Było to pomiędzy godziną wieczorną siódmą i ósmą, a więc w porze, w której wewnątrz i zewnątrz wielkie miasto wre najzawrotniejszym ruchem, jaśnieje najbogatszym strojem, do nieskończoności prawie mnoży w sobie zjawiska cywilizacji, które obejmują w posiadanie swe wnętrza gmachów i szlaki ulic, szerokie przestrzenie zalewają rzęsistym światłem, muzyką, tłumami, gwarem. Życie wieczorne to połowa życia, większa może dla ludności grodu, na którego niebie przez długie miesiące słońce kilka zaledwie godzin jaśnieje codziennie.
Krakowskie Przedmieście wrzało ruchem, kipiało życiem i pośpiechem, któremu sprzyjała pogoda wieczorna. Drobny śnieżek marcowy spadł na zmarzniętą jeszcze ziemię i oczyścił niebo z białawych obłoków. Teraz namiot niebieski roztaczał się nad miastem, głęboki, ciemny, gwiaździsty.
Nieustanny turkot kół, niby grzmot nieskończony, biegł środkiem szerokiej ulicy. Na chodnikach falowało tysiące głów ludzkich. Widno tam było tak prawie jak w dzień, bo prócz rozsianych gazowych latarni mnogie okna magazynów rzucały na szeroką przestrzeń powodzie światła.
Na chodnikach głównych ulic Warszawy nigdy nie bywa tak tłumnie, jak w tej właśnie porze. Jest to bowiem pora i pracowitych, i próżniaków. Pracowici spieszą ku spoczynkowi lub rozrywce, próżniacy lubują się właściwymi sobie żywiołami; wrzawą, w którą wsłuchują się bezmyślnie, rozmaitością widoków na które się gapią, blaskiem pieszczącym zmysł ich wzroku, a może i tajemniczym półcieniem wieczoru. W biegnącym tym, śpieszącym, gwarzącym tłumie znajduje się zapewne wiele dusz litościwych, ale dusze te czym innym teraz niż litowaniem są zajęte. Pochwycił je wir świata, dzień kończący się wezwał do pośpiechu; zabawy, interesa, uczucia w tej porze porwały wyobraźnię, zajęły myśli, dały cel pośpiesznym krokom. Oprócz tego przy świetle sztucznym mniej wyraźnie niż przy dziennym występują bruzdy na twarz cierpiącego, w zagasłych źrenicach przeglądają się promienie lamp naśladując blaski zdrowia i życia, turkot i wrzawa głuszą głosy zmęczonych piersi.
Litościwe zaś dusze i ręce zatrzymują się tam nade wszystko i najdłużej, gdzie szkielet nędzy najgłośniej dzwoni nagimi kośćmi, najstraszniej spogląda trupimi oczami.
Od kwadransa już Marta była na Krakowskim Przedmieściu.
Od kwadransa? Od roku, od wieku, od początku czasów!
Nie biegła już teraz, ale szła powoli, sztywna, niema, z nieruchomą twarzą i oczami szklannym wejrzeniem, sunącymi po twarzach przechodniów.
Płomieniste skrzydła, które godzinę temu miała u ramion, opadły, czuła się ogarniętą znowu śmiertelnym zmordowaniem. Szła jednak po smugach światłości; w półzmroku przed nią, nad nią, obok niej, pomiędzy gwiazdami nieba i twarzami ludzkimi na ziemi unosiła się i z milczącą skargą patrzała na nią twarz jej dziecka. Szła, bo na widok ludzi w głowie jej po raz pierwszy wyraźnie ozwała się myśl obwiniająca. Żal do ludzi zawrzał w jej piersi wszystkimi łzami, które w niej skrzepły, a teraz przemieniały się zwolna w kipiący wrzątek. Po raz pierwszy myślała, że ludzie to winni są bezbrzeżnej jej niedoli, że powinni oni dźwignąć ciężar życia jej i jej dziecka. W tej chwili zagasło w niej do szczętu uczucie osobistej odpowiedzialności. Czuła się słabą jak dziecko, bezsilną i znużoną jak istota konająca.
«Ci silni — myślała — ci umiejętni, ci szczęśliwi, niech dzielą się tym, co im daje świat, ze mną, której on nic dać nie chciał.»
A jednak nie wyciągnęła jeszcze ręki ani razu.
Za każdym razem, gdy rozmijała się z jaką lekką, zgrabną, strojną postacią kobiecą, wyjmowała rękę zza fałd swej grubej chusty, ale jej nie wyciągała, otwierała usta, ale nic nie wymawiała. Zesłabły głos jej cofał się ze strachem przed wrzawą uliczną, w której utonąć by musiał nie usłyszany, w rękę uderzała moc niewidzialna i w dół ją rzucała.
Byłaż to jeszcze moc wstydu? A jednak jęczało tam ono, biedne, chore dziecię ubogiej kobiety, rzucało się na swej twardej pościeli i spalonymi gorączką ustami, piersią ochrypłą i zamierającą wzywało ojca!
Dwie panie w aksamitnych okryciach, wspierając się wzajem o siebie, szły pośpiesznie i rozmawiały wesoło. Jedna z nich młoda była i piękna jak anioł.
Marta stanęła na ich drodze.
— Pani! — wymówiła — pani!
Głos jej był cichy, ale nie jękliwy. Nie umiała dostroić go, nie myślała może o tym, aby go dostrajać do tonów żebractwa. Toteż idące panie znaczenia wykrzyku jej nie zrozumiały. W pośpiechu minęły ją parę kroków, lecz potem przystanęły, a jedna z nich odwracając głowę zapytała:
— A co tam takiego, moja pani? czyśmy co zgubiły?
Nie było odpowiedzi, bo Marta zwróciła się w stronę przeciwną i poszła dalej tak szybko, jakby uciec chciała i od tych kobiet, i od tego miejsca, na którym do nich wołała.
Zwolniła kroku, na zżółkłe, zwiędłe, zapadłe jej policzki występować zaczęły krwiste plamy rumieńców. Były to piętna palącej pierś jej gorączki. W zagasłych źrenicach migotały ostre, przeszywające błyski. Była to łuna tego pożaru ciemnych myśli, który obejmował jej głowę.
Zwolniła kroku, przystanęła znowu. Chodnikiem szedł mężczyzna, zgarbiony trochę pod ciężarem, zbytecznym dlań pewno, dostatniego futra. Marta wzrok przenikliwy zapuściła w twarz przechodnia. Dobroduszną była ona, łagodną, ozdobioną bujnym, jak mleko białym wąsem.
Wyjęła znowu rękę zza grubych fałd chusty, nie wyciągając jej jednak głośniej jak wprzódy wymówiła:
— Panie! panie!
Mężczyzna miał już ją minąć; zatrzymał się przecież nagle, spojrzał w twarz kobiety, na którą padał blask lamp zza szerokiego okna, zrozumiał, czego chciała. Zapuścił rękę w kieszeń surduta, wyjął z niej małą sakiewkę. zdawał, się szukać czegoś pomiędzy drobną monetą, znalazł czego szukał, wcisnął w dłoń kobiety mały pieniążek i odszedł. Marta spojrzała na otrzymany datek i zaśmiała się głucho. Wyżebrała dziesięć groszy.
Siwy zgarbiony przechodzień miał litościwą rękę. Mógłże przecież wiedzieć, jakimi były potrzeby wzywającej go o pomoc kobiety, a gdyby o nich wiedział, chciałżeby, mógłżeby zadość im uczynić? A ileż razy żebrzącej kobiecie przyjdzie dłoń wyciągnąć, nim z datków podobnych utworzy się najwyższe teraz dla niej bogactwo — wiązka drzewa, flaszka lekarstwa?
Żebrząca kobieta szła dalej, sztywna, niema, z drobnym pieniążkiem w ściśniętej dłoni. Stanęła znowu. Nie na przechodniów patrzała teraz, ale zapuszczała wzrok na przezroczyste, szerokie, rozpalone światłem okno. Było to okno sklepu, który przy oświetleniu sztucznym miał pozór czarodziejskiego pałacu.
Przyozdabiały go w głębi marmurowe filary, śród nich zwieszały się bogate zwoje purpurowych firanek, rozwieszone po ścianach wzorzyste kobierce pieściły wzrok barwami róż i zielenią trawy, na tle ich bielały rzeźbione kształty posągów. Na brązowych podstawach gałęziste ramiona rozwijały tam złotem błyszczące świeczniki, wznosiły się srebrne wazy i puchary, porcelanowe kosze i kryształowe dzwony przykrywające grupy marmurowych posążków. Nie na te wszystkie przecież piękności i bogactwa zwracało się czarne, rozpalone oko spoglądające z ulicy we wnętrze sklepu.
Przed długim palisandrowym stołem, zawieszonym niby wieńcami olbrzymiego kwiecia szlakami puszystych i wzorzystych kobierców, stali dwaj ludzie.
Jeden z nich był sprzedającym, drugi kupującym. Rozmawiali z ożywieniem; sprzedający miał twarz rozjaśnioną, kupujący zamyśloną i nieco zafrasowaną, wyborem pewno, jaki mu czynić przychodziło pomiędzy przedmiotami, z których każdy był arcydziełem przemysłu i smaku.
Oszklone drzwi otworzyły się powoli, do bogatego sklepu weszła kobieta z szeroką białą taśmą u dołu czarnej sukni, w czarnej wielkiej chuście przykrywającej głowę i skrzyżowanej na piersi. Zżółkłe i pomarszczone czoło tej kobiety na wpół było zarzucone potarganymi, spod chustki wydobywającymi się włosami; na policzkach leżały ciemne rumieńce, usta za to białe były prawie jak papier.
Na odgłos, jaki wydały otwierające się drzwi, dwaj mężczyźni spojrzeli w stronę wchodzącej. Ona stanęła u drzwi, w pobliżu konsoli z marmurową płytą, stojącej poniżej wielkiego zwierciadła. Do tego przybytku bogactwa wsunęła się jak widmo i jak widmo stała pod ścianą nieruchoma, niema.
— Czego pani życzysz sobie? — zapytał kupiec przechylając nieco głowę i zza bukietu sztucznych kwiatów spoglądając na ciemną, nieruchomą postać. Ale ona nie patrzała na niego. Wlepiła oczy w twarz kupującego pana, który w bogatym futrze niedbale zawieszonym na ramionach, z białą ręką złożoną na wzorzystym kobiercu, spoglądał na nią roztargnionym wzrokiem.
— Czego pani sobie życzysz? — pytanie swe powtórzył kupiec. Długim spojrzeniem od stóp do głowy okrył ciemną postać i dodał surowiej:
— Czemu pani nie odpowiadasz?
Ona patrzała wciąż na mężczyznę w bogatym futrze.
Można by rzec, że w piersi jej była ręka jakaś okrutna, szarpiąca, a głowę obejmowały płomienie, bo oddech jej stawał się coraz szybszym, a policzki i czoło zachodziły ciemną barwą purpury. Nagle wyjęła rękę zza fałd chusty i wyciągnęła ją nieco przed siebie. Usta jej, zsiniałe, drżące, otwierały się i zamykały kilka razy.
— Panie! — wymówiła na koniec — dobry panie! na lekarstwo dla mego chorego dziecka!
Ręka jej, chuda i zziębnięta, trzęsła się jak liść osiny, w przeszywającym jej głosie brzmiały już przeciągłe i żałosne dźwięki żebracze.
Mężczyzna w bogatym futrze popatrzył na nią chwilę i wzruszył lekko ramionami.
— Moja pani! — rzekł sucho — czy nie wstydzisz się żebrać? Jesteś młoda i zdrowa, możesz pracować!
Wyrzekłszy to zwrócił się ku palisandrowemu stołowi, na którym leżały kobierce i stały srebrne kosze.
Kupiec z uśmiechem na ustach rozwijał jeden jeszcze kobierzec. Ciągnęli dalej przerwaną rozmowę.
Ciemna postać kobieca stała wciąż u drzwi, jakby zaklęła ją siła jakaś złowroga i niezmożona. Złowrogo też w istocie wyglądała w tej chwili twarz jej i postać. Słowa, które usłyszała, były kroplą przepełniającą tę czarę jadowitych wpływów, z której piła od tak dawna Kropla ta spadła w głąb jej piersi z siłą narkotyku wyprężającego nerwy, oślepiającego myśl, ogłuszającego sumienie «Możesz pracować!» Czyż człowiek, który wyrzekł te słowa, mógł choćby w części wiedzieć, jakie znaczenie szyderskie, niemiłosierne posiadały one w stosunku do tej kobiety która zmordowała śmiertelnie ducha, sterała siły ciała w daremnych próbach pracowania? która utraciła szacunek dla samej siebie, przed samą sobą rozsypała się w proch nikczemny dla tego, że pracować nie mogła? Człowiek ten nie mógł wiedzieć o tym. Postępek jego z tą kobietą nie mógł służyć złym świadectwem o mierze dobroci i litości zawartej w jego sercu. Bardzo być może, iż był dobrym i litościwym iż otwarłby dłoń hojną przed bezsilnym kalectwem, zgrzybiałą starością, obalającą chorobą.
Ale kobieta, która wyciągnęła ku niemu rękę żebrzącą, była młoda i nie dotknięta fizycznym kalectwem żadnym, choroba nie wybiła się na jej zewnętrzność widzialnymi dla wszystkich znakami.
O moralnym zaś jej kalectwie, które przywiodło ją przed niego, o trawiącej gorączce, która od tak dawna paliła pierś jej stopniowo, w proch i zgliszcza zamieniając najlepsze uczucia człowiecze, obejmowała głowę jej, napełniając ją coraz gęstszym, duszącym dymem ciemnych, trujących myśli, on nie wiedział.
Nie wiedział, a więc wyrzekł: «Jesteś młoda i zdrowa, możesz pracować!»
Słowami tymi wypowiadał rzecz całkiem słuszną, a jednak zarazem bezwiednie popełniał niesprawiedliwość okrutną.
Przed kilku miesiącami, przed parą jeszcze tygodniami, może Marta pojęłaby wszystko, co było słusznym i prawdziwym w zwróconych ku niej słowach mężczyzny. Ale bo też wtedy, jeśliby stanęła przed nim, wołałaby o pracę, o nic więcej, tylko o pracę; teraz błagała jałmużny, teraz w słowach usłyszanych nie usłyszała nic prócz szyderczej niesprawiedliwości.
Płomienne rumieńce które miała na twarzy i czole, gdy wyciągnęła rękę, zniknęły bez śladu. Śród śmiertelnej bladości, jaką pokryły się jej rysy, zapadłe źrenice, czarne i głębokie jak otchłań, paliły się jak wulkany. Wulkan też wybuchnął w piersi jej, podnoszącej się i opadającej gwałtownie, wulkan gniewu, zawiści i — pożądliwości.
Gniewu, zawiści, pożądliwości? Możeż to być, aby Marta, to dziecię cichej, uroczej zagrody wiejskiej, ta niegdyś szanowana małżonka, szczęśliwa matka, ta prawa istota, która za cenę życia spełniać nie chciała pracy, do której nie czuła się zdolną, aby ta energiczna robotnica, w pocie oblicza i boleści serca szukająca po wszystkich drogach ziemi uczciwego kawałka chleba, aby ta dumna dusza wyciągająca niegdyś dłonie do Boga z błaganiem, aby usunął od niej dolę żebraczą, stać się mogła pastwą tych okrutnych, piekielnych, w piekło złych żądz i czynów wiodących uczuć?
A jednak mogło tak być. Niestety! niestety! nie tylko mogło, ale musiało, musiało mocą niezłomnej, wiekuiście loicznej i w loiczności swej niczym na ziemi zmącić się nie dającej natury człowieczej. Ona nie była bezcielesnym aniołem, nie była napowietrznym ideałem, którego nie dotykają i nie obalają podmuchy wichrów ziemskich, dlatego że go nie ma na ziemi. Ona była człowiekiem, a w naturze człowieczej jeżeli są szczyty wyniosłe, na których rozwijają się rozum, cnoty poświęcenia, bohaterstwa, są także i dna przepaściste z przyczajonymi w ciszy i milczeniu gadami groźnych pokus i ciemnych instynktów. Nie należy żadnej istoty ludzkiej mordować tak śmiertelnie, wstrząsać tak gwałtownie, aby poruszyć się w niej mogło to dno tajemnicze z zaczajonymi na nim w milczeniu zadatkami występków. W naturze człowieczej są potęgi olbrzymie, ale są także bezmiary niemożliwości. Należy każdą istotę ludzką obdarzać miarą praw i oręży, ściśle odpowiednią mierze ciążących nad nią obowiązków i odpowiedzialności, inaczej bowiem nie uczyni ona, nie przetrwa tego, nie ostoi się przed tym. co uczynić i przetrwać, przed czym ostać się nie będzie mogła.
Trująca gorycz, od tak dawna kropla po kropli zbierająca się w piersi Marty, podniosła się w niej teraz ogromną falą, a wraz z nią wypłynęły śpiące dawniej głęboko, budząca się potem stopniowo obudzone teraz całkiem i wściekle miotające się gady pokus i węże namiętności.
Młody pan w bogatym futrze wybierał kobierce, kosze srebrne, porcelanowe wazony i marmurowe posążki. Kupował wiele, myślał zapewne o urządzeniu pięknego domu, do którego może wprowadzić miał młodą żonę.
On i kupiec pochłonięci byli swym wspólnym zajęciem, zapominali o kobiecie w nieruchomości kamiennej i ciszy grobowej stojącej pod ścianą. Ona nie odrywała oczu od ręki kupującego trzymającej duży, gruby pugilares napełniony pieniędzmi.
«Czemu on ma tak wiele, a ja nic nie mam? — myślała. — Jakim prawem odmówił mi on jałmużny? mnie, której dziecko kona w chłodzie i bez ratunku, on, który trzyma w dłoni tak wielkie bogactwo? On skłamał mówiąc, żem młoda i zdrowa! jestem więcej niż stara, bo przeżyłam samą siebie. Alboż wiem, gdzie się podziała dawna Marta? Jestem chora okropnie, bo bezsilna jak dziecko… Dlaczegóż ludzie wymagają, abym żyła o własnej sile, skoro mi jej nie dali? dlaczegóż mi nie dali siły, skoro jej teraz wymagają ode mnie? On jest jednym z krzywdzicieli moich, jednym z dłużników! powinien dać!»
Myśli kobiety tej były okropne, bezrozumnie niesłuszne, a jednak zarazem i względnie do niej samej jakże konieczne, jakże zrozumiałe! Rodowodem ich były te same krzywdy, te same koleje, te same bezsilności z jednej strony, a odpowiedzialności i potrzeby z innej, które zrodziły wszystkie szalone doktryny, wybuchające w świecie od czasu do czasu pożogą i mordami, wszystkie wściekłe namiętności, które powstałe z braku sprawiedliwości tracą same jej zmysł i z krzywdy zrodzone zadają krzywdy.
— A więc — mówił pan kupujący — trzysta złotych kobierzec, a pięćset te kosze, wazon porcelanowy dwieście i…
Wyjmował pieniądze, aby należną sumę wypłacić kupcowi, nagle zatrzymał się.
— A! — zawołał — o mało nie zapomniałem! Miałeś mi pan dać tę grupę brązową i tamtą oto… Kupiec poskoczył, uśmiechnięty, usłużny.
— Czy tę? — zapytał.
— Nie, tamtą, Niobe z dziećmi…
— Niobe? zdaje mi się, że chciałeś pan Kupidyna z Wenerą?
— Być może, muszę przypatrzyć się im raz jeszcze.
Niedbałą ręką, nawykłą znać do rozrzucania bogactw rzucił rozwarty pugilares na marmurową płytę konsoli a sam poszedł za kupcem w głąb sklepu, kędy na palisandrowych półkach, pod kryształowymi dzwonami, stały mitologiczne z brązu lane lub z marmuru rzeźbione grupy posążków.
Pugilares niedbale rzucony roztworzył się szerzej, na marmurową płytę wypadło z niego kilka asygnat różnej wartości.
Na asygnaty te patrzały rozpalone oczy stojącej pod ścianą kobiety. Jak pewne gatunki wężów na ptaki, tak różnobarwne papierki te wywierały na czarne przepaściste źrenice czar przykuwający.
Jakie myśli krążyły po głowie kobiety, gdy patrzała ona w ten sposób na cudze bogactwo? Trudno wszystkie je zliczyć, trudniej jeszcze wyprząść z nich wątek równy. Nie były to myśli, ale był to chaos; gorączka ciała zrodziła go, burza ducha wzmagała. Po dwóch sekundach takiego patrzenia Marta drżeć zaczęła na całym ciele, spuszczała powieki i wnet podnosiła je znowu, wyjmowała rękę zza fałd chusty i wnet ją chowała, walczyła znać jeszcze, ale niestety! nie było dla niej nadziei zwycięstwa! Nie było tej nadziei, bo nie było już w niej dość siły, aby oprzeć się mogła haniebnej pokusie; bo nie było już w niej dość przytomnej myśli, aby haniebność pokusy zrozumieć mogła; bo nie było już w niej sumienia, które utonęło w morzu goryczy zebranej w jej piersi; bo nie było już w niej wstydu odegnanego pogardą, którą czuła dla samej siebie, długim szeregiem przenoszonych upokorzeń i po tylekroć przyjmowaną jałmużną… Nie było dla niej na koniec nadziei zwycięstwa, bo nie była ona przytomną, bo ciało jej paliła gorączka z głodu, zimna, bezsenności, łez i rozpaczy powstała, a ducha porwały i oplatały ciemne furie z dna jej wzburzonej istoty wylęgłe.
Nagle kobieta uczyniła szybki ruch ręką, jeden z papierków zniknął z marmurowej płyty, zarazem drzwi szklanne otworzyły się i zamknęły z gwałtownym trzaskiem.
Na ten silny i niespodziany odgłos dwaj ludzie w głębi sklepu zajęci wybieraniem grup mitologicznych odwrócili twarze.
— Co to było? — zapytał pan kupujący. Kupiec poskoczył na środek sklepu.
— To ta kobieta tak nagle wybiegła! — zawołał — pewno ukradła cokolwiek.
Młody pan zwrócił się także ku drzwiom.
— W istocie — rzekł z uśmiechem spoglądając na marmurową płytę — ukradła mi trzyrublową asygnatę. Jedną tylko miałem taką, a teraz nie ma jej tu…
— Ach, niegodziwa żebraczka! — krzyknął kupiec — jak to? w moim sklepie kradzież? tuż pod mymi oczami? ach, bezczelna!
Przyskoczył do drzwi i otworzył je na oścież.
— Rewirowy! — stojąc na progu krzyknął donośnym głosem — rewirowy!
— A czego pan życzy sobie? — ozwał się głos z ulicy. Żółta blacha błysnęła na piersi człowieka, który stanął na chodniku pod strugą światła buchającego ze sklepu.
— Tam — rzekł kupiec dysząc z gniewu i palcem wskazując ulicę — tam pobiegła kobieta, która przed minutą ukradła w sklepie trzy ruble!
— A w którą stronę pobiegła?
— W tamtą — rzekł przechodzień jakiś, który słyszał słowa kupca, zatrzymał się przed sklepem i wskazywał w stronę Nowego Światu. — Spotkałem ją; cała w czerni, leciała jak szalona, nic nie widząc przed sobą; myślałem, że wariatka!
— Trzeba ją schwytać! — mówił kupiec do rewirowego.
— Naturalnie, proszę pana! — zawołał człowiek z żółtą blachą, poskoczył naprzód i krzyknął donośnie:
— Hej! ludzie! łapajcie! tam, ku Nowemu Światu pobiegła złodziejka!
Drzwi sklepu zamknęły się, młody pan z uśmiechem wymawiał kupcowi, że dla tak małej straty jego tyle sobie zadał kłopotu.
Ulica zaś przedstawiała po kilku sekundach scenę gwarną i tłumną.
Jak błyskawica przerzyna chmury, tak kobieta ubrana w czerni przeszywała tłumy przechodniów pędzać na oślep, zda się, w stronę Nowego Światu.
Prawdopodobnie nie wiedziała ona, w którą stronę biegła ani w którą biec jej należało; była nieprzytomną, na wpół obłąkaną. W tej chwili resztą myśli świadomej siebie żałowała może, iż popełniła czyn haniebny ale już go popełniła i ogarniał ją przestrach szalony. Wiedziona instynktem zachowawczym uciekała od ludzi, a oni byli za nią, przed nią, wkoło niej; zdawało się jej zapewne, że bieg szybki, ślepy, bezpamiętny zaniesie ją, kędy ich nie będzie…
Spotykający ją, potrącani przez nią przechodnie oglądali się za nią zrazu ze zdziwieniem i przestrachem, usuwali się jej nawet z drogi, przypuszczając w niej obłąkanie lub gwałtowną jaką potrzebę pośpiechu. Wkrótce jednak rozległ się po ulicy wyraz:
— Łapajcie!
Wnet za nim zabrzmiał inny:
— Złodziejka!
Wyrazy te nie były wymówione jednym głosem, ale toczyły się z tej samej strony, z której biegła kobieta, rzucane z ust do ust, wzrastające wciąż, przybierające mocy gwałtu, niby kule ogniste rzucone potężną ręką i toczące się wzdłuż drogi ze wzrastającym szumem. Kobieta, która zaczynała już tracić szybkość biegu i w zniemczeniu zatrzymała się była na sekundę, usłyszała goniące ją złowrogie okrzyki.
Przyłączał się do nich zarazem coraz rozgłośniejszy tętent nóg ludzkich biegnących po kamieniach chodnika. Straszne drżenie wstrząsnęło ją od stóp do głowy, popędziła dalej z taką szybkością, jakby skrzydła miała u ramion.
Miała je znowu w istocie, tylko że teraz żadne z nich nie było boleścią, oba wyrosły z przestrachu.
Nagle uczuła, że biec jej trudno, nie dlatego, aby sił jej nie stawało — wszak unosiły ją prawie nad ziemię skrzydła przestrachu — ale dlatego, że ludzie idący w przeciwnym kierunku zaczęli zachodzić jej drogę, wyciągać ręce, aby pochwycić jej suknię. Skrzydła jej stały się nie tylko już szybkie, ale elastyczne, rzucały ją w rozmaite kierunki, z zadziwiającą sprężystością i lekkością ruchów unikała rąk przechodniów, ocierała się o nich, a jednak im umykała.
Tam jednak, o kilka kroków, nie pojedyncze już spotykają ją postacie, ale idzie kilku razem ludzi i całą szerokość chodnika zalega; wyminąć ich nie podobna, raz znalazłszy się przed nimi będzie przez nich schwytaną.
Zeskoczyła z chodnika, na środku ulicy kół i kopyt końskich wiele, ale ludzi pieszo idących mniej daleko, wcale prawie nie ma.
Biegła ulicą, wymijała teraz koła i kopyta końskie z tą samą zręcznością jak przedtem przechodniów. Ale w tej samej chwili, gdy rzuciła się na środek ulicy, rzuciła się tam za nią ciemna masa złożona z goniących ją ludzi. Kim byli ludzie ci? Na czele ruchomego orszaku połyskiwały żółte blachy; za nimi pędziła krzycząc i śmiejąc się gawiedź uliczna, zawsze skora do uczestniczenia w każdej scenie ruchliwej, za gawiedzią jeszcze ciągnęli wolniej nieco uliczni próżniacy, w każdym widoku tłumnym skorzy zawsze szukać dla siebie rozrywki.
Dorożki i powozy przerzedziły się nieco. Kobieta stanęła pośród ulicy i obejrzała się za siebie.
Kilkadziesiąt kroków oddzielało ją jeszcze od czarnej masy złożonej z postaci ludzkich, krzyczącej głosami ludzkimi. Stała parę sekund tylko i puściła się znowu prosto przed siebie. Wtedy i naprzeciw niej także ukazała się masa czarna, ruchoma, jak ta, która była za nią, innego tylko kształtu, bo podłużna, wysoka, z wielkim okiem płonącej u góry purpurowej latarni.
Dzwonek srebrny, przezroczysty, donośny zadźwięczał w powietrzu, dźwięczał długo, przenikliwie, ostrzegawczo, purpurowe oko szybko sunęło naprzód, ciężkie koła turkotały głucho, kopyta końskie wydawały metaliczne odgłosy, uderzając o rozesłane na ziemi sztaby żelazne, po których toczyły się koła.
Był to olbrzymi omnibus kolei żelaznej ciągniętej czterema wielkimi, dzielnymi końmi, napełniony ludźmi, obciążony pudowymi brzemionami.
Kobieta biegła wciąż środkiem ulicy, za nią i przed nią biegły dwie masy czarne, jedna z krzykiem i pośmiewiskiem, druga z przeciągłym dzwonkiem, głuchym turkotem i purpurowym ogromnym okiem, sunęły one obie w prostym kierunku ku pędzącej pomiędzy nimi kobiecie. Jeżeli nie zeskoczy na bok, jedna lub druga pochłonąć ją musi. Zboczyła z prostej linii, którą biegła dotąd, stanęła i obejrzała się.
Teraz goniący ją tłum ludzi był już o kilkanaście zaledwie kroków od niej, takaż przestrzeń dzieliła ją od toczącego się wciąż olbrzymiego wozu. Ale tłum biegł wolniej od wozu, który toczył się bardzo szybko.
Nie biegła już dalej. Sił jej zabrakło czy postanowiła w jakikolwiek już sposób położyć koniec tej strasznej gonitwie. Stała piersią zwrócona w stronę, z której przybywał omnibus, ale twarz odwróciła w tę, z której nadbiegali ludzie.
Teraz było w jej oczach światło przytomnej myśli. Mogło się zdawać, że czyniła wybór. Jakiż wybór? Z tej strony hańba, pośmiewisko, więzienie, długie, nieskończone może męczarnie, z tamtej śmierć… okropna śmierć, ale nagła, piorunująca.
A jednak instynkt zachowawczy nie opuścił ją znać całkiem; śmierć wydawała się jej straszniejszą od ludzi, bo przecież przed chwilą zboczyła z tej prostej linii, po której wybawicielka ta biegła ku niej.
Tak, ale teraz znowu ku linii tej cofać się zaczyna; człowiek z żółtą blachą u piersi wyprzedził lecącą za nim gawiedź, wyciągnął rękę i dotknął brzegu jej chusty. Skoczyła, stanęła na jednej z szyn żelaznych. Z twarzą podniesioną ku ciemnemu sklepieniu wyciągnęła w górę obie ręce. Usta jej otworzyły się i wydały niewyraźny wykrzyk. Rzuciłaż ku gwiaździstemu niebu skargę żałosną czy słowo przebaczenia, czy może imię swego dziecka? Nikt nie dosłyszał.
Człowiek z żółtą blachą, stropiony zrazu nagłym rzuceniem się kobiety, znalazł się znowu przy niej i porwał ją za skraj chusty. Ona błyskawicznym ruchem chustę zrzuciła i w ręku policjanta zostawiła, a sama na ziemię upadła.
— Stój! stój! — rozległ się w tłumie straszliwy okrzyk.
Ale purpurowe oko słuchać nie chciało, leciało wciąż w powietrzu, a kopyta końskie dzwoniły po sztabach żelaznych.
— Stój! stój! — krzyczał tłum nieustannie, przeraźliwie. Woźnica porwał się na koźle, stanął, zgarnął w dłoń długie lejce i głosem ochrypłym od przerażenia krzyknął na konie, aby stanęły.
Stanęły, ale wtedy, gdy ciężkie koło z lekkim stukiem zsunęło się już z piersi rozciągniętej na ziemi kobiety.
W grobowym milczeniu stał tłum pośród wspaniałej ulicy, pobladłe od zgrozy twarze i dyszące przestrachem piersi schylały się nad ciemną postacią, która na kształt nieruchomej plamy leżała na białej pościeli śniegu.
Koło olbrzymiego wozu zgruchotało pierś Marty i wygnało z niej życie.
Twarz jej pozostała nietknięta i szklistymi oczami patrzała w gwiaździste niebo.