciła się w stronę. Widocznym było, że usiłowała nie spostrzeżona przemknąć pod ścianą, ale kiedyż zwinna sarna ujść mogła oka wprawnego myśliwca?

— Pani! — odwracając się zawołał Oleś — co za niespodzianka! Nie myślałem, abyś tak wcześnie opuściła dziś tę jamę, która — tu głos jego zniżył się — od pewnego czasu stała się dla mnie rajem, do którego tęsknię!

Mężczyzna, z którym Oleś rozmawiał przed chwilą, zbiegł z ostatnich wschodów i wybiegł na ulicę, rzucając przelotne spojrzenie na kobietę, do której zwracał się jego towarzysz, i uśmiech dwuznaczny ukrywając piosnką z Flik i Flok. Marta stała pod ścianą blada jak marmur, z wyprostowaną kibicią i błyskawicami w oczach. Wesoły Oleś zbliżał się ku niej z uśmiechem na ustach i marzącym spojrzeniem.

— Czego pan chcesz ode mnie? — zawołała kobieta.

— Pani! — przerwał jej mowę pan stworzeń — przed kwadransem odepchnęłaś mię od siebie bardzo surowym słowem, ale ja nie tracę nadziei, że stałość moja…

— Czego pan chcesz ode mnie? — powtórzyła kobieta odzyskując głos, którego zabrakło jej na chwilę. — Tak — mówiła dalej — opuściłam tę jamę, w której jednak znajdował się ostatni mój zarobek, ostatni kawał chleba dla mnie i dziecka mego. Uczyniłam to z powodu pana. Jakim prawem zachodzicie, panowie, drogę nam, którym i bez tego iść już tak ciężko? Macież choć trochę serca i sumienia, aby ścigać istoty, które i bez tego nie wiedzą, kędy mają podziać się na świecie? O! wam zapewne nie stanie się przez to nic złego!

Wam ludzie dadzą za to pochwałę, nam obelgę. My utracimy poczciwe imię, a często i ostatni kawałek chleba, wy ubawicie się wybornie…

Mówiła to wszystko pośpiesznie, bez odetchnięcia prawie, z przeszywającym szyderstwem w głosie i w oczach.

— Ubawicie się — powtórzyła z przykrym śmiechem — ale pozwól pan, aby kobieta, którą obrać raczyłeś za przedmiot swej zabawy, powtórzyła ci słowa starej bajeczki: «źle, o, źle się bawicie, wam to zabawa, nam idzie o życie!…»

Rzekłszy to, minęła osłupiałego ze zdziwienia młodzieńca i znikła za bramą.

Pan stworzeń pozostał sam jeden, spuścił głowę, ręką dotknął wąsika, zmącony wzrok utkwił w ziemi i stał tak długo. Na twarzy jego było zawstydzenie i rozżalenie. Wstydził się swej porażki, żałował powabnego i opornego (tym powabniejszego, że opornego) zjawiska, które zniknęło mu sprzed oczu.

Może też na widok kobiety z rozpaloną źrenicą, z chmurą na czole i drżącą od dumnego żalu wargą drgnęło w nim poważniejsze uczucie jakieś, może uczuł, że źle uczynił, że komuś niechcący wyrządził krzywdę. O tak! niechcący!

«Nam idzie o życie» — powiedziała ona.

Co za myśl! miałżeby on intencję zabijać kogoś? Nic na świecie nie było bardziej obcym czułemu sercu jego, nic bardziej nieprzystępnym myśli, wcale do dramatów wszelkich nie skłonnej, jak intencja jakiegokolwiek morderstwa.

A jednak z jaką siłą przemawiała ona do niego! jaka bolesna błyskawica strzelała z jej źrenic, jak była bladą i jak piękną! Oleś oddałby w tej chwili bez wahania parę lat swego skrzydlatego, błogiego życia, aby móc zobaczyć ją, błagać o przebaczenie. wynagrodzić krzywdę, jeśli zadał jej jaką, i… odprowadzić ją do jej mieszkania.

Ba! ale gdzie było to jej mieszkanie? nie wiedział. Zmarszczył czoło, strzepnął niecierpliwie palcami i podnosząc głowę zawołał prawie ze złością:

— Teraz już ją chyba nie znajdę!

W tej samej chwili wbiegła z ulicy w bramę młodziutka panienka, podlotek jeszcze prawie, w obcisłej szubce i przedziwnie zgrabnym buciku. Na widok jej wyraz twarzy Olesia zmienił się nagle. Zdjął z pośpiechem kapelusz i kłaniając się ładnemu podlotkowi wymówił z uśmiechem:

— Jakże dawno nie miałem szczęścia widzieć panny Eleonory.

Podlotek nie wydawał się niezadowolonym ze spotkania.

— A! już to pan Aleksander bardzo grzeczny, doprawdy! bardzo grzeczny! z miesiąc już u nas nie był. Babcia i ciocia kilka razy mówiły, że pan Aleksander jest niegrzeczny.

Pan Aleksander marzącym okiem ścigał ruch różowych usteczek, które szczebiotały te wyrazy.

— Pani! — rzekł — serce ciągnie ku domowi pani, ale rozum odradza.

— Rozum! ciekawa jestem, dlaczego rozum ma odradzać panu bywać u nas?

— Lękam się o mój spokój! — szepnął pan stworzeń. Podlotek zarumienił się po włosy i uszy.

— No, niech się już pan nie lęka i przychodzi do nas, bo inaczej babcia i ciocia gniewać się będą naprawdę.

— A pani?

Chwila milczenia. Oczy podlotka patrzą na gwóźdź sterczący w podłodze bramy, oczy zdobywcy rachują złote loczki wysypujące się spod kapelusika na białe czoło.

— I ja także będę się gniewać na pana.

— O! jeżeli tak, przyjdę, przyjdę z pewnością!

Podlotek wbiega na dziedziniec, kędy pan stworzeń iść za nim nie śmie. Z ubogą robotnicą to co innego, ale z wnuczką kobiety, w której domu się bywa, z panną Szwejcówną, która, jak powiadają, mieć będzie ze sto tysięcy złotych posagu, przechadzać się ni stąd, ni zowąd po dziedzińcu nie wypada.

Oleś wychodzi na ulicę, a przed oczami jego przesuwają się dwie postacie kobiece: biednej wyrobnicy z płomieniem w oburzonym oku i ładnego podlotka ze złotymi loczkami wkoło białego czoła. Sam już nie wie, która z nich piękniejsza i powabniejsza. «Tamta — myśli — to dumna i płomienista bogini; ta — śliczniuchna mała boginka! Prawdę mówią uczeni! cóż to za nieprzebrane bogactwa rozlane są po tym państwie natury! Ile odcieni, ile rodzajów! Jak przyjdzie człowiekowi wybór czynić, to mu aż w głowie się kręci, a w sercu taje. Ale na co tam wybór, tous les genres sont bons, hors le genre — vieux et laid!»

Mężczyzno! puchu marny! ty wietrzna istoto!

Загрузка...