Jedenasty

Tego wieczoru kolację zjedliśmy w jednej z chicagowskich restauracji, której specjalnością były niezwykle wyszukane dania: stek z bizona, kotlet z niedźwiedzia, renifera i łosia, pieczone bażanty, kuropatwy, głuszce. Vornan zdobył skądś informację o tym lokalu i koniecznie chciał spróbować tamtejszych specjałów. Po raz pierwszy mieliśmy odwiedzić zwyczajną restaurację, co stawiało nas — komitet — w bardzo kłopotliwej sytuacji. Nieobliczalne tłumy wykazywały dziwną tendencję do gromadzenia się wokół naszego gościa. Wizyta w restauracji napawała nas zatem lękiem. Kralick skontaktował się z właścicielem lokalu i spytał, czy możliwe jest dostarczenie wszystkich frykasów bezpośrednio do hotelu. Odpowiedź brzmiała, że owszem, nie ma problemu… za dodatkową opłatą. Ale Vornan nie chciał nawet o tym słyszeć. Miał ochotę zjeść kolację na mieście i postawił na swoim.

Ludzie z ochrony zastosowali niezbędne środki ostrożności. Szybko uczyli się jak należy postępować w obliczu nieprzewidywalnych zachowań Vornana. Okazało się, iż restauracja posiada boczne wejście oraz niewielką, kameralną salkę na piętrze. Mogliśmy zatem liczyć, że przemkniemy się niezauważeni. Vornan kręcił trochę nosem, kiedy usłyszał o tej oddzielnej sali. Wyjaśniliśmy mu jednak, iż w naszym społeczeństwie spożywanie posiłków w samotności jest poczytywane za szczyt luksusu i dobrego smaku. Wyjaśnienie zostało przyjęte za dobrą monetę.

Niektórzy spośród nas nie mieli większego pojęcia o specyfice lokalu. Heyman sięgnął po jadłospis, wpatrywał się w niego przez chwilę i wreszcie cicho zaklął, chyba w starogermańskim.

— Bizon! — wyrzucił, dygocząc z oburzenia. — Renifer! To są niezwykle rzadkie zwierzęta! Mamy zjeść bezcenne okazy muzealne? Panie Kralick, ja protestuję! To oburzające!

Kralick wycierpiał się za wszystkie czasy na tej wyprawie, a tępota Heymana dała mu się nie raniej we znaki niż nieobliczalność Vornana.

— Profesorze Heyman, proszę chwilę posłuchać. Wszystko, co znajduje się w tym jadłospisie, posiada pisemną zgodę ministerstwa spraw wewnętrznych. Wie pan przecież, że czasami trzeba uszczuplić pogłowie nawet najrzadszych zwierząt dla dobra całej populacji. Poza tym…

— Można by je wysłać do instytutu w celach badawczych — zagrzmiał Heyman — a nie zabijać dla mięsa! Mój Boże, co powie o nas historia? Żyjemy być może u schyłku ostatniego stulecia, kiedy to zwierzęta jeszcze żyją dziko na świecie, a tu zjadamy sobie oto bezcenne niedobitki…

— Chcesz ferować wyroki w imieniu historii? — spytał Kolff. — Tam siedzi historia, Heyman! Jej spytaj o zdanie!

Wskazał ręką w kierunku Vornana i zaczął rubasznie rechotać, aż zatrząsł się stół. Ani za grosz nie wierzył w opowieści naszego gościa.

— To wspaniale, że macie zamiar zjeść te zwierzęta — oznajmił Vornan. — Z niecierpliwością oczekuję na ten moment.

— Ależ to jest zbrodnia — wybuchnął Heyman. — Te stworzenia… czy istnieją w twoim czasie? A może wszystkie wyginęły… albo zostały zjedzone?

— Nie mam pojęcia. Nazwy są roi zupełnie obce. Bizon, na przykład. Co to jest?

— Wielki byk pokryty kudłatym, brązowym futrem — wyjaśniła Aster Mikkelsen. — Bliski krewniak krowy. Dawniej tysiącami wędrował po zielonych preriach Dalekiego Zachodu.

— Gatunek wymarły — stwierdził Vornan. — Hodujemy krowy, ale nie słyszałem nic o ich krewniakach. A łoś?

— Zwierzę o potężnym porożu zamieszkujące północne puszcze. Na ścianie wisi jego łeb — wielkie łopaty i wydłużony pysk — ciągnęła Aster.

— Gatunek całkowicie wymarły. Niedźwiedź? Kuropatwa? Głuszec?

Aster po kolei opisywała każde ze zwierząt. Vornan z uśmiechem na twarzy wyjaśnił, iż są to stworzenia zupełnie mu nieznane. Twarz Heymana nabrała koloru purpury. Nie miałem dotąd pojęcia, że jest takim zagorzałym obrońcą przyrody. Wygłosił płomienne kazanie pod tytułem: zagłada dzikich zwierząt jako oznaka dekadencji. Wykazał, iż to nie barbarzyńcy tępią całe gatunki, a raczej ludzie cywilizowani i wykształceni. To oni szukają zabawy w polowaniu i w biesiadach. Niosą cywilizacyjną zgubę w mateczniki rzadkich i dzikich stworzeń. Przemawiał z wielką pasją i znalazłem w jego słowach nawet sporo racji. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem z ust w pewnym sensie ograniczonego historyka coś, co zawierało jakąś treść dla inteligentnego człowieka. Vornan obserwował Heymana z wielkim zainteresowaniem. Na twarzy naszego gościa ukazywał się stopniowo wyraz zadowolenia i pomyślałem, że znam jego źródło. Heyman utrzymywał, iż zagłada gatunków postępuje wraz z rozwojem cywilizacji, a Vornanowi, który uważał nas za dzikusów, takie rozumowanie niezwykle dogadzało.

Kiedy Heyman umilkł wreszcie, spojrzeliśmy po sobie i na jadłospis z nie ukrywanym wstydem. Vornan zniszczył jednak nastrój chwili.

— Z pewnością nie odmówisz mi oczywistej przyjemności uczestnictwa w wielkiej masakrze, która oczyści mój czas z wszelkich pozostałości dzikiego życia? W końcu zwierzęta, które mamy za chwilę skonsumować, nie żyją już od wieków, prawda? Proszę, pozwól, abym wrócił do siebie ze świadomością, iż zjadłem ze smakiem bizona, łosia i głuszca.

Kolacja w jakimś innym lokalu tego wieczoru nie wchodziła absolutnie w grę. Mogliśmy tylko zostać tutaj z poczuciem winy lub nie. Kralick zauważył już wcześniej, że serwowane tu mięso posiada certyfikat rządowy. Konsumpcja nie spowoduje zatem bezpośrednio zagłady zagrożonych gatunków. Podawano tu wprawdzie potrawy z bardzo rzadkich zwierząt, co miało też odbicie w cenach, lecz śmiesznym byłoby obwiniać tego typu lokale o zagładę dzikiej fauny dwudziestego wieku. Heyman miał jednak rację przynajmniej w jednej kwestii: tak czy inaczej zwierzęta stopniowo ginęły. Spotkałem się kiedyś z przepowiednią głoszącą, iż ludzie kolejnego stulecia zapomną o dzikich formach życia. Pozostaną tylko pojedyncze sztuki w ogrodach zoologicznych. Jeśli Vornan okazałby się rzeczywiście ambasadorem z odległej przyszłości, ponure proroctwo należałoby uznać za absolutny pewnik.

Złożyliśmy zamówienia. Heyman wybrał pieczonego kurczaka; pozostali skusili się na rzadkie rarytasy. Vornan zażyczył sobie coś w rodzaju palety specjałów serwowanych w restauracji: kotlet z bizona, stek z łosia, piersi bażancie oraz jeszcze parę innych delikatesów.


— Jakie zwierzęta hodujecie w waszej… epoce? — spytał Kolff podczas posiłku.

— Psy, koty, krowy, myszy — chwila wahania. — I parę innych.

— Tylko udomowione gatunki? — spytał ze zgrozą Heyman.

— Tak — odparł Vornan, podnosząc do ust soczysty kawałek steku. Uśmiechnął się szeroko. — Wyborne! Cóż za rozkosze podniebienia umykają nam co dnia!

— Rozumiesz teraz? — wykrzyknął Heyman. — Gdyby ludzie…

— Mamy oczywiście — ciągnął słodko Vornan — wiele smacznych potraw. Muszę przyznać, że chętnie jemy mięso, lecz bardzo niewielu może sobie pozwolić na taki luksus. W każdym razie większość z nas to ludzie wybredni. Podróżowanie w czasie wymaga jednak końskiego żołądka.

— Więc jesteśmy brudnymi i obmierzłymi barbarzyńcami? — spytał głośno Heyman. — Czy za takich właśnie nas uważasz?

— Wasz tryb życia jest diametralnie różny od naszego — odparł zupełnie nie zmieszany Vornan. — To jasne. W przeciwnym razie po co miałbym w ogóle was odwiedzać?

— Nie można z góry zakładać, że jeden sposób na życie jest lepszy czy gorszy od drugiego — odezwała się Helen McIlwain, spoglądając zaczepnie znad smakowitego kęsa dziczyzny. — Życie w jednym przedziale czasu może być bardziej luksusowe niż w innym, bardziej bezpieczne, bardziej ustatkowane. Nie wolno nam jednak używać określeń „lepszy” czy „gorszy”. Z punktu widzenia kulturowego relatywizmu…

— Czy wiecie — oznajmił nagle Vornan — że w moim czasie nie znamy czegoś takiego jak restauracja? Spożywanie posiłku na widoku, razem z obcymi ludźmi, uważamy za nieeleganckie. W Centrali człowiek spotyka obcych w ogóle stosunkowo często. Zupełnie inaczej rzecz się ma w rejonach zewnętrznych. Tamtejsi mieszkańcy nie są wrodzy obcym, ale nie zjedliby w ich obecności posiłku, chyba że chodzi o nawiązanie seksualnej zażyłości. Normalnie ograniczamy grono współbiesiadników do najbliższych przyjaciół.

Zachichotał.

— Dla mnie wizyta w restauracji to sprawa dość kontrowersyjna. Musicie zrozumieć, że was wszystkich traktuję jako bliskich przyjaciół…

Zatoczył ręką krąg, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że chętnie pójdzie do łóżka nawet z Kolffem, jeśli tylko ten wyrazi na to ochotę.

— Mam jednak nadzieję, że któregoś dnia wyświadczycie mi tę uprzejmość i pozwolicie spożyć posiłek w miejscu publicznym. Zapewne chcieliście oszczędzić mi przykrości, wynajmując to kameralne pomieszczenie, lecz muszę któregoś wieczora dać upust swojej bezwstydności.

— Cudowne! — powiedziała Helen McIlwain. — Jedzenie w miejscu publicznym traktowane jako tabu! Gdybyśmy mogli lepiej poznać twoją epokę. Z niecierpliwością oczekujemy wszelkich informacji!

— Właśnie — wtrącił się Heyman. — Na przykład ten przedział historii, znany pod nazwą Czasu Czystek…

— …parę danych na temat badań z zakresu biologii…

— …problemy terapii mentalnej. Ważniejsze psychozy mogłyby nam wiele powiedzieć…

— …okazja, aby przedyskutować pewne zagadnienia natury lingwistycznej…

— …zjawisko odwrócenia czasu. A także parę informacji na temat sposobów pozyskiwania energii… — to był mój własny głos, tonący w ogólnej wrzawie, jaka rozpętała się nad stołem. Oczywiście Vornan nikomu z nas nie udzielił odpowiedzi, skoro nawet nie daliśmy mu dojść do słowa, bełkocząc nieustannie. Kiedy dotarła do nas świadomość bezsensu tego, co robimy, zapadła nieznośna cisza przerywana sporadycznie okruchami słów, które spadały ponad krawędzią naszego zakłopotania prosto w otchłań samoświadomości. Odezwała się w nas frustracja. Podczas tych wszystkich nocy i dni spędzonych na wspólnej karuzeli z Vornanem, jego epokę poznaliśmy jedynie w ogólnikach. Tu słówko, tam skrawek informacji, nigdy szerszego obrazu społeczeństwa, którego rzekomo był emisariuszem. Każdy z nas wprost kipiał od nie zadanych pytań.

Tego wieczoru nie poznaliśmy jednak odpowiedzi. Tego wieczoru dalej biesiadowaliśmy nad frykasami przemijającego czasu: piersiami feniksa i combrem jednorożca. I słuchaliśmy uważnie Vornana. Bardziej niż zwykle pragnęliśmy sami rozmawiać, zadowalając się upuszczanymi raz po raz okruszkami wiedzy na temat zwyczajów kulinarnych trzydziestego stulecia. Przepełniała nas wdzięczność, że dane nam było poznać choć tyle. Nawet Heyman wczuł się na tyle w sytuację, że zaprzestał lamentów nad nieszczęsnym losem dziczyzny, która przyozdobiła nasze półmiski.

Kiedy nadeszła pora, aby powoli wracać do hotelu, znów dał o sobie znać aż nazbyt znajomy syndrom. Miasto obiegła wieść, że człowiek z przyszłości gości w restauracji i pod drzwiami naszego kameralnego apartamentu zgromadził się spory tłum. Kralick wydał rozkaz strażnikom uzbrojonym w neurobicze, aby oczyścili dolną salę. Przez chwilę wyglądało na to, że nie obędzie się bez użycia broni. Przynajmniej setka ludzi wstała od stołów i zaczęła napierać na kordon, gdy tylko pojawiliśmy się na schodach. Pragnęli za wszelką cenę ujrzeć, dotknąć, doświadczyć obecności Vornana. Ich twarze napełniły mnie lękiem. Na niektórych dostrzegłem wyraz sceptycyzmu, na innych znów bezmyślny grymas, na wielu jednak gościła żarliwa wiara i oddanie, tak często widoczne podczas ostatnich dni. Było to coś więcej niż chęć przeżycia niezwykłej chwili. Było to wołanie o mesjasza. Ci ludzie pragnęli upaść na twarz przed Vornanem. Nie wiedzieli o nim nic poza informacjami z serwisów, a jednak przybywali, aby wypełnić jego tajemniczą obecnością pustkę swojej egzystencji. Co ich przyciągało? Urok osobisty, otwarte wejrzenie, magnetyczny uśmiech, niesamowity głos? Z pewnością tak, ale także posmak nieznanego, gdyż w każdym jego słowie i czynie czuć było tajemniczą aurę. Przebywałem za blisko Vornana, aby móc go czcić. Widziałem jego bezgraniczną pewność siebie, jego książęce maniery, jego nienasycony apetyt na wszelkiego rodzaju zmysłowe przyjemności. Gdy człowiek jest świadkiem, jak mesjasz je śniadanie, a potem śpi z legionem powolnych kobiet, trudno mu później szczerze oddawać hołdy. Niemniej, wyczuwałem w nim siłę. Zacząłem powoli zmieniać zdanie na temat przybysza. Z początku byłem mu wrogi, przepełniony nieufnością i wątpliwościami. Moja postawa nieco zmiękła, kiedy zaprzestałem dodawać kwantyfikator „założywszy oczywiście, iż ów człowiek mówi prawdę”, przed każdym spostrzeżeniem na jego temat. Moim dotychczasowym stosunkiem do niego zachwiały nie tyle same wyniki badań krwi, co ogólne wrażenie, jakie wywierał Vornan. Obecnie trudniej przyszłoby mi wyobrazić go sobie jako kłamcę niż jako gościa spoza czasu. Stawiało mnie to rzecz jasna w sprzeczności z tym, co głosiła nauka. Byłem zmuszony zaakceptować koncepcję, którą nadal uważałem za nierealną pod względem fizycznym: prawdziwie orwellowski paradoks. Płaciłem tym samym haracz wobec Vornana i wierzyłem całym sercem, że zrozumiem dzięki temu choć odrobinę z tego, co pcha ludzi w jego objęcia i każe im wyciągać ku niemu dłonie. Udało nam się jakoś opuścić restaurację, unikając nieprzyjemnych incydentów. Pogoda była pod psem i na zewnątrz czekało niewielu ludzi. Przemknęliśmy obok nich, prosto do samochodów. Bladzi szoferzy odwieźli nas pod hotel. Podobnie jak w Nowym Jorku, również i tutaj zajmowaliśmy cały korytarz w najbardziej odizolowanej części budynku. Gdy tylko dotarliśmy na właściwe piętro, Vornan przeprosił nas i zniknął w swoim pokoju. Przez ostatnie parę nocy sypiał z Helen McIlwain, lecz wyprawa do burdelu pozbawiła go, jak się zdaje, zainteresowania kwestiami seksu przynajmniej na pewien czas, co zresztą nie powinno nikogo dziwić. Strażnicy zabezpieczyli drzwi jego apartamentu. Kralick, blady i wymizerowany, pomaszerował do siebie, aby wysmażyć raport dla szefostwa w Waszyngtonie. My natomiast zasiedliśmy w jednym z pokoi, żeby ukoić nerwy przed snem.


Nasz sześcioosobowy komitet obcował ze sobą już dostatecznie długo, aby opracować różnorakie metody wzajemnej komunikacji. Nadal dzieliła nas kwestia autentyzmu Vornana, lecz owo rozbicie nie rysowało się już tak ostro, jak przedtem. Kolff, totalny sceptyk, nadal uważał Vornana za szaleńca, ale podziwiał jego pewność siebie i brawurę. Heyman, który z początku należał całą duszą do obozu Kolffa, teraz nie był już tak pewien swoich racji. Nigdy by się do tego otwarcie nie przyznał, ale widać było, że powoli ciąży w kierunku frakcji pro. Głównie za sprawą paru nęcących strzępów informacji, jakie Vornan objawił na temat przyszłego biegu historii. Helen McIlwain nadal traktowała Vornana śmiertelnie poważnie. Natomiast Morton Fields powoli wycofywał swoje poparcie dla przybysza. Moim zdaniem, był zazdrosny o łóżkowe sukcesy naszego gościa i chciał w ten sposób zemścić się na nim.

Aster była z początku neutralna i postanowiła czekać na konkretne dowody. Nie trwało to długo. Teraz całą duszą wierzyła, że Vornan przybył z odległej przyszłości. Jako biochemik, po zbadaniu próbki krwi zyskała niepodważalny dowód. Jak już powiedziałem, osobiście coraz bardziej skłaniałem się ku wersji Vornana. Kierowały mną jednak pobudki czysto emocjonalne. Na gruncie naukowym jego historia nadal pozostawała zjawiskiem niemożliwym. Tak więc aktualnie mieliśmy dwoje żarliwych wyznawców, dwoje byłych sceptyków, którzy trwali w stanie przejściowym, jednego byłego zwolennika, który przeszedł do przeciwnego obozu oraz jednego zagorzałego niedowiarka. Vornan wyszedł z tych przetasowań obronną ręką. Stopniowo zdobywał nawet przewagę.

Jak dotąd emocje targające naszą sześcioosobową grupą nie traciły na sile i gwałtowności. Zgodni byliśmy jedynie w jednej kwestii: mieliśmy mianowicie powyżej uszu F. Richarda Heymana. Sam widok bujnej, rudawej brody naszego historyka przyprawiał mnie o bóle głowy. Byliśmy już zmęczeni jego zadęciem, jego dogmatyzmem, sposobem, w jaki traktował pozostałych członków komitetu — jak gdyby byli średnio rozgarniętymi dyplomantami. Również Morton Fields powoli zaczynał grać nam na nerwach. Za fasadą ascety krył się rozpustnik (co w sumie było mi obojętne), a na dobitkę osobnik niedowartościowany, czego tolerować na dłuższą metę nie byłem w stanie. Zabiegał o względy Helen i dostał kosza. Marzyła mu się Aster i nic z tego nie wynikło. Helen uprawiała rodzaj zawodowej nimfomanii, wychodząc z założenia, iż obowiązkiem kobiety-etnologa jest zbadać całą ludzkość z możliwie najmniejszego dystansu. W takim świetle porażka, jaką poniósł Fields, była tym bardziej dotkliwa. Nim upłynął tydzień od chwili zawiązania naszego komitetu, Helen zdążyła przespać się z każdym jego członkiem. Do grupy tych szczęśliwców nie należał Sandy Kralick, który żywił wobec Helen zbyt wielką obawę, oraz biedaczyna Fields. Bez dwóch zdań, to właśnie dopełniło czary goryczy. Osobiście podejrzewam, iż Helen miała z nim jakiś zatarg natury naukowej, zanim wyszła sprawa z Vornanem, co w efekcie doprowadziło do psychicznej kastracji oponenta. Potem Fields skierował swe zapędy w kierunku Aster. Aster jednak była równie niedostępna co anioł. Z łatwością umknęła wszelkim zakusom, sprawiając przez cały czas wrażenie, jakby żyła w innym świecie i nie wiedziała o co chodzi. (Aster wzięła co prawda pamiętny prysznic wspólnie z Vornanem, nikomu z nas jednak nawet przez myśl nie przeszło, że mogło wówczas dojść do jakichś aktów cielesnego zbliżenia. Jej kryształowa niewinność sprawiała wrażenie odpornej nawet na działanie męskiego uroku Vornana.)

Tak więc Fields nabawił się kompleksów pryszczatego nastolatka, co — jak nietrudno sobie wyobrazić — zaowocowało bardzo bujnie podczas dyskusji. Skrywał swą frustrację za fasadą fachowej terminologii, a w środku wyraźnie cały płonął, przeklinając w duchu. Taka dwulicowa postawa budziła niechęć Lloyda Kolffa, który jednak w swej falstaffiańskiej dobroduszności bolał nad smutnym losem kolegi. Kiedy Fields zaczął przeciągać strunę, Kolff postanowił ukrócić te wybryki i burknął coś jowialnie. To tylko pogorszyło sytuację. Z Kolffem natomiast łączyły mnie przyjacielskie stosunki. Wnosił nieco ożywczej witalności, potrafił doskonale zabawić towarzystwo. Również udział Helen McIlwain w naszym komitecie bardzo mnie cieszył i to nie tylko ze względu na nocne spotkania. Mimo skrajnego fanatyzmu w kwestii kulturowego relatywizmu, tryskała energią, dysponowała najświeższymi plotkami, chodziła nieustannie uśmiechnięta. Zawsze można było na nią liczyć, jeśli chodzi o wszczęcie naukowej dysputy na temat powodów wycinania łechtaczek u północnoafrykańskich tubylek albo ilości ofiar składanych podczas ceremonii inicjacji na Nowej Gwinei. Co do Aster Niezgłębionej, Aster Nieprzeniknionej, Aster Niewiadomej, skłamałbym mówiąc, że za nią przepadałem. Stanowiła dla mnie zagadkę. Oczywiście do czasu, gdy zobaczyłem ją nagą pod natryskiem. Aura tajemniczości ulotniła się niczym bańka mydlana. Mimo wszystko Mikkelsen pozostała czysta — Diana biochemii, magicznie uwięziona w klatce szesnastu lat. Podczas naszych częstych rozmów na temat Vornana Aster rzadko zabierała głos, ale zawsze rozsądnie. Gdy minął styczeń, nasz objazdowy cyrk ruszył w dalszą trasę, kierując się na zachód. Vornan był równie niezmordowanym turystą co kochankiem. Pokazywaliśmy mu fabryki, elektrownie, muzea, węzły komunikacyjne, stacje meteorologiczne, punkty przeładunkowe, ciekawsze restauracje oraz całą masę innych rzeczy, po części wykonując polecenia oficjeli, a po części spełniając prośby samego Vornana. Nieustannie wpędzał nas w kłopoty. Zauważywszy zapewne, iż znajduje się poza ramami „średniowiecznej” moralności, nadużywał na różne sposoby naszej gościnności: uwodził osobników wszelkiej płci i maści, bezczelnie profanował świętości, twierdził bez zająknięcia, że uważa nasz świat za osobliwie prymitywny, a tym samym niezwykle godny uwagi. To jego zuchwalstwo działało na mnie odświeżająco, w równym stopniu fascynowało, co napawało niechęcią. W każdym razie skandaliczność niektórych zachowań zdawała się być najlepszym gwarantem autentyczności, co skutecznie uśmierzało ewentualne głosy protestu. Vornan był nietykalny, był wędrowcem spoza czasu, gościem w naszym świecie. A nasz świat, choć zbity z tropu i niepewny jutra, gościł go serdecznie.

Poczyniliśmy wszelkie możliwe kroki, aby maksymalnie ograniczyć element ryzyka. Doświadczenie nauczyło nas, jak blokować dostęp do Vornana przymilnym, wrażliwym osobnikom, łatwym celom ewentualnych napadów złośliwości. Byliśmy świadkami, jak Vornan najpierw z niekłamanym podziwem obserwował olbrzymi biust wydekoltowanej kustoszki, która oprowadzała nas po clevelandzkim muzeum. Powinniśmy spodziewać się wszystkiego najgorszego po tych spojrzeniach pełnych uwielbienia. Nie zdołaliśmy jednak zareagować na czas, gdy Vornan niespodziewanie wyciągnął dłoń i wepchnął ją kobiecie za gorset, a następnie dla żartu poraził niewielkim elektrycznym impulsem. Po tym incydencie starannie izolowaliśmy wszystkie kobiety w średnim wieku z wydatnym biustem przed bezpośrednim kontaktem z naszym pupilkiem. Staraliśmy się również przewidywać oraz w porę zapobiegać wszelkim innym zajściom i jeśli na tuzin porażek przypadł jeden sukces, znaczyło to, że nie jest jeszcze tak źle.

Znacznie gorzej radziliśmy sobie, jeśli chodzi o wydobywanie z naszego gościa informacji na temat jego epoki albo okresu przejściowego. Od czasu do czasu raczył nas smakowitym kąskiem. Wspomniał na przykład o bliżej nie zdefiniowanym przewrocie politycznym pod nazwą Czasu Czystek, o wizycie przybyszów z innych gwiazd, o wspólnocie zwanej Centralą, lecz w zasadzie nie powiedział nic konkretnego. Nic, poza paroma ogólnikami.

Każdy z nas miał wiele okazji, aby zadać dręczące pytania. Przesłuchania tego typu wyraźnie nudziły naszego gościa, lecz mimo znużenia zręcznie unikał podawania jakichkolwiek konkretów. Pewnego popołudnia, podczas pobytu w St. Louis, odbyłem z Vornanem wielogodzinną rozmowę, starając się usilnie wydobyć informacje o podstawowym znaczeniu. Doznałem jednak rozczarowania.

— Nie miałbyś ochoty opowiedzieć mi, w jaki sposób dotarłeś do naszego czasu? Coś o waszym urządzeniu transportującym?

— Chodzi ci o mój wehikuł czasu?

— Właśnie. Twój wehikuł czasu.

— W zasadzie trudno mówić tu o wehikule, Leo. Nie posiada żadnych dźwigni i zegarów.

— Mógłbyś powiedzieć coś bliższego? Wzruszył ramionami.

— To nie takie proste. Trzeba wysilić wyobraźnię. Niewiele widać z zewnątrz. Wchodzi się do pomieszczenia i zaczyna działać pole, a potem… — jego głos zamarł. — Przykro mi. Nie jestem naukowcem. Widziałem tylko samo pomieszczenie.

— Inni obsługiwali aparaturę?

— Tak. Ja byłem jedynie pasażerem.

— A ta siła, która przeniosła cię poprzez czas…

— Szczerze mówiąc, mój drogi, nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie, co to takiego.

— W tym cały problem, że ja również. Z tego, co wiem na temat fizyki, wynika jasno, że nie można wysłać żywej istoty w przeszłość.

— Ale ja tutaj jestem, Leo. Stanowię żywy dowód.

— Pod warunkiem, że w ogóle podróżowałeś w czasie. Był wyraźnie zbity z tropu. Chwycił mnie za rękę; palce miał zimne i delikatne.

— Masz jakieś wątpliwości, Leo? — spytał urażony.

— Próbuję jedynie wywnioskować, na jakiej zasadzie działa twój wehikuł czasu.

— Wierz mi, Leo, że powiedziałbym ci, gdybym sam wiedział. Osobiście bardzo cię lubię, tak samo jak resztę zapracowanych, uczciwych ludzi tutaj. Ale nie mam nawet bladego pojęcia o tej aparaturze. Popatrz na to z innej strony: gdybyś wsiadł do samochodu i przeniósł się za jego pomocą do roku 800, to czy umiałbyś wyjaśnić ówczesnym mieszkańcom Ameryki, jak działa silnik?

— Potrafiłbym podać choć kilka podstawowych zasad. Oczywiście, że nie byłbym w stanie samemu zbudować samochodu, ale wiem na jakiej zasadzie porusza się do przodu. Ty nie wyjaśniłeś nawet tego.

— Tutaj w grę wchodzi urządzenie dużo bardziej skomplikowane.

— Nie przeczę. Chciałbym obejrzeć twój wehikuł.

— Nie, to wykluczone — odparł Vornan z uśmiechem. — Został o tysiąc lat w przyszłości. Dostarczył mnie tutaj i zabierze z powrotem, gdy uznam, że pora wracać. Jednak sam wehikuł, który zresztą, jak już wspominałem, trudno nazwać w ogóle wehikułem, został na miejscu.

— W jaki sposób dasz sygnał do powrotu? — spytałem. Udał, że nie słyszy. Spytał za to o zakres moich obowiązków na uczelni. Standardowy chwyt — odeprzeć niewygodne pytanie, zadając natychmiast własne. Nie byłem w stanie wycisnąć z niego nawet okrucha informacji. Poczułem, jak znów budzi się we mnie sceptyk. Vornan nie potrafił wyjaśnić mechanizmu podróży w czasie, gdyż nigdy nie podróżował w czasie. Zwyczajny oszust i naciągacz — co należało dowieść. Gdy spytałem o przemianę form energii, znów napotkałem te same ogólniki. Nie potrafił jasno sprecyzować, kiedy wprowadzono ten system do użytku, na jakiej zasadzie działał, ani kto był wynalazcą.

Jeśli chodzi o wyciskanie informacji, pozostałym członkom naszego komitetu wiodło się trochę lepiej. Szczególne sukcesy w tej materii święcił Lloyd Kolff, dlatego zapewne, że nie omieszkał głośno artykuować swych wątpliwości. Z początku nie nękał naszego gościa zbytnio, w obawie przed gwałtowną reakcją, a może z powodu wrodzonego lenistwa. Podstarzały filolog wykazał się wyjątkową opieszałością. Zawodowe laury zbierał jakieś ćwierć wieku temu, obecnie jednak swój czas wolał poświęcać na rozrywki, sprawy naukowe pozostawiając młodszym kolegom. Podobno staruszek Lloyd począwszy od roku 1980 nie opublikował żadnego artykułu w prasie fachowej. Wszystko wskazywało na to, że traktuje naszą obecną misję jako zwykłą zabawę, interesujący sposób na spędzenie zimy, którą wypełniłaby inaczej nuda i rutyna. Jednak pewnego wieczoru w Denver, kiedy za oknem hulała śnieżyca, Kolff postanowił wreszcie zagadnąć Vornana o parę spraw z zakresu lingwistyki. Do dziś nie mam pojęcia, co go wówczas podkusiło.

Siedzieli razem zamknięci przez długi czas. Z pokoju hotelowego, który zajęli, dolatywał tubalny głos Kolffa. Zawodził coś rytmicznie w nieznanym nam języku — może recytował erotyczne ballady w sanskrycie. Potem zaczął tłumaczyć te wiersze na angielski i od czasu do czasu łapaliśmy pojedyncze słowa, najczęściej sprośne, a raz nawet całą swawolną strofkę opiewającą uroki cielesnej miłości. Po chwili znudziło nas słuchanie — znaliśmy repertuar Kolffa z poprzednich recitali. Kiedy znów nastawiłem ucha, doleciał mnie śmiech Vornana, tnący niczym srebrny skalpel tubalne ryki Kolffa. Wydawało mi się również, że Vornan zaczął przemawiać w nieznanym języku. Sprawy najwyraźniej przyjęły poważny obrót. Kolff przerwał gościowi, zadał pytanie, sam zaczął coś recytować, a potem na nowo rozległ się głos Vornana. W tym momencie do naszego pokoju wkroczył Kralick i rozdał każdemu plan zajęć na najbliższe przedpołudnie — ni mniej ni więcej, mieliśmy zwiedzać kopalnię złota. Rozmowa, jaką toczył Kolff z Vornanem, odeszła na dalszy plan.

Jakąś godzinę później do pokoju, w którym siedziała reszta komitetu, wszedł Kolff. Sprawiał wrażenie mocno poruszonego. Pociągał co chwila za swoje mięsiste małżowiny, skubał wałki skóry na szyi, w końcu zaczął strzelać kostkami palców, co przypominało rykoszety pocisków z pistoletu maszynowego.

— Niech to cholera — mruknął. — Niech to ciężka, zaraźna cholera!

Przemierzał pomieszczenie wielkimi krokami, przystawał co jakiś czas przy oknie, spoglądając na pokryte śnieżnym całunem wieżowce.

— Macie tu coś do picia? — spytał wreszcie.

— Rum, burbon, szkocka — oznajmiła Helen. — Nie krępuj się.

Kolff podszedł do stołu, gdzie stały na wpół opróżnione butelki, wybrał burbona i pociągnął łyk, który mógłby swobodnie powalić hipopotama. Potem wziął jeszcze kilka podobnych łyków, przechylając coraz wyżej denko flaszki, a na końcu cisnął nią o podłogę. Stał pewnie na obu nogach i tarł w zamyśleniu ucho. Usłyszałem, jak przeklina, zapewne w staroangielszczyźnie.

— Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? — spytała Aster.

— Owszem. Całkiem sporo — odparł Kolff, opadł na fotel i uruchomił wibrator. — Dowiedziałem się mianowicie, że Vornan nie jest oszustem.

Heymanowi opadła szczęka z wrażenia. Helen sprawiała wrażenie mocno zaskoczonej, a nie sądziłem dotąd, aby cokolwiek było w stanie wytrącić ją z równowagi.

— Co chcesz przez to, u diabła, powiedzieć, Lloyd? — wybuchnął Fields.

— Vornan rozmawiał ze mną… w swoim własnym języku — odparł Kolff. — Przez bite pół godziny. Wszystko mam skrzętnie nagrane. Jutro oddam taśmę do komputerowej analizy. Ale już teraz mogę z całą pewnością powiedzieć, że to nie żaden numer. Jedynie geniusz mógłby wymyślić podobny język.

Kolff potarł nerwowo czoło.

— Dobry Boże! Człowiek z innego czasu! Kto by pomyślał?

— Rozumiałeś, co mówi? — zapytał Heyman.

— Dajcie mi jeszcze pić — zażądał Kolff.

Wziął od Aster kolejną butelkę burbona i przytknął ją do ust. Później poklepał się po brzuchu i zamachał dłonią przed oczami, jakby chciał odgarnąć pajęczyny. Wreszcie podjął przerwany wątek.

— Nie, nie zrozumiałem co mówi. Ale poznałem sam szkielet języka. Vornan używa angielskiego, lecz jest to angielski równie nam odległy, co ten, którym spisano kroniki anglosaksońskie. Mnóstwo w nim naleciałości azjatyckich. Rozpoznałem ślady perskiego, bengalskiego, japońskiego. Jestem również pewien paru wyrazów z arabskiego i malajskiego. To istny tygiel językowy.

Tutaj Kolff urwał i głośno czknął.

— Sami wiecie, że nasz angielski to także niezły tygiel. Wiele u nas naleciałości z duńskiego, francuskiego, saksońskiego, okropny bałagan, dwa główne korzenie: germański i łaciński. Mamy więc wiele synonimów: preface i foreword, perceive i know, power i might. Jednakże oba te korzenie wychodzą z jednego pnia, starego prajęzyka indoeuropejskiego. W czasach Vornana wszystko uległo przemieszaniu. Do użytku weszły słowa z zupełnie obcych grup. Co za język! Wszystko można w nim wyrazić! Dosłownie wszystko! Lecz tak głęboko sięgają tylko korzenie! Same słowa są wygładzone niczym otoczaki w rwącym strumieniu, zniknęła cała szorstkość. Gdy Vornan wypowiada dziesięć słów, to tak, jakbym ja wypowiedział dwadzieścia zdań. Gramatyka — pewnie i pięćdziesiąt lat nie wystarczy, aby rozpracować gramatykę tego języka. Następne pięćset, aby zrozumieć. Ale zostawmy w spokoju gramatykę — kocioł dźwięków, tygiel języków. Niesamowite, niesamowite! Vornan mówi… jakby recytował poezję. Metafizyczną poezję niezrozumiałą dla innych. Rozpoznałem jedynie fragmenty… niewielkie strzępy…

Kolff zamilkł i poklepał się po wydatnym brzuszysku. Był poważny jak nigdy.

Wreszcie Fields przerwał ciszę.

— Skąd ta twoja pewność, Lloyd? Nie potrafisz zrozumieć języka, ale wiesz o nim już tak wiele! Jak sam przyznałeś, nie znasz przecież gramatyki — może nasz gość robi z ciebie balona?

— Jesteś idiotą — odparł spokojnie Kolff. — Powinieneś wreszcie wziąć swoją głowę pod pachę i wysypać te wszystkie śmieci ze środka. Ale wówczas czekałaby cię śmierć z powodu wrodzonej pustoty czaszki.

Fields poczerwieniał. Heyman wstał gwałtownie i zaczął chodzić po pokoju kołysząc się jak pingwin. Stanęliśmy w obliczu kolejnego wewnętrznego kryzysu. Osobiście czułem się potwornie nieswojo. Bo jeśli Kolff — ostatni niedowiarek — skapitulował, to czyż możemy mieć jeszcze jakieś wątpliwości, co do tożsamości Vornana? Dowody świadczyły na jego korzyść. A może wszystko było tylko wytworem chorej wyobraźni Kolffa? Może Aster błędnie zinterpretowała wyniki badań? Może. Może. Niech Bóg nade mną czuwa — ja nie chcę uwierzyć w Vornana, bo cóż byłyby wówczas warte moje osiągnięcia naukowe! I tak nieustannie nękała mnie świadomość, że pogwałciłem kodeks prawdziwego naukowca, gdyż postawiłem diagnozę opierając się jedynie na przeczuciach. Tak czy inaczej jednak, mur sceptycyzmu musi rozpaść się w pył. Jak długo jeszcze mogę dawać odpór faktom? Kiedy wreszcie zaakceptuję stan rzeczy, kiedy ruszę w ślady Aster i Kolffa? Dopiero gdy Vornan na moich oczach dokona transformacji czasu?

— Możesz puścić nam tę kasetę? — spytała słodko Helen.

— Tak, oczywiście. Kaseta.

Wydobył z kieszeni niewielki sześcian i drżącymi dłońmi umieścił go w odtwarzaczu. Uruchomił odczyt i nagle cały pokój wypełniły delikatne, kojące dźwięki. Słuchałem z zapartym tchem. Vornan mówił bardzo śpiewnie, starannie, wyraźnie, perfekcyjnie operował wysokością i tembrem głosu, dzięki czemu mowa bardziej przypominała śpiew. Raz po raz wydawało mi się, że rozumiem pojedyncze słowa, lecz było to tylko złudzenie. Kolff zetknął opuszki palców na wysokości brody, kiwał z uśmiechem głową, parę razy zamajtał nerwowo nogami, coś do siebie pomruczał.

— No i co? Teraz widzicie sami.

Jedyne, co zobaczyłem, a w zasadzie usłyszałem, to dźwięki: zrazu perłowe, potem lazurowe, wreszcie ciemnoturkusowe. Wszystkie tajemnicze, wszystkie nieznane — mimo to wcale nie rozwiały moich wątpliwości. Kiedy zapis dobiegł końca, siedzieliśmy jeszcze dłuższą chwilę w milczeniu, zasłuchani w melodię, która wciąż — jak się zdawało — wisi w powietrzu. Wreszcie Kolff dźwignął się z fotela i schował sześcian z powrotem do kieszeni.

— Chodź — poprosił Helen, która trwała w bezruchu z dziwacznie wykrzywioną twarzą — jakby przed momentem obejrzała fragment mrocznej ceremonii. — Chodź — powtórzył, kładąc jej na ramieniu swoją wielką dłoń — pora już spać. Ale taka dziś noc, że smutno samemu.

Wyszli razem. Nadal brzmiał mi w uszach głos Vornana, recytującego coś w języku, który miał narodzić się dopiero za stulecia albo który był stekiem bzdur dła naiwnych. Poczułem senność owiany dźwiękami przyszłości, a może tylko bełkotaniem oszusta.

Загрузка...