Siedemnasty

Jakiś czas potem Kralick zabrał nas stamtąd. Milczałem jak zaklęty. Powiedziałem jedynie, że musieliśmy opuścić gościnny dom. Obyło się bez pożegnań. Ubraliśmy coś na siebie, spakowaliśmy rzeczy i pojechaliśmy do Tuscon, gdzie przejęli nas ludzie Kralicka.

Patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak panicznie wyglądała nasza ucieczka. Możliwe, że powinienem był zostać i pomóc przyjaciołom w odbudowaniu utraconego spokoju. Ale w tym szalonym momencie czułem, że muszę uciekać. Poczucie winy było nazbyt przytłaczające, pajęczyna wstydu za bardzo lepka. To, co zaszło między Vornanem i Jackiem, i czego dopuściłem się z Shirley, było nieodwracalne. Bezpowrotny krok w katastroficzną plątaninę, w dodatku świadomość tego, co nie zaistniało pomiędzy Vornanem a Shirley. To ja wszystko popsułem. W krytycznym momencie utraciłem moralną przewagę, jaką mógłbym posiadać, gdybym nie poddał się nastrojowi chwili i opanował emocje. To ja byłem winien, odpowiedzialność spadała na moją głowę.

Pewnie już nigdy więcej nie zobaczę moich przyjaciół.

Zbyt wiele wiem o ich wstydliwej tajemnicy i jak człowiek, który natknął się przypadkowo na stosik pożółkłych listów będących własnością kogoś bliskiego, czuję, że moja niechciana wiedza jest tylko ciężarem i coraz bardziej oddala mnie od Jacka i Shirley. To się musi zmienić. Teraz, dwa miesiące później, widzę całe to zajście w trochę innym świetle. Wszyscy troje zachowaliśmy się jednakowo paskudnie. Niczym marionetki skakaliśmy na każde zawołanie Vornana. To, że znaliśmy nasze słabości, powinno było trzymać nas razem. Sam nie wiem. Jedno jest tylko pewne: wszystko, co kiedykolwiek łączyło Shirley i Jacka, leży teraz w gruzach i żadna ze stron nie podejmie się prób odbudowy.

Ciągle mam tamtą scenę przed oczami. Shirley z wypiekami na twarzy, oszołomiona, w przypływie pasji, oczy przymknięte, usta szeroko rozwarte. Shirley, która z grymasem obrzydzenia pada gwałtownie na podłogę i czołga się mozolnie niczym zranione zwierzę. Jack, który wychodzi z warsztatu, oszołomiony i blady, jakby właśnie padł ofiarą gwałtu. Stąpa ostrożnie przez odrealniony świat. I Vornan, który sprawia wrażenie szczęśliwego, pełnego dobrej myśli, zadowolonego z własnego dzieła. Spogląda przychylnym okiem na to, co właśnie zaszło między mną i Shirley. Wtedy nie potrafiłem się na niego złościć. Wciąż był po prostu niemożliwy. Shirley nie interesowała go zupełnie, bo miał już na uwadze inny cel.

Kralick nie dowiedział się ode mnie ani słowa. Próbowałby pewnie pocieszać, ale ja nie kwapiłem się z podawaniem szczegółów, a on nie naciskał. Spotkaliśmy się w Phoenix. Przyleciał z Waszyngtonu natychmiast po otrzymaniu mojej depeszy.

Powiedział, że podróż do Ameryki Południowej trzeba koniecznie przyspieszyć. We wtorek mieliśmy już być w Caracas.

— Nie licz na mnie — ostrzegłem. — Mam dość Vornana. Odchodzę z komitetu.

— Nie rób mi tego.

— Muszę. To sprawa natury osobistej. Poświęciłem rok, a teraz zamierzam pozbierać wreszcie moje własne życie do kupy.

— Jeszcze tylko miesiąc, Leo — nalegał. — To niezmiernie ważne. Śledziłeś najnowsze doniesienia?

— Sporadycznie.

— Świat tonie w szaleństwie. Z dnia na dzień sytuacja staje się coraz poważniejsza. Te dwutygodniowe wakacje na pustyni tylko rozogniły nastroje. Czy wiesz, że w niedzielę w Buenos Aires wystąpił jakiś fałszywy Vornan i proklamował Imperium Latynoamerykańskie? Już po kwadransie zjednał sobie pięćdziesięciotysięczny tłum. Szkody można liczyć w milionach, a byłoby jeszcze gorzej, gdyby w samą porę nie zastrzelił go jakiś snajper.

— Zastrzelił go snajper? Dlaczego? Kralick pokręcił głową.

— Kto to wie? Ludzi ogarnęła histeria. Tłum rozerwał skrytobójcę na strzępy. Przez dwa następne dni musieliśmy przekonywać, że zabito fałszywego Vornana. Później dotarły do nas informacje o naśladowcach proroka w Karachi, Istambule, Pekinie i Oslo. Wszystko przez tę cholerną książkę Fieldsa. Najchętniej obdarłbym go żywcem ze skóry.

— A co ja mam z tym wszystkim wspólnego, Sandy?

— Jesteś potrzebny u boku Vornana. Spędziłeś z nim więcej czasu niż ktokolwiek inny. Znasz go dobrze i myślę, że on zna również ciebie, a co najważniejsze — ufa ci. Sprawujesz nad nim jakąś kontrolę.

— Nie mam nad nim żadnej kontroli — odparłem, myśląc o Jacku i Shirley. — Czy tego nie widać?

— Mógłbyś przynajmniej spróbować. Jeżeli Vornan skorzysta z władzy, jaka spoczęła w jego rękach, to będzie w stanie przewrócić ten świat do góry nogami. Wystarczy jedno słowo, a pięćdziesiąt milionów ludzi skoczy w ogień. Ostatnio stałeś nieco z boku. Nie śledziłeś na bieżąco sytuacji. Może zdołasz go powstrzymać, gdy spostrzeże, jaka władzę skupił w swym ręku.

— Tak samo jak w domu Wesleya Brutona?

— Wtedy gra dopiero nabierała rozpędu. Teraz jesteśmy znacznie ostrożniejsi, nie pozwolimy sobie na żadne pochopne kroki. A to, co Vornan zrobił z domem Brutona, jest tylko namiastką jego prawdziwych możliwości.

Roześmiałem się gorzko.

— Po co w ogóle ryzykować? Zabijcie go od razu.

— Na miłość boską, Leo.

— Dlaczego nie? Można to łatwo urządzić. Takiego doświadczonego i sprytnego sukinsyna jak ty nikt nie musi uczyć makiawelizmu. Usuń Vornana, póki możesz. Zanim zostanie imperatorem, strzeżonym przez legion strażników. Weź pod uwagę moje słowa i pozwól, że wrócę wreszcie do własnych zajęć.

— Nie żartuj. W jaki sposób…

— Nie żartuję. Jeśli nie chcecie go zabić, to spróbujcie chociaż przekonać, aby wrócił tam, skąd przybył.

— Niestety, to jest także niemożliwe.

— Co zamierzacie w takim razie?

— Już ci mówiłem — powiedział Kralick. — Będziemy jeździli z tym cyrkiem, póki Vornan sam nie oznajmi, że ma dość. Będziemy obserwować go uważnie, dbać o wszystko starannie, zapewniać towarzystwo kobiet.

— I mężczyzn — wtrąciłem.

— Nawet małych chłopców. Zrozum, siedzimy na beczce prochu. Musimy uważać jak cholera, żeby nie wylecieć w powietrze. Jeśli masz już naprawdę dość, to odejdź w spokoju. Ale bądź pewien, że gdy nadejdzie katastrofa, poczujesz jej siłę nawet w swojej spiżowej twierdzy. Co ty na to?

— Kapituluję — odparłem z goryczą.

W ten oto sposób powróciłem do naszego cyrku na kółkach i obserwowałem z bliska ostatnie godziny tej całej historii. Naprawdę nie sądziłem, że Kralickowi uda się mnie przekonać do dalszego udziału w komitecie. Całkiem poważnie doradzałem zabicie Vornana. Nie dlatego, że nienawidziłem go za to, co zrobił moim przyjaciołom. Po prostu wydawał mi się osobnikiem skrajnie niebezpiecznym. Znowu byłem u boku Vornana. Tym razem jednak zdecydowałem, że muszę zachowywać dystans, mimo całej sympatii, jaką zacząłem go darzyć. Vornan rozumiał sytuację. Jestem pewien. W każdym razie nie okazywał, że martwi go nagłe ochłodzenie kontaktów.

W Caracas ujrzeliśmy nieprzebrane morze ludzkich głów. Nie raz już widzieliśmy szaleństwo tłumów, lecz histeria tych ludzi przechodziła wszelkie pojęcie. Według pospiesznych szacunków, na niewielkim placu w centrum stało sto tysięcy ludzi. Tłum w niemiłosiernym ścisku głośno wyrażał swe uwielbienie, krzycząc coś po hiszpańsku. Vornan wyszedł na balkon, aby ich pozdrowić. Wyglądał jak papież, który udziela błogosławieństwa. Tłum gromko domagał się przemówienia. Nie było technicznej możliwości, aby zadośćuczynić ich żądaniu, więc Vornan tylko stał, machał ręką i szczerzył zęby w uśmiechu. Pod balkonem falowało morze czerwonych książeczek. Nie wiem nawet, czy ludzie trzymali w rękach „Nowe Objawienie”, czy też „Najnowsze Objawienie”, nie przyglądałem się specjalnie.

Tego wieczoru Vornan wystąpił w wenezuelskiej telewizji. W studio tłumacz na żywo podkładał głos pod jego słowa, gdyż Vornan nie znał hiszpańskiego. Gdy padło pytanie, co chciałby przekazać telewidzom w Wenezueli, Vornan przybrał uroczystą minę, spojrzał odważnie w obiektyw i powiedział:

— Świat jest piękny, czysty, cudowny. Życie jest świętością. Zrozumcie! Nie trzeba wcale umierać, aby znaleźć się w raju! Uwierzcie! Możecie sami stworzyć sobie raj tutaj, na Ziemi.

Byłem zaskoczony. Te słowa nie pasowały mi jakoś do Vornana. Pachniało mi to bardziej nową, niemiłą niespodzianką.

W Bogocie powitały nas jeszcze większe tłumy. Przenikliwe okrzyki grzmiały donośnym echem po całym płaskowyżu. Ludzie witali owacyjnie każde słowo wypowiedziane przez przybysza.

— Coś się tu szykuje — oznajmił Kralick z niepokojem w głosie. — Pierwszy raz słyszę, żeby Vornan w ten sposób przemawiał. Wyraźnie chce zapanować nad emocjami tłumów.

— Odwołajmy wizytę — zaproponowałem.

— Już za późno.

— Zabrońmy mu przemawiać!

— W jaki sposób? — spytał, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Sam Vornan nie mógł się nadziwić, jak wielu ludzi przyciągnął do siebie. To już nie były grupki ciekawskich. Co dnia napływały kolejne rzesze wiernych. Wszyscy byli przekonani, że nowy mesjasz nawiedził Ziemię. Cieszyło ich każde, choćby przelotne spojrzenie. Vornan czuł, jak wielką ma nad nimi władzę. Byłby głupcem, gdyby nie chciał jej wykorzystać. Spostrzegłem jednak, że zaczął lękać się tłumów. Coraz częściej ograniczał się do krótkich przemówień z balkonów i przejazdów oszklonymi samochodami.

— Ludzie domagają się, abyś zszedł na dół — oznajmiłem podczas wizyty w Limie. — Dlaczego wciąż tu stoisz? Czyżbyś niczego nie słyszał?

— Nawet nie wiesz, jak bardzo marzę, żeby wmieszać się w ten tłum.

— Droga wolna.

— Tak, wiem. Ale tyle tam ludzi. Mogą mnie stratować.

— Mamy przecież specjalny pancerz, który służy do ochrony przed tłumem — wtrąciła Helen.

— Co to takiego? — zainteresował się Vornan.

— Politycy często korzystają z tego urządzenia. Jest to rodzaj pola siłowego. Aparat został zaprojektowany specjalnie na użytek ważnych osobistości. Jeśli ktoś podejdzie za blisko, pancerz potraktuje nadgorliwca lekkim wstrząsem elektrycznym. Sto procent bezpieczeństwa.

— Naprawdę macie coś takiego? — nasz gość zwrócił się w stronę Kralicka. — Chciałbym, żeby przyniesiono mi to urządzenie.

— Sądzę, że nie powinno być problemu — odparł Kralick.

Następnego dnia ambasada amerykańska w Buenos Aires dostarczyła nam tę tarczę. Ostatni raz używana była przez prezydenta w trakcie jego podróży po Ameryce Łacińskiej. Przedstawiciel ambasady zademonstrował działanie urządzenia, mocując elektrody i zasilacz na klatce piersiowej.

— Spróbujcie teraz podejść — zachęcił. Postąpiliśmy naprzód. Mężczyznę otaczała ledwie widoczna, bursztynowa mgiełka. Kolejny krok i poczuliśmy nagle, że drogę zagradza nam niewidzialna bariera. Doznanie nie było co prawda bolesne, ale niespodziewany wstrząs robił wrażenie. Zostaliśmy odepchnięci — nie dało się podejść na więcej niż trzy stopy. Na twarzy Vornana dostrzegłem wyraz zadowolenia.

— Dajcie teraz mi spróbować — poprosił.

Człowiek z ambasady pomógł Vornanowi założyć tarczę i wytłumaczył zasady obsługi. Vornan roześmiał się i powiedział:

— Teraz wy wszyscy spróbujcie mnie uderzyć. Skaczcie i wymachujcie rękoma! No dalej!

Nikt nie był w stanie sforsować niewidzialnej zapory.

— Dobrze, teraz mogę iść między ludzi — oznajmił zadowolony.

— Dlaczego pozwoliłeś mu w tym paradować? — spytałem po cichu Kralicka.

— Przecież sam prosił.

— Mogłeś powiedzieć, że szwankują baterie albo coś w tym stylu. Jesteś pewien, że tarcza nie zawiedzie w najważniejszym momencie?

— To raczej niemożliwe — odparł Kralick.

Podniósł tarczę z podłogi, rozłożył ją na części i odsunął wieczko z tyłu zasilacza.

— Urządzenie ma tylko jeden słaby punkt — taki mały zintegrowany moduł. Trudno go nawet zobaczyć gołym okiem. Wykazuje tendencję, aby w pewnych okolicznościach powodować spięcie, a tym samym awarię całej tarczy. Ale istnieje zapasowy obwód, który uruchamia się po dosłownie kilku mikrosekundach. Praktycznie rzecz biorąc jedyny sposób, aby uszkodzić tarczę to umyślny sabotaż, Leo. Powiedzmy, że ktoś przerwie awaryjny obwód i doprowadzi do spięcia w zasadniczym module. Ale nie mam pojęcia, kto mógłby coś takiego zrobić.

— Może Vornan.

— Może. Vornan jest nieobliczalny. Ale naprawdę wątpię, aby chciało mu się grzebać przy podzespołach elektronicznych. Kiedy ubierze tarczę, będzie mógł się czuć zupełnie bezpieczny.

— Nie boisz się, że teraz, kiedy nawiąże bezpośredni kontakt z ludźmi, zyska tym większy posłuch?

— Boję się — odparł Kralick.

Buenos Aires stało się areną największej histerii w dziejach wizyty Vornana. W tym właśnie mieście pojawił się fałszywy Vornan i obecność prawdziwego proroka zelektryzowała Argentyńczyków. Szeroka, trzypasmowa Avenida 9 de Julio była szczelnie zapchana, tylko pośrodku sterczał pomnik oblany masą ciał. Przez ten oszalały, falujący tłum sunęła kawalkada samochodów wioząca Vornana. On sam miał na sobie tarczę, reszta z nas nie była tak dobrze zabezpieczona. Siedzieliśmy stłoczeni w pancernych pojazdach. Od czasu do czasu Vornan wychodził na zewnątrz i wtapiał się w tłum. Tarcza działała bez zarzutu — nikt nie mógł podejść na wyciągnięcie ręki. Sama jednak obecność mesjasza doprowadzała ludzi do ekstazy. Cisnęli się ze wszystkich stron, napierali na elektryczną barierę, a Vornan rozdawał spojrzenia, uśmiechy, ukłony.

— Będziemy ponosić odpowiedzialność za to szaleństwo — powiedziałem do Kralicka. — Nie trzeba było pozwalać na wszystko.

Kralick posłał mi krzywy uśmiech i poradził, abym się choć trochę odprężył. Nie byłem w stanie. Tego wieczoru Vornan po raz kolejny udzielił wywiadu i opowiadał ludziom rzeczy utopijne. Świat potrzebuje gruntownych reform, zbyt wielka władza spoczywa w ręku zbyt wąskiego grona osób. Nadciąga era powszechnego dobrobytu, lecz najpierw trzeba wspólnej pracy oświeconych mas.

— Powstaliśmy ze śmiecia — mówił — ale możemy stać się bogami. To jest realna perspektywa. W moich czasach nie ma chorób, ubóstwa, cierpienia. Śmierć została obłaskawiona. Ale czy rodzaj ludzki musi czekać na te wszystkie dobrodziejstwa przez tysiąc lat? Musicie działać! Teraz!

Te słowa brzmiały jak wezwanie do rewolucji.

Jak dotąd Vornan nie przedstawił żadnego konkretnego programu. Artykułował jedynie ogólnikowe hasła o potrzebie przemian społecznych. Lecz i tak było to znacznie więcej niż kąśliwe, szydercze uwagi, jakie czynił podczas pierwszych miesięcy swego pobytu. Wszystko wskazywało na to, że jego destrukcyjne możliwości rosły z każdym dniem. Wyczuł, że może narobić znacznie większego zamieszania przemawiając bezpośrednio do tłumu niż drocząc się z pojedynczymi osobnikami. Kralick chyba także zrozumiał, co wisi w powietrzu. Nie mam pojęcia, dlaczego pozwalał, aby podróż trwała dalej. Milczał, chociaż Vornan zyskiwał coraz większy dostęp do kanałów informacyjnych. Kralick stał zupełnie bezczynny wobec biegu wypadków, bezczynny w obliczu rewolucji, której sam był mimowolnym współtwórcą.

Motywy, jakimi kierował się Vornan, były dla nas zagadką. Drugiego dnia naszego pobytu w Buenos Aires ponownie wszedł między wiernych. Tym razem tłum był znacznie większy. Ludzie ze ślepym fanatyzmem cisnęli się w stronę Vornana, usiłując za wszelką cenę dotknąć swojego mesjasza. W rezultacie musieliśmy go stamtąd wyciągnąć, korzystając z pomocy kołyski spuszczanej ze śmigłowca. Kiedy zdjęliśmy z niego tarczę, był blady i roztrzęsiony. To przeżycie musiało wywrzeć na nim kolosalne wrażenie, bo jeszcze nigdy nie widziałem, aby dygotał na całym ciele. Spojrzał raczej nieufnie w kierunku tarczy.

— Jesteście pewni, że nie zawiedzie w najważniejszym momencie?

Kralick zapewnił go, że tarcza została wykonana z całą precyzją i starannością, co dawało jej absolutną gwarancję. Vornan wciąż nie był do końca przekonany. Odwrócił energicznie głowę i spróbował opanować skołatane nerwy. Oznaki jego strachu w istocie podziałały na mnie pokrzepiająco. Nie mogłem go przy tym winić, że mimo korzystania z tarczy lęka się tłumu. Dziewiętnastego listopada, we wczesnych godzinach porannych, opuściliśmy Buenos Aires i obraliśmy kurs na Rio de Janeiro. Próbowałem usnąć, ale Kralick wszedł do przedziału i zbudził mnie, szarpiąc za ramię. Za jego plecami stał Vornan. Kralick ściskał w ręku zwiniętą tarczę ochronną.

— Włóż to na siebie, Leo — polecił.

— Po co?

— Musisz nauczyć się z tym sprzętem obchodzić. Będziesz nosił tarczę w Rio.

Momentalnie otrzeźwiałem.

— Słuchaj, Sandy, jeśli sądzisz, że zamierzam paradować…

— Proszę — szepnął błagalnie Vornan. — Chciałbym mieć cię tam koło siebie, Leo.

— Vornan czuł się ostatnio bardzo nieswój w obliczu ogromu tłumów — dodał Kralick — i dlatego nie chce więcej schodzić tam sam. Wybrał ciebie na towarzysza wyprawy.

— To prawda — przytaknął Vornan. — Nie ufam innym. Tylko przy tobie czuję się bezpiecznie.

Potrafił być diabelnie przekonujący. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden niedbały gest, a byłem gotów stawić czoła milionom fanatyków. Powiedziałem, że zgoda, a on dotknął mojej dłoni i cicho lecz dobitnie wyszeptał słowo podziękowania. Zaraz potem zniknął za załomem korytarza. W tym momencie pojąłem rozmiary własnego szaleństwa. Gdy Kralick podał mi tarczę, na znak protestu stanowczo potrząsnąłem głową.

— Nie mogę. Lepiej zawołaj Vornana. Powiedz, że zmieniłem zdanie.

— Dajże spokój, Leo. Nie ma się co bać.

— On sam, beze mnie, nie pójdzie?

— Właśnie.

— No to mamy kłopot z głowy — powiedziałem. — Ja nie włożę tarczy i tym sposobem Vornan będzie musiał zostać z nami. Odetniemy go od źródła, z którego czerpie swoją siłę. Czy nie na to właśnie czekaliśmy?

— Nie.

— Nie?

— Chcemy, aby Vornan był wśród ludzi. Oni go kochają i potrzebują. Nie możemy zabierać tłumowi bohatera.

— Niech zatem biorą swojego bohatera, ale beze mnie.

— Nie zaczynaj wszystkiego od początku, Leo. Vornan wybrał ciebie. Zrozum, że jeśli nasz gość nie wystąpi w Rio, może to znacznie zaważyć na naszych kontaktach międzynarodowych i wywołać jeszcze Bóg wie co. Nie możemy do tego dopuścić.

— I dlatego ja mam być ofiarą rzuconą wilkom na pożarcie?

— Tarcze to sto procent bezpieczeństwa, Leo. Głowa do góry! Pomyśl sobie, że to ostatni raz.

Kralick zalał mnie potokiem słów i w rezultacie postanowiłem, że mimo wszystko dotrzymam danego słowa. Mknęliśmy na wschód, ponad dzikim dorzeczem Amazonki, a Kralick zapoznawał mnie z tajnikami obsługi tarczy ochronnej. Kiedy zaczęliśmy obniżać lot, byłem już prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie. Swoją zgodą na udział w eskapadzie sprawiłem Vornanowi niezmierną radość. Z własnej woli począł opowiadać o podnieceniu, jakie towarzyszy mu w trakcie obcowania z tłumem, i o władzy, jaką sprawuje wówczas nad ludźmi. Mówiłem niewiele, za to słuchałem pilnie. Obserwowałem go z natężoną uwagą, notując w pamięci rysy twarzy, każdy cień uśmiechu. Poczułem bowiem nagle, że jego wizyta w naszej epoce powoli dobiega końca.

Tłum, jaki oczekiwał nas w Rio, przeszedł najśmielsze oczekiwania. Vornan zaplanował już wcześniej, że występ odbędzie się na plaży. Sunęliśmy po ulicach odświętnego miasta w stronę morza. W zasięgu wzroku nie widać było jednak plaży, a jedynie bezmiar głów, ciągnący się od białych wieżowców nad oceanem do krawędzi fal, a nawet dalej, w wodę. Nie byliśmy w stanie przebić tej masy. Pozostawała więc jedynie droga powietrzna.

— Ci ludzie przybyli, aby mnie zobaczyć — oznajmił Vornan z nieskrywaną dumą i radością. — Gdzie jest megafon?

Kralick wyposażył naszego gościa w dodatkowe urządzenie: automatycznego tłumacza. Gdy tak wisieliśmy nad bezkresną dżunglą ciemnych, uniesionych ramion, Vornan mówił, a jego słowa tonęły w pogodnym, letnim powietrzu. Za tłumaczenie nie mogę ręczyć, ale słowa, których używał, chwytały za serce. Mówił o świecie, z którego przybył, świecie wolnym od konfliktów i walk, opowiadał o spokoju i harmonii. Każda istota ludzka, mówił, jest jedyna w swoim rodzaju, wartościowa. Porównał swoją epokę z naszym ponurym i udręczonym światem. Takie kłębowisko, jakie widzę tu w dole, ciągnął, nie mogłoby zaistnieć u nas, gdyż tylko głód potrafi utrzymać ludzi razem, a w moich czasach o głodzie nie może być mowy. Dlaczego, pytał, wybraliśmy takie życie? Dlaczego nie oczyścić naszych głów ze schematów, szablonów i niepotrzebnej dumy, pozbyć się dogmatów i idoli, zniszczyć łańcuchy, które skuwają ludzkie serca? Niech każdy pokocha drugiego jak brata. Niech znikną fałszywe pragnienia i żądza władzy. Niech zapanuje nowa era powszechnej miłości i dobroci.

W tych hasłach nie było nic nowego. Podobne idee głosiło już wielu proroków. Ale Vornan mówił z tak zniewalającą szczerością i ferworem, że nic nie wydawało się banalne. Nie poznawałem tego człowieka — dawnego prześmiewcy naszego świata. Czy to ten sam człowiek, który traktował ludzi jak zabawki? Rozczulający mówca? Święty? Słuchając jego słów byłem bliski łez. A wrażenie, jakie wywarł na zgromadzonych nad brzegiem morza i zasiadających przed ekranami, trudno było przecenić.

Vornan sprawował absolutną władzę. Jego zgrabna sylwetka, zwodniczo chłopięcy sposób wyrażania myśli podbiły świat. Byliśmy w jego mocy. Szczerością zamiast kpiny zawojował wszystkich.

Skończył przemowę i zwrócił się do mnie:

— A teraz zejdźmy na dół, pomiędzy ludzi, Leo.

Założyliśmy tarcze. Dygotałem z przerażenia. Vornan zerknął zza włazu śmigłowca na falujący poniżej tłum szaleńców, zawahał się i cofnął nieco. Ale oni wciąż czekali, wołając go głosami pełnymi uwielbienia.

— Idź pierwszy — szepnął. — Proszę.

Z samobójczą brawurą zjechałem sto stóp w dół, na plażę. Dotknąłem ziemi i poczułem pod stopami miękki piasek. Ludzie ruszyli w moim kierunku, lecz zobaczywszy, że nie jestem ich prorokiem, przystanęli. Kilka osób odbiło się od mojej tarczy. Poczułem, że jestem nietykalny. Strach opuścił mnie zupełnie, gdy spostrzegłem, jak bursztynowa poświata odpycha tych, co podeszli zbyt blisko.

Teraz przyszła kolej na Vornana. Niski jęk wydobył się z dziesięciu tysięcy gardeł i powoli urósł do przeszywającego ryku. Rozpoznali go. Stanął obok mnie promieniejąc władzą, dumą, radością. Wiedziałem, co myśli: całkiem nieźle mi poszło. Niewielu dane jest zostać bogiem za życia.

— Chodź za mną — powiedział.

Uniósł ramiona i ruszył przed siebie, majestatycznie, budząc nabożny lęk. Podążałem nieco z tyłu, jak niższy rangą kapłan. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Tłum wyznawców runął w kierunku swojego proroka. Twarze wykrzywione, oczy błyszczące. Nikt jednak nie był w stanie dotknąć Vornana. Przeszliśmy dziesięć stóp, dwadzieścia, trzydzieści. Tłum rozstępował się przed nami, a z tyłu znów gęstniał. Chroniony tarczą, czułem mimo wszystko siłę, z jaką napierał. Otaczał nas pewnie milion Brazylijczyków, może pięć milionów. To była najwspanialsza chwila Vornana. Kroczył wciąż przed siebie, kiwał głową, uśmiechał się, wyciągał rękę, łaskawie przyjmował składany mu hołd.

Olbrzymi, czarnoskóry, błyszczący od potu mężczyzna wynurzył się nagle przed nami, zagradzając drogę. Zastygł na tle błękitnego nieba.

— Vornan! — krzyknął głosem jak grzmot. — Vornan! Wyciągnął obie ręce w kierunku Vornana.

I złapał go za ramię.

Ten obraz mam wyryty w pamięci: smoliście czarna dłoń, która chwyta jasnozielony rękaw. I Vornan, który powoli obraca się, marszczy brwi, spogląda na obcą rękę, nagle pojmuje, że tarcza przestała go chronić.

— Leo! — krzyknął.

Powstał prawdziwy kocioł. Usłyszałem krzyki ekstazy. Tłum ogarnęło szaleństwo.

Za moimi plecami zwisał uchwyt drabinki. Chwyciłem się i podciągnąłem w górę. Byłem bezpieczny. Spojrzałem w dół, dopiero gdy siedziałem już na pokładzie śmigłowca. Na plaży ujrzałem falujące kłębowisko ludzi i przeszedł mi dreszcz po plecach.

Tłum pochłonął kilkaset ofiar. Po Voranie zaginął wszelki ślad.

Загрузка...